Margrabina Castella/Część pierwsza/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabina Castella
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Marquise Castella
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
W lasku Bulońskim.

— Mieszkaniec z poddasza biegł raźno, jak człowiek co spieszy na przyjemną jaką rozrywkę i wie że nań oczekują.
Niezmiernie by byli zdziwieni rzadcy przechodnie, gdyby się dowiedzieli, iż ten panicz ubrany tak porządnie, ten panicz którego obecność o tej porze na ulicy, przypisywano jakiejś nocnej awanturze, dźwigał w kieszeni pistolet, którym za chwilę miał się życia pozbawić!...
A jednak była to rzeczywista prawda.
Młody blondyn mógł być uważany za straconego, za konającego w tej chwili, tylko że zamiast być ponurym, i zdesperowanym, był zupełnie spokojnym i uśmiechał się nawet.
Przechodnie spoglądali nań z przyjemnością — nie domyślali się niczego, zazdrościli mu nawet jego przypuszczalnej zamożności i... szczęścia.
Młodzieniec doszedł do Pól Elizejskich.,
Prześliczne to a bodaj najpiękniejsze na świecie miejsce spacerowe, nie przedstawiało się teraz tak świetnie i gwarno, jak w godzinach popołudniowych.
Wzdłuż całej wielkiej alei od placu Zgody aż do Łuku tryumfalnego, spotkać było można zaledwie kilka powozów i koni,
Powozy po większej części należały do handlarzy, którzy tu przyzwyczajali do zaprzęgów i ujeżdżali młode konie.
Nasz nieznajomy — jak się tego łatwo można domyśleć — nie wiele zwracał uwagi na najszybsze nawet bieguny.
Przyglądał się wypogodzonemu niebu i starym drzewom, których liście poruszał wietrzyk poranny.
Na dalekim horyzoncie, występowało słońce rozpraszając mgły nad Sekwaną, złocąc kopuły kościołów i pałaców Paryża, oblewając jasnemi promieniami biały fronton łuku tryumfalnego.
Młody blondyn przeszedł około tego łuku nie spojrzawszy nań nawet wcale.
Cały pogrążony w uwielbieniu dla dzieł Bozkich, które po raz ostatni oglądał, dziełami ludzkiemi nie zajmował się wcale.
Poszedł drogą Cesarzowej, drogą niezaprzeczenie tak piękną, że nie ma podobnej w żadnej ze stolic europejskich i minął złocone sztachety, które lasek Buloński zamykają.
Tu zawahał się przez chwilę.
W którą stronę miał się udać?... W które zarośla, tak liczne tutaj, miał się zagłębić?....
Nie namyślał się zbyt długo.
— Najprzód nad jeziora — rzekł muszę im się przypatrzeć raz jeszcze przed, śmiercią...
I ruszył prosto przed siebie.
Jeziora lasku Bulońskiego.
Cała Europa zna ich cudowne brzegi każdy pamięta te eleganckie tłumy i błyszczące ekwipaże jakie snują się tu do okoła.
Ale nie wielu jest takich co oglądali te dziwy o wschodzie słońca, gdy cisza panuje do okoła, gdy promienie słoneczne przysłonięte liściami drzew wysokich, zamieniają powierzchnię wód w prześliczną lazurowo-srebrzystą tkaninę.
Wtedy wszystko tu zupełnie inaczej wygląda.
Nie palą tu teraz ogni sztucznych ani iluminacyj, a szwajcarskie domki na wysepkach, wyglądają na istne szalety alpejskie kąpiące się w wodach jeziora de Brientz.
Gondole stoją spokojnie w przystani, za to łabędzie i inne ptaki wodne zażywają swobody zupełnej i pływając wzdłuż i wszerz, ciągną błyszczące smugi po za sobą.
Taki oto cudowny widok przedstawił się oczom młodego blondyna, z przepysznej alei otaczającej jeziora.
Zatrzymał się na chwilę i nie mógł dość nasycić oczu.
Głębokie westchnienie wyrwało się z jego piersi.
— Wszystko to cudownie piękne i prawdziwie szkoda umierać — wyszeptał!...
Sformułowawszy tę lakoniczną skargę, pełną rezygnacyi i goryczy zarazem, pociągnął dalej i szedł coraz prędzej po lewej stronie jeziora.
Doszedł tak aż na wprost domków wysepki.
Tutaj zatrzymał się znowu.
Spojrzał badawczo do okoła, ażeby się przekonać, czy czasami nie ma gdzie w pobliżu kogokolwiek ze służby miejscowej.
Nie było jednak nikogo.
Młody człowiek udał się teraz aleją wysypaną piaskiem, po której ekwipażom jeździć nie było wolno, i wszedł w zarośla jakie ujrzał przed sobą.
Młode drzewka rosnące nieregularnie a dosyć gęsto, utrudniały znacznie przejście.
Było cienisto i chłodno pod tą zieloną osłoną.
Z żywicznej kory drzew i gęstych gazonów, rozchodziły się balsamiczne zapachy.
W pośrodku zarośli znajdował się stary dąb rozłożysty, dobrze znany spacerowiczom bulońskiego lasku.
W stronę tego dębu udał się nasz młodzieniec, ale gdy zaledwie kilka kroków oddzielało go od patryarchy, stanął nagle ździwiony i zadrżał.
Jakiś szmer dziwny doleciał do jego uszu...
Zdawało mu się, że posłyszał jakiś jęk, jakąś skargę niedokończoną, jakieś chrapanie konania...
Zaczął się przysłuchiwać uważnie, ażeby sprawdzić, czy się nie stał igraszką złudzenia...
Ten sam szmer, tylko wyraźniejszy, powtórzył się znowu.
— Widocznie nie sam jestem — szepnął młody człowiek — ktoś mnie wyprzedził... ktoś co cierpi także... ktoś co umiera może, może ofiara przypadku, a może i zbrodni nawet. Trzeba szukać — trzeba odnaleźć nieszczęśliwego i ocalić jeżeli czas jeszcze...
I zapominając zupełnie o tem, że przyszedł tutaj aby umierać, rozpoczął poszukiwania.
Z początku nie szło mu wcale.
Napróżno starał się zoryentować, i zrozumieć kierunek głosu...
Głos ten zdawał się przed nim uciekać i cichł powoli.
Młody człowiek nie tracił odwagi, szedł naprzód wolniutko a nadstawiał uszu i rozglądał się po murawie.
Teraz nie słyszał już nic...
Dotarł nakoniec do starego dębu o jakim wspominaliśmy przed chwilą.
Ileż par zakochanych wysiadywało pod jego cieniem, ile przysiąg miłości wiecznej... było tu wypowiedzianych?...
Czerwonawa kora była cała upstrzona wyobrażeniami serc gorejących i imionami zarozumiałych kupczyków i gryzetek.
Gorejące serca ostygły, płomienie wygasły, miłość uleciała, a śmiejące się usta zamilkły.
Sam jeden dąb tylko stał niewzruszony.
Młodzieniec żywo poskoczył i nachylił się, bo spostrzegł przed sobą na murawie kapelusz i pugilares.
Podniósł ów pugilares i zamierzał zobaczyć co zawiera.
Ale rzucił go w tej chwili i odskoczył z przerażeniem.
Potrącił głową o... nogi wisielca.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.