strzeżenie, Martin pomyślał o swej dzikiej młodości i uśmiechnął się tylko. Coraz częściej spotykał
kobiety, co spoglądały nań uważnie, oceniały i zdawały się wybierać. Śmiał się pocichu. Potem wspominał ostrzeżenie Brissendena i śmiał się znowu.
O nie, kobiety go nie zniszczą — to jedno nie ulegało wątpliwości. Okres niebezpieczny przeminął.
Pewnego razu, odprowadzając Lizzie do szkoły
wieczornej, schwytał rzucone w przelocie spojrzenie jakiejś pięknej, eleganckiej kobiety. Spojrzenie
było nieco za przeciągłe, trochę zbyt wymowne. Lizzie pojęła je natychmiast i mimowoli wyprostowała
się gniewnie. Martin zauważył to i z uśmiechem
wytłumaczył dziewczynie, że przywykł już do takich spojrzeń, i że nie dba o nie ani trochę.
— Powinieneś dbać — odrzekła z płonącemi
oczyma. — Jesteś chory, żebyś wiedział.
— Nigdy w życiu nie byłem zdrowszy. Przybyło mi dziesięć funtów.
— Nie mówię o ciele. Ale coś tam kiepsko z twoją głową. Popsuła się maszynka do myślenia. Nawet ja, głupia, widzę to.
Martin stąpał koło niej zamyślony.
— Dałabym Bóg wie co, żeby ci przeszło —
wybuchnęła w naglem uniesieniu. — Powinieneś
dbać, kiedy kobiety patrzą na ciebie w ten sposób!
Na takiego mężczyznę jak ty! To jest nienormalne.
To dobre dla wymoczków. Ale ty jesteś inaczej
stworzony. Wierz, albo nie wierz, ale powiadam ci,
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/594
Wygląd
Ta strona została przepisana.