Margrabina Castella/Część pierwsza/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabina Castella
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Marquise Castella
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Promień słońca.

Z łokciami o stół opartemi, z głową na ręku pochyloną, młody blondyn pogrążony był w głębokiej zadumie.
Że nie musiała to być zaduma wesoła, świadczyły o tem brwi zmarszczone i spojrzenie ponure.
Nagle młodzieniec jakby się ocknął i podniósł głowę do góry.
Zrobił gest rozpaczliwy.
Wzrok zatrzymywał kolejno na każdym z przedmiotów, jakieśmy opisali i wyszeptał głosem tak cichym i słabym, że każde słowo zdawało się westchnieniem...
— Nadszedł czas... ostatnia godzina wybiła...
„Pozwoliłem sobie miesiąca zwłoki aby zrobić jeszcze jednę próbę, aby przedsiewziąć ostatnie jeszcze usiłowanie.
„»Trzydziesty dzień upłynął wczoraj wieczorem....
„Siły moje zużyły się w walce zupełnie.
„Zostałem pobity na głowę i czuję, że nie potrafię się już podźwignąć.
„Cóż mi zatem pozostaje?
„Ostatnie słowo padło!...
„Niczego nie czekam, niczego się spodziewam.
„Ciałem i duszą jestem już w mocy szczególnego, fatalizmu, w mocy okropnego przeznaczenia, jakie mi widocznie sądzono.
„Wyrok jest nieodwołalny...
„Trzeba raz zatem skończyć.
„Boże!... wszakże to bardzo łatwo!... pół minuty odwagi i... finita la comedia!...
„Czy mam jaki wybór? czy mogę jeszcze czekać.
„Nie! sto razy nie!...
„Cóż mi z tego przyjdzie, że gdy sprzedam ostatnie ubranie, przedłużę na tydzień nędzną egzystencyę?...
„Za te kilka sous, jakie mi da handlarz za łachmany, urządzić się przecie nie potrafię.
„Muszę się, czy tak czy owak na śmierć zdecydować, a czem przecie krótsze konanie tem lepsze...
„Najlepiej od razu!...
„Co szkodzi że zginę?...
„Nie pozostawiam po sobie żadnego żalu... żadnego wspomnienia?...
„W świecie nieznanym do którego się wybieram, będę przynajmniej mógł spać spokojnie, bo mi głód powiek otwierać nie będzie...“


∗             ∗

Po skończeniu tego monologu urywanego i niezrozumiałego, lokator z poddasza wziął arkusz papieru — umaczał w gęstym atramencie zepsute pióro i szybko napisał kilka wierszy.
Potem złożył papier, włożył go w kopertę, zapieczętował żałobną pieczątkę i zaadresował:
Do pana komisarza policyi cyrkułu św. Łazarza.”
— Tak będzie dobrze — rzekł do siebie — tak koniecznie potrzeba było zrobić, dzięki temu nikogo przynajmniej o zamordowanie mnie nie posądzą.
I zaraz dodał z uśmiechem:
— Posądzać jakiego bądź świszczypałę o to, że mnie zamordował w celach... grabieży, byłoby zanadto niesprawiedliwie i głupio!... Opryszek, któryby się rzucił na taką względem mnie awanturę, zrobił by szkaradny interes.
Młody człowiek, położył na środku stołu pismo zaadresowane do komisarza policyi, w którem objaśniał, że pozbawia się życia dobrowolnie, że się zabija własną ręką,
Następnie pochwycił mały pistolet i przez chwilę przypatrywał mu się uważnie.
Była to stara broń angielska, zrobiona o wiele przedtem nim krzemień starożytny, ustąpił miejsca piorunującej masie.
Za pistolet ten cały, dałby handlarz najwyżej trzydzieści sous, a jednak posiadał on ozdoby zniszczone zupełnie prawie przez rdzę.
Niegdyś była to może sztuka zbytkowna i kosztowna...
Ale na świecie wszystko przemija niestety.
Młody blondyn zapuścił w lufę stempel, ażeby się przekonać czy pistolet jest rzeczywiście nabity.
Potem odwiódł kurek, ażeby się przekonać czy jest dość prochu na panewce i czy wilgoć go nie zepsuła.
Wilgoć na siódmem piętrze!...
Obawa prawdziwie himeryczna.
To też proch miał wygląd lśniący, co oznaczało że był najlepiej zakonserwowany.
Krzemień doskonale dopasowany, zdawał się gotowym dać ognia.
Blada twarz prześlicznego desperata zajaśniała radością.
— Biedny mój stary kamracie — rzekł, wodząc palcami po zardzewiałej lufie, — nie jesteś wprawdzie pięknym, ale spełnisz dobry uczynek...
„Zaniedbałem cię, pogardziłem tobą, ty jednak gotów jesteś służyć mi w chwili potrzeby!..
„O! z pewnością więcej wart jesteś niż ci fałszywi poczciwce, którzy dużo obiecują, żeby nic nie dotrzymać...
„Tyś mi nic nie przyrzekał, a jednak bez wahania oddasz mi największą przysługę...
„Dziękuję ci z góry mój drogi, bo... z dołu, zapewne niepodobna mi będzie tego uczynić...
— Żegnam cię moja młodości, — wyszeptał następnie, — żegnam cię miłość... żegnam cię życie!...
Przyłożył koniec lufy do prawej skroni...
Powtórzył raz jeszcze słowa pożegnania i chwycił palcem za kurek...
Pozostawało tylko pociągnąć...
Sekunda jeszcze, a rozlegnie się huk po izdebce i runie trup na podłogę w kałużę krwi.
W tej właśnie chwili, wesoły promień jesiennego słońca wsunął się przez oszklony otwór wyrznięty w dachu i padł prosto na twarz młodemu człowiekowi.
Zmusiło go to do przymknięcia powiek i zmieniło bieg jego myśli.
— W samej rzeczy, — rzekł, — to co miałem popełnić, byłoby grubo niedorzecznem, nie co do istoty, ale co do formy...
„Cóż to, czy ja jestem jednym z tych desperatów anglików, których splen trawi i którzy pewnego dnia mglistego, zamykają się w pokoju i podrzynają sobie gardła brzytwą manczesterską albo birminghamską?... Nie! ja jestem przecie francuzem, prawdziwym francuzem i angielskich obyczajów nienawidzę...
„Palić sobie w łeb pomiędzy czterema ścianami nędznej izbiny, to nie ma najmniejszego sensu... to prawdziwie anti-narodowo!...
„Słońce umyślnie zajrzało mi w oczy aby mi głupotę moję pokazać.
„Jest dopiero szósta godzina rano... mam więc jeszcze czasu dosyć.
„Wczoraj jadłem obiad przypadkiem, mogę zatem skończyć ze sobą wtedy dopiero, gdy mi w żołądku godzina śniadaniowa zadźwięczy. To i tak będzie dobrze.
„Mogę śmiało pozwolić sobie na tę małą zwłokę.
„Co to szkodzi że raz jeszcze odetchnę świeżem powietrzem...
„Co to szkodzi że raz jeszcze zobaczę wesołe słońce i białe przezroczyste obłoczki, pomykające po lazurze nieba
„Niech jeszcze raz nasycę oczy widokiem czerwonawej i żółtawej zieloności jesiennej...
„Niech pożegnam więdnące liście, które mnie jednak przeżyją. Pójdę do lasku Bulońskiego.
„To prześliczne miejsce, eleganckie, arystokratyczne i jakby dla samobójców stworzone,
„Wiem wprawdzie, że się nie biją już dziś w tym lasku, wiem że moda się zmieniła i że pojedynkujący szukają innego schronienia... Ale cóż to może szkodzić, że jakiś uczciwy chłopak palnie sobie tam w łeb, gdzieś w gęstwinie.
„Ja to niezadługo uczynię...
„Takie jest moje postanowienie ostateczne.
„Ubierajmy się prędko i „marsz.”


∗             ∗

Młody blondynek, którego nie znamy przeszłości a nazwiska nie wiemy, zabrał się do swojej toalety.
Ubieranie nie długo trwało.
Twarz i ręce umył w misce z zimną wodą.
Rozczesał grzebykiem gęste bujne włosy.
Wyciągnął z pod łóżka małą walizkę, w której się znajdowały dwie czy trzy koszule pięknie wyprane, ale mocno poprzecierane i z kołnierzami oraz mankietami rozpaczliwie powystrzępianemi.
Wybrał najlepszą z nich i włożył na siebie z jak największą ostrożnością, bo słabszą była od gazy albo muślinu.
Zrobiwszy to siadł, postawił przed sobą małe, okrągłe, w ołów oprawne lusterko, takie w jakie żołnierze i robotnicy zaopatrują się po piętnaście sous na targach, poczem z wielkiem staraniem i wprawą, zawiązał czarny jedwabny krawat.
Następnie obuł lakierowane buciki.
Włożył kamizelkę i surdut, z kieszeni którego wyjął rękawiczki dosyć jeszcze świeże.
Kapelusz nasadzony nieco na bok, kompletował toaletę a musimy dodać że całość była bez zarzutu.
Nikt z pewnością w świecie, widząc tego pięknego młodzieńca tak elegancko wyglądającego, nie byłby się nigdy domyślił, że nędza i cierpienia dokuczyły mu do ostatniego stopnia i, że zamyślał właśnie o zakończeniu życia, zaledwie co rozpoczętego!...
Mieszkaniec z pod strychu zabrał do kieszeni mały nabity pistolet, który promień słońca odtrącił mu przed chwilą od skroni.
Wziął znowu pióro i dopisał na kopercie zaadresowanej do komisarza cyrkułu świętego Łazarza:
„W lasku Bulońskim znajdziesz pan mojego trupa”.
Na oddzielnej karteczce napisał swoje imie i nazwisko, złożył ją i wsunął do kieszonki od kamizelki, ażeby łatwo było sprawdzić tożsamość osoby...
Poczem opuścił nędzną siedzibę i zeszedł z drabiny prowadzącej na szóste piętro.
W kilka sekund zbiegł po chwiejących się schodach, a około mieszkania stróża, przeleciał tak prędko, iż nie dosłyszał jak pani stróżka wołała za nim ochrypłym głosem.
— Panie! panie! jest... list do pana...
Przeszedł brudny i ciemny korytarz i uczuł przyjemność niewysłowioną, gdy się znalazł po za domem, gdy odetchnął prawdziwem świeżem powietrzem.
Puścił się ulicą de la Pepinière, prawie zupełnie pustą o tej porze.
Będziemy mu towarzyszyć.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.