Margrabina Castella/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki


<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabina Castella
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Marquise Castella
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Margrabina Castella
POWIEŚĆ
Ksawerego Montepin’a.


CZĘŚĆ PIERWSZA[1]

I.
Strych na ulicy du Rocher.

Prosimy Cię czytelniku abyś raczył udać się z nami na ulicę du Rocher, długą, brudną i zawiłą, na ulicę która wcale nie przynosi zaszczytu pięknemu arystokratycznemu kwartałowi świętego Łazarza a oddziela go od dzielnicy innej, — służącej za uprzywilejowane przytulisko dla włóczęgów wszelkiego rodzaju — no, i dla próżniaków, z których niejeden, wczoraj jeszcze, pędził żywot błyskotliwy na paryzkim bruku.
Nie daleko od rogu ulicy wzmiankowanej, znajduje się dom wysoki i wązki.
Dom to sześciopiętrowy, mający dwa rzędy mieszkań na poddaszu.
Każde piętro ma po dwa okna frontowe.
Okna parterowe zaopatrzone są w potężnie grube kraty żelazne.
Dzięki wyjątkowej nieproporcyonalności, nieruchomość którąśmy naszkicowali, cudem chyba mogłaby utrzymać równowagę, gdyby jej od dołu do piątego piętra nie podtrzymywały i z jednej i z drugiej strony, budynki inne, silniejsze.
Lubo świeżuteńko wybielona, ma jakiś wygląd złowrogi, przedstawia się jakoś podejrzanie; domy bowiem tak samo jak ludzie miewają charakterystyczne fizyognomie.
Mieszkania tu musiały służyć za schronienia występkowi albo ostatniej nędzy.
Na poprzymykanych oknach każdego piętra, porozwieszane były przerozmaite ubrania, gałgany wszelkiego gatunku.
Drzwi wchodowe zaopatrzone w ogromny młot i obite wielkiemi gwoździami, pomalowane były na czarno.
Wszystko to, powtarzamy raz jeszcze, nadawało ruderze o jakiej mowa, wyraz złowrogi i odpychający.
Radzibyśmy minąć to miejsce co najprędzej, radzibyśmy nie zatrzymywać się tu wcale.
Niestety, treść naszego opowiadania nie pozwala nam na to.
Poruszmy więc ciężki młot, niech uderzy o blachę żelaznę, popchnijmy drzwi niby stary puklerz galski najeżone gwoździami, przestąpmy próg tajemniczy i... wejdźmy nie bez pewnej odrazy na korytarz wązki, długi a tak ciemny, że wśród dnia trzeba się posuwać po omacku opierając o ściany.
Atmosferę napełniają wyziewy najobrzydliwsze.
Zdaje ci się żeś się znalazł w menażeryi i oddychasz powietrzem zwierząt dzikich.
Uczuwasz zawrót głowy.
W końcu tego lochu obrzydłego, natrafiasz na spróchniałe schody drewniane — uginające się pod nogami.
Na wysokości pierwszego piętra znajduje się izba albo raczej nisza odźwiernego.
Zatkajmy nos chustką i przejdźmy około tej niszy co prędzej, podążając odważnie na piętro najwyższe.
Lepkich ścian dotykać się broń Boże.
Ponad szóstem piętrem schody urywają się nagle.
Zastępuje je drabina.
Drabina prowadzi na poddasze.
Za poręcz służy jej kawał brudnego sznura.
Wejdźmyż na tę drabinę i korzystając z przywileju powieciopisarskiego, z przywileju który otwiera po cichutku każde drzwi, choćby najlepiej zamknięte, wejdźmy do izby, mającej co najwyżej ośm stóp obwodu a tak pochyłej, że w połowie trudno już utrzymać się prosto.
Okienko wyrżnięte w dachu oświetla to mieszkanko.
Całe jego umeblowanie, składa się z prostego łóżka drewnianego zasłanego ubogo, ze starego stołu i... dziurawego krzesła.
W chwili gdy wchodzimy zastajemy tu jednę osobę tylko.
Zanim jednak zajmiemy się tą osobą, musimy uprzedzić czytelników, że to wrzesień i szósta godzina rano.
A teraz idźmy dalej.
Mieszkańcem poddasza jest człowiek młody, lat dwudziestu dwóch, lub dwudziestu trzech najwyżej.
Najbujniejsza imaginacya kobieca, najświetniejszy pędzel malarski nie potrafiłby wymarzyć i nie potrafiłby stworzyć coś równie pięknego i doskonałego.
Wyobraźcie bo sobie czoło z białego marmuru, otoczone bujnemi blond kędziorami...
Wyobraźcie sobie pod brwiami narysowanemi cudownie, prześliczne czarne oczy, pełne słodyczy i dumy.
Wyobraźcie sobie dalej pociągły owal, jakby dłutem wykuty, wyobraźcie sobie ładne kontury greckiego nosa, mały wąsik ponad malinowemi ustami i brzeżki powiek niebieskawe o długich bardzo rzęsach, a będziecie mieli przybliżone może pojęcie o tej głowie prześlicznej, którą staraliśmy się naszkicować.
Głowa ta miała tę tylko jednę wadę, że... stanowczo za piękną była na głowę mężczyzny.
Właściciel jej był jednak naprawdę mężczyzną.
Świadczyły o tem jego wąsiki.
Musimy dodać, że figurę miał ten mężczyzna średniej wysokości, że szerokie ramiona i wydatne piersi, zdradzały wielką jego zręczność i siłę niezwykłą.
Zgrabne nogi i ręce świadczyły jak cała postać, o prawdziwie arystokratycznej dystynkcyi nieznajomego.
W nędznej izdebce i pośród sprzętów równie nędznych, młodzieniec ów wyglądał jednak na księcia.
Ubranie jakie miał na sobie w chwili gdy się z nim poznajemy, nie mogło wcale dodać blasku jego figurze.
Trudno bo sobie coś biedniejszego wyobrazić.
Jakieś sukienne „coś,“ co kiedyś musiało być zapewne żakietką, pokrywało ramiona, osławiając jak najgorzej różne niedokładności bielizny,
Połatane pantaliony nie więcej były warte.
Nogi w podartych pantofelkach, zażywały wszelkiej swobody.
Nie trzeba jednak podejrzewać.
Ani to umeblowanie, ani te na grzbiecie łachmany, nie służyły za pozór młodzieńcowi.
Nie — nie należał on do klasy żebraków, dla których pozór nędzy służy często za narzędzie do wyzyskiwania litości, do wyłudzania obfitych datków.
Nie.
Nasz nowy znajomy, musiał się owszem wstydzić swojej nędzy, musiał się z nią ukrywać starannie.
Jeżeli w nędznej izdebce wyglądał jak prawdziwy żebrak londyński, na ulicy — musiał się jak skończony gentelman przedstawiać.
W nogach tapczana, który mu za łóżko służył, leżał surdut, spodnie i kamizelka, jeżeli nie zupełnie nowe, to bardzo starannie utrzymane, a zrobione z modnego materyału i bardzo elegancko.
Na gwoździu, w ścianę wbitym, wisiał jedwabny połyskujący kapelusz, osłonięty od kurzu kawałkiem starej chustki jedwabnej.
Stała wreszcie na zabrudzonej podłodze para bucików lakierowanych nadzwyczaj zgrabnych i prawdziwie zbytkownych.
Młodzieniec z poddasza, właściciel tych gałganów i tego eleganckiego garnituru, siedział w tej chwili na zdezolowanym krześle przy stoliku.
Na stoliku stały przedmioty przeróżne.
Mosiężny lichtarz oblepiony zzieleniałym łojem, kałamarz, pióro i... masły pistolet kieszonkowy starego kalibru, dobrze zardzewiały.


II.
Promień słońca.

Z łokciami o stół opartemi, z głową na ręku pochyloną, młody blondyn pogrążony był w głębokiej zadumie.
Że nie musiała to być zaduma wesoła, świadczyły o tem brwi zmarszczone i spojrzenie ponure.
Nagle młodzieniec jakby się ocknął i podniósł głowę do góry.
Zrobił gest rozpaczliwy.
Wzrok zatrzymywał kolejno na każdym z przedmiotów, jakieśmy opisali i wyszeptał głosem tak cichym i słabym, że każde słowo zdawało się westchnieniem...
— Nadszedł czas... ostatnia godzina wybiła...
„Pozwoliłem sobie miesiąca zwłoki aby zrobić jeszcze jednę próbę, aby przedsiewziąć ostatnie jeszcze usiłowanie.
„»Trzydziesty dzień upłynął wczoraj wieczorem....
„Siły moje zużyły się w walce zupełnie.
„Zostałem pobity na głowę i czuję, że nie potrafię się już podźwignąć.
„Cóż mi zatem pozostaje?
„Ostatnie słowo padło!...
„Niczego nie czekam, niczego się spodziewam.
„Ciałem i duszą jestem już w mocy szczególnego, fatalizmu, w mocy okropnego przeznaczenia, jakie mi widocznie sądzono.
„Wyrok jest nieodwołalny...
„Trzeba raz zatem skończyć.
„Boże!... wszakże to bardzo łatwo!... pół minuty odwagi i... finita la comedia!...
„Czy mam jaki wybór? czy mogę jeszcze czekać.
„Nie! sto razy nie!...
„Cóż mi z tego przyjdzie, że gdy sprzedam ostatnie ubranie, przedłużę na tydzień nędzną egzystencyę?...
„Za te kilka sous, jakie mi da handlarz za łachmany, urządzić się przecie nie potrafię.
„Muszę się, czy tak czy owak na śmierć zdecydować, a czem przecie krótsze konanie tem lepsze...
„Najlepiej od razu!...
„Co szkodzi że zginę?...
„Nie pozostawiam po sobie żadnego żalu... żadnego wspomnienia?...
„W świecie nieznanym do którego się wybieram, będę przynajmniej mógł spać spokojnie, bo mi głód powiek otwierać nie będzie...“


∗             ∗

Po skończeniu tego monologu urywanego i niezrozumiałego, lokator z poddasza wziął arkusz papieru — umaczał w gęstym atramencie zepsute pióro i szybko napisał kilka wierszy.
Potem złożył papier, włożył go w kopertę, zapieczętował żałobną pieczątkę i zaadresował:
Do pana komisarza policyi cyrkułu św. Łazarza.”
— Tak będzie dobrze — rzekł do siebie — tak koniecznie potrzeba było zrobić, dzięki temu nikogo przynajmniej o zamordowanie mnie nie posądzą.
I zaraz dodał z uśmiechem:
— Posądzać jakiego bądź świszczypałę o to, że mnie zamordował w celach... grabieży, byłoby zanadto niesprawiedliwie i głupio!... Opryszek, któryby się rzucił na taką względem mnie awanturę, zrobił by szkaradny interes.
Młody człowiek, położył na środku stołu pismo zaadresowane do komisarza policyi, w którem objaśniał, że pozbawia się życia dobrowolnie, że się zabija własną ręką,
Następnie pochwycił mały pistolet i przez chwilę przypatrywał mu się uważnie.
Była to stara broń angielska, zrobiona o wiele przedtem nim krzemień starożytny, ustąpił miejsca piorunującej masie.
Za pistolet ten cały, dałby handlarz najwyżej trzydzieści sous, a jednak posiadał on ozdoby zniszczone zupełnie prawie przez rdzę.
Niegdyś była to może sztuka zbytkowna i kosztowna...
Ale na świecie wszystko przemija niestety.
Młody blondyn zapuścił w lufę stempel, ażeby się przekonać czy pistolet jest rzeczywiście nabity.
Potem odwiódł kurek, ażeby się przekonać czy jest dość prochu na panewce i czy wilgoć go nie zepsuła.
Wilgoć na siódmem piętrze!...
Obawa prawdziwie himeryczna.
To też proch miał wygląd lśniący, co oznaczało że był najlepiej zakonserwowany.
Krzemień doskonale dopasowany, zdawał się gotowym dać ognia.
Blada twarz prześlicznego desperata zajaśniała radością.
— Biedny mój stary kamracie — rzekł, wodząc palcami po zardzewiałej lufie, — nie jesteś wprawdzie pięknym, ale spełnisz dobry uczynek...
„Zaniedbałem cię, pogardziłem tobą, ty jednak gotów jesteś służyć mi w chwili potrzeby!..
„O! z pewnością więcej wart jesteś niż ci fałszywi poczciwce, którzy dużo obiecują, żeby nic nie dotrzymać...
„Tyś mi nic nie przyrzekał, a jednak bez wahania oddasz mi największą przysługę...
„Dziękuję ci z góry mój drogi, bo... z dołu, zapewne niepodobna mi będzie tego uczynić...
— Żegnam cię moja młodości, — wyszeptał następnie, — żegnam cię miłość... żegnam cię życie!...
Przyłożył koniec lufy do prawej skroni...
Powtórzył raz jeszcze słowa pożegnania i chwycił palcem za kurek...
Pozostawało tylko pociągnąć...
Sekunda jeszcze, a rozlegnie się huk po izdebce i runie trup na podłogę w kałużę krwi.
W tej właśnie chwili, wesoły promień jesiennego słońca wsunął się przez oszklony otwór wyrznięty w dachu i padł prosto na twarz młodemu człowiekowi.
Zmusiło go to do przymknięcia powiek i zmieniło bieg jego myśli.
— W samej rzeczy, — rzekł, — to co miałem popełnić, byłoby grubo niedorzecznem, nie co do istoty, ale co do formy...
„Cóż to, czy ja jestem jednym z tych desperatów anglików, których splen trawi i którzy pewnego dnia mglistego, zamykają się w pokoju i podrzynają sobie gardła brzytwą manczesterską albo birminghamską?... Nie! ja jestem przecie francuzem, prawdziwym francuzem i angielskich obyczajów nienawidzę...
„Palić sobie w łeb pomiędzy czterema ścianami nędznej izbiny, to nie ma najmniejszego sensu... to prawdziwie anti-narodowo!...
„Słońce umyślnie zajrzało mi w oczy aby mi głupotę moję pokazać.
„Jest dopiero szósta godzina rano... mam więc jeszcze czasu dosyć.
„Wczoraj jadłem obiad przypadkiem, mogę zatem skończyć ze sobą wtedy dopiero, gdy mi w żołądku godzina śniadaniowa zadźwięczy. To i tak będzie dobrze.
„Mogę śmiało pozwolić sobie na tę małą zwłokę.
„Co to szkodzi że raz jeszcze odetchnę świeżem powietrzem...
„Co to szkodzi że raz jeszcze zobaczę wesołe słońce i białe przezroczyste obłoczki, pomykające po lazurze nieba
„Niech jeszcze raz nasycę oczy widokiem czerwonawej i żółtawej zieloności jesiennej...
„Niech pożegnam więdnące liście, które mnie jednak przeżyją. Pójdę do lasku Bulońskiego.
„To prześliczne miejsce, eleganckie, arystokratyczne i jakby dla samobójców stworzone,
„Wiem wprawdzie, że się nie biją już dziś w tym lasku, wiem że moda się zmieniła i że pojedynkujący szukają innego schronienia... Ale cóż to może szkodzić, że jakiś uczciwy chłopak palnie sobie tam w łeb, gdzieś w gęstwinie.
„Ja to niezadługo uczynię...
„Takie jest moje postanowienie ostateczne.
„Ubierajmy się prędko i „marsz.”


∗             ∗

Młody blondynek, którego nie znamy przeszłości a nazwiska nie wiemy, zabrał się do swojej toalety.
Ubieranie nie długo trwało.
Twarz i ręce umył w misce z zimną wodą.
Rozczesał grzebykiem gęste bujne włosy.
Wyciągnął z pod łóżka małą walizkę, w której się znajdowały dwie czy trzy koszule pięknie wyprane, ale mocno poprzecierane i z kołnierzami oraz mankietami rozpaczliwie powystrzępianemi.
Wybrał najlepszą z nich i włożył na siebie z jak największą ostrożnością, bo słabszą była od gazy albo muślinu.
Zrobiwszy to siadł, postawił przed sobą małe, okrągłe, w ołów oprawne lusterko, takie w jakie żołnierze i robotnicy zaopatrują się po piętnaście sous na targach, poczem z wielkiem staraniem i wprawą, zawiązał czarny jedwabny krawat.
Następnie obuł lakierowane buciki.
Włożył kamizelkę i surdut, z kieszeni którego wyjął rękawiczki dosyć jeszcze świeże.
Kapelusz nasadzony nieco na bok, kompletował toaletę a musimy dodać że całość była bez zarzutu.
Nikt z pewnością w świecie, widząc tego pięknego młodzieńca tak elegancko wyglądającego, nie byłby się nigdy domyślił, że nędza i cierpienia dokuczyły mu do ostatniego stopnia i, że zamyślał właśnie o zakończeniu życia, zaledwie co rozpoczętego!...
Mieszkaniec z pod strychu zabrał do kieszeni mały nabity pistolet, który promień słońca odtrącił mu przed chwilą od skroni.
Wziął znowu pióro i dopisał na kopercie zaadresowanej do komisarza cyrkułu świętego Łazarza:
„W lasku Bulońskim znajdziesz pan mojego trupa”.
Na oddzielnej karteczce napisał swoje imie i nazwisko, złożył ją i wsunął do kieszonki od kamizelki, ażeby łatwo było sprawdzić tożsamość osoby...
Poczem opuścił nędzną siedzibę i zeszedł z drabiny prowadzącej na szóste piętro.
W kilka sekund zbiegł po chwiejących się schodach, a około mieszkania stróża, przeleciał tak prędko, iż nie dosłyszał jak pani stróżka wołała za nim ochrypłym głosem.
— Panie! panie! jest... list do pana...
Przeszedł brudny i ciemny korytarz i uczuł przyjemność niewysłowioną, gdy się znalazł po za domem, gdy odetchnął prawdziwem świeżem powietrzem.
Puścił się ulicą de la Pepinière, prawie zupełnie pustą o tej porze.
Będziemy mu towarzyszyć.


III.
W lasku Bulońskim.

— Mieszkaniec z poddasza biegł raźno, jak człowiek co spieszy na przyjemną jaką rozrywkę i wie że nań oczekują.
Niezmiernie by byli zdziwieni rzadcy przechodnie, gdyby się dowiedzieli, iż ten panicz ubrany tak porządnie, ten panicz którego obecność o tej porze na ulicy, przypisywano jakiejś nocnej awanturze, dźwigał w kieszeni pistolet, którym za chwilę miał się życia pozbawić!...
A jednak była to rzeczywista prawda.
Młody blondyn mógł być uważany za straconego, za konającego w tej chwili, tylko że zamiast być ponurym, i zdesperowanym, był zupełnie spokojnym i uśmiechał się nawet.
Przechodnie spoglądali nań z przyjemnością — nie domyślali się niczego, zazdrościli mu nawet jego przypuszczalnej zamożności i... szczęścia.
Młodzieniec doszedł do Pól Elizejskich.,
Prześliczne to a bodaj najpiękniejsze na świecie miejsce spacerowe, nie przedstawiało się teraz tak świetnie i gwarno, jak w godzinach popołudniowych.
Wzdłuż całej wielkiej alei od placu Zgody aż do Łuku tryumfalnego, spotkać było można zaledwie kilka powozów i koni,
Powozy po większej części należały do handlarzy, którzy tu przyzwyczajali do zaprzęgów i ujeżdżali młode konie.
Nasz nieznajomy — jak się tego łatwo można domyśleć — nie wiele zwracał uwagi na najszybsze nawet bieguny.
Przyglądał się wypogodzonemu niebu i starym drzewom, których liście poruszał wietrzyk poranny.
Na dalekim horyzoncie, występowało słońce rozpraszając mgły nad Sekwaną, złocąc kopuły kościołów i pałaców Paryża, oblewając jasnemi promieniami biały fronton łuku tryumfalnego.
Młody blondyn przeszedł około tego łuku nie spojrzawszy nań nawet wcale.
Cały pogrążony w uwielbieniu dla dzieł Bozkich, które po raz ostatni oglądał, dziełami ludzkiemi nie zajmował się wcale.
Poszedł drogą Cesarzowej, drogą niezaprzeczenie tak piękną, że nie ma podobnej w żadnej ze stolic europejskich i minął złocone sztachety, które lasek Buloński zamykają.
Tu zawahał się przez chwilę.
W którą stronę miał się udać?... W które zarośla, tak liczne tutaj, miał się zagłębić?....
Nie namyślał się zbyt długo.
— Najprzód nad jeziora — rzekł muszę im się przypatrzeć raz jeszcze przed, śmiercią...
I ruszył prosto przed siebie.
Jeziora lasku Bulońskiego.
Cała Europa zna ich cudowne brzegi każdy pamięta te eleganckie tłumy i błyszczące ekwipaże jakie snują się tu do okoła.
Ale nie wielu jest takich co oglądali te dziwy o wschodzie słońca, gdy cisza panuje do okoła, gdy promienie słoneczne przysłonięte liściami drzew wysokich, zamieniają powierzchnię wód w prześliczną lazurowo-srebrzystą tkaninę.
Wtedy wszystko tu zupełnie inaczej wygląda.
Nie palą tu teraz ogni sztucznych ani iluminacyj, a szwajcarskie domki na wysepkach, wyglądają na istne szalety alpejskie kąpiące się w wodach jeziora de Brientz.
Gondole stoją spokojnie w przystani, za to łabędzie i inne ptaki wodne zażywają swobody zupełnej i pływając wzdłuż i wszerz, ciągną błyszczące smugi po za sobą.
Taki oto cudowny widok przedstawił się oczom młodego blondyna, z przepysznej alei otaczającej jeziora.
Zatrzymał się na chwilę i nie mógł dość nasycić oczu.
Głębokie westchnienie wyrwało się z jego piersi.
— Wszystko to cudownie piękne i prawdziwie szkoda umierać — wyszeptał!...
Sformułowawszy tę lakoniczną skargę, pełną rezygnacyi i goryczy zarazem, pociągnął dalej i szedł coraz prędzej po lewej stronie jeziora.
Doszedł tak aż na wprost domków wysepki.
Tutaj zatrzymał się znowu.
Spojrzał badawczo do okoła, ażeby się przekonać, czy czasami nie ma gdzie w pobliżu kogokolwiek ze służby miejscowej.
Nie było jednak nikogo.
Młody człowiek udał się teraz aleją wysypaną piaskiem, po której ekwipażom jeździć nie było wolno, i wszedł w zarośla jakie ujrzał przed sobą.
Młode drzewka rosnące nieregularnie a dosyć gęsto, utrudniały znacznie przejście.
Było cienisto i chłodno pod tą zieloną osłoną.
Z żywicznej kory drzew i gęstych gazonów, rozchodziły się balsamiczne zapachy.
W pośrodku zarośli znajdował się stary dąb rozłożysty, dobrze znany spacerowiczom bulońskiego lasku.
W stronę tego dębu udał się nasz młodzieniec, ale gdy zaledwie kilka kroków oddzielało go od patryarchy, stanął nagle ździwiony i zadrżał.
Jakiś szmer dziwny doleciał do jego uszu...
Zdawało mu się, że posłyszał jakiś jęk, jakąś skargę niedokończoną, jakieś chrapanie konania...
Zaczął się przysłuchiwać uważnie, ażeby sprawdzić, czy się nie stał igraszką złudzenia...
Ten sam szmer, tylko wyraźniejszy, powtórzył się znowu.
— Widocznie nie sam jestem — szepnął młody człowiek — ktoś mnie wyprzedził... ktoś co cierpi także... ktoś co umiera może, może ofiara przypadku, a może i zbrodni nawet. Trzeba szukać — trzeba odnaleźć nieszczęśliwego i ocalić jeżeli czas jeszcze...
I zapominając zupełnie o tem, że przyszedł tutaj aby umierać, rozpoczął poszukiwania.
Z początku nie szło mu wcale.
Napróżno starał się zoryentować, i zrozumieć kierunek głosu...
Głos ten zdawał się przed nim uciekać i cichł powoli.
Młody człowiek nie tracił odwagi, szedł naprzód wolniutko a nadstawiał uszu i rozglądał się po murawie.
Teraz nie słyszał już nic...
Dotarł nakoniec do starego dębu o jakim wspominaliśmy przed chwilą.
Ileż par zakochanych wysiadywało pod jego cieniem, ile przysiąg miłości wiecznej... było tu wypowiedzianych?...
Czerwonawa kora była cała upstrzona wyobrażeniami serc gorejących i imionami zarozumiałych kupczyków i gryzetek.
Gorejące serca ostygły, płomienie wygasły, miłość uleciała, a śmiejące się usta zamilkły.
Sam jeden dąb tylko stał niewzruszony.
Młodzieniec żywo poskoczył i nachylił się, bo spostrzegł przed sobą na murawie kapelusz i pugilares.
Podniósł ów pugilares i zamierzał zobaczyć co zawiera.
Ale rzucił go w tej chwili i odskoczył z przerażeniem.
Potrącił głową o... nogi wisielca.


IV.
Ocalenie.

Skoro minęła pierwsza chwila przestrachu, młodzieniec odzyskał zimną krew i uśmiechnął się wzgardliwie.
— Aj! do licha! — zawołał, — jakże człowiek jest głupiem a zarozumiałem stworzeniem.
„Przyszedłem tu żeby w łeb sobie palnąć... szukam stosownego miejsca dla tej ostatniej rozrywki, i naraz, ni z tego ni z owego zaczynam drżeć od stóp do głów jak baba, i naraz, staję osłupiały, dla tego, że spotykam niespodzianie jakiegoś pana który się powiesił...
„Na dobrą sprawę, mogłem się przecie spodziewać takiego spotkania, boć samobójstwo nie jest moim wyłącznie przywilejem!... A. czy nie zdaje mi się czasem, że jestem jedynym na kuli ziemskiej osobnikiem, dla którego życie stało się ciężarem?...
„Bądźże mój chłopcze rozsądnym... ten pan już zrobił to, co ty zaraz zrobić powinieneś, wstał tylko wcześniej od ciebie i wybrał sznurek zamiast pistoletu.
„Miał przecie najzupełniejsze potemu prawo, bo rozmaite są gusta i gusteczka. Są poczciwcy, co sobie podrzynają gardła, są tacy co się topią z prawdziwą satysfakcyą — są i tacy co się trują morfiną, kwasem pruskim, albo innym jakim przysmakiem. Gryzetki np. przekładają zaczadzenie, ja wybrałem pistolet! Każdemu służy wolne prawo wyboru.
Chciałbym się jednak przekonać, czy to wisielec jęczał przed chwilą.
Prowadząc ze sobą ten monolog fantazyjny, młody blondyn przypatrywał się z wielką ciekawością i uwagą nieznanej osobistości, bujającej na końcu sznura.
— Czy też on juź nie żyje? — szepnął do siebie.
Sekunda obserwacyi przekonała go, że trzeba tę kwestyę zbadać dokładnie.
Kurcze i wstrząśnienia widoczne ale coraz słabsze, poruszały członkami wiszącego...
Twarz była czerwona ale nie przybrała jeszcze tego odcienia ciemnego, czarnego prawie, jakie oznacza uduszenie.
Walka pomiędzy życiem a śmiercią trwała jeszcze na pewno.
Na pewno dusza jeszcze nie rozłączyła się z ciałem, ale gotowa była uciec lada chwila.
Że człowiek jest mieszaniną niepojętych niekonsekwencyj... to bodaj żadnej nie ulega wątpliwości.
Młody blondyn zdecydowany pozbawić się życia, zapomniał naraz o swoich własnych teoryach co do samobójstwa, zapomniał o tem wszystkiem co przed chwilą dowodził...
Nie mógł znieść widoku gwałtownej śmierci, nie był w stanie nie dać pomocy konającemu...
Nie tłomaczył sobie wcale, że nieznajomy używał praw mu przysługujących, że zapewne musiał mieć ważne powody do rozstawania się z życiem... myślał tylko o jego ocaleniu.
Ocalić go?..
Naturalnie.
Ale jak?
Wypadało przedsięwziąść środki energiczne a bardzo w tym razie trudne.
Nogi wisielca sięgały głowy blondyna a sznur okręcony około szyi, przywiązany był silnie do grubej gałęzi.
Jasnem było jak na dłoni, że nieznajomy zawiązawszy sznur ten bardzo starannie, zarzucił sobie węzeł przez głowę i śmiało skoczył w próżnię.
Młodzieniec pojmował doskonale, że nie było ani chwili do stracenia, zdjął więc kapelusz, zrzucił surdut i wdrapał się na drzewo, dając tem dowód nadzwyczajnej zręczności...
Położył się na gałęzi poprzecznej do której przywiązany był sznur i usiłował go odwiązać. Spostrzegł jednak niebawem, że były to starania próżne i, że połamie paznogcie i palce pokaleczy ale nic a nic nie zrobi.
Sznur wyprężony ciężarem wiszącego, zniweczył wszelkie usiłowania.
Pozostawał jedyny środek — przeciąć sznur, a nie bawić się w odwiązywanie.
Ba — przeciąć! — nic łatwiejszego, gdyby mieć jakikolwiek nóż przy sobie... ale na nieszczęście scyzoryka nawet nie posiadał.
— Do licha — mruknął niezadowolony — co zrobić, jak sobie poradzić?... Nieszczęśliwy już się nie poruszał... sekunda, a już będzie zapóźno!.. Co zrobić? — co zrobić? — powtarzał.
Stanął, utrzymując równowagę na gałęzi i zaczął szukać po kieszeniach.
Świetna myśl przyszła mu do głowy.
Poczuł w palcach kolbę pistoletu, którym się miał zabić.
— Oto co mi potrzeba! — rzekł i wyciągnął broń z kieszeni.
Przyłożył lufę do wyprężonego sznura i starannie wycelowawszy pociągnął za kurek.
Rozległ się wystrzał a echo takowego obiegło las do koła.
Łabędzie wystraszone poczęły uciekać bijąc skrzydłami.
Stróże wytężyli słuch, medytując czy ten podejrzany wystrzał zwiastował pojedynek, samobójstwo czy polowanie.
Najważniejszem było jednak to, że życzenie młodego człowieka ziściło się w zupełności. Kula przecięła sznur tak doskonale, iż nóż najostrzejszy nie byłby dokładniej wykonał tej operacyi.
Ciało powieszonego runęło na gęstą murawę u stóp starego dębu, a gałęź tym upadkiem tak silnie została wstrząśniętą, iż młody blondyn o mało nie zleciał także.
Na szczęście uchwycił się mocno gałęzi, ażeby nie stracić równowagi i zszedł na dół bez żadnego szwanku. Ukląkł przy ciele nieruchomem i zupełnie martwem ex-wisielca i po chwilowym namyśle, mruknął do siebie:
— Oho!... bodaj, że nie było warto marnować ostatniego naboju, dla ocalenia nieżywego.
Rzeczywiście, człowiek rozciągnięty na murawie, miał pozór zupełnie trupi.
Czerwona twarz stawała się coraz ciemniejszą,
Usta były sine — oczy szeroko otwarte, na wierzch wysadzone i krwią zabiegłe.
Język wyszedł z ust. Wiadomo powszechnie, że nie ma nic wstrętniejszego nad widok wisielca; a ten o którym mowa — z pewnością nie stanowił wyjątku.
Młody człowiek przypatrując mu się bliżej, uczuł ogromną odrazę.
— Sapristi! — rzekł — cóż to za szkaradne stworzenie! Kiedy się ma nieszczęście posiadać podobną głowę na karku i kiedy trzeba podobną twarz pokazywać niezadowolonym z tego oczom współczesnych, to doprawdy daleko lepiej powiesić się i raz skończyć.
Pomimo tych refleksyj niezbyt pochlebnych dla wisielca, mieszkaniec ulicy du Rocher, krzątał się koło nieznajomego, jak gdyby iskierka życia tlała w nim jeszcze.
Najprzód rozwiązał mu węzeł zaciśnięty na szyj...
Skoro to uczynił, siny odcień twarzy pobladł trochę, jak gdyby przerwana na chwilę cyrkulacya krwi, wróciła na nowo.
Młodzieniec rozpiął odciętemu koszulę i przyłożył rękę do jego serca...
Zdawało mu się, że czuje bardzo słabe niewyraźne poruszenia.
Po dwa razy powtórzył doświadczenie i za drugą razą był już pewnym, iż wcale się nie mylił... Serce biło — ex-wisielec żył zatem jeszcze.
— Pokazuje się, że na czas przybyłem...
Omdlenie jednak nie przechodziło.
Ażeby temu koniec położyć, blondyn nasz wyciągnął z kieszeni nieznajomego chustkę od nosa, wyszedł z gaiku i udał się aleją nad brzeg. stawu.


V.
Rezultaty ocalenia.

W minutę powrócił z tą samą chustką dobrze zmaczaną w wodzie.
Ukląkł po raz drugi przy zemdlonym i prawie nieżywym nieznajomym i zlewał mu twarz zimną wodą,
Nie potrzebował długo czekać na rezultat.
Prosty środek przeszedł wszelkie jego oczekiwania.
Okład z zimnej wody zrobił skutek elektryczny prawie.
Ex-wisielec drgnął całem ciałem i... otworzył oczy.
Chciał się unieść, ale sił mu zabrakło i runął z powrotem na ziemię.
Życie powróciło, energia jednak fizyczna nie dopisywała jeszcze.
Młodzieniec z ulicy du Rocher, wziął ocalonego w ramiona, przeniósł o kilka kroków w tył, i oparł o pień tego samego drzewa, na którem przed trzema minutami wisiał był jeszcze jak olbrzymi owoc.
— Jakże się pan czujesz? — zapytał niedoszły samobójca.
Nieznajomy za całą odpowiedź, zaczął szybko przewracać oczami na wszystkie strony.
Widocznie nie usłyszał pytania wybawcy, nie wiedział sam jeszcze czy żyje.
— Poczekajmy... — mówił sobie młody człowiek, — nie mam teraz nic ze sobą do roboty, ponieważ pistolet mój wystrzelony, niezdolnym jest oddać mi przysługi, jakiej od niego żądałem...
Oparł się o drzewo sąsiednie i zaczął się uważnie przypatrywać nieznajomemu.
Z początku, jak to sobie przypominają czytelnicy — uczuł był pewną odrazę do niego.
Rezultat szczegółowego badania wypadł mniej jeszcze korzystnie.
Wyobraźcie bo sobie mężczyznę średniego wzrostu i bardzo otyłego...
Szyja jak u bawołu, ramiona olbrzymie, ręce szerokie o grubych krótkich palcach, nogi bajecznych rozmiarów.
Widok tych członków nieproporcyonalnych, jakby nalanych tłuszczem, przywodził na pamięć owe lalki napełnione gazem, które uwiązane na sznureczku, jak balony, sprawiają wielką uciechę dzieciom.
Całość opisanej osobistości byłaby tylko niezgrabną i śmieszną, gdyby twarz przerażająco brzydka, nie czyniła jej straszną prawie.
Twarz ta czerwona przed chwilą, a teraz blada, była szeroka jak księżyc, czaszka zupełnie była łysa, dwa tylko kosmyki siwiejące opuszczały się po skroniach, twarz miała przytem wyraz straszny, niedobrze wróżący...
Oczy wielkie, okrągłe, blado szare, jak u sowy a ocienione krzaczastemi brwiami, musiały mieć zazwyczaj wyraz groźny; nos długi, cienki, zakrzywiony, ze ściśniętemi nozdrzami, podobnym był do dziobu żarłocznego ptaka.
Usta szerokie, zęby szpiczaste, rzadkie, żółtawego koloru — a broda ginęła prawie w fałdach szyi.
Zdawało się, że każda fałda tej twarzy chowała w sobie występek, namiętność kryminalną, coś bezwstydnego, podłego.
Po rozpatrzeniu się w tych wszystkich szczegółach, młody z ulicy du Rocher, przeszedł do analizy ubrania.
Ex-wisielca nie nędza z pewnością popchnęła do odebrania sobie życia.
Jedno spojrzenie dokładnie przekonywało o tem.
Ubiór był nadzwyczaj elegancki, albo raczej pełen pretensyonalności, co wydawało się bardzo dziwnem o tej rannej godzinie, na murawie Bulońskiego lasku.
Spinka brylantowa prześlicznej roboty, spinała na piersiach koszulę z płótna holenderskiego, suto zahaftowaną.
Kamizelka kaszmirowa niebieska była również haftowana, gruby złoty łańcuch, na wagę wart był ze sto luidorów co najmniej.
Świecące złote guziki niezwykłej wielkości, ozdabiały ubranie z niebieskiego sukna najcieńszego, jakie tylko fabryki sedańskie, zdolne były wyprodukować.
Dobrze wypchany pugilares sterczał w prawej kieszeni kamizelki.
Grube palce wystrojone były w cały przynajmniej tuzin pierścionków, ozdobionych rubinami i brylantami, a na nogach błyszczały buty lakierowane zupełnie nowe.
Dodajmy do tego kapelusz jedwabny o szerokich skrzydłach, ten sam, który najpierw spostrzegł był nasz młodzieniec na murawie, dodajmy czerwony skórzany portfel ze złotą klamrą, a będziemy mieli całość kompletną.
Podczas, kiedy mieszkaniec z ulicy du Rocher oddawał się swym obserwacyom, grubas przychodził stopniowo do siebie, oczy jego przestały już latać do okoła a zatrzymały się na blondynie, co stojąc naprzeciwko, przypatrywała się z wielką ciekawością.
— I cóż? jakże się pan czujesz — zapytał znowu?...
Grubas z wielkim wysiłkiem wybełkotał chrapliwie — głosem prawdziwego wisielca:
— Czy się znajduję w mocy dyabła?
Młody blondyn dziwnie się uśmiechnął na to.
— Istotnie w mocy dyabła! — odpowiedział sarkastycznie — i śmiało możesz pan przysiądz na to, znajdujesz się bowiem na ziemi, a dyabeł rządzi światem!...
Nieznajomy nie zrozumiał dobrze znaczenia tych słów.
Podniósł rękę do szyi, na której pozostał siny obrzydliwy znak od sznura i odezwał się tym samym zdławionym głosem:
— Cierpię... jakaś obręcz żelazna ściska mnie i piecze... co mi jest?
— Cierpienie pańskie jest bardzo naturalne — odpowiedział młody blondyn — masz pan do okoła szyi znaki od sznura, na którym wisiałeś przed i chwilą...
— Sznur?... — powtórzył z przerażeniem — kto tutaj mówi o sznurze?...
— Ba
— Dla czego?... — Co pan mówisz?...
— Chcę powiedzieć, żeś się pan powiesił...
Nieznajomy opuścił głowę i zdawał się szukać w pamięci.
Nakoniec, zabłysły mu oczy.
— Tak... prawda... — wyszeptał — przypominam sobie... powziąłem postanowienie... wielkie postanowienie...
— Jestem człowiekiem silnej woli...
postanowiłem się powiesić no i powiesiłem się...
— Wspomnienia pańskie, są najzupełniej dokładne!... — poświadczył młody blondyn — dodam nawet, że zamiar powieszenia się, udał się panu doskonale.....
— W takim razie — ciągnął nieznajomy, który nie mógł jeszcze jasno pojmować — skoro tak doskonale się powiesiłem, to muszę być chyba nieżywy...
— Przebaczam panu brak logiki, widząc pana w tem położeniu.... — miałbyś pan rzeczywiście największą słuszność w świecie, uznawać się za nieżywego, a jednakże pan żyjesz — mówił z właściwym sobie uśmiechem mieszkaniec z ulicy du Rocher.
— A więc u wszystkich dyabłów, jakimże sposobem żyję, kiedy powinienem był umrzeć?
— Bo pana ocalono w samą porę...
— Gdyby sznur został był przecięty o pół minuty później, wszystko byłoby stracone.
Oczy grubego zaświeciły.
— Przecięto sznurek!.. — wykrzyknął.
— Ależ tak... powiadam panu.
— I któż to zrobił?
— Ja kochany panie — odpowiedział blondyn z ukłonem.
Wypowiedziawszy te słowa, spodziewał się gorącego podziękowania i najżywszej wdzięczności, szykował się więc na przyjęcie ich z elegancką skromnością.
Omylił się najzupełniej.
Blada twarz grubego człowieka rozczerwieniała się nagle, oczy o mało z głowy nie wylazły i przybrały wyraz dziki.
Potem głosem podobnym do ryku, zaczął straszliwie przeklinać.
— Ach! to pan to zrobiłeś! i jeszcze jesteś z tego dumnym! chwalisz się! żądasz może jakiej nagrody, jakiego za to podziękowania!
— Panie — przerwał wyniośle młody blondyn — nie żądam od pana nic!...
— To doprawdy wielkie szczęście — odparł z wściekłością samobójca. — A więc jeżeli pan nie żądasz nic, to pytam się pana, co za cel pan miałeś spełniać ten dobry uczynek, jakie uczucie powodowało panem?...
— Ludzkość — odparł młodzieniec.
— Co pan powiedziałeś? — przerwał ze śmiechem gruby.
— Ludzkość.
— Głupie słowo bez sensu.
— Dla pana być może, ale nie dla mnie. Ja nie mogłem patrzeć obojętnie na konanie bliźniego, nie mogłem, może bezwiednie, nie podać mu pomocy.
— Poglądy stanowczo głupie. Uczucie ludzkości, nie nadawało panu żadnego prawa mieszania się do moich interesów.
— Być może, że masz pan racyę, powtarzam jednak, że postąpiłem machinalnie, instynktownie, bez żadnego zgoła namysłu.
— A toż do wszystkich dyabłów, mój młody jakiś szaleńcze, należało się było zastanowić!.... Chybać bo nie przypuszczałeś przecie, żeby człowiek wieszający się w lasku bulońskim, w taki prześliczny poranek wrześniowy, robił to tak sobie bez żadnych ważnych powodów a jedynie dla przyjemności?...
— No, no — zawołał blondyn, uniesiony już nieco złością — proszę tylko pana, abyś zechciał być grzeczniejszym, bo nie zniosę dłużej tytułu głupca jakim pan mnie traktujesz.
— A ja nie zniosę tego, żeś pan wtrącił się do mnie nie proszony.
— Czy pan zniesiesz czy nie zniesiesz, to mi wszystko zupełnie jedno. Zapewniam pana o tem. Dodaję, że jeżeliś nie zadowolony z tego com zrobił, możesz przecie powiesić się na nowo. Sznur jest jeszcze dosyć długi, a bądź pan pewnym, że tą razą pozwolę mu działać według jego wyłącznie fantazyi.
— Tak pan mówisz! — zawołał grubas — więc chcesz, abym rozpoczynał na nowo to, co powinno już być skończone, chcesz, abym dwa razy z twojej łaski łykał gorzką pigułkę, której teraz już bym był nie czuł wcale?... Niech dyabli wezmą taką ludzkość!... Powtarzam ci raz jeszcze mój panie, żeś jest niezręcznym głupcem i że postąpiłeś względem mnie niegodnie. Nigdy panu tego nie daruję, musisz mi tę krzywdę wynagrodzić...
— Co pan przez to rozumiesz?
— A! do wszystkich dyabłów! rozumiem tak jak potrzeba rozumieć, musimy się bić ze sobą!...
Usłyszawszy wyzwanie, młody blondyn z ulicy du Rocher, nie mógł się powstrzymać od wybuchu głośnego śmiechu.
Ex-wisielec spojrzał nań ze ździwieniem i spytał:.
— Czy może mi pan odmawiasz?
— Odmawiam?.. A to cóż znowu! Za kogóż mnie pan masz? nie tylko chętnie służę, ale bardzo się cieszą z propozycji..
— Więc dla czegoż się pan Śmiejesz?
— Bo położenie wydaje mi się bardzo dziwnem — odpowiedział blondyn ze śmiechem.
Położenie było rzeczywiście komiczne.
— Podwójny zamiar samobójstwa, zmieniający się nagle w zaimprowizowany pojedynek, to przecie godne śmiechu.
Ex-wisielec zmarszczył brwi i otworzył usta, ażeby cisnąć nowe jakie przekleństwo, wstrzymał się jednakże, pochylił głowę i zdawał się zastanawiać.
Po chwili, uspokoił się, twarz straciła wyraz dzikości — na ustach także się uśmiech ukazał.
— Wiele lat u dyabła możesz pan liczyć sobie?...
— A panu co do tego? — odpowiedział młody blondyn.
— Słusznie, mieszam się nie w swoje rzeczy — no, ale musisz być odważnym...
— Dowiesz się pan o tem za chwilę...
— Rąbiesz się pan na pałasze i to wyśmienicie zapewne?
— Nie byłem jak żyję w sali fechtunku,
— Więc strzelasz pan chyba dobrze?
— Ani źle, ani dobrze — tak jak wszyscy.
— Dla czegoż zatem tak się ucieszyłeś z propozycyi, jaką panu uczyniłem
— Powtarzam, że jestem bardzo z niej uradowany.
— To dla tego chyba że nie wiesz pewno dwóch rzeczy...
— Jakich?
— Że ja gotów jestem pokonać w fechtunku mistrza choćby najznakomitszego...
— I dalej?
— Że dziewięć razy na dziesięć, przecinam o czterdzieści kroków na równe dwie części, kulkę na ostrzu noża...
— I pocóż mi pan to mówisz?
— Mówię dla tego, że skoro jesteś człowiekiem inteligentnym, to zrozumiesz, że nie ty mnie ale ja ciebie zabiję.
— O! to bardzo być może.
— I nie wahasz się?
— Nietylko że się nie waham, ale owszem wymagam spotkania.
— Czy to fanfaronada czy?...
— Najszczersza prawda, mój panie.
— Nie obawiasz się więc śmierci?
— Na to pytanie odpowiem panu zapytaniem innem: czy wiesz pan oto po co ja tu przyszedłem tak rano?
— Naturalnie że nie wiem po coś pan przyszedł?
— Po to samo co i pan.
— Zabić się?
— No, tak...
— Żarty...
— Chcesz pan dowodu na to że nie żartuję?
— Bardzo proszę.
Blondyn z ulicy du Rocher, podniósł stary pistolet leżący na trawniku u stóp dębu i:
— Oto dowód, — rzekł, podając go grubemu człowiekowi.
— Nie rozumiem...
— Pistolet który pan widzisz i którego użyłem, w braku innego ostrego narzędzia do przecięcia sznura, na którym pan wisiałeś z buzią wcale nie ładnie wykrzywioną, przyniosłem ze sobą po to, aby sobie w łeb wypalić. Gdybym był pana nie znalazł i nie odciął, byłoby już z pewnością po mnie. Ponieważ otóż na dnie duszy najodważniejszego nawet człowieka, znajduje się kawałek tchórza, wcale tego nie ukrywam przed panem, iż będzie mi nieskończenie przyjemniej być zabitym przez pana w pojedynku, niż samemu sobie przykładać pistolet do skroni.
— Rzeczywiście, masz pan zupełną racyę... Rozumiem pańskie powody, pochwalam je i chętnie wyświadczę panu tę małą przysługę. Będziemy zatem bić się na pistolety o dziesięć kroków, no i naturalnie będziemy strzelać jednocześnie, boć przecie musisz pan być do tyla zręcznym, ażeby trafić w taki cel, jaki ja przedstawiam. Jeżeli trafimy oba, padniemy oba nieżywi, każdy w swoję stronę... Zgadzasz się pan?...
— Najchętniej szanowny panie.
— Więc jużeśmy się ułożyli.
— Najzupełniej szanowny panie.
— No to chodźmy po broń... ale chciałbym też przedtem zaspokoić moję ciekawość i zadać panu pewne pytanie...
— Nic nie mam przeciwko temu.
— Odpowiesz mi pan szczerze?
— Jeżeli pytanie nie będzie zanadto niedyskretne...
— Co to, radbym wiedzieć, za powody — popchnęły pana, człowieka tak młodego jeszcze, do zamiaru odebrania sobie życia?
— Powody te mnie tylko jednego obchodzą...
— Bardzo wierzę i wcale nie myślę nalegać, chociaż... dla czego nie miałbyś pan mi prawdy powiedzieć? Przecie masz pan zupełną gwarancyę, że nie zdradzę tajemnicy.
— Co panu zależy na tej wiadomości?...
— Nic a nic, prosta ciekawość tylko... zresztą domyślam się i bodaj że się nie mylę.
— Pozwól mi pan wątpić o tem...
— U tego co szuka śmierci w dwudziestym roku, trzeba widzieć przyczynę w miłości...
Blondyn przeczącą poruszył głową.
Ex-wisielec ciągnął znowu:
— Niech no się pan nie zapiera! zdradziła cię kochanka którą ubóstwiałeś, albo spotkało cię inne jakie nieszczęście tego samego rodzaju... l to dla takiej bagatelki, dla takiego, przepraszam za wyrażenie, głupstwa, życie stało się panu ciężarem?
— Zapewniam pana, że jesteś w najzupełniejszym błędzie...
— No więc popełniłeś jedno z tych niewinnych przestępstw, które głupia „sprawiedliwość ludzka” piętnuje i prześladuje, szukasz śmierci dla tego tylko, aby uniknąć spotkania z prokuratorem cesarskim?... Boże! tak jak bym widział... jakiś nic nie znaczący deficyt w powierzonej panu kasie!... Nic prostszego i nic naturalniejszego, a może nie łatwiejszego do naprawy...
Młody blondyn rozczerwienił się nagle.
— Panie! — wykrzyknął z najwyższem oburzeniem — pan mnie znieważasz!...
— Nie miałem wcale tego zamiaru...
— Takie zarzuty!...
— Ależ młodzieńcze, ja cię wcale nie oskarżałem... ja owszem...
— Więc cóż to znaczyło?
— Chciałem pana uniewinnić o ile umiałem najlepiej.
— I posądzałeś mnie o występek?...
Nieznajomy wzruszył ramionami.
— Dajmy pokój — mówił — dajmy pokój tym pięknym słówkom, które dla mnie nie mają ani odrobiny wartości... Unosisz się pan jak wierzchowiec, dla tego, że wypowiadam dobrodusznie niewinne moje domysły. Nie masz pan racyi, ale to pańska rzecz... Ściągam cugle mojej ciekawości... Nie mówmy o tem, kiedy się panu podoba osłaniać się tajemnicą; idźmy się bić.
— Bez względu na to, kto pan jesteś — odezwał się z godnością mieszkaniec ulicy du Rocher — i bez względu, że mi na opinii pańskiej nic a nic nie zależy, nie mogę i nie chcę pozostać pod ciężarem znieważających mnie podejrzeń: — Przyczyny dla których postanowiłem skończyć z życiem, są tego rodzaju, iż wstydzić się ich nie mam potrzeby. Nędza oto zmusza mnie do samobójstwa...
— Nędza?... — powtórzył nieznajomy wielce ździwiony.
— Nędza panie — nędza tak wielka i głęboka, że jeżeli nie umrę dzisiaj od kuli pistoletu, to jutro muszę umrzeć z głodu.. — Zdaja mi się, że w tem nie ma nic nadzwyczajnego ani uwłaczającego... zkądże pochodzi pańskie ździwienie?...
— Dziwię się, bo patrząc na pana myślałem żeś jest bogaty...
— Pozory mylą... mówi przysłowie... i ma zupełną racyę...
— No tak ale w Paryżu nie umiera się przecie z głodu...
— Jam dowodem, że jest przeciwnie...
— Kiedy kto chce zrobić pieniądze, to je zrobi... — jest na to tysiące sposobów...
— Tych sposobów ja nie miałem, albo może używać ich nie chciałem... Poprzestań pan na tem i nie domyślaj się żadnych powodów innych...
— Daleki jestem od tej myśli... Zrobiłeś pan to coś uważał za stosowne... teraz... chodźmy po broń...
— Gdzież się po nią udamy?...
— Na nieszczęście trochę daleko... Trzeba nam będzie przejść przez całą drogę cesarską i całe pola Elizejskie... Najbliższy skład broni Renetta jest na ulicy Autin...
— No to w drogę łaskawy panie.
— Żebyśmy to napotkali nad brzegiem jeziora jaki powóz do najęcia!... Ja bo nie przyszedłem tutaj piechotą, chodzić bowiem nie lubię, nie potrafię i potrzebowałbym z pewnością więcej jak godzinę, aby dojść do ulicy d’Autin...
Ex-wisielec podniósł kapelusz, włożył go na głowę i zaczął postępować powoli.
Kiedy się znaleźli na brzegu gaiku, blondyn odwrócił głowę, aby rzucić ostatnie spojrzenie na miejsce, które było teatrem tak oryginalnej sceny.
Spostrzegł wtedy jakiś czerwony punkt na trawniku.
— Panie! — zawołał zdaję mi się, żeś pan zapomniał portfelu.
— Rzeczywiście — odpowiedział ex-wisielec, sięgnąwszy do bocznej kieszeni. — Ale niechże pana dyabli, masz wzrok prawdziwie sokoli.
I cofnął się wolno jak słoń.
— Pozwól pan — rzekł młody blondyn, — ja go panu zaraz przyniosę.
— Dobrze, dziękuję bardzo...
Po chwili portfel czerwony znajdował się w rękach ex-wisielca.
— Pozbawiłeś pan niezłej gratki jakiego stróża ogrodowego, któryby był pierwszy zaszedł w tamto miejsce — odezwał się grubas z jowialnym uśmiechem.
— Cóż więc zawiera ten portfel?...
— Nic, bagatelkę... patrz pan.
Nieznajomy nacisnął sprężynę.
Młody blondyn spojrzał w otwarte przegródki — i osłupiał ze ździwienia.
W portfelu była masa biletów bankowych, poskładanych równiuteńko ażeby jak najmniej zajmować miejsca, a mimo to wszystkie przegródki były tak szczelnie wypchane, że o mało nie popękały.
— Ależ panie, — toć to tego suma ogromna!
— Wcale nie taka duża — odpowiedział grubas niedbale — co najwyżej jakie dwieście tysięcy franków...
— Dwieście tysięcy franków... — powtórzył olśniony młody blondyn, któremu cyfra ta wydała się bajeczną.
— Tak panie, dwieście tysięcy, ależ to nie takie skarby znowu.
— Jakto? panu na prawdę wydaje się to bagatelką?
— A panu?
— Mnie — majątkiem.
— Więc ty młodzieńcze, byłbyś zadowolony gdybyś posiadał taką kwotkę.
— Uważałbym się za zupełnie bogatego.
— No to skromne masz żądania... Dla mnie dwieście tysięcy franków to mucha...
— Jesteś pan więc olbrzymio bogatym?...
— Rzeczywiście jestem bogatym, jestem bardzo nawet bogatym.
— No i chciałeś pan umierać?
— Niestety, powinno to przekonać pana, że majątek szczęścia nie stanowi. Widzisz pan że i ja gdy potrzeba, umiem powiedzieć do rzeczy.
Po tych słowach zapanowało chwilowe milczenie.
Młody blondyn, gdy się dowiedział że ex-wisielec jest posiadaczem ogromnej fortuny, mimowoli spojrzał na niego z pewnem uszanowaniem.
Nie wydawał mu się teraz ani takim brzydkim, ani takim rubasznym, ani nawet takim niezgrabnym.
Odrażający wyraz twarzy, którą miał przed oczami, ustąpił miejsca wielkiej powadze.
Złoty łańcuch, złoty zegarek, szpilki brylantowe i mnoga liczba pierścionków, nie raziły go już jako niesmaczna i śmieszna wystawa.
Cóż chcecie?
Czasy cudów, wieszczek i geniuszów wszelkiego rodzaju, dawno minęły.
Pozostał tylko jeden talizman... złoto.
Nasza epoka nie wierzy już w nic a nic.
Złoty cielec rządzi wszechwładnie światem!
Każdy przedmiot opromieniony złotem, zmienia się natychmiast.
Co było brzydkiem staje się pięknem; co ciemne — jasnem; co podłe — cudownem...
Młody blondyn, uległ powszechnemu prawu, nędzarzą z ulicy du Rocher, złoto odrazu olśniło!...
Ex-wisielec spostrzegł co się działo w umyśle jego towarzysza; skorzystał więc z tego i pierwszy się odezwał:
— Młodzieńcze, — rzekł.
— Słucham pana.
— Czy chcesz być szczerym ze mną?
— Dla czegożby nie!...
— Czy chcesz odpowiedzieć prawdę na moje głupie pytanie?...
— Dla czegoby nie.
— Czy pan przedtem nim przeciąłeś sznur na którym wisiałem, widziałeś portfel leżący na murawie?...
— Widziałem.
— Otwierałeś go?
— Nie.
— A domyślałeś się co zawiera?
— Wcale nie.
— Bardzo dobrze!... No, a czy będziesz pan miał odwagę przyznać, że gdybyś był lepiej w tym względzie poinformowanym, byłbyś postąpił zupełnie inaczej, niżeli postąpiłeś?
— Co pan chcesz przez to powiedzieć?
— Mówię, że byłoby zapewne nastąpiło zupełnie inne w takim razie rozwiązanie całej tej naszej awantury...
— Jakie rozwiązanie?
— Takie: — że ja w tej chwili, gdy to mówię, bujałbym się był w najlepsze na sznurze, a mój portfel znajdowałby się był w pańskiej kieszeni...
To samo szlachetne i szczere oburzenie wystąpiło znowu na twarz młodzieńca.
Skrzyżował ręce na piersiach, stanął naprzeciw ex-wisielca i zmierzył go od stóp do głów pogardliwie.
— Wiesz pan, — rzekł, — gotowem istotnie uwierzyć, że mam do czynienia z największym łajdakiem na świecie!...
Grubas ani drgnął.
— Z jakiej racyi gotów byś pan w to uwierzyć?... powiedz mi bardzo proszę...
— Bo tylko ostatni łajdak może znieważać człowieka, którego nie zna, bo tylko łotr skończony może oskarżać i podejrzewać o największe podłości człowieka, którego pierwszy raz w życiu widzi.
— Ej! do wszystkich dyabłów młodzieńcze — wykrzyknął ex-wisielec tupiąc z niecierpliwości nogami, — przewrócone masz widzę w głowie najzupełniej. W każdem słowie dopatrujesz zamachu na honor, godność, sumienie!... Cóż za przesada u licha, cóż ci tak obraźliwego powiedziałem?...
— Zdaje mi się, że...
— To ci się bardzo źle zdaje!... Czy przypadkiem nie przypuszczasz, żeś otrzymał jakąś wyższą misyę do odcinania napotykanych wisielców? — czy nie przypuszczasz, że narazisz na szwank tę godność „wybawiciela,” gdy będziesz postępował praktycznie?... Cóżby proszę cię była za zbrodnia, gdybyś pozostawił mnie był w spokoju, gdybyś mi był pozwolił umrzeć a zabrał do kieszeni pieniądze, które nie należały już do nikogo?...
— Pytasz się pan w czem by tu była zbrodnia?...
— No tak...
— Byłaby w niecnym postępku jaki pan wymieniłeś...
— Zdefiniuj to jeżeli potrafisz... Jakże nazwiesz to na przykład?...
— Oh! to bardzo łatwo — jabym to nazwał zrabowaniem konającego!...
— Ja, otrzymaniem sukcesyi... a to jak widzisz nie jest wcale jedno i to samo... — Cóż na to odpowiesz młodzieńcze?...
— Odpowiem, że pan masz bardzo szerokie sumienie a moralność bardzo słabą...
— Co to szkodzi, jeżeli może dać jakąś korzyść memu bliźniemu.
— Otóż pan zyskałbyś na tem, żebyś był został posiadaczem dwustu tysięcy franków i zdobył możność życia, które stałoby się bodaj ozdobą kraju i towarzystwa do jakiego pan należysz...
— Panie, — przerwał żywo młody blondyn, — po co tracić czas na sofizmaty, nie zdolne w żadnym razie zmienić zapatrywań moich?... Mam sąd jasny i prawy... oburza mnie wszystko co fałszywe i złe... Nie dojdziesz pan ze mną do końca, nie przekonasz mnie, że w pewnych okolicznościach wyjątkowych, nie jest grzechem zabrać majątek, który do nikogo nienależy... Na próżno tracisz pan czas i słowa. Przestań pan i chodźmy się strzelać.
— Tak panu bardzo chodzi o tę walkę?...
— Idzie mi o nię bardzo, bo chcę raz skończyć ze sobą...
— No to niech się stanie wola pańska.
— Chodźmy...
Obaj towarzysze opuścili miejscowość, z której według wszelkiego prawdopodobieństwa nie mieli zamiaru wychodzić żywi.
Minęli wązką ścieżynę na skraju lasku i znaleźli się w alei graniczącej z prześlicznemi stawami.
Ex-wisielec zatrzymał się w tem miejscu.
Westchnął głęboko i zaczął spoglądać to w jednę, to w drugą stronę dalekiego horyzontu, to jest w stronę drogi Cesarzowej i w stronę Montemarte,
Jak tylko można było zasięgnąć okiem, żadnego wehikułu, żadnego fiakra nie było widać na drodze, po której w kilka godzin później miało przejeżdżać tysiące eleganckich i świetnych pojazdów, należących do szczęśliwców tego świata.
Gruby wydał boleśniejsze jeszcze niż przedtem westchnienie.
— Co panu jest? — zapytał młody blondyn.
— Co mi jest?
— Tak.
— Nie widzę żadnego powozu, przypuszczam, że będziemy musieli rżnąć półtorej mili piechotą.
— Nie takie to przecie nieszczęście.
— Tak się panu podoba mówić, ale ja uprzedziłem go przecie, że jestem najgorszym piechurem na świecie. Zanim dojdziemy, będę miał szkaradnie pokaleczone nogi....
— No i co pan tak bardzo na tem stracisz?
— Jakto co na tem stracę?
— Będziesz pan miał przecie dosyć czasu do wypoczynku.
— Kiedy?
— Kiedy się pan znajdziesz o trzy łokcie pod ziemią,
— Dziękuję bardzo za taką perspektywę!...:.
— Zdaje się że to konieczne następstwo naszych zamiarów...
— Tak i nie... chętnie chcą opuścić ten świat jaknajprędzaj, ale chcę odjechać wygodnie bez zmęczenia. Gdybym miał umierać wycieńczony i zmordowany — to żegnam pana, toby mnie stanowczo zniechęciło do śmierci.
— Jakże więc zrobić?
— Mam bodaj dobry projekt...
— Jakiż?
— Ładne oto i wygodne ławki poustawiane są niedaleko jedna od drugiej nad stawem, widzisz je pan tak dobrze jak i ja... Usiądźmy na jednej z nich i czekajmy, aż się jaki powóz pokaże, Hm!... cóż pan na to?
— Nie zgadzam się.
— Nie zgadzasz się pan? — powtórzył ze zdziwieniem człowiek otyły.
— Stanowczo się nie zgadzam!...
— Dla czego?
— Bo mam nerwy kochany panie, bo powziąłem postanowienie niezłomne, bo z tego powodu każda minuta oddalająca mnie od śmierci, wydaje mi się nieznośną. Jakże pan możesz się upierać, abym wyczekiwał na nadejście jakiego powozu?.. Skończmy raz z tem wszystkiem do licha!... Nie mam się wcale za człowieka wykutego z bronzu lub ze stali! — trawi mnie gorączka! — i cierpię okropnie... — chcę się strzelać zaraz, natychmiast.. — Pańskie wykręcania się są po prostu tchórzostwem!. Chodź pan... ze mną... koniecznie..
Ex-wisielec wahał się przez chwilę.
— Przychodzi mi inna myśl.. — powiedział.


VI.
Pawilon d’Armenonville.

Czytelnicy domyślą się łatwo, że młody nasz blondyn, znajdował się w usposobieniu bardzo ponurem.
Zamiar samobójstwa powziął w sposób nieodwołalny, pilno mu więc było pozbyć się życia, chciał co prędzej położyć się w grobie, marzył o tem niby wędrowiec zmordowany, marzący o przespaniu nocy w wygodnem łóżku.
Oryginalność jednakże jego towarzysza była tak uderzająca, że wpadał w coraz większe podziwienie, a nie raz już od początku rozmowy zdołał się rozerwać wyśmienicie.
Posłyszawszy słowa kończące rozdział poprzedni, mieszkaniec ulicy du Rocher osłupiał w pierwszej chwili, zamiast jednak unieść się jak to było prawdopodobnem, uśmiechnął się mimowoli.
— Znowu myśl!... — wykrzyknął — ależ panie, coś zanadto masz pan tych myśli w tej chwili.
— To nie tylko w tej chwili — odpowiedział gruby — ja zawsze mam ich pełno.
— Tem lepiej dla pana.
— I dla ciebie także mój młody przyjacielu.
— Jakto i dla mnie?...
— Bo jestem najzupełniej przekonany, iż ta moja myśl ostatnia jest dobrą, jest bardzo dobrą i nieznałbym się wcale na ludziach, gdybym zobaczył, że nie podoba się panu.
— Zobaczymy.
— Jadłeś też pan dzisiaj śniadanie?... — zapytał grubas nagle.
Młody człowiek drgnął.
— Także!... — wyszeptał.
— Cóż, czy jadłeś pan dziś śniadanie?...
— Nie.
— No tak to rozumiem, podoba mi się zawsze otwartość... Co prawda, mogłem się tego łatwo domyślać bo i przed chwilą mówiłeś pan o nędzy, która cię zmusza umierać z głodu...
— Panie!...
— Cicho!... cicho... Nie unoś się i wysłuchaj spokojnie.. Dowiedziałem się teraz co chciałem... Dowiedziałem się, żeś jest naczczo, tak samo właśnie jak i ja. Ja nie nie jadłem dla tego, że wiedziałem, iż nic tak nie przeszkadza dobremu trawieniu, jak powiesić się zaraz po obiedzie lub śniadaniu. Otóż teraz czuję się okropnie głodnym. Pan prawdopodobnie tak samo... — Proponuję zatem śniadanko i to śniadanko jak można najwspanialsze. Oto taka myśl moja. Cóż pan odpowiesz na to?...
— Zapytam na co się to zdało?... skoro mamy zaraz umierać, po co mamy żołądkom naszym dogadzać?...
Paradoks bardzo łatwy do zwalczenia...
— Rozrywka zawsze jest potrzebną.. — Zapomniałeś pan widzę, że rzymianie, samobójstwo czynili zawsze rozkosznem?... Przecinali sobie żyły w ciepłej wannie, przyprawionej najwyszukańszemi pachnidłami i umierali przy dźwiękach muzyki ukrytej, które towarzyszyły ostatnim tchnieniom..Dla czegoż nie mamy naśladować mądrych rzymian?... Pójdziemy na śmierć dostatnio nasyceni, podnieceni wybornym szampanem.. — Przygotujemy się do lepszego życia wesoło, przy odgłosie korków strzelających. No cóż... przyjmujesz pan?...
— Przyjmuję. r
— Bravo! bravissimo! drogi panie, musisz pan być wybornym współbiesiadnikiem?
— Ja także, jak usiądę do stołu, staję się bardzo wesołym. Piję do dna i uprzedzam pana, że musisz mi placu dotrzymywać... Może się upijemy... ale cóż to szkodzi? — Jeżeli dzięki libacyi mniej pewne będziemy mieli oko, zmniejszymy dystans i staniemy a pięć kroków... Zresztą w razie potrzeby strzelać będziemy do upadłego... No, dalej w drogę a żywo.
— Odnalazłeś pan widzę nogi, gdy chodzi o jedzenie!.! — odezwał się z uśmiechem blondyn.
— Pomińmy panie tę kwestyę. Pola Elizejskie dyabli wiedzą jak daleko jeszcze, ale ja pana poprowadzę krótszą drogą...
— Gdzie mnie pan poprowadzisz?
— W dobre miejsce, bądź zupełnie spokojnym. Ja się boję kuchen podejrzanych!... Pójdziemy do pawilonu d’Amenonville.... Musisz pan znać to miejsce choćby z nazwiska tylko, to wcale elegancka restauracya. Reklamują ją w każdej sztuce w Palais-Royale i w Rozmaitości.
— Znam ją dobrze bo... często tam jadałem...
— Doskonale... wiesz pan zatem, że jeść dają wyśmienicie, a będziemy wybierać co najlepsze, jak prawdziwe żarłoki... Zdaj się pan zresztą na mnie.. Jeszcze tam na drugim świecie przypomni się panu to jedzenie...
Nieznajomy mówił tak prędko, że się zmęczył i zmuszony był odetchnąć całą piersią dla nabrania powietrza, poczem poszli w stronę d Armenonville, z pośpiechem na jaki tylko pozwalała ciężka tusza ex-wisielca.
Zaledwie jednak uszli jakie dwadzieścia kroków, grubas zatrzymał się i nadstawił ucha.
W dali dał się słyszeć turkot powozu i to ten turkot urywany, niepochodzący od powozu prywatnego, przy którym biegną równo konie rasowe.
Zaraz też tuman kurzu uniósł się nad aleją okrążającą stawy.
Tuman co raz się zbliżał i ex-wisielec mógł już teraz dobrze rozróżnić stare pudło fiakra, zaprzężonego w białego konia i powożonego przez brudnego woźnicę o czerwonym nosie.
Spuszczone okna starego klekota pozwoliły zajrzeć do jego wnętrza.
Nie siedział w nim nikt, a poduszki grubo były pokryte kurzem.
— Widocznie dyabeł mnie proteguje!... — mruknął ex-wisielec z twarzą rozpromienioną.
Powóz też nadjechał i woźnica zdawał się pytać oczami, czy go nie zapotrzebują.
Na znak grubasa, woźnica zatrzymał szkapę.
— Siadajcie obywatele — zawołał — pojedziecie doskonale, ja wam to mówię... ja... Szkapa niepokaźnie wygląda na oko, ale w biegu wyrówna rasowemu... Ja wam to mówię obywatele... ja... Tylko co odwiozłem do lasku młodą damulkę, co wymknęła się z domku cichaczem... Dała mi trzydzieści sous za to, że jechaliśmy wybornie...
Ex-wisielec otworzył drzwiczki.
— Siadaj pan — odezwał się do blondyna.
Wsiadł on nic nie mówiąc.
Grubas usiadł obok i zamknął drzwiczki.
— Na kursa czy na godziny obywatelowie? — zapytał woźnica, pochyliwszy się z kozła.
— Na godziny — odpowiedział grubas.
— Dobrze. A gdzie jechać?...
— Do pawilonu d’ Armenonville.
— Wiem. Za dwie minuty będziemy... Wio!... bielas, wio!...
Bielas chociaż, według zdania swojego pana, równy koniowi czystej krwi, ruszył z miejsca tak, że można było przypuszczać, iż za godzinę ledwie potrafi dowlec się na miejsce.
— Panie — odezwał się młody blondyn — dla czego, skoro pańska szczęśliwa gwiazda zesłała panu powóz, któregoś pragnął tak gorąco — dla czego nie każesz jechać prosto do strzelnicy Renetta?...
Dla tego, proszę pana — odparł grubas, iż stanęła pomiędzy nami umowa, że zjemy śniadanie przed pojedynkiem... Otóż co się postanowiło, powinno być święcie wykonane, szczególniej gdy postanowienie jest rozumne i zrobione po namyśle.
Młodzieniec nie odpowiedział nic.
Współtowarzysze milczeli jakiś czas obadwa.
Od brzegów stawu do pawilonu d’ Armononville, odległość taka jest krótka, że fiakr w kwadrans zatrzymał się przed głównem wejściem restauracji, bardzo lubianej i admirowanej przez gastronomów i gastronomki paryzkie.
Wszyscy znają ten sławny zakład, sławny z prześlicznego szczególniej położenia pomiędzy zielonemi kląbami, nad brzegiem wody przezroczystej, podobnej do lustra weneckiego w szmaragdowych ramach.
Jeżeli to prawda, że piękny widok podwaja rozkosze dobrej kuchni, pawilon d’Armenonville ma wszelkie prawo do powodzenia, bo najzupełniej odpowiada najwybredniejszym wymaganiom gastronomów.
Na odgłos zajeżdżającego fiakra, trzech czy czterech garsonów zaciekawionych tak rannemi odwiedzinami, wypadło na powitanie.
— Czy mamy panom służyć w altanie czy w gabinecie?... — zapytał jeden z nich.
Gdyby się był zwrócił do blondyna, ten byłby z pewnością oświadczył się za altaną, bo zdawało mu się, że daleko przyjemniej jest oddychać świeżem powietrzem pod cienistemi drzewami, niż się zamykać w ciasnym pokoiku z zielonem obiciem.
Ale ex-wisielec nie podzielał tego zdania i odpowiedział pospiesznie:
— Przygotuj gabinet i podaj mi papier i ołówek — bo sam napiszę z czego ma się składać śniadanie.
Potem zwróciwszy się do swego towarzysza dodał:
— W altanie nie ma swobody... Wszyscy cię widzą, wszyscy cię słyszą... a ja nie mogę znosić tego... — Za godzinę ogród zapełni się ludźmi, to jest otwartemi oczami i chciwemi uszami... — W gabinecie inna rzecz, tam nikt nam nie przeszkodzi rozmawiać swobodnie, tam nikt nas nie będzie szpiegował i nikt nie będzie komentował naszych wyrazów. — Wszystkie te powody stanowczo przemawiają za gabinetem... Czy mam racyę?...
Nieznajomy z ulicy du Rocher za całą odpowiedź kiwnął tylko głową.
Chociaż medytował nad tem, co za tajemniczą rozmowę prowadzić będą ze swoim szczególnym przeciwnikiem, nie zapytał jednak o to swojego towarzysza, bo właśnie w tej chwili ukazał się garson z ołówkiem i ćwiartką czystego papieru.


VII.
W oddzielnym gabinecie.

W dziesięć minut później, obaj panowie siedzieli jeden naprzeciw drugiego w ładnym pokoiku, oświetlonym szerokiem oknem wychodzącem na trawnik i wodę.
Chmara przeróżnych przekąsek i dwie pokaźnie wyglądające butelczyny z maderą i kseresem z 1789 roku, stały na stole, rozweselając spojrzenie.
— No dalej młodzieńcze — wołał ex-wisielec, napełniając cieniutką szklankę żółtawym płynem — warto jest, zapewniam cię, tego starego wina pokosztować... Polecam go pańskiej uwadze... Jakże go pan znajdujesz?
— Wyśmienite!...
— Skoro tak, to dobrze!... widzę że się pan znasz przynajmniej!... Pozwól no pan tej hamburskiej wędliny i kilka tych piklów z pieprzem.
— Chętnie...
— Podobne przyprawy pomagają doskonale do trawienia i zobaczysz pan, jak to dobrze usposabia do kilku wyborowych półmisków, jakie dla nas przysposabiają... Tylko rozwesel się pan do dyabła. Czy ja, który do pana mówię, wyglądam na melancholika? Jeżeli mamy żyć tylko godzinę jeszcze, toż przepędźmy ją przynajmniej wesoło!.. Jest, o ile mi się zdaje, jakaś stara piosnka, która mniej więcej opiewa to samo! I ma najzupełniejszą racyę. Podaj mi oto swoję szklankę i do licha dotrzymuj placu... Zaraz ukaże się wino reńskie... potem duszkiem wypijemy trochę Chateau-Lafitte, potem powrót z Indyj, — potem Vougeot z marką Ouvrard a zakończymy Saint-Perayem węgierskim z domu Faure ojciec i syn... No cóż czy dobrze zadysponowane?...
— Nie pozostaje mi, jak tylko uderzyć czołem przed panem, z nieudaną admiracją...
Szeroka twarz ex-wisielca rozpromieniła się bardziej jeszcze.
Łatwo było poznać, że pochwała współbiesiadnika pochlebiła miłości jego własnej.
— Tak... tak... — powtarzał coraz bardziej uradowany — znam się dosyć dobrze na wszystkiem... można na mnie polegać!... Pod względem ułożenia ładnego menu i racyonalnego ustopniowania gatunków wina, nie obawiam się nikogo w świecie!...
W tej chwili na progu gabinetu ukazał się sam gospodarz i jeden ze służby zakładu.
Garson wnosił pierwsze danie, a gospodarz przejęty uszanowaniem dla autora menu, którego nie powstydziłby się sławny Carème, chciał mu złożyć swoje pokorne uszanowanie i własnemi oczami przekonać się, czy tak znakomitym gościom nie brakuje czego przypadkiem.
Chcielibyśmy bardzo zapoznać czytelnika z owem przesławnem menu ale nie uczynimy tego... z przyczyny: że rozgłoszone przez dziennik posiadający niezliczoną liczbę prenumeratorów, mogłoby trafić na kogoś niezdolnego zrozumieć go i ocenić.
Kto zaś rzeczy godne uwielbienia naraża na profanacyę, ten jest sam przez to profanem.
Taka jest otóż przyczyna, a któż ośmieli się twierdzić, że nie jest dość poważną.
Pójdźmy tędy na godzinkę na cygarko w cieniu drzew lasku bulońskiego, powrócimy zaś do gabinetu gdy uczta dwóch naszych nieznajomych będzie się miała ku końcowi.
Kilka opróżnionych butelek symetrycznie ustawionych po obu stronach stołu, świadczyły wymownie, że biesiadnicy dobrze wykonywali program ex-wisielca.
Ten ostatni, którego twarz pozostała bladą, ale oczy błyszczały a nos się zaczerwienił, zdawał się u szczytu radości. Cmokał winko po troszeczku z niewypowiedzianą rozkoszą, i coraz to zanucił sobie jakąś aryjkę z oper, których nie można było rozpoznać.
Fizyognomia młodego blondyna zmieniła się także.
Policzki zarumienione lekko, nadawały jego rysom piękność zupełnie kobiecą.
Wesołe spojrzenie nie zdradzało człowieka, co w śmierci szuka zabezpieczenia przed nędzą żywota.
Oko jego błyszczało teraz śmiało i prawie szyderczo, lekki uśmiech igrał na ustach.
Młody człowiek nie był widocznie pijany, pod wpływem jednak dobroczynnych skutków wina, zapomniał chwilowo o wszystkich swoich kłopotach i boleściach.
Absynt, opium i haszisz wywołują zdaniem niektórych te same zupełnie skutki.
Herezyą są podobne zdania.
Upajają to prawda, dają zapomnienie, to także prawda, ale jakimże kosztem mój Boże!...
Wino jest darem bożym, absynt, opium i haszisz to wynalazki szatana!
Ustawione na końcu stołu dwie butelki Saint-Peray, zanurzone były po szyjki w naczynia napełnionem lodem.
Ex-wisielec wziął jednę z tych butelek i nalał z niej w cienkie kubki kryształowe, poczem trącił się z współ-biesiadnikiem i zawołał:
— Zdrowie twoje, mój przyjacielu poczciwy!...
— Zdrowie pańskie!... — odpowiedział machinalnie: mieszkaniec z ulicy du Rocher.
Wychylili obaj duszkiem.
Grubas stawiając kubek na stole śmiał się do rozpuku.
Blondyn spojrzał nań ździwiony.
— Rozumiem... — rozumiem: — pytasz się, pan z czego się śmieję... nieprawda?...
— Tak panie...
— Powiem ci jedno słowo a będziesz się śmiał razem ze mną... czy bo znasz pan coś więcej oryginalnego i śmieszniejszego, nad tę sytuację dwóch ludzi, co za dwie godziny mają sobie postrzelać łby — a teraz z niezmienną galanteryą wznoszą toasty za zdrowie jeden drugiego?... Co... czy to nie zabawne?... Możnaby doprawdy napisać wyśmienitą komedyę...
— Która skończyłaby się tragicznie — odpowiedział z uśmiechem młody człowiek.
— Czy nie lubujesz się pan czasami w melodramatach?...
— Wolę komedyę...
— W zupełności podzielam pańskie zdanie, a ta wspólność gustów ośmiela mnie do zadania panu jeszcze jednego prostego pytania.
— Odpowiem zupełnie szczerze.
— Młodzieńcze, czy bardzo ci na tem zależy, abyś mnie zamordował własną swoją ręką i abyś został zamordowany przezemnie?...
— Wcale mi o to nie idzie, owszem...
— Nie pragniesz więc mojej krwi?...
— Cóż za żarty! Chociażeś mnie pan trochę za lekko traktował, nie nam do pana urazy... W gruncie rzeczy wydajesz mi się poczciwym chłopem i jeżeli zmieniłeś postanowienie, nie upieram się wcale przytem, aby ci kulkę w głowę wpakować... Nie będę także żądał wcale od pana przysługi, do jakiej względem mnie się obowiązałeś... Jeżeli tylko ta bagatelka wydaje się panu nieprzyjemną, sam się załatwię ze sobą...
— Miły z ciebie doprawdy chłopak — zawołał ex-wisielec nalewając znowu kubki: — za twoje zdrowie przyjacielu.
— Zdrowie kochanego pana.
— Prześliczne wino!
— Prześliczne; istotnie prześliczne!...
Chwilowe milczenie zapanowało po tych kilku słowach.
Ex-wisielec przerwał ciszę.
— Pomówmy poważnie, — rzekł — czy obstajesz bezwarunkowo przy swojej idée fixe?...
— Przy jakiej idée fixe?
— Przy zamiarze pozbawienia się życia...
— Stanowczo, łaskawy panie.
— Wybacz mi moję szczerość; ale to nie ma żadnego sensu.
— Dla czego?
— Dla tego, że życie to rzecz wcale przyjemna i, że jeżeli kto ma zdrowy rozum, to powinien go pielęgnować najstaranniej i najdłużej.
— A! to doskonałe! — wykrzyknął młody człowiek — niech mnie dyabli porwą, jeżeli co rozumiem! Możesz pan przyznać sobie najzupełniejszy brak loiki.
— Tak pan sądzisz?
— No bo jakże?... Manifestujesz pan w tej chwili taką miłość życia zapamiętałą, a przed dwoma godzinami chciałeś się strzelać ze mną, dla tego tylko, że odciąłem sznurek na którym wędrowałeś do wieczności.
— Wiesz pan co to oznacza?
— Oznacza, że się nie mylę, że pan nie masz zdrowego sensu w głowie.
— Sprobuję wyciągnąć inny wniosek, jeżeli pan na to pozwolisz.
— No, naprzykład?...
— Dziś rano postąpiłem jak szaleniec, ale teraz powróciłem do przytomności.
— Więc nie chcesz pan już umierać?
— Pragnę pożyć jeszcze z pięćdziesiąt lat przynajmniej.
— A miałeś pan stanowczo inny zamiar i gdy przybyłem, bardzo już mało należało się panu na świecie...
— Nie myślę temu zaprzeczać.
— Wolno mi chyba przypuszczać, że nie bez ważnych powodów powziąłeś pan był postanowienie.
— Zgadzam się z panem na to.
— Od rana znowu w położeniu pańskiem chyba się nic nie odmieniło... nic nie zaszło takiego, coby wpłynęło na zmianę pańskich intencyj i pańskiego zapatrywania.
— Może.
— Odzywasz się pan jak zagadka.
— To prawda... ale rozwiązania tej zagadki, dowiesz się pan zapewne kiedyś.
— Spiesz się pan w takim razie, bo wieczorem będzie z pewnością za późno.
— Kto to wie?
— Niech mnie dyabli porwą, jeżeli co rozumiem!...
— Nie tracę wcale nadziei, mój młody przyjacielu, że pójdziesz za moim wspaniałym przykładem.
— Masz pan zatem zamiar namówić i mnie do świata...
— No tak właśnie. Przypominam sobie stary, niezmiernie rozumny wierszyk, który powiada, że:
„Najniedorzeczniejszym jest człowiek, co się nigdy nie zmienia.”
Ja podzielam to zdanie w zupełności.
Młody człowiek potrząsnął głową,
— Są rzeczy niepodobne... — wyszeptał.
— Paradoks... nie dowodzący niczego.
— Wierz mi, że nie ma rzeczy niepodobnych, a to co się nam wydaje najnieprawdopodobniejszem do osiągnięcia, to spełnia się akurat najpewniej. Czyż nie jestem żywym tego dowodem? W chwili kiedy to mówię, powinienem już nieżyć, a jednak jestem zdrów, wesoły, wypoczęty i zapijam z panem Saint-Peray. Ej, do miliona dyabłów młodzieńcze, znam doskonale twoje położenie; znam je lepiej może od ciebie samego. Uważasz się za najnieszczęśliwsze stworzenie na świecie, dla tego, iż masz głowę i serce pełne ambicyi, której próżny woreczek nie pozwala zadość uczynić... Masz charakter delikatny i wrażliwy, zdaję ci się, żeś stworzony do wszelkich rozkoszy, do dostatków i zbytku, a tu nie ma wcale na to. Fatalny przypadek dał ci nawyknienia i gusta milionera, ale zapomniał cię obdarzyć milionami. Lubisz ładne buzie, piękne konie i stare wina! Nędzą brzydzisz się okrutnie! Przypuszczam, aby nic sobie nie mieć do wyrzucenia, walczyłeś z potrzebami życia, ale jak się tylko trochę znużyłeś, poczułeś się zwyciężonym. Nie masz dosyć silnych ramion, ażeby znieść brzemię pracy i nędzy, jakie cię przytłoczyło. Nie chciałeś ani kraść, ani żebrać — powiedziałeś więc sobie: — hola! brakuje mi tutaj powietrza, trzeba więc w nieznane krainy powędrować! Wziąłeś stary pistolet i przyszedłeś z nim do lasku bulońskiego. Oto twoja historya od A. do Z. Myślę, że się ani na jotę nie omyliłem, a jeżeli jestem w błędzie, powiedz mi proszę, pod jakim mianowicie względem?...
Młody blondyn pochylił głowę z uśmiechem.
— Pan znasz życie doskonale — powiedział!
— Aha — przyznajesz mi to, — no to bardzo dobrze. Odgadłem wszystko nieprawda?...
— Jak najzupełniej. — Cóż za wniosek jednak wyciągniesz pan z tego wszystkiego?...
— Żeś pan doskonale zrobił przyszedłszy do lasku bulońskiego aby się spotkać ze mną. Z tego spotkania, wyniknie prawdopodobnie to, iż w losach pańskich nastąpi zupełna odmiana...
— Odmiana?... — powtórzył młody człowiek z łatwą do zrozumienia ciekawością.
— Tak panie, zupełna i bezpośrednia...
— Jeszcze mniej pana rozumiem.
— Zaraz się wytłomaczę... Byłeś pan biednym, staniesz się bogatym — byłeś opuszczonym, będziesz miał przyjaciela oddanego sobie całą duszą i całem ciałem. Życie było ci męką Tantala, bo musiałeś się obchodzić bez tych tysiącznych przyjemnostek, których tak łaknie twoja natura, — odtąd więc będziesz pływał po oceanie zbytku, przepychu, elegancyi i miłości... Jednem słowem, ty co do dnia dzisiejszego liczyłeś się do wydziedziczonych tego świata... od jutra należeć będziesz do jego wybrańców szczęśliwych.
— Czy ja śnię, czy też pan żartujesz sobie ze mnie? — mruknął młody blondyn, poczuwszy rodzaj dziwnego zawrotu głowy, nie podobnego do zawrotu spowodowanego winem.
— Jesteś pan najzupełniej na jawie kochany panie i nic prawdziwszego nad to co panu powiedziałem, nic rzeczywistszego nad to co panu obiecałem.
— Co! te wszystkie zbytki, rozkosze, te wszystkie przyjemności... te wszystkie marzenia gorącej młodej wyobraźni...
— Wszystko to jest od tej chwili do pańskiego rozporządzenia...
— A któż mi da to wszystko?...
— Ja.
Młody blondyn patrzył na ex-wisielca z niedowierzaniem i nadzieją zarazem.
Dziwaczna osobistość wytrzymała spojrzenie z najspokojniejszym uśmiechem.
— Ależ mój młody przyjacielu... odezwał się następnie — ja sam nie żądam nic więcej, jak tylko, aby się stać powolnym sługą pańskich fantazyj i kaprysów.
— Czy mam wierzyć panu?
— Proszę o to uprzejmie... Czy przekonałbym pana, gdybym mu zaraz dał dowód prawdziwości słów moich?
Blondyn skinął potakująco głową.
— Otóż dowód...
Ex-wisielec mówiąc to, wyciągnął z kieszeni czerwony portfel, wypchany jak o tem wiemy, biletami bankowemi, otworzył go, położył na stole i dodał z uśmiechem:.
— Weź ile ci się podoba... weź nawet jeżeli chcesz wszystko co do grosza... Jestem bogaty, bardzo bogaty, pięćdziesiąt a nawet sto tysięcy franków bardzo mało dla mnie znaczy. No — bierz... to twoje...
Młody blondyn olśniony widokiem, wyciągnął żywo rękę do czerwonego portfelu.
Ale prawie zaraz cofnął ją nie dotknąwszy cennych papierów.
— Jakto?... — zapytał ex-wisielec z nowym uśmiechem — wahasz się co?...
— Tak panie...
— Obawiasz się czy nie fałszwe przypadkiem?.. Zapewniam, że nie jest...
— Ależ nie myślałem wcale o tem.
— No więc cóż za skrupuł cię wstrzymuje?...
— Pan mi chcesz dać sumę ogromną.
— Ogromną dla pana, ale nic nie znaczącą dla mnie — powtarzam to panu i proszę mów coś chciał powiedzieć?
— Czego pan, w zamian za to, żądać będziesz odemnie?
Nastąpiła chwila milczenia.
Młody blondyn oczekiwał z widoczną niespokojnością na odpowiedź interlokutora,
— Czego od pana żądać będę w zamian?... — powtórzył ten ostatni.
— Tak panie...
— Nic a nic zgoła, mój młody przyjacielu...
— Nie podobna...
Gruby począł się śmiać serdecznie.
— Błagam pana — mówił — pozbądź się raz tego opłakanego przyzwyczajenia, tego dopatrywania we wszystkiem niepodobieństwa. Wiem doskonale, że to co się teraz dzieje pomiędzy nami, nie jest wcale zwyczajnem, ale wiem jeszcze lepiej, że nie jest niepodobnem... Naczytałeś się pan klasyków i nabiłeś sobie nimi głowę. Balzaka z jego bohaterami masz ciągle na myśli, przypominasz sobie Jakóba Collina powstrzymującego Lucyana Rubempre’a od samobójstwa i ukazującego mu, dla namówienia go do życia, egzystencyę podobną do tej, jaką ja panu obiecuję — jednem słowem, wyobrażasz sobie, że skoro ofiaruję ci złoto, to podam zaraz moje warunki i przywiążę cię do siebie w celach wyeksploatowania w jakiemś ciemnem przedsiębiorstwie. Uspokój że się mój dobry panie, zapomnij do dyabła o romansach a spojrzyj spokojnem okiem w rzeczywistość. — Nie ma nic wspólnego pomiędzy Carlosem Herrera i twoim pokornym sługą... Nie jestem wcale uciekinierem z galer, okropnym wodzem „dziesięciu tysięcy,” jestem sobie dajmy na to wielkim oryginałem, który postanowił sobie, nagrodzić ci niesprawiedliwość losu... Nie znasz mnie, ale i ją nie znam cię także... Ofiaruję ci bogactwo i szczęście a w zamian nic za to nie żądam. Przyjmij więc bez namysłu, przyjmij na oślep to co ci proponuję i basta!... Cóż — zgadzasz się przyjacielu?...


VIII.
André Bontems.

Wahać się dłużej, było niepodobna.
Potrzeba było się decydować i natychmiast odpowiedzieć tak lub nie.
Propozycye ex-wisielca były oczywiście zanadto świetne, zanadto niespodziane, zanadto cudowne, ażeby zasługiwały na odmowę.
Jak tu odpowiedzieć nie!... człowiekowi poczciwemu, co daje majątek i szczęście, a nie żąda za to nic.
Topielec, którego woda pochłania, czy odpycha rękę wybawcy?...
— No jakże?... — powtórzył po raz drugi oryginał: — Przyjmujesz pan czy nie?...
— Dobrze... — odpowiedział z żywością młody człowiek — zgadzam się i przyjmuję.
— No przecie... a więc, to podajże mi rękę!...
Mieszkaniec z ulicy du Rocher podał przez stół rękę ex-wisielcowi.
Ściskając ją uczuł pewne mimowolne obrzydzenie, podobne do tego, jakie uczuwamy przy dotknięciu jakiego gadu, miał jednak tyle mocy nad sobą, iż nie okazał tego uczucia.
Ex-wisielec nic też prawdopodobnie nie zauważył, bo twarz jego nie zmieniła wcale wyrazu.
— Teraz, kiedy już nastąpiło porozumienie, muszę ci zadać niektóre pytania. Sądzę, że nie będziesz uważał tego za złe.
— Jakiekolwiek będą pytania pańskie, przyrzekam panu szczerze na nie odpowiedzieć, zwłaszcza, że nie mam nic do ukrywania,
— Najprzód zatem... jak się pan nazywasz?
— Na imie mi Maksym.
— To tylko imie chrzestne.
— Tak jest, łaskawy panie.
— A nazwisko?
— Nie znam go wcale.
Ex-wisielec zatarł radośnie ręce.
— No, więc tym sposobem nie mamy i żadnych krewnych? — dorzucił.
— Żadnych a żadnych, a bodaj, że możesz pan śmiało dodać, żadnych a żadnych przyjaciół.
Oblicze grubasa zdradzało zadowolenie prawdziwe,
Zacierał uśmiechając się ręce i mruczał pod nosem:
— Bravo! bravissimo! doskonale! wyśmienicie!
— Można by sądzić, że moje opuszczenie napełnia pana radością — zawołał młody człowiek, niepomiernie tem postępowaniem ździwiony.
— I nie byłoby to źle powiedziane... Rzeczywiście, cieszy mnie to niezmiernie.
— Dla czego?...
— Dla tego, że zastąpię panu rodzinę i przyjaciół, których nie masz, że wynagrodzę ci ten brak w zupełności.
Maksym spojrzał niedowierzająco.
— Widzę, że cię to dziwi mój przyjacielu — ciągnął ex-wisielec ze śmiechem. — Przypuszczam, że moja powierzchowność nie wydaje ci się za bardzo obiecującą... przypuszczam, że bierzesz mnie nawet trochę za waryata!
— Ależ nie, ależ nie, daję panu słowo na to...
— No, no, tylko szczerze do stu dyabłów! nie usiłuj mnie zwodzić, bo to się na nic nie przyda. Ja czytam w twojej myśli jak w księdze otwartej.
— Prawdą jest tylko to, że nie pojmuję — zkąd takie niesłychane dobrodziejstwa dla zupełnie nieznajomego.
— Zapominasz, że tym nieznajomym jest mój wybawca.
— Przeciwnie, pamiętam o tem, że za to wybawienie, chciałeś mi pan w łeb palnąć przed godziną.
— Oderżnąłeś mnie w złej godzinie, byłem akurat źle w tej chwili usposobiony a osłabienie będące skutkiem dławienia jakie przechodziłem, zrujnowało do reszty mój system nerwowy. Ale faktem jest żeś mi się podobał odrazu. Nie ukrywałem zresztą wcale, że jestem oryginałem, ekscentrykiem, jak powiadają sąsiedzi nasi z za kanału. Tem tłomaczy się wszystko.
— Prawda.
— No a teraz dalsze moje pytania. Wiele pan masz lat?
— Dwadzieścia dwa a może i trzy nawet..
— Jakto, nie masz pan pewności w tym względzie?
— Niestety, nie, łaskawy, panie.
— Nie widziałeś więc nigdy swojej metryki?
— Nigdy a nigdy.
— Jakimże to sposobem?
— Pytasz mnie pan o historyę mojego życia?
— Czy nie chcesz mi jej opowiedzieć?
— Owszem... tylko że na to potrzeba długiego czasu,
— A pan nie czujesz się usposobionym w tej chwili?
— Tak... ale jeżeli pan koniecznie sobie życzysz...
— Ja „koniecznie” nigdy nic nie wymagam!... Cóż znowu?... Widocznie nie znasz mnie mój bracie... Pozostawiam ci zupełną swobodę w tym względzie, zaspokoisz moję ciekawość, albo raczej moję życzliwość, kiedy ci się żywnie podoba. Jeszcze dwa lub trzy pytania i basta. Gdzie mieszkasz?
— Na ulicy du Rocher.
— W suterenie jakiej?
— Pod strychem.
— Biedny chłopcze!...
— Żałujesz mnie pan?
— Bez wątpienia. Chociaż bowiem Beranger powiedział: „Czy to źle jest pod strychem w dwudziestym roku życia...” nie podzielam tego zdania a pan zapewne także?...
— O, także, szanowny. panie.
— Cieszę się, że się tak zgadzamy w zdaniach ze sobą... Czy masz kochankę?...
— Nie.
— A możeś zakochany?...
— Także nie.
— To bodaj nieprawdopodobne.
— A jednak najzupełniej prawdziwe.
— Długi masz jakie...
Maksym zrobił gest przeczący.
— Ani większych ani mniejszych?... dopytywał ciekawie grubas.
— Żadnych a żadnych.
— Dziwna rzecz!.. Toś pan święty młody człowiek!
— Nie przeceniaj pan moich zasług mimowolnych. Któżby zdecydował się na udzielenie pożyczki takiemu jak ja nędzarzowi?...
— A jednak, miewałeś pan przecie kiedy niekiedy pieniądze?...
— Nawet dosyć znaczne.
— Zkądżeś pan je otrzymywał?...
— Okoliczność to będąca w związku z historją mojego życia.
— Bardzo dobrze. Nie nastaję już więcej i już badanie skończyłem. Czy nie wydawało się panu za długiem?...
— Pan tego nie przypuszczasz, mój dobry, kochany panie.
— Nie nazywajże mnie panem, nazywam się Andrzej Bontems... nazywaj mnie — przyjacielem...
— Najchętniej, jeżeli pan na to pozwoli.
— Dzielny z ciebie chłopiec i kocham cię już jakby własnego mego syna. Co to za szczęście, żeśmy oba wybrali sobie jeden dzień, jednę godzinę i jedno miejsce na spełnienie samobójstwa!... Ślepy los rządzi nieraz ludzkiemi losami!... Cóż, czy skończyłeś już śniadanie?...
— Oddawna.
— Zatem nie potrzebujemy tu już siedzieć. Zapłacę i pojedziemy.
— Gdzież się udamy?...
— Do mnie, jeżeli nie masz nic przeciwko temu. Pragnę ci co prędzej pokazać małe moje gospodarstwo. Mieszkanko mam skromne, bardzo skromne!... Mieszkam sam jeden a wymagania mam nie wielkie!... Bądź jednak pewnym, mój drogi, że ci niczego narzucać nie będę. Ale schowaj że do kieszeni to co się znajduje w portfelu...
— Czy pan na prawdę chcesz tego...
— Nie tylko chcę ale żądam.
— To strasznie dużo... drogi panie...
— Istotnie strasznie dużo ceremonij z twojej strony!... — przerwał ex-wisielec. — Bierz-że, powiadam ci, a przedewszystkiem nie oszczędzaj. Ekonomia to rzecz co się nazywa głupia, wierz mi, bom ja człowiek doświadczony.
Maksym spełnił żądanie i z gorączkowem drżeniem schował banknoty do kieszeni surduta.
Nie znaczy to, aby nasz młody blondyn, był tak rozmiłowany w pieniądzach, w biletach jednak jakie posiadł, widział urzeczywistnienie dawnych złotych marzeń swoich, dawnych snów rozkosznych, dawnych pragnień jakie się w dwudziestoletniej głowie roiły.
Kiedy oddawał się tym rozkoszom, pan Andrzej Bontems (tak już teraz nazywać będziemy ex-wisielca) zadzwonił na garsona, zażądał cygar i wydobył z kieszeni kamizelki kilka sztuk złota na zaspokojenie rachunku.
— No, palnijmy sobie jeszcze po szklance wina, zawołał naraz na Maksyma — i marsz.
Nowi przyjaciele wyszedłszy z restauracyi, siedli do starego fiakra, oczekującego przy bramie.
— Na rogatkę l’Etoil — zawołał pan Andrzej na woźnicę.
— Jakto?... mieszkasz pan na brzegu Pól Elizejskich? — zapytał Maksym.
— Więc pocóż jedziem na rogatkę?.
— Po to tylko aby ekwipaż przemienić. Ta stara buda dokuczyła mi piekielnie... Mieszkam na samym końcu Paryża a ta kulawa szkąpa nie zalazłaby tam nawet za dwie godziny.
Na stacyi pod łukiem tryumfalnym, zawsze, a zwłaszcza rano, jest pełno powozów do najęcia.
Andrzej Bontems i Maksym, wybrali fiakr zaprzężony w dzielnego konia i polecili zawieźć się na ulicę — Amendier-Popincourt.
W czasie całej długiej drogi, od Pól Elizejskich do kanału św. Marcina, rozmowa pomiędzy dwu przyjaciołmi nie ustawała ani na chwilę; żaden jednak ani jednem słowem nie wspomniał o wypadkach dziennych i o wzajemnym ich stosunku.
Andrzej Bontems rozprawiał o wszystkiem: o polityce, o nowych książkach, o modnych piosnkach, o aktorach, o lekkich buduarowych księżniczkach; a jeżeli dowodzenia jego nie zdradzały umysłu wyjątkowo otwartego, to w żadnym razie nie można mu było zaprzeczyć gruntownego sądu i niezwykłej znajomości współczesnego życia paryzkiego, ze wszystkiemi jego szczegółami.
Niezaprzeczona trafność sądów, a przedewszystkiem przewyborny humor, przebijały z każdego słowa.
Niepodobna było dać wiary, że ten wesoły gaduła, ten człowiek tak widocznie z życia zadowolony, tak skłonny brać wszystko i wszystkich z jak najlepszej strony, przed kilku godzinami nakładał sobie dobrowolnie pętlę na szyję — ażeby się życia pozbawić.
Maksym nie był w stanie zdać sobie sprawy z tej sprzeczności słów z uczynkami i nie raz zdawało mu się, że to wszystko na co patrzy, widzi nie na jawie ale we śnie, nieraz temu co słyszał nie dowierzał.
Nareszcie, po godzinie jazdy, powóz się zatrzymał.
— Przyjechaliśmy — powiedział Andrzej Bontems — wysiadaj zatem przyjacielu.
Maksym wyskoczył z fiakra i obejrzał się do koła.
Po obu stronach ulicy ciągnęły się długie parkany, z po za których, miejscami, wyglądały gęste kępy drzew.
Ulica Amendier-Papinocourt posiadała daleko więcej ogrodów niżeli gmachów. Była to jedna z ulic najmniej zaludnionych w tym oddalonym kwartale.
Naprzeciw tego miejsca w którem zatrzymał się powóz, znajdowały się nie wielkie drzwi, pomalowane na szaro i zaopatrzone w numer jaki Bontems wskazał był furmanowi.
— Gdzież dom pański?... — zapytał Maksym, gdy fiakr odjechał.
— Zaraz go pan zobaczysz — odpowiedział Andrzej Bontems, dobywając klucz z kieszeni i otwierając szare drzwi.
— Wchodź pan — dodał uprzejmie — oto jesteś pan w moim a zatem i w swoim domu.
Maksym przestąpił próg i znalazł się w pośród dość dużego ogrodu, utrzymanego bardzo starannie.
Proste, długie aleje, wysadzone były mnóstwem najrzadszych kwiatów. Aleja grabowa prowadziła ku niewielkiemu domkowi, położonemu przy końcu ogrodu; domek ten ginął prawie w pośród lip wysokich i gęstych.
Niepodobna prawie wyobrazić sobie coś bardziej wesołego, bardziej sympatycznego i bardziej spokojnego, nad ten domek o białych ścianach rzucony w pośród zieleni. Zdawało się, że zbudowany był specyalnie na przytułek dla jakiejś tajemnej miłości.
Takie zresztą przypuszczenie, nie byłoby zbyt dalekiem od prawdy, jeden bowiem z magnatów XVIII-go stulecia, zbudował rzeczywiście ten pawilonik dla ubóstwianej kobiety.
— Jakże pan znajdujesz moje pustkowie? — zapytał Andrzej Bontems.
— Raj prawdziwy! — zawołał Maksym z zapałem.
— A jednak nic zdaje się nie może być zwyczajniejszego — nieprawdaż?... Nie pożądam atoli nic zgoła innego. Kocham się w samotności i w kwiatach.
Przyjaciele udali się aleją grabową i doszli do skrzydła o trzech stopniach. W pośród balkonu znajdowały się drzwi ładnie rzeźbione w stylu rococo!
Andrzej Bontems otworzył te drzwi drugim kluczem i usunął się aby przepuścić Maksyma, który wszedł do sieni niewielkiej ale bardzo pięknej.
Przy wejściu spostrzegł nie bez zdziwienia, że te piękne drzwi, zaopatrzone były od wewnątrz w mocne zasuwy i rygle, i że chyba z pomocą artyleryi zdobywać by je potrzeba.
Widocznem było, że te środki zabezpieczające, zaprowadzone zostały bardzo niedawno.
Maksym wypowiedział głośno tę uwagę.
— Tak, tak, — odparł obojętnie Andrzej Bontems, — wszystko to ja dopiero zaprowadziłem. W miejscowości tak oddalonej i tak bezludnej, koniecznością była podobna przezorność. Tu możnaby zamordować człowieka a niktby krzyku nie posłyszał, niktby nie pospieszył na pomoc. Miewam nieraz w domu sumy bardzo nawet znaczne, musiałem się więc zabezpieczyć od złodziejów i zbójców. Sądzę, że nie bardzo by im przyszło łatwo dostać się do mnie. Okiennice są również mocne, a są w nich prawie niedostrzegalne otwory, po przez które mogę widzieć co się dzieje poza oknem i strzelać w razie potrzeby.
— Jednem słowem, — roześmiał się Maksym, — zrobiłeś pan wszystko, aby sobie maleńką twierdzę zbudować.
— W rzeczy samej jest to rodzaj obronnej twierdzy, zdolnej, jakby powiedziano w Algeryi, stawić czoło atakowi beduinów paryzkich.
— I mieszkasz pan tutaj sam jeden?...
— Ani żywa dusza więcej.
— Służącej nie ma żadnej?..
— Ani na lekarstwo choćby, umiem wszystko zrobić co potrzeba.
— Dziwny człowiek! — pomyślał Maksym.


IX.
Krzesła w orkiestrze.

Podczas gdy Andrzej Bontems i Maksym przyglądają się domkowi na ulicy Amandier-Popincourt, postaramy się zapoznać czytelnika z nowemi osobistościami, które odgrywać będą niezmiernie ważne role, w tem najzupełniej prawdziwem opowiadaniu.
Przeniesiemy się do teatru Variét’e.
Była blizko dziewiąta wieczorem.
Dawano wodewil i połowa teatru była pusta.
Kilkunastu mężczyzn w pierwszych rzędach, zwróconych do sceny plecami, rozglądało się po lożach i po galeryi, śledząc ładne buziaki, których, jak zwykle, było bardzo niewiele.
Zwrócimy uwagę czytelnika na jednego z lustratorów, człowieka lat trzydziestu, wystrojonego według ostatniej mody, szczupłego bruneta o pańskiej powierzchowności, regularnych rysach twarzy i z wstążeczką orderową w dziurce guzika.
Kobietom musiał bardzo się pan ten podobać, dla mężczyzn był jednak obojętnym, jeżeli nie wstrętnym nawet.
Żeby to zrozumieć, potrzeba tylko przypatrzeć się dobrze w wyraz jego twarzy: twarz to rozumna ale charakter nieszczery; w uśmiechu coś chytrego, ironicznego; czarne duże oczy nigdy nie patrzą prosto, kiedy ich właściciel z kimkolwiek rozmawia.
Jegomość o którym mowa, widocznie bardzo dużo trzyma o sobie, wodzi niedbale oczami uzbrojonemi w binokle po lożach i odwraca się coraz obojętniej, jakby chcąc przez to pokazać, iż żadna z kobiet nie zasługuje, na jego uwagę.
Tymczasem do krzeseł w orkiestrze podszedł inny młody człowiek, ubrany również elegancko, ale nie taki przystojny jak ów pierwszy.
Spojrzeli po sobie i kilku lekkiemi gestami porozumieli się ze sobą.
— Witaj, baronie, — odezwał się młody człowiek udekorowany, gdy przybyły zajął miejsce obok niego.
— Witaj, hrabio, — odpowiedział ten ostatni.
— Zkądże znalazłeś się pan tu dzisiaj?..
— Bywam tu prawie codziennie.
— Ho, ho, jest widać wabik jakiś?... jakaś sprawka sercowa, zakulisowa...
— A właśnie.
— Czy wolno wiedzieć szczegóły?
— Nie taję się nigdy z niczem!... Formoza, blondynka Formoza...
— Winszuję...
— Czy istotnie?...
— Ba, toć to stworzonko co się nazywa prześliczne.
— Tak... młoda, naiwna, wesoła i niezrównana przy kolacyi. Czy widziałeś już ją pan kiedy w sztuce w której dziś się ukaże?...
— Nie... przyznam się nawet iż nie wiem wcale co dziś grają.
— Jakto, hrabio?... Toż dzisiaj „Les Mirlitons diaboliques” w piętnastu obrazach; wszystkie kobiety występują, Formoza świetnie wygląda.
— Czy ma dobrą rolę?...
— Pyszną lubo bardzo małą; piętnaście wierszy wszystkiego.
— Po wierszu w każdym obrazie?...
— Tak, ale je potrzeba umieć wypowiedzieć, a ona właśnie spełnia to znakomicie.
— No, no!... Taka rola musi być bardzo trudna i bardzo męcząca!...
— Gdyby kostyumy nie były ładne, zapewne, ale są takie piękne, takie śliczne, takie ponętne, takie jedne od drugich bardziej wygorsowane, że to palce lizać powiadam!... Zresztą sam się przekonasz...
— Przypuszczam, że zobaczę wiele rozkosznych szczegółów.
— Ale to jeszcze nie wszystko.
— Więc cóż jeszcze?...
— Coś nadzwyczajnego, coś co podnosi rolę niezmiernie.
— Zdaje mi się, że piętnaście wierszy i piętnaście kostyumów, wystarczą w zupełności... Nakoniec o czem mowa?...
— O tańcu kochany hrabio?...
— O tańcu?...
— Tak o tańcu narodowym... — Une chaloupe orageuse abracadavrante.
— O do dyabła!...
— Formoza tańczy jak anioł...
— Anioł z Mabilu lub z Closerie?...
— Nie żartuj sobie!... to zachwycające!... — Rigilboche i inne balleriny wyprzedziła o jakie sto mil przynajmniej!... Robi piruety trzymając nogę w ręku przez piętnaście sekund podług zegarka!.. Sala mało się też nie zawali, a bukiety gradem się sypią na scenę.
— Szczęśliwy z ciebie człowiek baronie!...
— Nie mam powodu się żalić...
— Te cudowne pas z nóżką w ręku, czyś to także repetował baronie z Formozą.
— Naturalnie... pracowaliśmy nad tem oboje dobrze z piętnaście dni...
— Wzruszające poświęcenie!... no ale przynajmniej powodzenie trudy w zupełności nagrodziło!...
— Tak, kochany hrabio!... Jak zaczynają walić brawo, doznaję przyjemności ogromnej, — Zdaje mi się, że mnie tak uwielbiają.
— Rozumiem!...
— Sława jest zawsze tak słodką!... Jestem pewnym, że przodkowie twoi baronie, bardzo, by się, ucieszyli,.. gdyby widzieli pana Grodefroi de Montaigle tak co wieczór tryumfującego w osobie panny Formozy!...
— Inne dziś czasy, inne obyczaje mój drogi... Moi pradziadowie zabawiali się w wojnę, ja szukam przyjemności tam gdzie ją znajduję... Zresztą idę po części za ich przykładem.. Mój pradziad Gontran de Montaigle, wielki przyjaciel marszałka de Richelieu, wielce był czułym dla Guimard; ja ofiarowałem Formozie prześliczny powozik i dwa przepyszne konie stepowe. Ekwipaż robi wielkie wrażenie w alei Cesarzowej.
— A ile to cię kosztuje?...
— Czternaście tysięcy franków.
— Nieźle, nieźle baronie..
— Dziewczyna warta tego, a kiedy się co robi kochany hrabio, to albo dobrze, albo wcale.
Rozmowa, którąśmy powtórzyli z do-| kładnością stenografa, została przerwaną uderzeniem pałeczki dyrektora orkiestry, dającego znak do rozpoczęcia uwertury.
Sala napełniła się szybko.
Jedna tylko loża pozostała nie zajętą, była to loża parterowa, po prawej stronie sceny.
Hrabia i baron zasiedli obok siebie i przez czas uwertury nie odzywali się wcale.
Podniesiono nareszcie kurtynę i ukazała się grupa prześlicznych młodych kobiet, pomiędzy któremi panna Formoza błyszczała w pierwszym rzędzie w kostyumie zapewne niezbyt dyskretnym, ale pociągającym niezmiernie.
Baron de Montaigla wnuk krzyżowców, jak go nazywał hrabia, zaczął się kręcić w swoim krześle i półgłosem wyrażał zapał i uwielbienie w taki sposób, aby się domyślili sąsiedzi, iż to on jest szczęśliwym protektorem czarującej aktoreczki, której piętnaście kostyumów i taniec prawdziwie narodowy, miały wywołać wielki zapał wśród publiczności.
Piękny brunet, tytułowany jakieśmy słyszeli przez barona de Montaigle „kochanym hrabią,” bardzo małą zwracał uwagę na to co się działo na scenie.
Spoglądał nieustannie w stronę próżnej loży, o której wspominaliśmy przed chwilą.,
Baron znajdował go dziwnie obojętnym i oskarżał o zupełny brak gustu.
Naraz na kilka minut przed końcem drugiego obrazu, drzwi próżnej loży, otworzyły się nagle i ukazała się w niej młoda kobieta. zadziwiającej urody, owinięta w duży biały burnus w srebrne pasy i z ogromnym bukietem z róż w ręku.
Ukazanie się jej zrobiło ogólne wrażenie pomiędzy stałemi widzami pierwszych rzędów krzeseł.
Wszystkie głowy i wszystkie lornety skierowały się w tę stronę.
Wszystkie, powiadamy, oprócz jednej — należącej do barona de Montaigle:
Baron nie był panem siebie, rozpływał się z radości.
Formoza wypowiadała w tej chwili swój jedyny wiersz drugiego obrazu.
Młoda kobieta z loży położyła bukiet i lornetkę na poręczy i z przesadzoną niedbałością zrzuciła z ramion burnus.
— Zachwyt stał się ogólnym.
Wszyscy, nie wyłączając starych nawet jenerałów, zapytywali ze źdzwieniem, zkąd się wzięło to cudo, którego nie znali a którego olśniewająca piękność zachwyciła całą salę.
Nieznajoma dobiegała wieku, będącego zenitem w życiu kobiety, — okazywała oczom wszystkie bogactwa trzydziestego roku życia. Ciemne jej włosy w bujnych naturalnych splotach odkrywały czoło i skronie tak świeże, a tak gładkie, jak u dziewczęcia szesnastoletniego.
Pod hebanowemi brwiami wąziutkimi i prześlicznie narysowanemi, błyszczało spojrzenie rzucane z czarnych brylantowych i aksamitnych jednocześnie oczów, za dużych może do twarzy.
Nosek bardzo zgrabny, z temi ruchomemi nozdrzami, co rozszerzają się w czułości i w pasyi.
Usta trochę grube, mocno różowe, jak wilgotny koral, odbijały prześlicznie od matowej białości cery, podobnej do listków białej kamelii — a dopełniała całości bródka wyjątkowo zgrabnie wycięta.
Prawie to samo trzeba by nam powtórzyć o tym, którego poznaliśmy jako hrabiego, ale nie wiemy z nazwiska.
Twarz nieznajomego tak piękna, że najzawziętszy krytyk nic by nie znalazł jej do zarzucenia, z razu zajmowała wszystkich, ale po kilku chwilach przejmowała wszystkich zgrozą.
Rzeczywiście te prześliczne oczy miały wyraz uderzającej chytrości.
Rozszerzające się nozdrza, nadawały twarzy wyraz dziki, okrutny prawie.
Usta czy to w uśmiechu czy seryo — wyglądały i rozkosznie i strasznie zarazem.
Takie musiały być usta owego wolnego stworzenia, na pół kobiety, a na pół potwora, owej Syreny, o czarownym śpiewie a śmiertelnym pocałunku.
Nieznajoma, miała na sobie suknię z blado-różowej krepy, odsłaniającą ramiona i ręce jakby dłutem Fidiasza z alabastru wykute.
Na szyi naszyjnik z przepysznych pereł.
Zajęła miejsce, ujęła leżącą na poręczy lornetkę z jasnego szyldkretu, przyłożyła ją do oczu i zaczęła przeglądać loże.
Na mężczyzn nie zwracała prawie uwagi, ale za to kobiety lustrowała impertynencko.
Następnie spojrzała w krzesła, nie zdawało się wcale aby była zmieszaną zwróconemi na nią błyszczącemi spojrzeniami,
Po paru zaledwie sekundach spotkała wzrok młodego udekorowanego człowieka, sąsiada barona Grodefroy de Montaigle.
Znała go widocznie dobrze, bo uśmiechnęła się doń lekko.
Hrabia odpowiedział kiwnięciem głowy i całą uwagę zwrócił już teraz na scenę.
W lożę nie patrzył wcale.


X.
W loży.

Skończył się piąty obraz pierwszego aktu i zasłonięto kurtynę.
Antrakt miał trwać cały kwadrans.
Baron trącił łokciem towarzysza i zapytał:
— No i cóż kochany hrabio, jakże ci się podobała?...
— Kto baronie?...
— Formoza naturalnie...
— Nie myślałem o niej w tej chwili.
— A o czemże pan myślałeś u licha?...
— O niczem...
— Doskonale — ale ja ci się pytam jak ją pan znalazłeś?...
— Idealna!... czarująca... niezrównana!... — odpowiedział młody człowiek z ironicznym trochę zapałem.
— Nie prawdaż?.. Tak... tak ona istotnie jest porywającą!... jak ja nazywam, rozkoszną pieszczotką!... Ale w ósmym akcie w szalupie trzeba ją widzieć!... Nie odchodźże zmiłuj się wcześniej — bo byś na tem stracił ogromnie!...
— Bądź spokojny baronie — nie odejdę...
— Wybornie| — ale wiesz co powiem jeszcze...
— Cóż takiego?...
— Po przedstawieniu idziemy z Formozą na kolacyę do Maison d’Or, jużeśmy się umówili.. — Uprzedziła mnie, że strasznie głodna... Wątróbki w puszkach, raki i kuropatwy w galarecie zadysponowane.
— No więc smacznego apetytu baronie...
— Dziękuję, ale otóż co chciałem powiedzieć — chodź hrabia z nami na kolacyę... Formoza będzie uszczęśliwiona, ona nie lubi sam na sam, zachwycisz ją niezawodnie — jesteś bardzo dowcipny. — No cóż zgadzasz się?...
— Nie mogę odpowiedzieć w tej chwili.
— Dla czego?...
— Bo zależy to od wizyty jaką złożę...
— W jednej z lóż?...
— Tak.
— Kobiecie?...
— Naturalnie.
— W takim razie złóż-że prędzej tę wizytę i postaraj się o pozwolenie przepędzenia dzisiejszej nocy ze mną.
Młody człowiek uśmiechnął się i wyszedł z krzeseł.
Baron de Montaigle, który teraz stał i patrzył za odchodzącym, widział że przechodził około lóż, że nareszcie zastukał do jednej i zaraz mu otworzono.
To zwróciło uwagę protektora panny Formozy, na tę zachwycającą i nadzwyczajnie piękną kobietę, którąśmy wyżej opisali, a której dotąd nie zauważył był jeszcze.
Tak jak i wszyscy, został ździwiony, oczarowany, olśniony... Tak jak wszyscy zadawał sobie pytanie, kto jest to cudo nieznane?
Szczęśliwszy jednak od wielu innych mógł był sobie odpowiedzieć:
— Hrabia ją zna, to się dowiem szczegółowo od niego.
W chwili, gdy hrabia wszedł do loży, syrena w różowej sukni, odwróciła głowę z niewypowiedzianym wdziękiem i podając rękę przybyłemu, powiedziała:
— Dobry wieczór, kochany hrabio.
— Dobry wieczór, margrabino.
— Czy odebrałeś pan tę parę słów które pisałam dziś rano?
— Odebrałem skoro tu jestem.
— Dziękuję za grzeczność.
— Powiedz raczej za posłuszeństwo.
— Wyrażenie nie byłoby właściwe.
— Dla czego?
— Bo ja nie rozkazuję nigdy.
— To prawda, ale objawiasz życzenie, co na jedno wychodzi, ponieważ twoje życzenia są dla mnie rozkazami.
Młoda kobieta podniosła bukiet i rozkoszowała się przez chwilę cudownym zapachem kwiatów.
— Dosyć komplementów — rzekła — pomówmy nakoniec seryo.
— Czy masz mi co ważnego do powiedzenia?
— Słucham.
— Wolny jesteś po teatrze?
— Ja zawsze jestem wolny.
— Zatem przyjdź do mnie na kolacyę.
— Sam na sam... margrabino?... jak kiedyś...
— Nie chodzi ci już teraz o to tak bardzo.
— O Lauro, jak możesz mówić coś podobnego.
— Ej, pan się cieszysz z tego. Znamy się za nadto dobrze, abyśmy się kochali jeszcze — jeżeli w ogóle kochaliśmy się kiedykolwiek. Cicho! Żadnych a żadnych odpowiedzi, mój przyjacielu.. twoja elokwencya na nic się zgoła nie zdała. Pocóż masz mi jeszcze raz dowieść, że mowa na to dana człowiekowi, aby myśli swoje ukrywał?...
Hrabia nie nalegał i najswobodniej odpowiedział:
— Więc masz dzisiaj gości, margrabino?
— Tak jest.
— Dużo.
— Niewiele, Dwanaście, piętnaście osób najwyżej.
— Czy znam ich?
— Doskonale... to zwykli moi goście.
— O której godzinie kolacya?
— O wpół do pierwszej.
— Następnie zagracie zapewne.
— Ma się rozumieć.
Margrabina i hrabia zamienili znaczące spojrzenia i uśmiechnęli się.
Margrabina zapytała po chwili:
— Kto jest ten młody człowiek co siedzi obok pana i z takiem głębokiem zajęciem przypatruje się scenie po podniesieniu kurtyny, a teraz we mnie wzrok wlepił z ogłupiałą miną?...
— To jeden z moich przyjaciół, głupiec jakich mało.
— Ładnie traktujesz swoich przyjaciół.
— Tak jak na to zasługują.
— Nie jest wcale ładny ten młodzieniec.
— Ależ brzydki... kompletnie brzydki!...
— Może być... nie brak mu jednak pewnej dystynkcyi.
— To nie jego wcale zasługa, to właściwość... rodowa... to zwierzę jest dobrym szlachcicem.
— Jak się nazywa?
— Baron de Montaigle.
— Piękne nazwisko!
— Ładniejsze od tego co je nosi.
— Czy bogaty jest ten pan baron?
— Niestety tak! ma z górą sto tysięcy liwrów rocznej renty... miała się też gdzie fortuna umieścić?
— Cóż on robi ze swoim czasem i pieniędzmi?
— Nic rozumnego... Marnuje w sposób najgłupszy i jedno i drugie, chce zachwycać a jest tylko śmiesznym.
— Dla czego nie wspominałeś mi nigdy o nim?...
— Wielki Boże! pocóż miałem wspominać o nim...
— Warto mi go było przedstawić..
— Zanudziłby cię jak deszcz...
— Deszcz nie zawsze jest znowu nudny, kochany hrabio.
— Ha, jeżeli sobie życzysz, margrabino, będę jak zawsze posłusznym. Pragniesz tedy żebym ci przedstawił Grodefroy?
— Tak jest.
— Kiedy?
— Podczas następnego zaraz antraktu,
— Stanie się to z pewnością.
— Po widowisku przyprowadzisz go na kolacyę.
— Oh! co na to, to nie licz margrabino. Pan baron nie będzie chciał być u ciebie na kolacyi dzisiejszej nocy.
— A to dla czego?
— Miłość mu na to niepozwoli — odpowiedział ze śmiechem hrabia.
— Więc on zakochany? — spytała margrabina.
— Na zabój... a przynajmniej tak mu się zdaje... co wychodzi na jedno.
— Któż jest przedmiotem jego miłości
— Formoza.
— Co to za jedna ta Formoza? — nalegała z uśmiechem margrabina.
— Figurantka z tego teatru... przed chwilą była na scenie... Baron proteguje ogromnie to stworzenie. Dał jej zaprzęg za czternaście tysięcy franków, a ona wyśmiewa się z niego i basta.
— I cóż to wszystko może przeszkadzać twojemu przyjacielowi, aby przyszedł do mnie na kolacyę?...
— Godefroy będzie jadł kolacyę z Formozą w Maison d’Or, a muszę dodać, że i na mnie także rachuje,
— Czy mu się obiecałeś...
— Nie — nie chciałem się sobą rozporządzać, przed zobaczeniem się z tobą.
— I nie podejmiesz się namówić pana de Montaigle, aby panna Formoza sama sobie kolącyę zjadła?...
— Na próżno straciłbym czas, margrabino.
— Więc powiadasz że to niepodobieństwo?
— Tak jest — niepodobieństwo.
— Ja jednak może to zrobię.
— Pozwól mi wątpić margrabino.
— Przepraszam za moję niewiarę, chociaż zakrawa ona na impertynencjyę, ale pańskie niedowierzanie powiększy tylko mój tryumf. Idź pan otóż, kochany panie brabio i nie zapomnij sprowadzić swojego przyjaciela po drugiej zasłonie.
Młody człowiek skłonił się i wyszedł z loży.
Rozmowa jakąśmy przytoczyli bardzo dokładnie, skończyła się zaledwie na parę sekund przed skończeniem antraktu.
Już muzykanci zajęli swoje miejsca przed pulpitami — już i spektatorowie wszyscy zajęli swoje miejsca w krzesłach.
Baron oczekiwał na powrót sąsiada z żywą niecierpliwością.
— Do licha, kochany hrabio, cóż to siedziałeś tak długo?
— Tak ci się wydaje...
— Wcale mi się nie wydaje, chociaż nie dziwię się wcale. Jak się nazywa to urocze, to czarujące stworzenie, z którem jak przypuszczam, pozostajesz w bardzo poufnych stosunkach?
— Więc wiesz, w której loży składałem wizytę?
— Mam przecie doskonałe oczy i w dodatku wiedeńską o dwunastu szkłach lornetkę.
— Tak ci się podobała ta dama?
— Jeżeli powiem „prześliczna“, to powiem za mało, bajecznie piękna, niesłychanie piękna, zachwycająca, oślepiająca! urocza...
— Zmiłuj się baronie, co za obfitość porównań!...
— To wszystko głupstwo wobec tego słońca piękności... Widziałem ładne kobiety w mojem życiu, ale nigdy nic podobnego nie widziałem...
— No a cóż panna Formoza?...
— Zmiłuj się, kochany hrabio, — przerwał żywo baron, — nie wspominaj mi, zmiłuj się, o Formozie!... To głupia, lekka kokotka!... Czepiłem się jej bo ma szyk i dobrze się prezentuje, ale nie trzebaby mieć chyba oczu, żeby ją porównywać do różowej damy. Byłoby to to samo, co porównywać chłopską szkapę do bieguna czystej krwi!... Raz jeszcze pytam ci się kochany hrabio, jak się nazywa ta perła... ten brylant czystej wody?
— Ta perła, ten klejnot, ten brylant czystej wody, mówiąc twoim językiem baronie, nazywa się margrabina Castella.
— Czy istotnie margrabina?
— Jakże to rozumiesz?
— Ależ hrabio, wiesz to tak dobrze jak i ja, wiesz, że znajdują się na świecie margrabiny genorum mintium, tak samo jak andaluzyanki, batignolki i kreolki z Belleville. Nieraz przecie spotykaliśmy podobne...
— Bezwątpienia, ale pani Castella nie należy do żadnej z tych kategoryj. Taką dobrą jest margrabiną jak ty baronem.
— Zatem nie tutejsza?
— Mąż jej był wenecyaninem a gdybyś się znał z herbarzem włoskim, wiedziałbyś z pewnością, że Castellowie weneccy równi są Colonnom rzymskim i Doriom z Genui...
— Kochany hrabio, powiedziałeś że mąż jej był wenecyaninem, czy więc ten mąż już nie istnieje?...
— Margrabina jest wdową, baronie,,,.
— Od jak dawna?...
— Od dwóch lat.
— I znałeś hrabia jej męża?...
— Doskonale, osobiście.
— A zatem to fakt nie ulegający zaprzeczeniu. Czy margrabina mieszka w Paryżu?...
— Zamierza tu przepędzać zimy.
— Bogata?..,
— Przypuszczam, bo prowadzi dom taki jakby miała przynajmniej sto tysięcy liwrów rocznej renty — a jest zanadto rozsądną, aby się rujnowała...
— Czy myśli prowadzić dom otwarty?.. — Już go prowadzi...
— Znasz się z nią dobrze?...
— O tyle, że mogę jej prezentować...
— Doprawdy?...
— Czy chcesz bym to dla ciebie uczynił? — zapytał hrabia.
— Proponujesz mi zapoznanie się z margrabiną, jeżeli się nie mylę?
— No — tak...
— Przyjmuję tę łaskę z najwyższą bezwzględnie wdzięcznością!... Kiedyż ta szczęśliwa chwila nastąpi?...
— Zaraz podczas następnego antraktu...
— Wyśmienicie!... tylko że jestem w tużurku — a to zdaje mi się nie uchodzi.
— Margrabina, nie zwróci na to najmniejszej uwagi.
— Tak sądzisz?
— Jestem najzupełniej tego pewnym... Już cię nawet zauważyła...
— Co znowu! żartujesz sobie ze mnie?
— Niech Bóg broni!... Margrabina widziała jakeśmy ze sobą rozmawiali i dla tego pytała o ciebie...
— Cóż jej odpowiedziałeś?...
— Wymieniłem twoje nazwisko i przekonałem się, że nie było jej wcale obce... Mówiła mi o twoim pradziadku Gontramie de Montaigle, przyjacielu księcia Richelieugo...
— Co?... — wykrzyknął Grodefroy, nie posiadając się z radości i dumy.
— Słowo honoru!... Bardzoś się jej podobał i widzę, że bardzo by była rada zobaczyć cię u siebie.
Baron z zadowoleniem pokręcił wąsa i spojrzał w lożę margrabiny.
Właśnie lornetowała go pani de Castella.
Zaczerwienił się aż po białka i zapomniał w jednej chwili, że istnieje jakaś panna Formoza.
Kurtyna się podniosła — zaczął się szósty obraz i csyt!... powtarzane, przez widzów pragnących słyszeć wszystko dokładnie, przerwało rozmowę młodych ludzi.


XI.
Margrabina Castella.

W miarę posuwania się widowiska, toalety aktorek teatru Rozmaitości zwiększały werwę i dowcip.
Staniki coraz więcej bywały wycięte — coraz krótsze były spódniczki gazowe...
Zapał publiczności wzmagał się niesłychanie i akt drugi ukończono wśród oklasków ogłuszających.
Powodzenie było stanowczo zapewnione.
Baron de Montaigle nie wiele jednak zwracał uwagi na pięć obrazów, jakie następowały po sobie.
Znał sztukę na palcach, mógłby odegrać każdą rolę, mógłby odśpiewać każdy kuplet a w potrzebie mógłby. nawet i wszystkie pas odtańczyć.
Nie przeszkadzało mu to zazwyczaj przysłuchiwać się i zachwycać.
Ale tego wieczora (przynajmniej od zaczęcia się drugiego aktu), był jakoś zupełnie obojętnym, a obecność panny Formozy na scenie, nie była wstanie zwrócić jego uwagi.
Przeciwnie — o mało nie skręcił karku, zwracając ciągle głowę w stronę loży w której królowała margrabina...
Dla lepszego przypatrzenia się uderzającej piękności, wycierał nieustannie szkła lornety perłową rękawiczką.
Zaraz po zapadnięciu kurtyny podniósł się i rzekł do sąsiada:
— Kochany hrabio, domagam się spełnienia obietnicy.
— Domagasz się ażebym cię zaprowadził do pani Castella>...
— Sameś mi to zaproponował przed chwilą.
— A że nie zaproponowałem na żarty, to służę ci baronie.
— Tylko proszę nie zapomnij przeprosić margrabinę za moję toaletę.
— Oh! nie obawiaj się pan wcale. Pani Castella jest bardzo rozumną kobietą i na takie drobnostki nie zwraca żadnej uwagi.
Po chwili potem, dwaj młodzi ludzie wchodzili razem do loży parterowej.
— Margrabino — odezwał się hrabia do syreny — pozwól pani przedstawić sobie przyjaciela mojego, pana barona Godefroy de Montaigle, jednego z najlepszych naszych sportsmanów, który gorąco pragnął złożyć ci swoje uszanowanie.
— Kto nosi tak piękne nazwisko, odpowiedziała uprzejme margrabina, ten może być wszędzie pewnym jak najlepszego przyjęcia.
— Choćby w tużurku? wszak prawda? — dorzucił hrabia z uśmiechem.
— Szczególniej w tużurku kochany hrabio, bo toaleta trochę zaniedbana, świadczy zwykle o wielkim pośpiechu.
Twarz barona rozpromieniła się nagle.
Coraz bardziej był zachwycony, bo też margrabina widziana z blizka, piękniejszą była jeszcze jak z daleka przez lornetę.
Pan Godefroy de Montaigle wypowiedział kilka zdawkowych komplimentów i rozmowa stała się ogólną.
— Panie baronie — odezwała się nagle czarodziejka — ja już uważam pana za mego dobrego znajomego. Otwieram salony swoje śmietance paryzkiego towarzystwa i liczę na pana, że będziesz podczas zimy stałym także moim gościem.
— O! pani margrabino, będę bardzo dumny i bardzo szczęśliwy — wykrzyknął baron z widoczną radością.
— Czy chcesz mi pan dowieść tego zaraz dzisiaj?
— Nie pragnę niczego bardziej w świecie.
— A więc, kilku moich przyjaciół obiecało mi się na dzisiaj, może zatem i pan zechcesz należeć do ich grona.
Żywe zakłopotanie odbiło się na twarzy pana Grodefroy de Montaigle.
Hrabia przygryzł wargi ażeby nie parsknąć głośno.
— No i cóż?... — pytała markiza Castella — już się pan widzę wahasz?
— Nie, nie, pani margrabino — mruczał pomieszany Montaigle — oh! wcale nie, wcale się nie waham...
— Zatem przyjmujesz pan zaproszenie?
— Niestety! niepodobieństwo mi dzisiaj...
— Wytłomacz się jaśniej, baronie. Jeżeli się nie wahasz a nie przyjmujesz, to cóż mianowicie myślisz zrobić?... Sądziłam zawsze i jeszcze myślę, że podobne postąpienie nazywa się odmową.
— Na Boga! pani margrabino... odmówić tak miłemu zaproszeniu... takiej łasce prawdziwej... nie uwierzy pani margrabina... nie... nie... nie darowałbym sobie tego nigdy... tylko położenie moje jest dzisiaj dosyć trudne...
— W czem takim, panie baronie?
— Krępuje mnie inne zaproszenie... poprzednie... Jak tu zrobić? Boże... jak tu zrobić?
— Odmówić i koniec.
— Ah! gdyby to zależało od mojej woli tylko!
— Nie możesz pan zatem? — Rozumiem... — odpowiedziała sucho margrabina — są rendez-vous których nie można poświęcić... Przepraszam po tysiąc razy za moje niewłaściwe natręctwo... byłam istotnie niedyskretną... ale za tę niedyskrecyę, otrzymałam taką od pana nauczkę, że trudno mi jej będzie zapomnieć; zapewniam też pana, że nie omieszkam z niej skorzystać...
Hrabia tryumfował, był świadkiem niepowodzenia margrabiny i zacierał ręce.
Uprzedził panią Castella, że nic nie zrobi i przepowiednia jego się sprawdzała.
Najpiękniejsza kobieta w Paryżu doznała odmowy od idyoty zawojowanego przez figurantkę.
Tryumf hrabiego nie trwał atoli długo.
Godefroy de Montaigle, powziął nagle jakieś postanowienie i przeciął węzeł gordyjski, którego nie mógł rozwiązać.
— Przyjmuję, pani margrabino — wykrzyknął z zapałem — przyjmuję i skoro raczy mnie pani przyjąć dziś w pośród swych gości, będę dzień dzisiejszy uważał za najpiękniejszy w moim życiu...
— Przecie! — tak to lubię! — odpowiedziała pani Castella z czarującym uśmiechem. — Spodziewałam się tego po panu. Kolacyę podadzą o pierwszej. Hrabia, wspólny nasz przyjaciel, przyprowadzi pana do mnie, a teraz do widzenia!... Zaraz, się zacznie akt trzeci i nie chcę panów pozbawiać przyjemności przyglądania się i przysłuchiwania.
Dwaj młodzi ludzie opuścili lożę margrabiny Castella, zamiast jednak zająć swoje krzesła, zatrzymali się na korytarzu.
Baron miał minę bardzo zakłopotaną.
— Co ci jest przyjacielu? — zapytał hrabia.
— Jestem bardzo zaniepokojony.
— A to dla czego?...
— Bo obiecawszy się margrabinie, nie będę mógł być na kolacyi z Formozą.
— Naturalnie, nie można jednocześnie znajdować się w dwóch miejscach.
— Co ja powiem Formozie?... Ta mała liczy na mnie w tej chwili.
— Powiedz jej cokolwiek bądź... Wymyśl sobie pretekst jaki...
— Kłamstwo na nic się nie przyda, to dziewczyna niezwykle sprytna i od pierwszego słowa domyśli się, że ją oszukuję. m
— W takim razie, powiedz jej prawdę.
— Niepodobna!
— Dla czego?
— Wyobrazi sobie, że ją porzucam dla innej kobiety, rozgniewa się i zagra mi scenę zazdrości ze wszelkiemi szykanami.
— Cóż ci to szkodzi?
— Widocznie kochany hrabio nie znasz Formozy, to pasyonatka a taka uparta, że zdolna czepiać się mnie i iść choćby do margrabiny i skompromitować mnie wobec wszystkich.
— A to przyjemne stworzenie, to rozkoszne jakieś dziecko...
— To jej nie przeszkadza być ucieszną.
— Po kobiecemu?
— Co mówiłeś?
— Nic.
— Zdawało mi się.
— No ale nakoniec co zrobić?
— Chcesz dobrej rady?
— Tak.
— I posłuchasz mnie?
— Posłucham.
— No to puść Formozę.
— Zupełnie?
— Tak!... pogniewaj się z nią na dobre!
— O tak to nie chcę!
— Tak ci więc bardzo idzie o tę, małą?
— Nie idzie mi tak bardzo o nią. Moja znajomość, tak mnie bardzo nie zobowiązuje znowu, ale... baron nie dokończył.
— Ale co? — zapytał hrabia.
— Poniosłem znaczne wydatki. — Urządziłem małej mieszkanie, dałem jej powóz, konie, klejnoty. Wszystko to kosztowało mnie bardzo drogo...
— I chciałbyś odegrać pieniądze jak w lancknechcie?...
— Jest trochę prawdy w tem co mówisz, ale nie zupełna prawda. Powód rzetelny jest taki, że Formoza jest bardzo wziętą w tej chwili... Wszyscy składają jej wizyty, wszyscy się o jej względy ubiegają, a jest między nimi niejaki także pan Ravinet, bankier, który traci dla niej poprostu głowę, który gdybym ja nie stał na zawadzie, zostałby napewno przyjęty. Nie życzę sobie otóż, ażeby jakiś tam Ravinet, człowiek bez nazwiska, agent poprostu giełdowy, korzystał z moich szalonych wydatków!
— Rozumiem cię doskonale. Idzie ci o to, ażeby nie dać za żadną cenę zastosować do siebie dwóch znanych wierszy Wirgiljusza.
— Jakich wierszy?
— Chcesz, abym ci je wyrecytował?
— Proszę bardyo.
— Więc słuchaj:

Sic vos non vobis, nidificatis aves,
Sic vos, non vobis mellificatis opes...

— Ależ to po łacinie.
— Prawdopodobnie.
— Cóż to znaczy?
— To ma znaczyć, że ci chodzi o to, abyś sam siadł na dywanie, któryś ofiarował pannie Formozie...
— Wirgiljusz może ma i racyę, i raz jeszcze pytam co robić?...
— Najprzód nie powracać do krzeseł...
— Tak myślałem.
— Potem napisać do bogdanki, żeś sobie nogę złamał...
— Przyleci do mnie...
— Czy jesteś tego pewny?...
— Najpewniejszy... Przyrzekłem jej dać dwa tysiące franków jutro rano.
— Ta właśnie okoliczność, może cię najzupełniej wybawić z kłopotu...
— Jakim sposobem?...
— Napisz co ci tylko przyjdzie do głowy i wsuń w list dwa bilety bankowe. Zapewniam cię, że panna Formoza uwierzy w takim razie wszystkiemu i nie będzie miała pretensyi za niedotrzymanie jej słowa.
— Myśl znakomita, muszę ją wprowadzić w wykonanie, nie tracąc minuty czasu.

Dwaj młodzi ludzie opuścili teatr i weszli do kawiarni Rozmaitości, gdzie baron zażądał papieru i atramentu, i po kilku sekundach głębokiego namysłu, napisał co następuje:
„Moja mała biała myszko!...

„Jeden z moich przyjaciół pojedynkuje się jutro rano.
„Ja jestem jednym z jego sekundantów i muszę przepędzić noc z nim razem.
„Nie będę mógł jeść kolacyi z tobą, żałuj mnie więc bardzo moja ładna blondyneczko!
„Kolacya jest zadysponowaną — w Maison d’Or — gabinet Nr. 17.
„Weź ze sobą jednę z towarzyszek teatralnych i zjedźcie sobie trufle i wątróbki...
„Nakazałem, aby nie żałowano pieprzu do raków.
„Ponieważ nie chcę narazić mojej pieszczotki na nieprzyjemność, załączam jej tutaj dwa banknoty, których potrzebuje na jutro rano.
„Bądź mi wierną jeżeli to możebne i pomyśl o mnie przy każdym wystrzale korka z napoju wdowy Cliqurt.
„Kto cię całuje w lewe oczko?...
„Mały twój oto baronek, który cię kocha serdecznie.”
— Nie potrzebuję podpisywać — dodał Godefroy — ona mój styl i mój charakter zna jak najdokładniej.
— No i twoje bilety bankowe — rzucił z uśmiechem hrabia.
List i banknoty włożył w kopertę i oddał stróżce teatralnej z zaleceniem, aby doręczyła to wszystko w tej zaraz chwili pannie Formozie.
Wyzwolony w ten sposób na kilka godzin od prześlicznej kuli, co go tak drogo kosztowała, baron de Montaigle odzyskał dobry humor i nadzwyczajną wesołość i myślał tylko o wykwintnej toalecie, w jaką się ma przybrać, aby się jak najlepiej wydać na kolacyi u margrabiny.
— Hrabio — zapytał — gdzie mieszka pani Castella?
— Ulica Chaussé d’Antin.
— Dla czegoż nie na przedmieściu Saint-Germain, albo Saint-Honoré?
— Pytanie to — odpowiedział hrabia — powinieneś jej zadać ale nie mnie.
— Słusznie. Zresztą to rzecz małego znaczenia, bo dziś ludzie z wysokiej arystokracyi zamieszkują wszystkie kwartały. Wszakże ty mieszkasz na ulicy Lafitte, a ja na bulwarze Kapucynów!... Czy powóz czeka na ciebie?
— Zapewne...
— No to bądź tak łaskaw odwieźć mnie do domu, z powodu bowiem, że miałem czekać na Formozę, stangret mój przybędzie dopiero o północy.
— Służę ci z przyjemnością.
— Dziękuję. Ubiorę się co tchu i stawię się, aby pójść do margrabiny.


XII.
Szałas w Auteuil.

Baron de Montaigle postanowił dzisiejszego wieczoru wyglądać bardzo ładnie i dla tego zajął się najgorliwiej swoją toaletą.
Zadanie nie lada, trudne do osiągnięcia, wymagało wiele czasu i przeróżnych komplikacyj.
Godefroy zauważył, że ma cerę trochę przyżółtą, dodał więc różu do pudru, ażeby twarz ożywić i oczom dodać większego blasku.
Włosy posypał pudrem blond, żeby ładniej i matowo wyglądały, nakoniec za pomocą delikatnych węgierskich pomad, zakręcił wąsiki do góry i nadał im pozór prawdziwie wyzywający.
Koszula wyhaftowana niby kołnierzyk kobiecy, krawat śnieżnej białości, kamizelka biała i czarne, trochę obcisłe ubranie, uczyniły z pana Godefroy typ skończony młodego człowieka, zadowolonego bardzo i ze siebie i ze swojego krawca nadwornego.
Skoro tylko wielkie dzieło zostało ukończone, baron wrzucił trochę złota w kieszenie kamizelki, a na wszelki przypadek wziął też kilka biletów bankowych do pugilaresu, poczem rzucił jeszcze spojrzenie w lustro, uśmiechnął się z zadowoleniem i rzekł z przekonaniem:
— Wcale nie źle wyglądam i podobam się na pewno... Nie mogę się zresztą żalić, — dodał z miną rozkosznie głupią, kobietki przepadają za mną...
Zapytał kamerdynera, czy zaprzężono do drugiego powozu, (jeden zostawił do dyspozycyi panny Formozy), a otrzymawszy potakującą odpowiedź, zeszedł, wsiadł i kazał się zawieźć do hrabiego, którego zastał już gotowym i oczekującym niecierpliwie.
Po chwili obaj młodzi panowie znaleźli się w dziedzińcu pałacu przy ulicy Chaussé-d’Antin.
Margrabina zajmowała cały oddzielny pawilon pomiędzy podwórzem a ogrodem, po za korpusem głównym.
Z dziesięć powozów po większej części uherbowanych, stało w szeregu wzdłuż złoconych sztachet.
— Baronie, — odezwał się hrabia de Godefroy, — zdaje mi się, że przybywamy ostatni.
— Czy może być?... — wykrzyknął baron.
— Tak mi się zdaje przynajmniej, odpowiedział hrabia, — za długo kazałeś czekać na siebie. Ale, — dodał z lekką ironią, — margrabina gdy cię zobaczy, tak pięknym, przebaczy chętnie opóźnienie..
— I ja tak myślę, — odparł naiwnie pan baron.
Hrabia przygryzł wargi, aby się powstrzymać od śmiechu i pomyślał sobie:
— Nieoszacowane bydlę!... Laura chybaby zmysły straciła, gdyby go zapragnęła odbijać pannie Formozie!...
Pawilon jaki zajmowała Castella, składał się z parteru, z pierwszego piętra i z mansardu.
Salony gościnne znajdowały się na parterze a ich wielkie okna wychodziły na ogród, zawsze od wiosny do późnej jesieni przepełniony najpiękniejszemi kwiatami.
Właściwe pokoje pięknej damy znajdowały się na pierwszem piętrze, służba bardzo liczna mieściła się w mansardach.
Trzech lokai w galowej liberyi wystawało zawsze w przedpokoju.
Jeden z nich spytał o nazwiska nowo przybyłych i otwierając drzwi salonu wygłosił:
— Pan hrabia de Credencé, — pan baron de Montaigle.
Margrabina Castella w tej samej różowej toalecie, w której znajdowała i się na przedstawieniu w teatrze, była na drugim końcu salonu, otoczona grupą mężczyzn, jakby grupą dworzan otaczających królowę.
Ci mężczyźni nie byli bynajmniej pierwszemi lepszemi.
Niejeden nosił piękne nazwisko starożytne, niejednego herby błyszczały w Wersalu w sali wojen krzyżowych...
Inni posiadali ogromne majątki, należeli do arystokracyi pieniężnej, która w czasach dzisiejszych więcej bodaj znaczy od arystokracyi rodowej.
Było tu słowem siedmiu czy ośmiu wielkich panów, był sławny milioner bankier, był właściciel jednej z największych kolei żelaznych i t. p.
Pani Castella, opuściła to towarzystwo i z nadzwyczajną uprzejmością podążyła na spotkanie barona Godefroy de Montaigle i hrabiego de Credencé, którego nazwisko usłyszeliśmy po raz pierwszy.:
— Jestem bardzo, bardzo szczęśliwą, że witam w domu moim pana barona! — odezwała się do Godefroy: — Pomimo otrzymanej obietnicy nie śmiałam liczyć na pewno na pana. Wiem jak pan jesteś pożądanym, wiem jak wszyscy pana pragną mieć u siebie. Pochlebia mi to bardzo, że otrzymałam pierwszeństwo, i dziękuję panu raz jeszcze!
Baron do Montaigle, usiłował, zaimprowizować odpowiedź zarówno dowcipną jak i grzeczną. Ale musimy powiedzieć otwarcie, że zamach nie udał mu się wcale. Rad nierad musiał też poprzestać na mruknięciu w postawie pierwszego kochanka to jest, z pochyloną nieco głową i ręką na sercu.
— O pani margrabino! tak... tak, istotnie... zapewne pani margrabino...
I... basta.
Reszta zginęła w niezrozumiałym szepcie. Pani Castella uśmiechnęła się do hrabiego i po angielsku podała mu rękę.
— Dobry wieczór kochany hrabio — rzekła — jesteś bardzo grzecznym żeś towarzyszył panu de Montaigle.
Następnie dodała zwracając się do pana Grodefroy:
— Kolacyę wnoszą w tej chwili, podaj mi więc ramię baronie. Nie chcę żeby pana wyprzedził kto inny.
— Na pradziadka, który był przyjacielem księcia-marszałka Richelieugo — myślał sobie Godefroy — mogę już naprawdę powiedzieć sobie: Przyszedłem! zobaczyłem! zwyciężyłem! Margrabina rozszalała się we mnie! — słowo honoru!... Afiszuje się kobiecina a gotowa i skompromitować się... no to jej rzecz, ja co prawda lubię bardzo jak kobiety się kompromitują dla Bibi... Bibi to ja!...
— Nie widziałem doprawdy nigdy, aby margrabina przyjmowała kogo tak kordyalnie jak tego głupca! — myślał jednocześnie pan hrabia de Credencé. — Niech dyabli wezmą, jeżeli rozumiem co ona ma na myśl?...
Marszałek stanął we drzwiach i zaanonsował, że podano do stołu.
Portyera gobelinowa rozchyliła się i roztworzyły się podwoje.
Pani Castella prowadzona pod rękę przez Godefroy, pijanego z radości i dumy, skierowała się ku przepysznej sali jadalnej, jarzącej światłem, błyszczącej srebrem i kryształami, co wszystko jednak było niczem w porównaniu wytwornego menu, godnego zaprawdę Lucullusa.
Inni goście pospieszyli za panią domu.
Wskazała miejsce każdemu, barona usadziła z lewej strony obok siebie.
— Posadziła mnie na lewo — myślał Godefroy rozgorączkowany — to z pewnością dla tego, żebym słyszał jak jej serce bije gwałtownie... Słowo honoru!... Piorunujące wywarłem wrażenie. Rzadko się zdarza, żeby tak potrafić kogo oczarować od pierwszego wejrzenia. Jak ona mi się stara przypodobać. — O! bądź spokojne, moje bóstwo, nie będę wcale okrutnym... uczynię cię szczęśliwą, przysięgam!...
Pozwólmy panu Godefroy baronowi de Montaigle, ciągnąć dalej swój tryumfalny monolog — pozwólmy różnym arystokratom pieniężnym i rodowym, rozkoszować się dobrym jadłem i upajać zarówno wzrokiem syreny jak i wyborowemi winami, a sami, zaspokójmy ciekawość naszych czytelników, pragnących napewno dowiedzieć się, kto była margrabina Castella.
— Prawdziwa margrabina! — powiedział hrabia de Credencé do barona Montaigle.
Tak jest, była to prawdziwa margrabina, ponieważ była wdową po rzeczywistym margrabim — tylko w jaki sposób została żoną tego rzeczywistego margrabiego?
Cała to historya i do tego tak ciekawa historya, że musimy poznać ją koniecznie.
Na lat dwadzieścia pięć przed wypadkami jakie opowiadamy, okolice Paryża nie były podobne do tego czem są teraz i nie zapowiadały nawet tej przemiany jakiej uległy.
Paryż, to miasto wszechświatowe, nie czuło jeszcze potrzeby popuszczać ścieśniających go pasków.
Domy wystarczały mieszkańcom.
Przedmieścia nie marzyły o sławie ani o boleściach aneksyi. Place w środku miasta, te co mają teraz wagę biletów bankowych, nie miały wagi złota, — sąsiednie zaś miejscowości jak lasek Buloński, Passy, Auteuil e t c., nie liczyły się nawet na wagę miedzi.
Nie śmiemy przytoczyć tu cen ówczasowych,
Wydawałyby się nieprawdopodobnemi i niktby w nie nie uwierzył, oprócz chyba tych nieszczęśliwych, co sprzedali swoje własności i tych szczęśliwców co je wtedy nabyli.
Ziemia nie kosztowała drogo, rozdawano ją też z niedbałą rozrzutnością.
Auteuil zabudowane obecnie pałacami i pałacykami, usiane rozkosznemi ogródkami, przedstawiało wtedy kilkanaście olbrzymich placów, otoczonych parkanami, poza któremi wznosiły się budynki po większej części drewniane, w rodzaju bardzo skromnych willi.
Jedna z takich posiadłości i największa bodaj ze wszystkich, pokaźny bowiem dom mieszkalny dominował w parku mającym dziesięć hektarów obszerności, należała do starego bankiera, który nie mieszkał tu nigdy nawet w lecie, lubo ciągnął duże zyski z własności, wynajmując mieszkania z meblami bogatym cudzoziemcom, którzy w ten sposób o pół mili od Paryża, używać mogli wiejskich rozkoszy pod cieniem drzew rozłożystych, nad brzegami przezroczystej rzeki i w pośród ładnych widoków.
Wspomniana miejscowość znaną była pod nazwą Folie-Normand, od sławnego generała — rolnika Alaina Normanda, który założył ją w 1760 roku.
O jakie sto kroków od ładnych żelaznych sztachet rococo, zamykających obszar Folie-Normand, po drugiej stronie drogi, nad brzegiem Sekwany w stronie Saint-Cloud, stał mały domek albo raczej mała chatka nędznej powierzchowności, pobudowana z ziemi i suchych gałęzi, pokryta na wpół zgniłym dachem słomianym, przez który deszcz i wiatr swobodnie dostawał się de środka.
Chata o jakiej mowa, była własnością starca dzikich obyczajów i niedobrej reputacyi, rybaka z profesyi.
Człowiek ten zawsze milczący i ponury, żyjący więcej na wodzie niż na lądzie, sprzedawał ryby jak mógł najdrożej, ażeby mieć na tytoń i wódkę; unikał ludzi, nie przemówił nigdy do nikogo ani słowa, a odzywał się wtedy tylko kiedy szło o sprzedaż ryb, i to odzywał się zawsze w sposób bardzo lakoniczny i bardzo gburowaty.
Stary rybak słusznie czy niesłusznie, uważanym był w okolicy za ex-kryminalistę.
Utrzymywano, że wyrzuty sumienia nie dają mu spokoju, że dla tego jest taki ponury, że dla tego tak szuka samotności.
Co to był za występek tak długo i tak ciężko odpokutowywany, tego nie wiedział nikt.
Występki jego i pokuta mogły być legendą, którą wszyscy znali, choć na dobre nie wiedział nikt zkąd brała początek.
Kobiety i dzieci bały się ogromnie tego starca i uciekały gdy się pokazał, mężczyźni nawet niechętnie z nim się spotykali.
Pewnego dnia utonął rybak i dopiero po tygodniu odnaleziono jego zwłoki i siatkę.
— Bóg nie rychliwy ale sprawiedliwy — powtarzali sobie litościwi obywatele z Auteuil.
W końcu zapomniano o starym zupełnie.
Chałupa nad brzegiem rzeki nie cieszyła się lepszą opinią od swojego właściciela.
Stała długo pustką, materyał zaś z którego była pobudowana, przedstawiał wartość tak małą, że nawet piraci krążący po Sekwanie a tak chciwi najmniejszego łupu, pogardzali nim zupełnie.
Jesienne wiatry i zimowe deszcze zniszczyły chałupinę do reszty.
Pewnego wieczora, dobrzy ludzie z Auteuil, wyszedłszy na drogę nadrzeczną na zwykłą przechadzkę, ździwili się niepomału a nawet zaniepokoili, gdy dostrzegli biały dym wydobywający się z zapadłego prawie dachu starej chaty.
— Co za śmiały jakiś włóczęga — zapytywali jedni drugich — zagarnął w posiadanie sukcesyę po rybaku?
Ciekawość ta zaspokoiła się wkrótce, obawy ustały.
Nowi mieszkańcy chaty, zdawali się bardzo spokojni, nie mogli być niebezpieczni i nie przeszkadzali nikomu.
Mieszkańcami temi byli: mężczyzna czterdziestoletni i mała pięcioletnia dziewczynka.
Mężczyzna miał twarz ciemną z charakterystycznym wyrazem rasy cygańskiej, z dużemi czarnemi oczyma, dziwnie błyszczącemi. Figura jego całkiem była nieforemną — nogi krzywe i bezwładne, okręcone były paskami jakby mumia egipska i odmawiały dźwigania ciężaru dobrze rozwiniętego korpusu.
Człowiek ten mógł się poruszać tylko bardzo wolno i tylko przy pomocy dwóch kuli, z któremi nie rozłączał się nigdy.
Mała dziewczynka, biała jak kreolka, miała włosy czarne bardzo gęste i przedstawiała typ idealnej piękności, wymarzonej przez malarzy i poetów.
Wkrótce dowiedziano się w okolicy, że kaleka zajmował się pobielaniem.
Widziano go wysiadującego po całych dniach na progu chaty, obok naczynia z żarzącemi węglami, nad któremi stał tygielek żelazny, napełniony rozpuszczonym metalem.
Na około pełno było kociołków i rądli, które pokrywał błyszczącą warstwą ołowiu.
Było to bardzo na rękę dla pań gospodyń z Auteuil.
A dziewczynka, było to dziecko, takie malutkie, takie ładne i takie czyste w swoich nędznych sukienkach, połatanych rozmaitego koloru nićmi, że ją wszyscy polubili bardzo.
Chętnie wołano ją do domów i obdarzano mnóstwem łakoci i drobną monetą, a czasami nawet srebrną.
Przyjmowała prezenta z miną seryo, bez uśmiechu, a często bez podziękowania, niby jedna z tych infantek pięcioletnich, które tak lubił malować Velasqueze, a które przyjmują z godnością hołdy i dary od swoich poddanych.
— Dla czego ona taka milcząca? — pytano nieraz pobielacza — czy niemowa, czy co?
— Nie — odpowiadał zapytywany grubym głosem, z wyraźnym cudzoziemskim akcentem — ale nie dobrze rozumie po francuzku a nie mówi wcale...
— To wasza córka? — wypytywali ciekawi.
— Tak.
— A matki nie ma z wami?
— Matka nie żyje....
— Jesteście francuzem?
— Nie.
— Z jakiego kraju pochodzicie?
— Z kraju którego nie znacie.
— Daleko ztąd?
— O bardzo, daleko.
Lakonizm tych odpowiedzi mroził wyrazy na ustach interlokutorów i rozmowa się przerywała.
Nadchodzi chwila, w której te dwie osobistości tak spokojne i tak na pozór godne zainteresowania, chwila w której ten kaleka i to dziecko — mają odegrać główną rolę w okropnym dramacie.


XIII.
Spotkanie nocne.

Wybiła dziesiąta wieczór.
Czarne chmury zakrywały księżyc i czyniły ciemność nieprzeniknioną.
Deszcz ulewny lał bez ustanku, — gwałtowny wiatr kołysał drzewami w parku Auteuil, łamał gałęzie i wydawał jęki przeraźliwe.
Wzburzone wody Sekwany uderzały silnie o brzegi, a ten huk głuchy, monotonny i nieustający, podobny był z dala do ryku morskich bałwanów.
Cały Auteuil zdał się być uśpionym, gdzieniegdzie tylko majaczyło w oknie jakie błędne światełko w pośród ulic pustych zupełnie.
Zajdźmy do strasznej, prawie doszczętnie zniszczonej chaty, i zajrzyjmy do jej wnętrza.
Na razie kłęby dymu tytoniowego unoszące się w powietrzu i skupiające do okoła świeczki, stojącej na stoliku umieszczonym pośrodku chaty, nic nam widzieć nie pozwalają.
Potrochu oczy nasze zdołały zgłębić tę zasłonę i spostrzegamy dwie istoty ludzkie:
Kaleka siedzi przy stole i ciągnie z krótkiej fajeczki, z flegmą holenderczyka a powagą fakira.
Na snopku słomy pokrytym jakimś łachmanem, spoczywa prześliczna dziewczynka.
Mała zasypia snem spokojnym, głębokim, szkaradny dym z tytoniu nie przeszkadzał jej wcale oddychać swobodnie.
Wszystko zresztą wewnątrz chaty przedstawiało okropną nędzę.
Oprócz prostego stołu i dwóch starych stołków, nie było tu żadnych a żadnych innych sprzętów.
Słoma i suche liście składały się na posłanie.
Zniszczony rądel i dwa fajansowe poszczerbione talerze, oto wszystkie sprzęty kuchenne i stołowe.
Twarz kaleki w pośród otaczających go kłębów dymu, twarz o rysach energicznych, wydawała się straszną.
Czarne oczy przysłonięte szerokim rądem kapelusza, miały w tej chwili wyraz nieruchomy, okrutny.
Usta zaciśnięte uśmiechały się złowrogo za każdym razem, gdy z nich wyjmował na chwilę cybuszek fajki.
Pod tą czaszką pokrytą gęstemi kręcącemi się czarnemi włosami, gdzieniegdzie przypruszonemi siwizną, roiły się z pewnością jakieś ohydne myśli, jakieś projekta niegodne.
Potulny pobielacz, którego znali wszyscy mieszkańcy Auteuil, na osobności przeobrażał się zupełnie.
Nie widziany przez nikogo, nie czuwał nad sobą i przybierał właściwą swoję postać.
Wyglądał też na bandytę gotowego na wszelką zbrodnię.
Wypuścił z ust ostatni kłęb dymu i fajka zagasła.
Wysypał popiół i zaczął szukać po kieszeniach — pokazało się, że były zupełnie puste.
— Nie ma już tytoniu! — mruknął z przekleństwem nie mam szczęścia! Czy jest aby choć trochę wódki?
Mówiąc to wstał bez pomocy kul, bo nogi zwolnione z pasów jakie je przez cały dzień krępowały, były zupełnie zdrowe lubo trochę za cienkie, i skierował się do jednego z kątów chaty, gdzie na desce przybitej do ściany stała flaszka i blaszany kubek.
Flaszka była do połowy napełniona tym płynem żółtawym, który szynkarze z okolic Paryża zwykle wódką nazywają.
Pobielacz usiadł znowu zadowolony przy stole i miał właśnie nalewać pierwszy kubek, gdy nagle zadrżał, posłyszawszy szelest jakiś.
Zaczął się przysłuchiwać.
Ktoś słabo ale bardzo wyraźnie stukał do drzwi chaty.
Po małym przestanku stukanie stało się natarczywszem.
Pobielacz otworzył wązkie okienko wychodzące na brzeg rzeki i zapytał:
— Kto tam o tej porze stuka do moich drzwi?...
Z razu odpowiedziano mu wybuchem śmiechu, a następnie ktoś wesoło zawołał:
— No, no, kumie, odsuńcie zasuwę, — przynoszę ci piętnaście kociołków i dwadzieścia dwa rądle do pobielania... Pyszna gratka!
— Czy to ty Pictoupain? — zapytał pseudo-kaleka.
— A któż do wszystkich dyabłów, mógłby być inny?... Spiesz się, bo mnie deszcz moczy i wiatr tak mrozi, iż napewno dostanę kataru...
Pobielacz przekonany otworzył drzwi i wpuścił przybyłego, który zaczął się otrząsać jak zmoczony pudel.
— Brr! — mruczał następnie — a to obrzydły czas!... tej nocy nawet żandarma nie dałoby się wypędzić za drzwi.. Czy nie mógłbyś kumciu rozpalić trochę ognia na kominie?...
— Dla czego nie? — odpowiedział pobielacz.
— No to się spiesz — będę ci bardzo wdzięczny. Nie lubię się pieścić, ale się obawiam kataru. — Katar to obrzydła bestya — jak mnie napadnie, myślę, że cała moja maszyna się popsuła!...
W jednym rogu chaty zrobiony był rodzaj kominka. — Nie mogło być coś bardziej pierwotnego.
Cała konstrukcya składała się z dużej płyty kamiennej położonej na ziemi i z dwóch kamieni zamiast wilków.
Wązki otwór w dachu, wyprowadzał dym na zewnątrz.
Pobielacz rzucił na kamienie naręcze suchych gałęzi i trochę drobnego drzewa i podpalił,
Wysoki trzeszczący płomień wzniósł się zaraz aż do spróchniałego pułapu.
— Do dyabła! — zawołał Pictoupain — bądź ostrożny bo spalisz zabudowanie! — Lokale podrożały i nie byłoby gdzie mieszkać...
Pobielacz zaczął się śmiać.
— Nie bój się! — ogień ze słomy bucha płomieniem ale nie zapala.
— Palniesz kieliszek, co? — zapytał pseudo-kaleka.
— Czem-że chcesz mnie poczęstować...
— Wódką...
— Dobrze, jak fajkę kocham!... Ogrzać się jednocześnie wewnątrz i zewnątrz.. wcale dobry interes!...
W gospodarstwie był jeden tylko kubek, mężczyźni więc pili kolejno.
— Sapertelle! — wykrzyknął Pictoupain — doskonała ta twoja wódka! To tak jakby łokieć flaneli położyć na żołądek. Jeszcze miarkę daj kumie, potem zapalimy fajki i pogadamy o interesach.
— Niestety — mruknął kaleka — niepodobna.
— Dla czego?
— Nie mam tytoniu.
— Wszystko się dobrze składa, bo ja właśnie mam cały kapciuch!
— Wiwat! — wykrzyknął pseudo-kaleka, wykręcając się na piętach.
Pictoupain położył kapciuch z tytoniem, przygotowanym w większej części posiekanych z cygar.
Za chwilę obie fajki mogły walczyć z kominami lokomotywy.
Ani stuk otwierających się drzwi, ani nagłe światło płomienia, ani rozmowa dwóch ludzi, nie przebudziły śpiącej dziewczynki, tak jest spokojnym i głębokim sen dziecka.
— Teraz — odezwał się pobielacz — możemy rozmawiać swobodnie.
— Po to cu umyślnie przyszedłem odpowiedział Pictoupain — gadajmy!...
Nocny gość, nizki i szczupły, wyglądał na słabowitego a tak wątłego, że uważano go za niezdolnego do pracy.
W istocie jednak, pod tą nędzną powłoką kapryśna natura ukryła nerwy i muskuły żelazne.
Pictoupain ciągnął wcale dobre korzyści ze swojej powierzchowności nieobiecującej.
Wykierowł się na podróżującego żebraka, okrywał łachmanami, wdział starą torbę na plecy i przebiegał wolnym krokiem wsie i przedmieścia Paryża.
Zatrzymywał się przed wszystkiemi drzwiami, zdejmował z pokorą pomiętoszony kapelusz i szeptał niewyraźnie jakieś słowa bez żadnego sensu, przeplatając je wyrazami łacińskiemi.
Dobrzy ludzie brali tę siekaninę za jakąś oracyę bardzo pobożną. Łacina wywierała wielkie wrażenie.
— Pictoupain, to wcale nie głupi człowiek — mówili do siebie poczciwcy — co najmniej umie tyle co i proboszcz.
— I obfite jałmużny, w postaci kawałków chleba, jarzyn i owoców zapełniały torbę żebraczą.
Dosyć często nazajutrz po odwiedzinach ubogiego, spełniono jakąś śmiałą kradzież w domu litościwego chłopka, ale nigdy a nigdy nie przyszło nikomu na myśl skarżyć, albo nawet posądzić o tę niegodziwość, chorego a pobożnego dziadka.
Otóż właśnie jedynym winnym był właśnie ten, którego nie posądzano. Powróćmy jednak do chaty i przysłuchajmy się rozmowie dwóch nędzników.
— Pictoupain, mój dzielny chłopcze — mówił mniemany kaleka — skoroś przyszedł w tej godzinie w czas taki piekielny, umyślnie poto, ażeby ze mną porozmawiać, musisz mieć na pewno jakąś interesującą propozycyę...
— Naturalnie... — odpowiedział żebrak.
— Idzie o jaką robotę? — zapytał pobielacz z naciskiem.
— Tak.
— Duża czy mała?...
— Ogromna.
— Łatwa?
— Zadaj sobie fatygę aby wyciągnąć łapę próżną a odejdziesz z pełnemi kieszeniami?
— Ta-a-a-k?..
— Coś takiego, co to palce oblizywać...
— A do dyabła! — Czy to dzisiaj wynalazłeś ten kąsek, mój chłopcze?...
— Już cztery czy pięć dni temu.
— Kiedyż termin roboty?...
— Jutrzejszej nocy.
— Dla czego nie dzisiaj?...
— Mam przyczyny...
— No, to niech i tak będzie!... Daleko trza iść?...
— Obejdziesz się bez kuli i wcale nóg nie sfatygujesz...
— Więc to w Auteuil?...
— Tak w Auteuil... kwandrans drogi od tej chałupy.
— Doskonale! Nic tak kurażu nie dodaje jak zajęcie blizkie...
— Gdybym miał swój dom, byłbym zapewne tego samego zdania — ponieważ go nie mam w tej chwili, pracuję wszędzie jednakowo. Zawsze mi chodzi o to tylko, ażeby łup był obfity, jutro zaś zapewniam, cię że będzie co się nazywa wspaniały. Jak żyjesz kumciu nie brałeś w takiej frajdzie udziału...
— Objaśnij że mnie dokładniej...
— Zaraz... Czy znasz ten piękny, dom, który w okolicy la Folie-Normand nazywają?...
— Jakżebym nie miał go znać?... Toż to najpiękniejszy budynek w Auteuil?... To pałac prawdziwy.
— Tam otóż zajrzymy jutrzejszej nocy...
Pobielacz skrzywił się niezadowolony.
— No co?... — wykrzyknął Pictoupain — co takiego?.. Zrobiłeś minę, jakby ci się propozycya nie podobała...
— Bo nie... i myślę sobie w tej chwili, czyś ty czasami nie zwaryował?...
— Zkąd to podejrzliwe pytanie?...
— Mówiłeś mi przed chwilą, nieprawdaż, że robota bardzo łatwa i prosta...
— Mówiłem to i powtarzam...
— I dodajesz zaraz potem, że to w Folie-Normand, mamy pracować.
— Naturalnie...
— Ależ mój chłopcze, czy nie widziałeś nigdy muru otaczającego tę posiadłość czy co?...
— Zrobiłem lepiej, bo zmierzyłem ten mur z największą dokładnością... ma czternaście stóp wysokości.
— I oprócz tego najeżony jest gęstemi kolcami żelaznemi.
— Zanotowałem sobie dobrze te kolce w pamięci i tak samo jak ty, uznaję, że przedostać się przez te przeszkodę niepodobna.
— A mimo to obstajesz przy swojem przedsięwzięciu?...
— Obstaję, bo jestem swego pewny.
— Nie zauważyłeś zapewne także i dwóch bud po obu stronach głównej bramy, w których siedzą psy neufunlandzkie takie wielkie jak woły?...
— Wiem, wcale piękne okazy i warte duże pieniądze!.. — odparł Pictoupain niedbale i dodał: — spuszczają ich z łańcuchów zaraz z wieczora a muszą być bardzo złe i założyłbym się, że nie potrzebowałyby więcej nad pięć minut czasu, ażeby rozszarpać, takiego jak ty człowieka, a takich jak ja dwóch przynajmniej.
Pobielacz patrzył na żebraka z coraz większem zdziwieniem.
Pictoupain zaczął się śmiać.
— Znasz tak dobrze te psy i jeszcze się upierasz, — mruknął pseudo-kaleka.
— Wszystkie te przeszkody co cię tak przerażają, są dla mnie nic nie znaczące bagatelki. Czy masz co jeszcze do powiedzenia?...
— Mam... mam... są jeszcze inne rzeczy...
— Nie żenuj się... mów co myślisz, a jak skończysz, odpowiem ci hurtem na wszystko... Mamy kubki pełne, fajki nałożone, ubranie moje suszy się przy kominie, nic nas nie nagli... zatem mów wiele ci się podoba.

Pictoupain otoczył się gęstym kłębem dymu, a pobielacz prawił dalej.

XIV.

Co ze sobą mówią dwaj nicponie w chatce w Auteuil.
Kaleka nie dał się pobić i ciągnął dalej:
— La Folie-Normand jest domem dużym jak zamek jaki lub pałac. Muszą go wynajmować bardzo drogo tylko ludziom bardzo bogatym.
— Naturalnie, — przerwał Pictoupain — gdyby było inaczej, interes który proponuję nie byłby tak świetnym.
— Zgadzam się! ale jest tam, jestem tego pewny, chmara domowników i służby co niemiara.
— Nie tak znów wiele jak sobie wyobrażacie mój kumie. Zaraz ci dokładnie wyliczę... Państwo nie są tutejsi, jacyś margrabiowie, zdaje się że włosi, — nazwiska nie pamiętam dobrze, ale wiem że kończy się na a... Jest ich troje... stara dama, młody trzydziestoletni mężczyzna jej syn i żona tegoż — młoda sroczka ośmnastoletnia.
— Jak wygląda młody człowiek?
— Wysoki, piękny mężczyzna, który po całych dniach strzela w ogrodzie. Musisz go ztąd słyszeć przecie?
Pobielacz skrzywił się.
— Głupstwo! — powiedział, — pistolet to bardzo niewinna zabawka. No ale idźmy dalej — trzy osoby to już coś znaczy. A wiele służby?
— Nie więcej nad pięć osób.
— Wcale ładnie.
— Stangret, lokaj, kucharka, pokojówka i malutki człowieczek, który siedzi za panem w kabryolecie.
— No widzisz, zdaje mi się, że dom nie jest taki pusty. Można się złapać i sprowadzić sobie w jednej chwili ośm osób na kark.
— Kobiety się nie liczą! — odpowiedział Pictoupain pogardliwie.
— Przeciwnie, kobiety znaczą bardzo dużo w okolicznościach podobnych, bo jedna baba zrobi więcej wrzasku niż całe pół tuzina mężczyzn.
— Czy już wypowiedziałeś wszystko co ci leżało na sercu?..
— Prawie wszystko.
— Więc masz co do zarzucenia?
— Nie myślę; a zresztą przypuszczam że jeżeli nie jesteś waryatem, to cię już i tak przekonałem dotykalnie o niedorzeczności zamiaru.
Pictoupain potrząsnął głową.
— Obstajesz przy swojem?
— Stanowczo kochany kumie, a i ty za parę minut będziesz mojego zdania, ba, przyznasz mi zupełną racyę i będziesz mnie podziwiał.
— Wątpię bardzo.
— Zobaczysz!... Wygadałeś się do woli, teraz kolej na mnie aby ci odpowiedzieć, tylko uważaj.
Pobielacz skinął potakująco.
— Idźmy porządkiem, — ciągnął żebrak — i odpierajmy zarzuty jeden po drugim.
— Dobrze.
— Przypominaj mi przeszkody jakie wyliczyłeś a ja je zwalę od razu.
— Mówiłem najprzód o murze czternaście stóp wysokim i najeżonym kolcami.
— Głupstwo, które nas nie zatrzyma ani na chwilę a to dla tego: ogród poza domem ciągnie się do samego prawie pagórka. Z tej strony muru jest zupełnie pusto, a ziemia porosła wysoką trawą. W tem miejscu znajduje się mała furtka.
Spróchniała może? — wykrzyknął żywo pobielacz.
— Przeciwnie, prawie nowa i zasunięta z wewnątrz wybornemi zasuwami.
— Więc dla czegoż u dyabła opowiadasz mi o tej furtce?
— Dla tego że przez nią właśnie wejdziemy.
— Jakto?
— Tuż obok znajduje się rodzaj okrągłego okienka, tak wązkiego, że człowiek żadną miarą nie mógłby się przez nie przecisnąć i dla tego zapewne nie okratowanego. Okienko to zasłaniają wysokie zielska i założyłbym się, że obecni lokatorowie a może nawet i sam gospodarz, wcale nie wiedzą o niem... Cóż powiesz na to kumie?...
— Nic nie powiem, bo skoro człowiek się tamtędy nie przeciśnie, to na cóż zdało się okienko?..
— W pierwszej chwili byłem zupełnie takiego samego zdania, ale zacząłem się namyślać i szukać sposobów i... ponieważ jestem człowiekiem bardzo sprytnym, przyszła mi myśl wyborna!...
— Bardzo jestem ciekawy poznać tę twoję myśl wyborną, — odezwał się niedowierzająco pobielacz.
— Najprostsza rzecz na świecie... Przyszła mi na myśl twoja mała...
— Ona? — zapytał pobielacz, wyciągając rękę w stronę śpiącego dziecka.
— Właśnie. Szczupła jak kijek, zwinną jak myszka a mądra i posłuszna. Wsuniemy ją do okienka jak list do skrzynki, nogami naprzód. Nie jest znów tak wysoko, ażeby sobie zrobiła co złego upadając. Zresztą stoczy się na krzaki, które są dosyć mocne, aby ją zatrzymały. Gdy się dostanie do ogrodu, odsunie zasuwy i otworzy furtkę, a nie chodzi o nic więcej. No, cóż kumie, co teraz myślisz? Nie pięknie? nie sprytnie?...
— Przyznaję że nie źle pomyślałeś, odpowiedział pobielacz.
— A widzisz!... Są majsterkowie w Brest, w Tulonie i w Ruchefort, którzy zyskali wielką sławę przed sądem przysięgłych, a jednak żaden nie był tak dowcipny jak ja.
— Zaczynam temu wierzyć.
— Oddajesz mi sprawiedliwość... cieszę się z tego bardzo i proponuję jeszcze po jednym kubku.
— To najchętniej.
— Wyborna jest — daję słowo, twoja wódka!.. No, zdrowie kochanego kumcia!...
— Powodzenia!...
Pobielacz zaczął znowu:
— Dobrze zatem — — jesteśmy już w w ogrodzie, ale co zrobić z temi ogromnemi psami, które nas gotowe posiekać swemi zębami na kiełbasy.
— Cóż znowu!.. Zabezpieczę się przed niemi.
— Jakim sposobem?
— Zrobimy atak około północy a około dziesiątej, podam im przez sztachety dwie małe pigułeczki... po połknięciu których nie ugryzą już nigdy nikogo.
— Muszą szelmy opływać w jedzeniu po uszy, i mogą nie chcieć dać się wziąć na twoje pigułeczki.
— O! za to, to odpowiadam... posiadam receptę nieomylną. Gdybyś nosił taką oto bryłkę w kieszeni, to wszystkie psy z całej okolicy poszłyby nakoniec świata za tobą.
— Masz widzę odpowiedź na wszystko.
— Pomówmy teraz trochę o samym tym panu, który tak zawzięcie strzela z pistoletu.
— Tego pana nie mamy się co obawiać dla tej prostej przyczyny, że wyjechał dzisiaj rano ze swoją żoną powozem pocztowym, obładowanym walizami, co oznacza długą podróż. Lokaj siedział na koźle, a stara dama żegnała ich bez końca przy bramie.
— Znaczy to — odezwał się pobielacz — że stara pozostała sama jedna w Folie-Normand.
— Ze stangretem, małym człowieczkiem i dwoma służącemi. Ale stangret sypia nad stajniami dosyć daleko od domu. Pozostaje więc tylko stara niedołęga i dwie kobiety.
— Jeżeli tak... to sprawa przybiera inny obrót.
— Więc cię przekonałem?
— Najzupełniej.
— A jeszcze przed chwilą uważałeś mnie za waryata!...
— Ale teraz wierzę, że nam pójdzie jak po maśle. Czy masz już jaki sposób dostania się do mieszkania?
— Jeszcze nie, pomyślą nad tem.
— Musi tam być sporo pieniędzy, srebra, kosztowności?
— Liczę na to.
— Tylko gdzie to pochowane?
— Ba! będziemy szukać... mam przecie dobry węch w takich razach.
— Obawiam się jeszcze jednej tylko rzeczy...
— Jakiej?
— Żeby się kobiety nie pobudziły.
— Miejmy nadzieję, że się nie p budzą — odpowiedział Pictoupain groźnym gestem.
— A jednak gdyby — się pobudziły bo trzeba przewidywać wszystko...
— Musielibyśmy uciec się do ostatecznych środków. — Będziemy mieli ze sobą koziki, z któremi obaj potrafimy się obchodzić. Przypuszczam, że nie stałeś się tak wrażliwym, iżby ci szkodzić miało kilka marnych kropli krwi.
— Zapewne, ale byłaby to gra i to gruba! — Mniejsza o galery, ale stryczek... to mi się wcale nie podoba, i chodzi mi o moję szyję...
— I mnie także chodzi o moję, a jednak się nie cofam!... kto nie ryzykuje nic nie ma.
— No, ja się nie cofnę, możesz być tego pewnym — ale jakże się pozbędziemy łupu?
— Podejmuję się z tem załatwić
— Masz kupca?
— Mam — porządnego człowieka do złotego cielca, głuchego jak pień, z którym miałem już interesy... Nazywa się ojciec Legrip... mieszka w okolicy Neuilly — w małym domku, ale lepiej zabarykadowanym niż forteca... kupuje wszystko co mu przyniosę, byleby było srebrne, albo złote i płaci natychmiast.
— To jakiś dzielny człowiek.
— Pójdę do niego zaraz pojutrze wieczorem.
— To jest, pójdziemy razem.
— Co to, niedowierzasz mi kumciu?...
— Broń Boże!.. Ufam ci najzupełniej, ale znam z doświadczenia słabości ludzkie i chcę cię uchronić od zbyt wielkich wymagań.
Pictoupain roześmiał się na całe gardło.
— Zgoda! pójdziemy razem!
Na tem dwaj bandyci zakończyli rozmowę, wypili jeszcze po parę łyków wódki, a potem pobielacz posłanie swoje rozdzielił na dwie połowy i oddał jednę do dyspozycyi Pictoupin’a, który się z przyjemnością wyciągnął na tej improwizowanej pościeli.
Za chwilę kaleka i żebrak zasypiali najspokojniej obok siebie.
Pozostawimy ich w spokoju przez noc i cały dzień następny, a powrócimy tu jutro dopiero wieczorem...

∗             ∗
Godzina jedenasta bije na wieży w Auteuil.

Pobielacz i dziewczynka znajdują się w chacie sami.
Mała nie śpi tak jak wczoraj — siedzi w kącie głęboko zamyślona i spogląda od czasu do czasu pięknemi czarnemi oczami na kalekę, który się przechadza po izbie i widocznie oczekuje na kogoś niecierpliwie.
Nareszcie dały się słyszeć kroki przyspieszone i wkrótce ktoś zastukał po trzykroć do drzwi spróchniałych.
Pobielacz otworzył natychmiast i pokazał się tryumfujący Pictoupain.
— Zdaje się że dobrze idzie?... — rzekł żywe gospodarz mieszkania.
— Zawsze dobrze idzie to wszystko, do czego się ja zabieram.
— Powracasz z Folie-Normand?...
— Zrobiłem com miał zrobić przy sztachetach. Karzeł służący spuścił psy o dobre pół godziny później niż zwykle..
— I załatwiłeś się z nimi?...
— Naturalnie!... Poczciwe psiska połknęły pigułki jak gdyby nic nie jadły od tygodnia, a nawet więcej się domagały.
— Zatem żyły jeszcze?...
— Gorączka z ciebie mój kumie... Potrzeba przynajmniej godzinę czasu. ażeby lekarstwo poskutkowało. Jeszcze żyją, ale o wpół do dwunastej pożegnają świat na zawsze... My pójdziemy dopiero o dwunastej, więc je zastaniemy już martwemi.
— Przeczekamy tutaj tę godzinę?
— Nie, ruszamy zaraz... Potrzeba wcześniej trochę stanąć ma miejscu... potrzeba się dobrze rozpatrzeć i przedsięwziąć środki ostrożności...
— Jak chcesz... — odpowiedział pobielacz.
— Latarkę masz?...
— Jest.
— A nóż?..
— W kieszeni...
— A kule?...
— Są tu w tym worku... O! ja nie zapomnę o niczem!... — No mała, wyprowadzamy się — dalej moja córko, i tylko ruszaj się prędzej trochę.
Dziecko podniosło się w milczeniu.
Pobielacz wziął w lewą rękę małą krytą latarkę pomalowaną na czarno.
Na plecy zarzucił długi worek płócienny wypchany różnemi rzeczami.
Otworzył drzwi chaty a zgasiwszy świecę, wyszedł naprzód... mała dziewczynka z Pictoupain udali się za nim.
Wszystko troje skierowali się zaraz na lewo i w pośród głębokiej ciemności szli brzegiem Sekwany zdala od gościńca.


XV.
Dobry uczynek pobielacza.

Noc była równie ciemna jak poprzednia, ale znacznie spokojniejsza.
Powietrze było łagodne — żadnego wiatru, rzeka płynęła cichutko.
Dwaj ludzie szli prędko nie nie mówiąc do siebie. Dziecko pospieszało za nimi.
W jakie dziesięć minut później, Pictoupain, dowódca wyprawy, skręcił na prawo, na wązką ścieżkę wspinającą się w górę pośród dwu parkanów dwóch oddzielnych posesyj.
Jedną z nich było właśnie Folie-Normand.
Potrzeba była przynajmniej kwadransa czasu, ażeby się dostać do wierzchołka, gdzie rozciągał się ogród.
Pictoupain skręcił na lewo i wszedł w miejsce porosłe krzakami i wysoką trawą.
Szedł tak jeszcze czas jakiś a nareszcie przystanął i zwracając się do towarzysza szepnął:
— Oto tutaj jest ta furtka.
— I okienko?... — zapytał kaleka również cicho.
Żebrak zaczął mur obmacywać.
— Masz je... — powiedział.
Pobielacz zmierzył otwór.
— Dyabelnie wązka dziura, sądziłem z twojego opowiadania, że szersza.
— Na co ma być u dyabła szersza... — odpowiedział Pictoupain.
— Wątpię... aby mała mogła się tędy przecisnąć!...
— Niecierpliwisz mnie doprawdy temi ciągłemi swojemi trudnościami. Znam się na tem lepiej od ciebie i powiadam ci, że się jak nic przesunie.
Pobielacz potrząsnął głową.
— Może chcesz się założyć o część łupu?... Ja chętnie trzymam zakład, — mruknął Pictoupain.
Pobielacz nic nie odpowiedział. Pewność towarzysza zaczynała pokonywać jego niewiarę.
Po krótkiej pauzie Pictoupain, zapytał jak mógł najciszej:
— Czy mała wie o co chodzi?
— Wie.
— Objaśniłeś jej wszystko dokładnie?
— Od A do Z.
— Zrozumiała dobrze?
— Doskonale.
— A nie boi się?
— Boi się?... co też ty mówisz, jej by sam dyabeł nie przestraszył...
— Doprawdy?.. Nie sprzeciwiała się?...
— O mało nie tańczyła z radości...
— To prawdziwy skarb ta mała.
— Wiem o tem dobrze.
— Czy to twoja córka?
— Nie.
— Znaleziona?
— Także nie.
— No — to ukradziona.
— Także nie.
— Jeżeli ani ukradziona, ani znaleziona, to już nie rozumiem zkąd się wzięła, chyba że ci z nieba spadła?
— Ta mała — to dobry uczynek jaki zrobiłem.
— Ty i dobry uczynek?
— Tak, ja...
— To się chyba już świat do góry nogami przewraca...
— Wyjątek nic nie stanowi...
— Opowiedzże mi tę historyę, bo musi być bardzo ciekawą... a czasu mamy jeszcze dosyć.
— Historya to ani długa, ani tak znowu dziwna... oto jak było: Zanim osiadłem w Auteuil, włóczyłem się po jarmarkach na małym wózku zaprzężonym w osła..
— I pobielałeś?...
— Naturalnie, skoro jestem pobielaczem, to pobielałem... Pewnego dnia w Angers, zakochałem się na zabój...
Pictoupain zaczął się śmiać.
— Musiałeś ciekawie wyglądać ze swemi pokręcanemi nogami...
— Miałem nogi jak najlepsze i anim myślał nawet zostać jeszcze kaleką.
— Tak?... to co innego! Więc zakochałeś się, a w kim?...
— W prześlicznej dziewczynie, cygance trochę, która nazywała się Mirza.
— Co to była za jedna?
— Zachwycała publiczność sztukami: połykała pałasze, pożerała surowe kurczęta, zapalone konopie i t. d.
— Zatem artystka?
— Jeszcze jak utalentowana!...
— Oświadczyłeś jej swoję miłość?
— Tak.
— Przyjęła od razu?...
— Wyśmiała mnie straszliwie.
— Dla czego?
— Bo byłem niestosowną dla niej partyą.
— O! kobiety!... kobiety!... — mruknął Pictoupain — zawsze lekkomyślne i zawsze dumne stworzenia!
— Cóż więc zrobiłeś?
— Wyrywałem sobie włosy z głowy i chudłem z desperacji...
— Wierutne głupstwo!
— Spostrzegłem to i zrobiłem postanowienie.
— Jakie?
— Koloniści z okolicy, przyjeżdżali co tydzień na jarmark do Angers i po sprzedaniu bydła czy zboża zaczynali pić do upadłego. Do domów powracali późno dopiero w nocy, czasami całą bandą, czasami znów pojedynczo, ale zawsze z pełnemi trzosami.
— A to głupcy!... Ale to jakiś piękny kraj widocznie i muszę tam zajrzeć kiedy.
— Pewnego wieczora ukryłem się za drzewem o jaką wiorstę od miasta, w miejscu tak wązkiem, iż nie można było przejść tamtędy chyba tylko gęsiego... Miałem ze sobą kij gruby sękaty... prawdziwą poprostu maczugę.
— Widzę cię za tym drzewem, jak oczekujesz niecierpliwie, ale mów prędzej, bo mnie to bardzo interesuje. Cóż się stało?...
— Stało się, że około jedenastej, usłyszałem tentent ciężkiego konia, na którym siedziało grube jakieś chłopisko, wyśpiewywujące na całe gardło głosem ochrypłym.
— Jakże ci serce musiało bić gwałtownie.
— Nie bardzo... myślałem o Mirzie.. wyszedłem z ukrycia, stanąłem na samym środku drogi, a gdy koń zbliżył się na jakie trzy kroki, zadałem mu pomiędzy uszy cios tak potężny, że runął w tej chwili w piasek...
— Brawo kumie!... Ja nie byłbym zrobił inaczej...
Pobielacz ciągnął dalej:
— Koń runął w jedną a chłop w drugą stronę — i ani się ruszyli... Odwiązałem pas skórzany ściskający biodra wieśniaka...
— Czy był przynajmniej dostatnio napełniony?
— Zawierał dwanaście tysięcy franków.
— No to wcale niezła sumka.
— Powróciłem uradowany do Angers, poszedłem zaraz nazajutrz do Mirzy, powiedziałem jej, że jestem daleko bogatszy, aniżeli przypuszczała i że oddaję jej do dyspozycyj wszystko co posiadam, to jest, że oddaję jej dwanaście tysięcy franków na rachunek przyszły.
— Cóż ci na to odpowiedziała?
— Wzięła pieniądze, nie dając się długo prosić i naznaczyła mi rendezvous tego samego wieczora po przedstawieniu.
— Winszuję kumie.
— Nie masz czego, tego samego wieczora byłem już w więzieniu.
— W więzieniu? — powtórzył Pictoupain.
— Tak w więzieniu.
— A za co?
— Kolonista przyszedłszy do siebie, spostrzegł, że mu pas ukradziono, powrócił więc zaraz do Angers i wniósł skargę do prokuratora cesarskiego.
— A to szelma! trzeba mu było łeb jak się należy roztrzaskać.
— O! żałowałem tego bardzo.
— Jedna rzecz mnie intryguje mój kumie?
— Jaka?
— Przecie nikt cię nie widział operującego na drodze, zkądże się tak zaraz dowiedzieli, iż to ty byłeś sprawcą awantury.
— To bardzo proste... Mirza wygadała się przyjaciołce, a ajent policyjny, znajdujący się na przedstawieniu podsłuchał. Te gałgany wszystko usłyszą. Oczywiście ździwiło go ogromnie, że taki brudny pobielacz, mógł dać tyle pieniędzy kobiecie — a to zrodziło podejrzenie, że pieniądze, zostały ukradzione koloniście. I oto w chwili, kiedy marzyłem rozkosznie, żandarm schwycił manie za kark i powiązał.
— Okropne przebudzenie, mój kumie!
— Cios był tem dotkliwszy, że wcale nieprzewidziany. — Przeklinałem fatalne losy, ale nareszcie pogodziłem się z niemi.
— No, no, widzę, żeś zawsze był filozofem — a i ja takim jestem! — Cóż dalej?...
— Trzymano mnie trzy miesiące w więzieniu — ciągnął pobielacz — aż nareszcie stawiono przed sądem...
— I ten skazał cię za napad i kradzież?...
— Mylisz się — uwolniono mnie dla braku dowodów... — Utrzymywałem zawzięcie, że dwanaście tysięcy franków zebrałem z oszczędności; a że niepodobieństwem było mi dowieść kłamstwa, uznano za niewinnego ku wielkiemu utrapieniu pana prokuratora.
— No, to szczęście prawdziwe!
— Nie takie znów wielkie szczęście... przesiedziałem przecie długie trzy miesiące za kratą...
— Tak, ale wykręciłeś się od galer!...
— Ciągle byłem zakochany w Mirzie. — Odzyskawszy wolność, zacząłem się w tej chwili rozpytywać co się z nią stało i dowiedziałem się, iż zaraz po moim uwięzieniu opuściła Angere, iż musi się prawdopodobnie znajdować gdzieś w okolicach Bordeaux... Puściłem się bezzwłocznie w drogę. Poszukiwania trwały kilka miesięcy, bo nie mając ani grosza, musiałem zarabiać po drodze. Nakoniec dogoniłem towarzystwo.
— Musiałeś być szczęśliwym okrutnie, boć Dulcynea odwdzięczyła ci się chyba za to coś wycierpiał dla niej.
— W wigilię tego dnia gdy powtarzała jedno ze swoich ćwiczeń, to jest, gdy przechylona całym korpusem dźwigała kilka ciężarów stofuntowych, pękła jej żyła sercowa, krew natychmiast buchnęła nosem i ustami i Mirza padła martwa na ziemię. Wkładano ją właśnie w trumnę, w chwili w której przybyłem.
— Prawda że cię prześladowały nieszczęścia, mój kumie...
— Pierwszy raz w życiu zapłakałem nie wiedząc sam dla czego, boć nie byłem przecie pewnym czy Mirza kochała mnie choć trochę i czy nie byłaby mnie wypchnęła za drzwi dowiedziawszy się, że nie mam nic a nic zgoła. Ale cóż?.. kto zakochany to i głupi, a ja byłem przytem uparty. Dyrektor trupy, człowiek bardzo uczciwy, poznał mnie od razu i przyjął bardzo grzecznie. Proponował mi chyba nawet abym wstąpił do towarzystwa. Nie zgodziłem się oczywiście na to.
— Wielka szkoda, — przerwał Pictoupain, — byłbyś bardzo oryginalnie wyglądał w kostyumie pajaca, ze swoją jak grób ponurą twarzą!... Ha! ha! ha! — dodał, — chciałbym widzieć doprawdy takiego ananasa w peruce czerwonej a w ubraniu pstrokatem!...
Pobielacz ciągnął dalej:
— Mirza pozostawiła małą ośmio czy dziewięcio miesięczną córeczkę...
— Tę?... — zapytał Pictoupain.
— Tak — to maleństwo ambarssowało bardzo dyrektora i nie wiedział co z niem zrobić... Wyobraziłem sobie, że stanie mi się rozrywką w moim smutku i zaproponowałem aby mi ją oddano. Oświadczenie moje przyjęto z bardzo żywem zadowoleniem, zabrałem zatem bobo i odtąd nie rozłączałem się z niem ani na chwilę...
— Ponieważ mała dopomoże nam dzisiejszej nocy do dużego zarobku — odezwał się Pictoupain poważnie — dowiedzie zatem dowodnie, że dobry uczynek nie pozostaje nigdy bez nagrody!...
Po tych cynicznych słowach, zapanowało chwilowe milczenie.
Zegar na wieży w Auteuil wybił wolno godzinę dwunastą.
— Otóż czas! — mruknął Pictoupain — dalej do roboty kumie...
— Do roboty... — powtórzył pobielacz i obadwa przybliżyli się do muru.
— Pobielacz oświecił latarką wązki otwór okienka.
— Joasiu — chodź-no tutaj...
— Jestem, ojcze — odpowiedziała dziewczynka.


XVI.
Scena wśród nocy.

Pobielacz zwrócił się do towarzysza.
— Weź-no latarkę, Pictoupain, i poświeć mi tylko dobrze, muszę się dokładnie przyjrzeć czy ona się zmieści w ten otwór.
Jednocześnie wziął małą za rękę.
— Joasiu — mówił pokazując małej okienko — ja cię tutaj wsunę nogami naprzód — a jak się dostaniesz na tamtą stronę muru, zaczepisz się o krzaki i zamiast skakać zesuniesz powoli.
— Dobrze ojcze.
— A pamiętasz co potrzeba zrobić jak się przedostaniesz?
— Pamiętam ojcze...
— No to powiedz mi co?...
— Pójść do małych drzwiczek na lewo, odsunąć po cichutku zasuwę i otworzyć, ażeby was przepuścić... Czy tak ojcze?...
— Tak, tak, ty skarbie mój prawdziwy!
— No! dosyć już, dosyć tych romansów — odezwał się Pictoupain — przeskakuj mała śmiało i odważnie, bo szkoda czasu.
Pobielacz związał nędzną sukienkę starą chustką około nóg dziecka, ażeby się o mur nierówny nie zaczepiała, wsunął do otworu i lekko popychał.
— A co! — odezwał się z cicha Pictoupain — nie miałem racyi utrzymując, że przelezie?...
— Nie tak to łatwo! — mruknął pobielacz, który czuł jak obręcz kamienna ściska delikatne członki Joasi.
Nagle, gdy już nie podobna było popychać dalej, usłyszał głuchy jęk.
— Joasiu — zapytał przykładając usta do otworu — czy cię co boli stokrotko?...
— O, tak ojcze — odpowiedziało dziecko głosem do niepoznania zmienionym — ale to nic nie szkodzi.. popychaj, już nie daleko.
— Obawiam się, aby ci nie zrobić co złego.
— Nic, nic, nie jestem tak znowu słabą, tylko prędzej, bo się uduszę...
Pobielacz popchnął małą silniej raz jeszcze — nie napotkawszy żadnego już oporu.
Mała była już po drugiej stronie muru, wpadła w krzaki, które się łamały i trzeszczały za każdem poruszeniem.
Po kilku chwilach wyswobodziła się z tych więzów i stanęła na ziemi.
— Otóż robota skończona! — zawołał Pictoupain z tryumfem. — Na drugi raz nie będziesz, jak mam nadzieję, tracił czasu na stawianie mi bezsensownych zarzutów.
Pobielacz chciał odpowiedzieć, ale zbrakło mu czasu.
O kilka kroków od dwu opryszków, po za murem co ich oddzielał od ogrodu, dał się słyszeć krzyk tak rozpaczliwy, że aż im włosy stanęły dębem na głowie.
Nie podobna było się mylić, to mała tak przeraźliwie krzyknęła.
Pobielacz i Pictoupain spojrzeli po sobie ździwieni i trwożni, kiedy w miejscu gdzie musiało się teraz znajdować dziecko, rozległ się nowy krzyk jeszcze dziwniejszy i straszniejszy.
Było to jakieś przytłumione wycie, z początku słabe, stopniowo coraz głośniejsze i zakończone przeciągłym jękiem.
Naraz zapanowało głębokie milczenie.
Ani Pictoupain, ani pobielacz nie mogli odgadnąć przyczyny tego strasznego zdarzenia.
Nigdy z pewnością podobne jęki nie wydobyły się z piersi ludzkiej.
Obaj bandyci nie wierzyli w nadzwyczajności, a jednak skamienieli prawie.
Żebrak ocknął się pierwszy.
— Musi się tam odbywać coś strasznego, — rzekł drżącym głosem.
— Niech pioruny jasne zatrzasną! czyby się dziecku przytrafiło jakie nieszczęście — mruknął pobielacz, przywiązany do Joasi niezmiernie.
— Położenie jest bodaj niebezpieczne, — przemówił znowu Pictoupain, — trzeba nam zatem kumie zabierać nogi za pas.
— Uciekać i pozostawić dziecko?... zawołał z oburzeniem pobielacz. — Trzeba być więcej jak podłym, ażeby się odważyć na podobną propozycyę. Żebrak wzruszył ramionami.
— Co w tem podłego?... — warknął następnie, — ta mała wcale mnie nie obchodzi, a na tym świecie każdy dla siebie; ja zawsze najpierw myślę o ocaleniu mojej osoby.
— Pomimo jednak takiego rozumowania, Pictoupain nie śmiał odejść.
Wyciągnął z kieszeni długi nóż i stanął w pozycyi obronnej, gotowy na wszelki wypadek.
Pobielacz przyłożył twarz do otworu i głosem jak mógł najcichszym ale wyraźnym zawołał:
— Joasiu gdzie ty jesteś?... co ci się stało!...
Nie otrzymał żadnej odpowiedzi.
Wtedy obawa jego i niepokój nie miały granic.
— Ja muszę się dowiedzieć co się z nią stało, muszę koniecznie!...
— Łatwo powiedzieć, — mruknął Pictoupain, — ale wykonać niełatwo.
— Przesadzę mur.
— Jakim sposobem?
— Ty mi posłużysz za drabinę... z twoich ramion dosięgnę szczytu i skoczę do ogrodu.
— A żelazne kolce to nie?...
— Nie będę zważał.
— Pokaleczysz się!...
— Mniejsza o to...
— Możesz się zabić...
— I to być może... ale przynajmniej sprobuję ocalić małą.
— Jednakże... — zaczął Pictoupain znowu...
— Dosyć tego!... milcz i pomagaj... Wymówił te ostatnie słowa głosem tak nakazującym, że Pictoupain znający fizyczną siłę kamrata, nie chciał się więcej na gniew jego narażać, zaprzestał więc dyskusyj i stanął pod murem.
Wszystko to było dziełem jednej chwili.
Pobielacz miał mu naprzód skoczyć na ręce, potem na ramiona a z ramion na mur pomiędzy las ostrych kolców żelaznych, gotowych poszarpać ciało.
Odgłos zasuw odsuwanych z wewnątrz, powstrzymał go od tego zamiaru.
Zaraz też furtka się otworzyła.
Któż się miał w niej ukazać?
Zapewne jaki nieprzyjaciel dobrze uzbrojony gotowy do zaatakowania,
Instynktownie, obaj nędznicy przygotowali się do walki.
Niepewność nie trwała długo.
Głos dziecinny — głos Joasi odezwał się tuż koło nich.
— Jestem ojcze... drzwi otwarte... chodź prędko.
Pobielacz poskoczył do małej, porwał ją na ręce — a przyciskając do serca, okrywał pocałunkami z prawdziwie rodzicielską miłością.
Podobne przywiązanie u człowieka tego rodzaju, zdaje się bardzo dziwnem, niezrozumiałem, nieprawdopodobnem może.
Nie podejmujemy się wcale tłomaczyć anomalii serc ludzkich, bo nie podołalibyśmy temu zadaniu, dodamy tylko, iż doświadczonem jest, że najohydniejsze i najdziksze nawet natury posiadają, gdzieś w głębi duszy, serca czy mózgu, jakąś żyłkę uczuciową, która zdumiewa, skoro się odezwie, Czyż nie widziano tygrysa, okazującego litość dla małego zwierzątka, rzuconego mu do klatki na pożarcie i zdychającego z tęsknoty gdy mu je odebrano?.. Tak samo bodaj kochał pobielacz swoję dziewczynkę, ale że ją kochał, to nie ulegało wątpliwości.
— Powiedz mi stokrotko — pytał — wycałowawszy ją do woli — co się tam działo przed chwilą i dla czegoś tak krzyknęła, że aż mnie dreszcze przeszły?
— Chodź, zobacz ojcze — odpowiedziała mała, chwytając pobielacza za rękę.
Przekroczył furtkę i wszedł do ogrodu.
Pictoupain uspokojony zupełnie pospieszył za niemi zaciekawiony.
Postąpili kilkanaście kroków wzdłuż alei piaskiem wysypanej, w bliskości muru.
Pomimo ciemnej nocy, bielała ona wpośród czarnych zupełnie kląbów.
Pobielacz stanął jak wryty.
Spostrzegł na piasku jakiś przedmiot, dosyć duży, którego kształtów nie mógł rozpoznać wcale.
Przedmiot ten wyciągnięty w poprzek drogi, zdawał się jeszcze słabo poruszać.
— Patrz ojcze! — tego się tak przejękłam strasznie — powiedziała Joasia — ale już pewnie nie żyje...
— Widzę coś — mruknął pseudo-kaleka — ale nie mogę pojąć co to takiego.
Pictoupain — nie wiele więcej zrozumiał, że jednak trzymał w ręku latarkę, przysunął ją do niekształtnej masy.
Wtedy spostrzeżono jednego z prześlicznych psów, wielkiego niby niedźwiedź, z długiemi kręcącemi się w białe łatki kudłami, stróża ogrodów.
Nieszczęśliwe zwierzę otrute i konające, chciało jednak spełnić jeszcze powinność swoję.
Pomimo strasznych boleści, szarpiących wnętrzności, przeczuło, że coś nadzwyczajnego działo się w najodleglejszej części ogrodu i przywlokło się aż tutaj.
Jak wiemy instynkt nie zawiódł psa wcale.
W chwili kiedy dziewczynka stanęła na ziemi, rzucił się żeby ją rozszarpać.
Siły go jednak zdradziły i runął psisko na ziemię z tem wyciem przeraźliwem, w którem skupił całą wściekłość swoję i całą niemoc swoję.
Nie można sobie wyobrazić nic okropniejszego nad trupa szlachetnego stworzenia.
Trucizna gwałtowna, paląca, powykręcała mu żyły, pościągała członki.
Pysk był pełen piany i szeroko otwarty, zęby spiczaste i język wywieszony, czarny prawie.
Oczy krwią nabiegłe i wysadzone, a konwulsyjne drgania jeszcze poruszały masą już martwą.
Dziecko, pomimo całej odwagi, nie mogło znieść tego widoku.
Odwróciło się i zakryło oczy rękami.
— Ojcze, chodźmy ztąd, — szepnęła, — bo ja się strasznie boję.
— Masz racyę, — odezwał się Pictoupain, — widok wcale nie wesoły. Szkaradne bydle, tyle czasu potrzebowało ażeby odwalić kitę. Jak mi się drugi raz trafi robota z okazami tego rodzaju, podwoję dozę pigułki. Ale basta, droga otwarta, dalej więc kumie naprzód...
Dwaj nędznicy i dziecko, opuścili martwego psa i poszli dróżką, aby się dostać bliżej do pawilonu.
Ogród Folie-Normand, jak to czytelnicy już wiedzą, był ogromnie rozległy, a wielkie rozłożyste drzewa zamieniły go w park prawdziwy. W niejednem miejscu mur znikał zupełnie z oczu i możnaby sądzić, że się jest w jakimś prawdziwym lesie o jakie dwadzieścia pięć mil od Paryża.
Bandyci szli aleją tak cienistą, że nic nie można było rozróżnić.
Parę razy zatrzymywali się z niepewną obawą.
Bo zdawało im się że z pomiędzy drzew rzadszych wychylały się jakieś widma, że im się przypatrywały.
Po chwilowem zastanowieniu, przekonali się, że te widma, były poprostu kamiennemi posągami, stojącemi na podstawach z granitu.
Nakoniec dostali się na przestrzeń otwartą, gdzie nie było już drzew, tylko kląb ogromny kwiatowy. Pośrodku kląbu wznosił się prześliczny pałacyk, zbudowany cały z kamieni i czerwonej cegły, pokryty ładnym dachem szyfrowym, obłożonym do okoła blachą wyciętą w ażur, jakby prawdziwa koronka.
— Stać! — szepnął Pictoupain.

Pobielacz i dziewczynka zatrzymali się w tej chwili

XVII.
Włamanie.

— Co takiego?... — zapytał pobielacz.
— Potrzeba nam pogadać — odpowiedział Pictoupain, więc — lepiej tutaj niż tam blizko — w tem miejscu, chyba jaki ptak na drzewie mógłby nas tylko posłyszeć.
— Masz racyę, nie mam nic przeciwko temu — a że jest właśnie i ławka, będziemy zatem jak u siebie.
Bandyci usiedli na kamiennej ławce, opartej o podstawę posągu Dyany, Joasia zaś położyła się przy nich na trawie.
— Teraz idzie o to, aby nie zrobić fałszywego kroku, dom jest tuż — ale jakże się do niego dostaniemy?...
— Zdaje mi się — odrzekł pobielacz — że to znowu nie tak trudne.
— I ja tak myślę, ale czasami można przecie złamać nogę na równej drodze. — Powiedz mi jak myślisz?...
— Ja tak myślę jak i każdy — idzie o wyjęcie szyby, zapuszczenie ręki do środka i otworzenie drzwi albo okna...
— Zgadzam się — tylko że tych drzwi i okien jest strasznie dużo — nie wiadomo które wybrać!...
— Pierwsze lepsze.
— Nie można!...
— Dla czego?...
— Czort wie, czy stara mieszka na dole, czy na pierwszem piętrze. Działając tak jak chcesz na oślep, moglibyśmy właśnie natrafić na jej sypialnię. — Otóż gdyby się sprawiać najciszej, zawsze się zrobi pewien hałas, stara musi mieć sen lekki, przebudzi się i zacznie wrzeszczeć. Po co mi to, wolę co innego.
— Uznaję sam, że to nie bardzo bezpiecznie.
— Trzeba jednak jakim sposobem umknąć niebezpieczeństwa.
— Ale jakim?...
— Zastanówmy się trochę i ogadajmy sprawę.
— Najchętniej.
— Ty masz zdaje mi się doskonałe oczy?...
— Jak kot, wcale dla mnie ciemności nie istnieją...
— W takim razie, musisz, widzieć wprost siebie w samym środku domu schody z pięknego białego kamienia, z doniczkami kwiatów na stopniach?...
— Widzę je jakby ciebie i zdaje mi się, że się to nazywa peronem?
— Nazwa nic a nic nie znaczy.. — Nad schodami znajdują się drzwi szersze od innych i pół okrągłe u góry...
— Tak.
— No to właśnie temi drzwiami wypadnie nam się przedostać.
— Pewnym tego jesteś?
— Prawie zupełnie.
— Znasz więc lepiej niźli mówiłeś rozkład domu.
— Nie, ale znam dobrze inne.
— Cóż to z tego?
— Panowie architekci dla mniejszego ambarasu, budują wszystko na jeden model. Główne drzwi prowadzą zawsze do dużego przedpokoju, który nie służy do niczego, a z którego, prowadzą schody i drzwi do salonów i innych pokoi. Rozumiesz że nie narażamy się wcale dostając się tamtędy, i dopiero na miejscu musimy się zoryentować, czy wejść na pierwsze piętro, czy też w które ze drzwi na dole. Cóż ty na to kumie?
— Przyznaję że masz węch wcale dobry.
— Węch mam psi a amerykańskie oko!... Ktokolwiek pracuje ze mną, może liczyć że mu pójdzie jak po mydle. Co innego.....
— Co takiego?...
— Przypuszczam żeśmy już weszli, czy pozostaniemy razem, czy też się rozdzielimy, t. j. czy każdy z nas będzie działał na swoję rękę...
— Jakże ty myślisz?
— Nie wiem i dla tego radzę się ciebie...
— I ja co prawda także nie wiem...
— A jakże ci się zdaje?...
— Jest w jednym i drugim wypadku dobra i zła strona. Jeżeli się rozdzielimy, robota będzie dwojaka, ale jeżeli pozostaniemy razem, nie narazimy się na spotkanie niespodziane i na nastraszenie jeden drugiego... Powiedziałem ci com myślał a ty decydujesz teraz...
— Ostrożność przedewszystkiem, lepiej więc wolno a na pewniaka. Spieszyć nie potrzebujemy, czasu mamy jeszcze dosyć.
— To znaczy, że nie chciałbyś żebyśmy się rozdzielili?
— Przyznaję.
— Dobrze, więc cię ani na krok nie odstąpię.
— Czy masz jeszcze co do nadmienienia?...
— Nie.
— W takim razie możemy zaczynać?...
— Możemy.
— No to chodźmy!...
Pobielacz wstał i podniósł z ziemi worek, zaopatrzony we wszystkie narzędzia złodziejskie.
Zarzucił go sobie na plecy i postąpił kilka kroków, w stronę domu.
Pictoupain i Joasia postępowali za nim.
— Czy mała będzie nam jeszcze potrzebna? — zapytał nagle.
— Dla czego się pytasz o to?...
— Bo jeżeli nie, to nam będzie tylko zawadzać.
— Taki klejnocik nie może nigdy zawadzać nikomu — odpowiedział Pictoupain.
— A przytem — dorzucił pobielacz z widoczną niecierpliwością — nie mam wcale ochoty narażać ją „pour le roi de Prusse”. — Radbym odesłać ją do domu, powiedz zatem naprawdę, będzie potrzebna czy nie?...
— A czy ja mogę wszystko przewidzieć? odpowiedział żebrak. — Bardzo być może, że będziemy jej potrzebowali, że się znajdzie i dla niej robota — myślę więc, że lepiejby ją zatrzymać było. — Zresztą nabierze śmiałości i wprawy.
— Tak, tak ojcze... tak... — zawołała żywo dziewczynka — zostaw mnie mój drogi... ja będą bardzo grzeczna, zrobię wszystko co każesz...
Pobielacz pokonany prośbą, nie opierał się dłużej — i poszli dalej w milczeniu.
Parę minut wystarczyło na obejście trawnika i stanęli na stopniach peronu, pod szklanemi drzwiami, stanowiącemi jedyną przeszkodę w dostaniu się do przedsionka.
Drzwi te na zewnątrz zasłonięte były żaluzyą i zamknięte na dwa nieduże haczyki.
— Znamy się z tem rzekł Pictoupain do pobielacza — zobaczysz kumciu jak ja się biorę do roboty — podaj-no mi tylko worek.
Pobielacz spełnił żądanie, żebrak zaś wyciągnął kawałek żelaza dziwacznego kształtu z rączką drewnianą.
Założył narzędzie pomiędzy szczeble żaluzyi, poszukał haczyka, na który natrafił bardzo łatwo i po lekkiem pociągnięciu wyrwał go zupełnie.
Żaluzya otworzyła się natychmiast.
— To prawdziwie porządnie zrobione — mruknął Pictoupain zadowolony.
Teraz zatem idzie o to tylko, ażeby wyrznąć w szybie otwór na rękę, ale to przecie nie może być trudnem dla takich jak my majstrów doświadczonych.
Powiedziawszy to, żebrak wyjął z kieszeni dyament, taki jakich używają szklarze, określił nim potrzebny otwór, sięgnął do worka, i wydostał pudełko blaszane, w którem była gałka ze smoły — rozgrzał ją trochę w ręku, nalepił w miejsca określone, potem zaś pociągnął plaster ku sobie a kawałek szkła przylepiony do smoły oddzielił się od szyby...
Spełniwszy zadanie, Pictoupain odwrócił się do pobielacza, aby zobaczyć, jakie też wrażenie na nim uczynił.
— Widzisz jak to ja gram, mój kumie! Mogą mnie szelmy zaprowadzić do Passy i do Melun albo Clairvaux, a ja ich wszystkich zawsze jak najpiękniej wyprowadzę w pole! Jakem Pictoupain, nie boję się nikogo.
— Wiadome rzeczy — mruknął pobielacz z odcieniem ironii.
Żebrak wsadził rękę w otwór i otworzył antabę.
Został jednak wielce rozczarowany, bo drzwi pozostały zamknięte.
— Co u dyabła — zawołał niezadowolony — co u dyabła?...
— Co takiego? — zapytał pobielacz.
— Zasunięte widzę od środka.
— No i co teraz robić?
— Albo ja wiem?...
— Cofasz się zatem?...
— Nigdy! a to mi się podobało — za kogóż to mnie znowu bierzesz?
— Jednakże...
— Pozwól-no mi się zastanowić!
Zamyślił się na chwilę i zaraz wykrzyknął wesoło:
— Znalazłem sposób!
— Jakiż? — zapytał z ciekawością pobielacz.
— Bardzo prosty — trzeba oto powiększyć otwór — i przesunąć małą, aby poodsuwała zasuwy. — A widzisz! że miałem węch doskonały, nie pozwalając jej odejść.
Sposób był rzeczywiście dobry, pobielacz więc nie oponował.
Pictoupain wziął się znowu do dyamentu.
Powiększył otwór tak, że mała mogła się przezeń przedostać — poczem pobielacz ostrożnie, ażeby o ostre brzegi szkła nie pokaleczyła sobie twarzy, spuścił ją do przedsionka.
— Już — odezwała się po chwili po cichutku.
— Poszukaj stokrotko zasuwy.
— Mam jednę pod palcami.
— Pociągnij prędko.
— Już odsunięta.
Pictoupain popchnął drzwi... opierały się tak samo.
— Jest tam i druga zasuwa z pewnością, poszukaj no mała dobrze.
— Nie... nie ma.
— Poszukaj lepiej.
Dziecko wspięło się na palce.
— Prawda — odezwała się niebawem... — jest i druga, dotykam jej końcami palców...
— No to się spiesz i pociągnij.
— Nie mogę.
— Dla czego?...
— Nie mogę dostać, wspinam się, ale i to nie pomaga...
Pictoupain przygryzł wargi, ażeby nie cisnąć przekleństwa.
Dziecko mówiło dalej:
— Potrzebaby mi było czegoś... albo krzesła... albo stołka... albo czegokolwiek zresztą, to zarazbym otworzyła.
— Musi tam być przecie jakie krzesło w przedpokoju, — odpowiedział żebrak.
— Zapewne.
— No to poszukaj go i przystaw.
— Nie widzę nic po ciemku, narobię hałasu i obudzę jeszcze kogo.
— Masz racyę! — rzekł Pictoupain.
— Podajno kumie latarkę, podam ją Joasi.
Mała wyciągnęła rękę i chwyciła latarkę.
— Umiesz ją otworzyć?
— Umiem.
— No to prędko, spiesz się, bo szkoda czasu.
Otworzyła latarkę i słabe światło oświeciło gładkie tafle kamiennej posadzki, ściany pokryte dużemi myśliwskiemi obrazami i wysokie krzesła obite skórą zieloną.
Wszystko to małej wydało się bardzo wspaniałem, bo nigdy w życiu nie widziała nic podobnego, bo jej się nigdy o niczem podobnem nawet nie śniło.
Nie było atoli czasu na admiracyę.
Podeszła do krzesła stojącego najbliżej, ujęła w rękę i chciała przenieść, nie mogła jednak poradzić.
Krzesło było na jej słabe siły za ciężkie.
Musiała latarkę postawić na ziemię i obudwoma rękami podnieść staroświeckie z czarnego dębu rzeźbione krzesło. Z wielkim wysiłkiem udało jej się jednak nakoniec przystawić je do drzwi i zabrać do roboty.
Ale w tej chwili stało się coś nadzwyczajnego a całkiem nieprzewidzianego.
Jasny promień światła zalał nagle cały przedpokój.
Drzwi się otworzyły poza dzieckiem i stanął w nich młody mężczyzna, z pistoletami w obu rękach.
Rażona jak błyskawicą tem nagłem światłem, Joasia krzyknęła przeraźliwie.
Pobielacz odpowiedział na ten krzyk przekleństwem.
— Złapali nas! — szepnął Pictoupain. — A to dyabelskie szczęście! — zawołał, — nie ma tu co więcej robić, przemieniam się zatem w jelenia!...
I nie troszcząc się bynajmniej o towarzysza i o dziewczynkę, zemknął pospiesznie.
Taka już była natura bandyty, nie lubił się narażać.


XVIII.
Dramat.

Wyobrażają sobie czytelnicy w jak krytycznem położeniu zostawiliśmy przybraną córkę pobielaczą.
Młody człowiek stał z nabitemi pistoletami, gotowy wystrzelić w każdej chwili..<b.r> Pictoupain wziął nogi za pas, dał drapaka i po chwili zniknął w gęstwinie ogrodu.
Pobielacz mógł był uczynić to samo bez żadnej zgoła przeszkody, a jednak za nic w świecie nie byłby się na to odważył.
Nawet mu na myśl nie przyszło aby opuścił dziecko w niebezpieczeństwie.
— Podły! — mruknął widząc zmykającego Pictoupaina.
A potem krzyknął głośno:
— Nie bój się... maleńka... ja tu jestem...
Wyjął z kieszeni nóż i silnem pchnięciem ramienia wywalił drzwi od przedpokoju
Wszystko to odbyło się daleko prędzej, aniżeli opowiadamy.
Młody człowiek, którego zjawienie się nagłe przerwało czynność dziewczynki, patrzył ze zdziwieniem, które, łatwo zrozumieć, na maleństwo i zastanawiał się jakim dziwnym, jakim tajemniczym sposobem potrafiła się dostać tutaj, co tu właściwie robi. W każdym razie dziecko nie mogło być niebezpiecznem.
Młody człowiek opuścił też lufy pistołetów, jako — jak mu się zdawało zbyteczne: miał się właśnie zbliżyć do Joasi aby jej się przyjrzeć i wypytać, gdy właśnie w tej samej chwili rozległ się wśród głębokiej ciszy nocnej ów donośny głos pobielacza...
Do tego głosu dołączył się trzask drzwi upadających i sam pobielacz, który z nożem w ręku wpadł do przedpokoju.
Sytuacya zmieniła się naturalnie.
Młody człowiek znalazł się teraz wobec silnego i uzbrojonego nieprzyjaciela, którego zamiarów łatwo się było domyśleć.
Wahanie było niebezpiecznem — opóźnienie drogo mogło kosztować.
Młody człowiek zdecydował się też niebawem, podniósł pistolety z piorunującą szybkością i — nie celując pociągnął za kurki.
Rozległ się podwójny wystrzał, gęsty dym z prochu rozszedł się po przedpokoju, rozległ się głuchy jęk i jednocześnie głuchy łoskot ciała padającego na kamienną posadzkę,
W tej chwili otworzyły się drzwi sąsiedniego pokoju i głos kobiecy drżący ze wzruszenia zapytał:
— Gastonie, Gastonie!... co się tu dzieje na Boga!...
— Ja sam nie jeszcze nie wiem, kochana Blanko, zdaje mi się jednak że wyłamywano drzwi i, że oto wymierzyłem sprawiedliwość jednemu z napastników.
Tymczasem dym rozszedł się powoli i oczom młodego człowieka ukazał się straszny widok.
Dwa ciała, pobielacza i Joasi, leżały niedaleko jedno drugiego, w pośrodku kałuży krwi, zwiększającej się coraz bardziej.
Blanka cofnęła się blada i drżąca. Cofnęła się powiadamy, ale wkrótce ciekawość przemogła nad przerażeniem i powróciła do przedpokoju.
— Gastonie! Gastonie! — wołała nieprzytomna prawie. — To okropne, to chyba sen... co tu krwi!... Boże wielki... co tu krwi!... Dwa trupy! ten człowiek... to zapewne złoczyńca, ale to biedne dziecko... co ono tu mogło robić?...
— Otwierało drzwi temu oto nędznikowi, którego widzisz obok... Przygotowywało spełnienie zbrodni...
— Dziecko nie pojmuje co to zbrodnia, spełnia tylko to co mu każą. Nie trzeba było go zabijać...
— A tak, prawdę mówisz kochana Blanko, trzeba je było oszczędzić, masz racyę, masz zupełną racyę. Żal mi, żal mi ogromny, że jedna z kul ugodziła w nieszczęśliwą dziecinę, w nią nie celowałem wcale... O! za jakąbądź cenę chciałbym ją powrócić do życia. Cóż za traf nieszczęśliwy!...
— Ale może ona niezabita, może żyje jeszcze... — odezwała się znowu młoda kobieta,
— Być może!...
— Trzeba się o tem przekonać!
— To bardzo łatwe...
— Co myślisz zrobić?
— Obejrzeć ranę i przyłożyć rękę do serca czy bije jeszcze...
Mówiąc to, Gaston postąpił w stronę gdzie leżały oba trupy.
Blanka go zatrzymała.
— Nie... nie... — zawołała drżąca.
— Pozostań tutaj... nie chcę żebyś się dotykał tych trupów! nie chcę żebyś sobie ręce w tej krwi powalał.
— Jednakże... — odrzekł Gustaw
— Mówię ci że nie chcę — ciągnęła moda kobieta — służba się pobudziła, usłyszą nasze głosy... przyjdą tu... o już nadchodzą!...
Blanka się nie myliła, wystrzały zbudziły wszystkich domowników.
Stangret, lokaj, groom i obydwie kobiety, przylecieli wystraszeni.
Przedpokój napełnił się ludźmi, którzy wbrew etykiecie, jaką zachowywali i do jakiej byli przyzwyczajeni, zaczęli się rozpytywać pana co to się stało.
Gaston wskazał ręką na wywalone drzwi i na dwa trupy leżące na podłodze.
Kucharka uciekła wrzeszcząc przeraźliwie, odważniejsza albo mniej może nerwowa pokojówka, dotrzymywała placu.
Ciało Joasi zostało podniesione i przekonano się w krótce, że rana jej nie byłe wcale śmiertelną, że nie przedstawiała nawet żadnego niebezpieczeństwa.
Jedna z kul Gastona drasnęła lewe ramię dziewczynki, pozostawiając znak nie głęboki.
Silna tylko kontuzya spowodowała zemdlenie.
Krew płynęła obficie, ale łatwo było ją zatamować.
Blanka kazała zabrać dziecko pokojówce i poszła z nią sama, ażeby opatrzeć rankę.
Pobielacz padł jak padają zwykle ludzie zastrzeleni, to jest głową naprzód.
Stangret z lokajem przewrócili go na wznak.
Złowroga twarz, którąśmy opisali już przedtem, pokrytą była śmiertelną bladością. Oczy szeroko roztwarte i nieruchome, zachowały wyraz tak groźny a dziki, że dreszcz przeszedł po obecnych i mimowoli się cofnęli.
Kula ugodziła go w piersi około serca.
Śmierć była natychmiastowa.
— To sprawa bardzo ważna — zawołał młody człowiek — zdaje mi się, że potrzeba spisać protokół i przeprowadzić śledztwo.
I zwrócił się do stangreta.
— Piotrze — rzekł — leć do komisarza policyi i brygadyera żandarmów, i poproś żeby tu zaraz przyszli.
Służący posłyszawszy rozkaz, zbladł jak trup, ale nie zabierał się do wyjścia.
— Czyś nie zrozumiał?... — powtórzył młody człowiek.
— Zrozumiałem doskonale... — wybełkotał zapytany.
— No więc czegoż jeszcze stoisz?
— Bo pan margrabia dał mi rozkaz za bardzo niebezpieczny.
— Dla czego?
— Ten oto łajdak, z pewnością nie był tu sam... Musi tam być w ogrodzie cała banda jego spólników....Gotowi mnie zamordować... ażeby na mnie pomścić śmierć swojego towarzysza...
— Ma to znaczyć, że się boisz?
Przyznaję się, panie margrabio, ja mam obowiązek doglądania koni a nie udawania odważnego.
Młody człowiek wzruszył ramionami.
— No to pozostań — a niech Baptysta idzie za ciebie.
Lokaj tak samo zamanifestował swoję niechęć.
— Ah! panie margrabio — mówił — przecież ja wcale nie jestem odważniejszym od Piotra.
Młody człowiek zmarszczył brwi, usta mu zadrżały.
Powstrzymał się jednakże.
I nie powiedziawszy już więcej ani słowa, przestąpił wyłamane drzwi i puścił się ku bramie, która jak wiemy wychodziła na główną ulicę Auteuil.
Piotr i Baptysta pozostali przy trupie, obadwa bardzo niezadowoleni z tego towarzystwa.
Upłynęła blizko godzina — kiedy Gaston nie spotkawszy po drodze nikogo, bo Pictoupain myślał tylko ażeby czmychnąć jak najdalej i zatrzeć wszelki ślad za sobą — powrócił w towarzystwie komisarza policyi i pół tuzina żandarmów.
Zdziwienie komisarza i całej siły zbrojnej nie miało granic, gdy poznali w zabitym na uczynku kradzieży, pobielacza, uważanego powszechnie za kalekę i najuczciwszego w świecie człowieka.
— A to nędznik! — mruknął komisarz — ja co go ani na chwilę nie podejrzewałem i sam posyłałem mu rądle do pobielania, a byłbym mu nawet gotów powierzyć duże choćby pieniądze!... I wierz teraz pozorom. Nigdy sobie nie przebaczę, że nie odgadłem i nie zdemaskowałem nędznika! Jakże bym się był zasłużył!...
— Dobrze!... dobrze!... — mówił znów sobie brygadyer żandarmów — będzie to dobra dla mnie nauczka! — Odtąd będę sprawdzał wszystkie garby — — będę rewidował wszelkie pokurczone kaleki, szczególniej z pokręconemi nogami!... Nie dam się już złapać! nie!...
Spisano protokół — sprawdzono ślady i przekonano się, że oprócz małej dziewczynki, pobielacz miał jeszcze jednego wspólnika.
Idąc za śladem, dotarto do małej furtki w górze ogrodu, ale po za furtką ślady znikły zupełnie...
Nie było co myśleć, przynajmniej na teraz, o złapaniu drugiego bandyty.


XIX.
Castellowie.

Musimy objaśnić czytelników naszych w kilku słowach, jakim sposobem w Folie-Normand, pustym niby chwilowo, jak utrzymywał Pictoupain, wszyscy domownicy znaleźli się na miejscu.
Opowiemy nadto, kto byli mieszkańcy tutejsi.
Wiemy już, że Folie-Normand, było wynajmowane przez rodzinę bogatą nie tutejszą, nazwisko której kończyło się na a.
Rodzina ta składała się ze starej damy i młodego małżeństwa.
Stara dama była dożywotnią margrabiną Castella, a jedyny jej syn margrabia Gaston Castella, zaślubił przed ośmnastu miesiącami pannę Blankę de Jesains.
Małżeństwo to odpowiednie pod każdym względem, było niezmiernie szczęśliwe, młodzi bowiem kochali się tą miłością, co z wiekiem zamiast słabnąć, wzmaga się coraz bardziej.
Castellowie posiadali ogromną fortunę i należeli do arystokracyi wenecyańskiej.
Krew dożów płynęła w żyłach ojca Gastona.
Poprzysiągł on Wenecyi, upadłej królowej Adryatyku, ślepe przywiązanie i miłość, — Wenecya niewolnica, Wenecya sponiewierana, Wenecya jęcząca w jarzmie austryackiem, raniła mu serce, napełniała duszę rozpaczą.
Marzył o oswobodzeniu ukochanej ojczyzny i wbił sobie w głowę, jeden z tych szalonych spisków, którego następstwa i niepowodzenia przesłania gorący patryotyzm.
Spisek nie udał się najzupełniej.
Spiskowcy zostali zdradzeni, albo raczej sprzedani przez jednego z towarzyszów, zanim godzina czynu wybiła.
Patrycyusza czekał szafot albo wieczna niewola.
Margrabia był z ludzi tego rodzaju, którzy w razie przegranej — przyjmują bez wahania wszelkie następstwa, jakiekolwiekby one były.
Gdyby o niego jednego chodziło, byłby się wstydził uciekać przed poszukiwaniami policyi, byłby się sam oddał jej w ręce — nie ukrywałby się z pewnością.
Ponieważ było inaczej, zastanowił się chwilę nad tem, co mu uczynić wypada.
Bolesne wahanie szarpało duszę szlachetną i nieustraszoną.
— Jeżeli ci, których sędziowie nazywają spólnikami zbrodni — a którzy są moimi przyjaciołmi i braćmi, zostali uwięzieni i cierpią za sprawę świętą, za sprawę, której służyliśmy razem... — czyż ja mam prawo pozostać na wolności? czy mi wolno nie podzielać ich losu?...
Dla tak, jak margrabia Castella, gorącego patryoty, kwestya trudną była do rozwiązania.
Na szczęście margrabina położyła koniec wahaniu.
Spostrzegłszy walkę bolesną, wzięła na ręce Gastona, jedyne czteroletnie ich dziecię i rzuciła się do nóg męża wołając:
— Nieporzucać żony i syna, to najpierwszy obowiązek obywatela...
Jeżeli cię stracą albo uwiężą, cóż się stanie z nami nieszczęśliwemi, kto nas osłoni wtedy od tyraństwa i okrucieństwa, przeciwko którym walczyłeś?...
Ten głos ukochany, te słowa wzruszające, trafiły do duszy patrycyusza.
Uznał życie i wolność za najpierwszy swój obowiązek.
Więc tego samego dnia wieczorem przebrany za rybaka, sterował własną ręką ciężką szalupę, w której margrabina i mały Gaston przebrani także, leżeli na stosie sieci zmoczonych. Dziarsko trzymał wiosła i śmiało walczył z bałwanami Adryatyku, żeby się dostać na pokład okrętu francuzkiego, stojącego o kilka mil w przystani. Okręt ten nazywał się „Francya”.
Dobili się nań szczęśliwie i byli ocaleni, bo nikt nie mógł dosięgnąć tych — co się pod protekcyę francuzkiej flagi oddali.
Po kilkodniowej podróży wylądowali wygnańcy w Tulonie.
Przez ten czas toczył się proces w Wenecyj.
Rezultat łatwym był, z góry do przewidzenia.
Margrabia skazanym został zaocznie na karę śmierci i konfiskatę całego majątku.
Fortuna Castellów, jedna z największych w mieście dożów, dochodziła dwunastu milionów franków.
Na szczęście margrabia posiadał znaczne przekazy na banki paryzkie i londyńskie, nadto klejnoty rodzinne ogromnej wartości.
Przekazy i brylanty przedstawiały wartość miliona pięciu kroć stu tysięcy franków.
Margrabia osadził rodzinę swoję w prześlicznej willi pomiędzy Marsylią a Tulonem a sam udał się do Paryża, aby zrealizować przekazy i sprzedać klejnoty.
Zajął się następnie umieszczeniem pieniędzy i tak mu się to szczęśliwie udało, że sobie zapewnił około stu pięćdziesięciu tysięcy liwrów dochodu.
— Widzisz... — mówił po powrocie do margrabiny, zwiastując jej szczęśliwą nowinę, — nasz syn dzięki Bogu będzie jeszcze dosyć bogaty, pomimo, że jego ojciec jest biednym zrujnowanym wygnańcem.
Upłynęło lat dziesięć.
Potomkowie dożów żyli spokojni, jeżeli nie zupełnie szczęśliwi w swojej willi nadmorskiej.
Byli zdrowi, silni, nikt ani pomyślał o blizkiej śmierci... nikt... wyjąwszy samego margrabi.
Nie robił sobie w tym względzie żadnych iluzyj.
Czuł że go trapi jakaś ciężka choroba, która wolno, ale z pewnością popycha go do grobu.
Chorobą tą była tęsknota za Wenecyą
. | Nadszedł nareszcie dzień, kiedy margrabia poczuł, że wybiła ostatnia jego godzina...
Uporządkował swoje interesa, tak ażeby wdowa łatwo sobie dała radę.
Napisał krótki testament, nie tyle dla rozporządzenia majątkiem, który cały przechodził na najukochańszego syna, ile dla dania im wieczystego dowodu swojego przywiązania.
I pewnego wieczora wiosennego, kiedy drzewa laurowe pokryte były pięknym kwiatem różowym, a barwne dywany kwiatowe — stroiły pochyłość prowadzącą aż do piasczystego brzegu morskiego, zasiadł margrabia na białej marmurowej ławce, pomiędzy żoną a synem...
Powietrze było ciepłe zupełnie.
Lekki wietrzyk roznosił woń przepyszną i muskał czoła siedzących, gwiazdy ukazujące się na horyzoncie odbijały w spokojnej powierzchni morskiej, a pomiędzy gęstemi kląbami z drzew, słowiki wyśpiewywały swoje miłosne trele.
Margrabia przymrużył oczy i dumał.
Ten wietrzyk od strony morza ciągnący, przypominał mu wieczory w Lido, przypominał najdokładniej Wencyę.
Nagle poczuł ogromne osłabienie
— Otóż i koniec mój nadszedł... pomyślał sobie — ale jakże błogo kończyć pośród tych, których się tak gorąco kochało! Pan Bóg pozwolił mi na to ostatnie szczęście... Zesyła mi śmierć bez męczarni. O jakże uwielbiam go za to.
— Czy ci nie zimno ojcze?... — zapytał Gaston, poczuwszy drżenie ręki rodzica.
Umierający nie odpowiedział wprost na pytania.
— Pocałujcie mnie — wyszeptał słabym już bardzo głosem — uściskajcie mnie oboje...
Matka i dziecko rzucili mu się w ramiona.
Ostatniem wysiłkiem woli przycisnął dwie drogie głowy do piersi, złożył pocałunek na twarzy żony i czole syna i powiedział:
— Was tylko jednych kochałem na świecie... was i Wenecyę... Niech was Bóg łaską swoją otoczy, niech Wenecyę wyswobodzi z niewoli!
Potem głowa zwisła, ręce opadły, lekkie westchnienie wydarło się z piersi — a z westchnieniem odleciała dusza do nieba.
Stary patrycyusz już nie żył.
Śmierć jego okryła grubą żałobą i matkę i syna, ale nie zmieniła w niczem trybu ich życia.
Nie opuścili rozkosznej willi, w której zamieszkiwali od czasu ucieczki z Wenecyi — bo pamięć ojca czyniła im te miejsca droższemi jeszcze.
Margrabina niepocieszona w swoim smutku, oprócz kilku włochów tak samo jak oni wygnańców, nie przyjmowała więcej nikogo.
Trzeba było jednakże pomyśleć o edukacyi Gastona, trzeba było dać mu wychowanie: stosowne do jego urodzenia i wymagań epoki.
Pani Castella rozumiała to dobrze.
Nie czuła się zdolną podołać sama zadaniu, ale nie mogła też zdecydować się na rozłączenie z jedynakiem.
Wzięła zatem do domu nauczyciela, któremu śmiało mogła powierzyć dziecko.
Nauczyciel ów, stary duchowny, człowiek słabego zdrowia, ale bardzo wykształcony i pełen doświadczenia, nie zawiódł położonego w nim zaufania.
Dziecko powierzone jego opiece rokowało wielkie nadzieje.
Doszedłszy dwudziestego pierwszego oku, Gaston mógł już śmiało uchodzić za mężczyznę wykształconego w całem znaczeniu.
Musimy dodać, że z rozwojem umysłowym szedł w parze rozwój fizyczny.
Wysoki, ślicznie zbudowany, dystyngowany: arystokrata, obdarzony był młody Castella nadzwyczajną siłą muskularną.
— Bo też ćwiczenia zręczności i siły, były jedynemi: rozrywkami w jego opuszczonej młodości.
Jeździł konno nieporównanie, strzelał o zakład jaskółki w locie.
Żaden z marynarzy nadbrzeżnych nie kierował wprawniej od niego czółnem podczas burzy.
Po skończeniu edukacyi, Gaston mógł się swobodnie oddawać ulubionym swoim rozrywkom, to też czuł się bardzo z tego szczęśliwym.
Nie znając świata nie pożądał i jego przyjemności, życie spokojne wystarczało mu zupełnie.
Najgorętszem pragnieniem margrabiny było nie rozstawać się nigdy ze synem, — rozumiała jednak z drugiej strony, że Gastonowi brakuje jeszcze tego doświadczenia życiowego i tej znajomości ludzi, w którą koniecznie potrzeba zaopatrzyć młodzieńca starannie wychowanego.
To też rozum pokonał serce matki i wyprawiono Gastona w podróż dwuletnią.
Skoro powrócił do Prowancyi, po zwiedzeniu i wystudyowaniu Francji, Niemiec, Anglii i Hiszpanii, przeraził się zastawszy matkę bardzo w ciągu tych dwu lat zmienioną.
Gdy wyjeżdżał, czterdziesto pięcioletnia pani Castella była jeszcze bardzo ładną i wydawała się jeszcze młodą, a teraz włosy posiwiały, głębokie zmarszczki pokryły czoło a uczy straciły i żywość i blask dawniejszy.
Zmianę tę łatwo można sobie wytłomaczyć.
Podzielając duszą i sercem zapał i pragnienia zmarłego wygnańca, cierpiała z nim razem, nagła więc i niespodziewana śmierć nieszczęśliwego, zadała jej jeden z tych ciosów, co łamią najsilniejszy organizm.
Dopóki czuła że jej opieka koniecznie jest dziecku potrzebną, trzymała się siłą woli; gdy Gaston został dorosłym mężczyzną, gdy mógł pofrunąć w świat o własnych już skrzydłach, przestała walczyć ze sobą.
Natura jakby mszcząc się za długi opór, zrobiła zeń na raz jeden niedołężną poprostu staruszkę.
— Już mi się niewiele należy na świecie, — mawiała sobie z pełnym rezygcacyi uśmiechem, — pójdę już niezadługo połączyć się z ukochanym, a pójdę zupełnie spokojna, bo sumiennie obowiązek matki spełniłam.
Margrabina myliła się jednakże.
Miała jeszcze długie lata przed sobą, czekały ją jeszcze cierpienia, okrutniejsze bodaj od tych jakie przeżyła.


XX.
Matka i syn.

Gaston zastawszy matkę tak bardzo postarzałą i zmienioną, zląkł się aby nie zgasła i nie zostawiła go osamotnionego na świecie.
Samo przypuszczenie podobnego nieszczęścia, napełniało go nieograniczoną boleścią.
Miał jednak tyle siły, że nie okazywał rozdzierającej mu serce obawy.
Oczy zachodziły mu łzami, ale usta wysilał na najweselsze uśmiechy.
— Widzę, — mówiła sobie pani Castella, uwiedziona temi pozorami, — że nie spostrzega jakem się przez te dwa lata posunęła. Dałby Bóg żeby ta nieświadomość przeciągnęła się jak najdłużej.
Nazajutrz po południu margrabina spotkała syna w ogrodzie i wzięła go pod rękę.
— Nieprawda jakie to piękne?... — rzekła wskazując ręką na niebieskawe bałwany morskie, piętrząca się w przepysznej panoramie, pośród jasnego horyzontu.
— O! tak... to bardzo piękne. — odpowiedział Gaston z nieudanym zapałem — Nic równie pięknego nie widziałem podczas mojej długiej podróży... Pomyśl, tylko matko, że ja wzrosłem tutaj, że tutaj patrząc na te wspaniała widoki... myśleć się nauczyłem. Zaledwie przypominam już sobie moje strony rodzinne, piękną Wenecyę pamiętam jak przez sen, znam ją tylko w pieśniach poety...
Smutny uśmiech ukazał się na ustach margrabiny.
Postąpiła kilka kroków w milczeniu i poprowadziła syna pod kląb z drzew laurowych, w miejsce gdzie ojciec jego wydał kiedyś ostatnie westchnienia.
Usiadła na tej samej ławce
Syn zajął miejsce obok matki.
Pani Castella wzięła w swoje wychudłe ręce rękę Gastona i rzekła:
— Moje dziecko, pomówmy ze sobą trochę...
— Jestem na rozkazy twoje droga matko...
— Pragnę pomówić o rzeczy bardzo ważnej...
— O rzeczy bardzo ważnej?... — zapytał Gaston.
— Tak mój drogi.
— O czemże mianowicie takiem?
— O twojej synu przyszłości...
Gaston poruszył się ździwiony.
— Czyż sam o tem nie pomyślałeś nigdy? — zapytała matka.
— Nigdy a nigdy...
— Na prawdę?...
— Przeszłość tak mi była z łaski twojej przyjemną, żem nie marzył o przyszłości. Zdaję się zupełnie pod tym względem na ciebie...
— No to zajmiemy się nią wspólnie.
— Gotów cię jestem wysłuchać i odpowiedzieć jak będę umiał najlepiej...
— Gastonie — ciągnęła pani Castella — jesteś już dorosłym mężczyzną, chciałam, abyś nabrał doświadczenia, dałam ci więc zupełną swobodę i wyprawiłam z domu na dwa lata...
— Moja mateczko droga — przerwał młody człowiek — przysięgam ci że te dwa lata pomimo wszelakich rozrywek, wydawały mi się daleko dłuższemi niż tobie... Bo ja mogę żyć tylko przy tobie.
— Powracałeś więc z radością?... — mówiła margrabina ściskając serdecznie rękę Gastona.
— Z największą radością mamusiu, niecierpliwie wyczekiwałem tej błogosławionej godziny, w której będę cię mógł znowu uściskać...
— A teraz co zamyślasz robić.
— Nie zadawałem sobie nigdy tego pytania, ale łatwo je chyba rozstrzygnąć.. Czyż mi niewolno będzie tak żyć jak żyłem przed naszem rozłączeniem...
— Masz na prawdę ochotę pozostać tutaj?...
— Naprawdę mamusiu droga!
— Nic cię nie ciągnie, do której z tych stolic które zwiedziłeś...
— Nic a nic zupełnie mamo.
— Jednakże Paryż, Londyn daje swoim gościom tyle przyjemności.
— Zapewne — znam i ja te przyjemności, kosztowałem ich bez upojenia się niemi i jak widzisz, porzuciłem bez żalu...
— Samotność nie przestrasza cię wcale?...
— Przeciwnie, przyznaję że ma dla mnie wiele uroku. Jestem do pewnego stopnia dzikusem cywilizowanym... nie chcę pod żadnym względem uchodzić za mizantropa, lecz świat nie pociąga mnie wcale.
— Posiadasz jednak wszelkie warunki aby zabłysnąć na świecie, majątek zaś pozwala ci na wszystkie przyjemności a nawet zbytki, boć mamy kochane dziecko przeszło sto pięćdziesiąt tysięcy liwrów dochodu.
— Sto pięćdziesiąt tysięcy liwrów dochodu! — powtórzył ze zdziwieniem Gaston. — Więc my jesteśmy bardzo bogacił... Co robić z temi pieniędzmi?... Ty matko, nie lubisz zbytków, a ja przepadam za skromnością...
— Może ci się gust odmienić...
— Chociaż ludzie doświadczeni utrzymują, że nie można nigdy zaręczać za przyszłość, ale co do mnie wątpię bardzo.
— Myślałam że Paryż choćby tylko na zimę, podobałby ci się bardzo.
— Czy mateczka życzy sobie mieszkać w Paryżu?...
— Ja pragnę tylko tego co tobie się podoba.
— No to nie mówmy więcej o tem. Mojem jedynem życzeniem jest, żyć tutaj obok ciebie. Czyż bo nie trzebaby być waryatem, ażeby to niebo zawsze pogodne, to słońce zawsze tak rozkoszne i ten przyjemny klimat prowancki, zmieniać na chmurne niebo, mgły lodowate i błotne ulice wielkomiejskie?...
— Nie myślę się sprzeczać o to, lubo ludzie podobnie jak ty patrzący na rzeczy, są dziś bardzo rzadcy.
— Opinia świata nie zmieni moich przekonań. Ja żyję dla ciebie matko i dla siebie, co mnie ludzie obchodzą.
— A nie pomyślałeś też sobie kiedy, że przyjdzie czas pomyśleć o ożenieniu?...
Gaston się uśmiechnął i lekko zarumienił.
— Nie raz myślałem o tem, bo nie mam co prawda zamiaru zostać starym kawalerem i chciałbym mateczko ażeby starość twoję złociły pieszczoty i przywiązanie wnuków...
— Niestety, — pomyślała sobie margrabina, — rozkoszne to marzenie, ale niestety tylko marzenie. Nie pożyję ja tak długo, żeby się tego doczekać...
Głośno zaś dodała:
— Masz racyę, kochany synu, to co mi obiecujesz, będzie dla mnie prawdziwą rozkoszą przy schyłku dni moich... Kobieta, którą wybierzesz, będzie mi córką prawdziwą, oboje kochać was będę zarówno i myślę że nie będziesz o to zazdrosny.
— Z pewnością że nie, — odrzekł z uśmiechem Gaston, — jestem bowiem pewny, że mnie mniej kochać nie będziesz.
— Będę cię kochać więcej jeszcze jeżeli to możebne. No, ale kiedyż posiądę to drugie moje dziecko?...
— A to doskonałe pytanie mamusi; nie wiem doprawdy jak na nie odpowiedzieć.
— Dla czego?...
— Bo mnie pytasz mateczko o to, o czem sam jeszcze nie wiem...
— Nie spotkałeś więc jeszcze młodej osoby, o której mógłbyś powiedzieć: oto ta, którą wybrałem pomiędzy wszystkiemi.
— Nie moja matko.
— Jeszcze ci nigdy nie zabiło żywiej serce?
— Nigdy matko.
— Doprawdy Gastonie, że trudno mi w to uwierzyć.
— Mówię jednak najszczerszą prawdę. Nie jedna ale kilka młodych panien zwróciło na siebie moje oczy, ale żadna nie wzbudziła we mnie miłości.
Krótkie milczenie zapanowało po tych słowach.
Milczenie to przerwała pierwsza margrabina.
— Kochany chłopcze, — mówiła, — miałam słuszność przed chwilą utrzymując, że nie możemy tutaj pozostać...
Gaston spojrzał zdziwiony na matkę.
Margrabina ciągnęła dalej:
— Wytłomaczę ci się i wiem że mi przyznasz słuszność.
— O! pragnę bardzo być przekonanym, przyznam się jednak, że jestem bardzo ciekawy jak się mama weźmie do rzeczy?...
— Najprościej w świecie... Rozumiesz wszak że w twoim wieku, przy twojem urodzeniu i fortunie, należysz do kategoryi szczęśliwych i masz prawo wyboru...
— Zgadzam się na pierwszy argument, który mnie do niczego nie obowiązuje.
— Obowiązuje cię więcej jak sądzisz, bo do wyboru potrzeba porównania.
— No więc?
— Więc tutejsze panny, które mogłyby ci się podobać, nie odpowiadają ci w żaden sposób, wybór zatem jest niemożebny. Trzeba poszukać gdzieindziej.
— Gdzie?
— Do ciebie należy decydować.
— A gdybym ja mateczki poprosił o to, w którą stronę mateczka by się zwróciła?...
— Zdaje mi się żebym stanowczo Paryż wybrała, dla tego że w Paryżu pełno jest zawsze rodzin dystyngowanych i bogatych.
Gaston żywo się poruszył.
— Nie zgadzasz się ze mną widzę... — wtrąciła margrabina.
— Kochana mateczko, jestem dosprawdy zrozpaczony, ale muszę powiedzieć szczerze, że w sposobie widzenia rzeczy różnimy się ogromnie...
— Jakto?... — zapytała pani Castella.
— Ty mamo chcesz mi żonę wybrać w Paryżu, a ja zaś prędzej zostałbym starym kawalerem, niżeli poślubił paryżankę.
— Cóż masz przeciwko tym prześlicznym stworzeniom? — ciągnęła z uśmiechem pani Castella!...
— Nic a nic zgoła.
— Więc dla czegóż tak stanowczo przeciwko nim występujesz?...
— Dla tego, że uważam młodą pannę wychowaną w atmosferze paryzkiej, za niezdolną uczynić mnie szczęśliwym, tak samo jak ja nie mógłbym jej z pewnością zapewnić szczęścia.
— To paradoks i nie więcej.
— Nie, nie matko, to najrzetelniejsza prawda; gotowem ci dowieść tego...
— Proszę bardzo.
— Znasz moje gusta, droga mamo. Lubię wieś nadzwyczajnie, lubię samotność i skromność, gdy tymczasem paryżanka przekłada nadewszystko życie ruchliwe wielkiego świata, kocha się w przepychu i zbytku. Jakże podobne dwa kontrasty, mogłyby kiedy sympatyzować ze sobą?...
— Doświadczenie przekona cię z czasem moje dziecko, że ażeby znaleźć spokój i szczęście w małżeństwie, trzeba sobie robić wspólne ustępstwa.
— Przyznaję to z całego serca, nie mam zamiaru być tyranem, ale nie pojmuję jak może panować zgoda pomiędzy spokojem i burzą, pomiędzy ogniem a śniegiem. Bez względu na najlepsze moje chęci, istniałaby czasem pomiędzy mną a paryżanką, ta różnica humorów, która często sprowadza niezgodę i rozłączenie.
Wszystko to wydawało się bardzo logicznem.
Pani Castella, posiadała zanadto dużo zdrowego sądu, ażeby nie przyznać racyi Gastonowi, więc też nic nie odpowiedziała.
— Moja mamusiu — odezwał się znowu młody człowiek — widzę żeś naraz posmutniała, czy cię czem obraziłem?
— Nie, nie, kochane moje dziecko, zasępiło mnie rozczarowanie, i przekonanie, że moje o twoim małżeństwie marzenia, nie tak prędko się ziszczą.
— Kto to przewidzieć może mamusiu — odparł z uśmiechem Gaston — kto wie co i kiedy spotkać nas może. Utrzymują, że małżeństwo przeznaczone jest od Boga; a jeżeli to prawda, to liczmyż na jaki traf szczęśliwy, albo raczej na to, że z woli nieba mam już dla siebie żonę przeznaczoną.
— Dał był to Bóg — szepnęła pani Castella.
— Ja na pewno liczę na to...
Odtąd nie było już mowy pomiędzy matką a synem o opuszczeniu Prowancyi.
Gaston z dziecinną radością powrócił do zajęć swoich dawniejszych.
Czytanie i dalekie spacery nad brzegiem morza, wypełniały mu czas tak, że czuł się zupełnie szczęśliwym.
Bardzo odważny i zręczny, przekładał pływanie po nad wszelkie rozrywki i ćwiczenia. Posiadał czółenko żaglowe zgrabne i lekkie i, doznawał prawdziwej rozkoszy, walcząc na tej łupinie z orzecha z szalejącemi bałwanami morskiemi.
Okoliczni rybacy, podążający na swoich ciężkich łodziach do brzegu przed nadchodzącą burzą, widzieli nieraz i podziwiali Gastona, szybującego podczas nawałnicy na czółenku, co jak mewa skrzydłem muskało wzburzone fale.
— Ten nie zważa na nawałnicę — powtarzali sobie z zachwytem — to prawdziwy poskramiacz morza.
Margrabina truchlała z początku wobec niebezpieczeństwa, ciągle się powtarzającego.
Błagała syna, aby się nie narażał przynajmniej.
— Kochana mateczko — odpowiadał Gaston z uśmiechem — nic się nie bój, przysięgam ci, że niema żadnego strachu, to się tak tylko mateczce wydaje.
Mówił z taką przekonywającą pewnością, że w końcu uspokoił panią Castella zupełnie.
— Wierzę ci moje dziecko — szepnęła — ale błagam cię, czuwaj nad sobą... Wiesz, że jesteś moją pociechą jedyną i że nie przeżyłabym, gdyby ci się przytrafiło jakie nieszczęście...
Gaston przyrzekał być ostrożnym, ale nie myślał dotrzymać obietnicy. Za towarzysza swoich awanturniczych wycieczek po morzu, przybrał sobie młodego ośmnastoletniego marynarza, nazwiskiem Joson.
Joson posiadał wszelkie przymioty, aby się stać ulubieńcem Gastona.
Był żywy, nadzwyczaj zręczny i bardzo przywiązany do swojego młodego pana.
Na jego rozkaz gotów był się rzucić do wody lub wskoczyć w ogień.
Gaston wiedział o tem szczerem przywiązaniu do siebie młodego chłopca, był mu wdzięcznym za nie i traktował go raczej jak towarzysza aniżeli podwładnego.
Co rano Joson przychodził po rozkazy, to jest po wiadomość, na którą godzinę ma przygotować czółno.
Dzień, w którym pan Gaston pozostawał w domu, był dniem prawdziwego smutku dla jego sługi.


XXI.
Szalupa Gastona.

O ćwierć mili od willi zajmowanej przez margrabinę Castella i jej syna, wznosił się wśród pagórka okrytego zielenią, mały biały domek z zielonemi żaluzyami.
Domek ten skromnej powierzchowności, ale w prześlicznem położeniu, wynajmowanym był rok rocznie przez rodziny, pragnące w spokoju i zupełnem odosobnieniu, korzystać z morskich kąpieli.
Goście zmieniali się co sezon, ale nikt nie zawiązywał sąsiedzkich z margrabią stosunków.
Zdarzyło się, że pewnego poranku czerwcowego, Gaston z fuzyą zarzuconą przez ramię i z cygarem w ustach, schodził powoli z pochyłości ogrodu ku brzegowi morskiemu.
Powietrze było łagodne, najmniejszy wietrzyk nie poruszał gładkiej powierzchni morza.
Gaston miał zamiar odbyć spacer po morzu i zapolować trochę na ptastwo.
Joson otrzymał już rozkaz przygotowania wioseł, bo o płynięciu z żaglami nie było co nawet myśleć.
Młody margrabia zastał też już młodego marynarza siedzącego na ławeczce statku i wyczekującego niecierpliwie.
— Śliczny czas, panie Gastonie, — odezwał się zuchowato chłopak.
— Prawda że prześliczny! — odpowiedział młody margrabia, — ale za to wiatru nie ma, ty się zmęczysz bardziej mój marynarzu kochany!...
Joson zaczął się śmiać wesoło.
— Jakto, nic cię to nie przeraża chłopaku?...
— O! — odpowiedział Joson, — tak lubię morze namiętnie, że gdybyśmy tylko mieli dosyć na statku pożywienia i wody, płynąłbymm choć do Algieru.
— Wierzę zupełnie w dobre chęci twoje, odparł uprzejmie Gaston, — ale nie wierzę w siły.
— Mam ręce nie od parady i jestem pewny, że nie prędko by się zmordowały.
Margrabia skoczył tymczasem lekko do szalupy, usiadł w jej tyle, chwycił ster w lewą ręką a strzelbę położył na kolanach, aby być gotowym na przypadek gdyby się ptactwo ukazało.
— No, — zawołał, — odbijaj chłopcze i marsz.
Joson wykonał rozkaz ze zręcznością okrętowego marynarza.
Wiosła podnosiły się i opadały, równo, szalupa mknęła szybko, pozostawiając za sobą srebrzystą błyszczącą smugę.
Gaston kierował z początku sterem w ten sposób, aby trzymać się nie daleko od brzegu, aby go nie tracić z oczu, zauważył bowiem, że często ptaki morskie przelatują całemi bandami ponad wodą przezroczystą i mniej głęboką, bo znajdują w niej łatwiej miliardy małych rybek, któremi żyją.
Ulecieli w kilka minut prawie ćwierć mili i znaleźli się na wprost owego małego domku, jaki opisaliśmy w poprzednim rozdziale.
Gaston wypuścił ster, którym kierował i przyłożył ręce do oczu, jakby lunetę.
Jakiś przedmiot, którego zdaleka nie mógł rozpoznać, uderzył go i zaciekawił.
Była to jakby biała plama na piasku przed samym domkiem, kąpiąca się w ruchomym krysztale.
— Stop! — zawołał Gaston.
Joson nie umiał po angielsku, zrozumiał jednak doskonale, że miało to znaczyć: stój!
Opuścił wiosła — szalupa zwolniła biegu.
— Patrz no chłopcze, co to tam widać?
— Gdzie? proszę pana.
— Ot tam, u stóp małego domku.
Joson spojrzał w tę stronę.
— O ja wiem dobrze, co to takiego...
— Więc mi też powiesz zapewne?...
— Z największą chęcią panie Gastonie.
— No to prędko...
— To proszę pana namiot dla kąpiących się w morzu, namiot z ładnego białego płótna, z daszkiem z desek z małemi drzwiczkami po środku.
— Czy pewny tylko jesteś?
— Jak najpewniejszy panie.
— Zdawało mi się, że mam dobre oczy — ciągnął Gastona jednak nic nie mogę z tej odległości rozróżnić...
— I ja ztąd także nie widzę...
— Więc odpowiedziałeś na pamięć?
— Przepraszam pana — wiem dobrze co powiedziałem. Przechodziłem dziś rano koło białego domku i widziałem ojca Soubiras, starego stolarza z Baīrolles, jak stawiał budkę i wbijał belkę do przywiązywania czółna.
— Czółna tam nigdy nie było o ile mi się zdaje.
— Prawda, że nie było, ale teraz jest jednakże i to prześliczne małe czółenko zielone z białem. Musi ono prześlicznie płynąć, jeżeli tylko ma dobrego kierownika...
— Więc Biały domek wynajęty?...
— Wynajęty panie.
— I odkąd to?
— Coś od dwóch dni dopiero.
— A któż go wynajął?... Czy i to wiesz także?...
— O, ja wiem wszystko panie, co się tylko dzieje w okolicy na sześć mil do koła... Wynajął domek jakiś pan stary z młodziutką panienką.
— Widziałeś ich?...
— Widziałem — stali na piasku przy czółnie, a stary pan odezwał się nawet do mnie: — Dzień dobry chłopcze! — powiedział. O, to jakiś pan prawdziwy... ja się znam na tem dobrze i od razu to poznałem.
— A młoda panna?
— Ona tam także była, grzeczna co się nazywa panienka.
— A ładna?
— Istny chyba anioł z nieba!... W białej sukience, w zgrabniutkim kapelusiku słomianym, z dużemi niebieskiemi oczami i blond włosami, podobną była do świętego obrazka.
— W jakim wieku może być ta niebianka.
— Może ma z piętnaście lat najwyżej.
— Więc to dziecko?
— O! wcale nie dziecko panie, to zupełnie dorosła panna, z dumnem ale tak łagodnem spojrzeniem, żem jej się nie bał wcale.
— Stary pan jest zapewne ojcem tej panienki?
— Wygląda na to.
— A nie wiesz jak się nazywają?
— Nie wiem doprawdy, bo nie pytałem się o to, ale jak tylko powrócimy dowiem się zaraz, jeżeli pan sobie tego życzy.
— Tak znowu bardzo, to mi nie chodzi o tę wiadomość, bo cóż mnie mogą interesować ludzie nieznajomi?
Po chwilowem milczeniu Gaston odezwał się znowu:
— Widocznie dzisiaj nie ma ptactwa przy brzegu.
— O! — odpowiedział Joson, — ptaki to szalenie sprytne!... Znają już pana dobrze, a pańską strzelbę jeszcze lepiej... więc zobaczywszy pana, zaraz też powiedziały sobie: kiedy on tutaj, to my chodźmy tam!...
— No więc jeżeli one takie mądre, to my będziemy jeszcze mędrsi. Jeżeli przed nami uciekają, to my postaramy się je dogonić!... Kieruję szalupę na środek a ty płyń zuchu a żwawo!...
Gaston ujął ster a Joson pochwycił za wiosła.
Szalupa jak strzała popędziła na pełne morze.
Wkrótce gromady wodnego ptactwa zerwały się po jednej i drugiej jej stronie.
Gaston dał z obu luf ognia i z pół tuzina jaskółek spadło nieżywych.
Upłynęło parę godzin.
Czas młodemu myśliwemu przechodził nadzwyczaj szybko.
Nigdy jeszcze nie miał takiego szczęścia w polowaniu, nigdy celniej nie strzelał, lubo prawie wcale nie mierzył.
Wystrzały następowały jedne po drugich, jak podczas burzy uderzenia piorunów.
Ptactwo rozlatywało się na wszystkie strony, żeby się dalej zbijać znowu w gromady.
Upojony takiem łatwem powodzeniem, Gaston niezmordowanym był w pogoni.
Nagle kiedy się zbierał wystrzelić po raz ostatni, bo już naboje wyczerpał do szczętu, silne wstrząśnienie poruszyło nimi całym a ręce zadrżały tak mocno, że śrót rozleciał się w przestrzeni nie dosięgnąwszy żadnej ofiary.
— Cóż to znaczy u licha? — mruknął Gaston, — czyśmy zawadzili o co płynącego?
— Nie proszę pana — odpowiedział Joson — nie zawadziliśmy o nic wcale, ale stało się coś szczególnego doprawdy!... Niechaj pan tam oto spojrzy w tamtą stronę! Niema najmniejszego wiatru, a jednakże morze się pieni jak podczas największej burzy!... Nie widziałem jeszcze nigdy nic podobnego.
Joson mówił prawdę zupełną.
Powietrze było spokojne, morze w stronie wybrzeża dosyć już oddalonego, było również jak w chwili odjazdu, zupełnie ciche i gładkie.
Ku środkowi przeciwnie, nadlatywały z szybkością rozbieganych rumaków wielkie bałwany, które miotały szalupą jak pływającym korkiem albo skorupą orzecha.
Bałwany te zaczynały już nawet pokrywać się białą pianą, którą nazywają barankami.
Gaston był niezmiernie odważny, a jednakże wobec tego dziwnego, nieznanego mu zjawiska, wobec tego niespodziewanego wzburzenia przy zupełnie pogodnem niebie, nie mógł się powstrzymać od pewnej nieokreślonej obawy.
Kilka sekund upłynęło mu na rozpatrywaniu się w tem niepokojącem położeniu.
Przez ten czas bałwany powiększały się coraz gwałtowniej, jakby podczas niewidzialnego huraganu.
To wznosiły się gdzieś het pod niebiosy, to spadały za przepaści, jakie się wytwarzały pomiędzy temi groźnemi górami.
Na niebie ani najmniejszej chmurki nie było.
Gaston rzucił strzelbę na dno szalupy i pochwycił ster obu rękami, ażeby statek utrzymać w prostej linii i aby uniknąć tym sposobem uderzania na boki, bo najmniejsze takie uderzenie z pewnością by ich zatopiło.
— Josonie! — zawołał.
— Co panie margrabio?
— Uważaj no, abyś wioseł nie wypuścił.
— O pilnuję ja się dobrze.
— Płyń przytem jak możesz najprędzej...
— Robię co tylko można.
— Mówiłeś przed chwilą, że nigdy nie widziałeś nic podobnego, nieprawda?
— Nigdy panie!... — Widziałem nie raz większą burzę... to pewna... ale wiatr był zawsze taki, żeby wołu porwać potrafił, a tymczasem dzisiaj, gdyby słomkę podrzucić do góry, to by z pewnością opadła z powrotem, jak kula z ołowiu.
— Jak sądzisz, czy grozi nam niebezpieczeństwo?...
— I tak.. i nie...
— Jak to rozumiesz?
— Jesteśmy bardzo oddaleni od brzegu... i trudno bodaj będzie nam powrócić, bez nabrania trochę więcej wody aniżeli potrzeba do zatopienia nas obu... Ale będzie się robić co można!... O! gdybyśmy mieli dobry wiatr i mogli rozwinąć żagiel, za godzinkę bylibyśmy naprzeciw białego domku i swobodnie wystawali na piasku!... Szkoda, że nie ma wiatru, może nam to nie wyjść na dobre!...
Gaston uchwyciwszy się rękami za wystający maszt szalupy, stanął na ławeczce, ażeby się wznieść po nad bałwany i rozpatrywał się po horyzoncie w kierunku brzegów Afryki.
— Joson mój chłopcze — odezwał się po chwili — pragniesz zatem gorąco wiatru?
— Wiatru! wiatru! — odpowiedział młody marynarz z zapałem — pragnę go istotnie gorąco! a gdyby kupić go można, oddałbym wszystek grosz jaki posiadam.
— Będziesz miał wiatr, przyrzekam ci to — za jakie pięć minut najdalej.
— Na prawdę?...
— Z największą pewnością.
— No to cześć i chwała — Najświętszej Panne Oswobodzicielce... — w takim razie wyjdziemy zdrowo i cało...
— Obawiam się jednakże — ciągnął dalej Gaston — ażeby nie było go za wiele.
— O! panie drogi!... w naszem szkaradnem położeniu, lepiej go mieć bodaj za wiele niżeli nie mieć wcale.
— Pragniemy — wiatru — odezwał się znowu margrabia — a będziemy może mieli burzę.
— Burzę!... — powtórzył Joson, który pochylony nad wiosłami, nie widział nic oprócz coraz większych bałwanów, formujących do koła szalupy zaklęte bez wyjścia koło, — burzę, przy tak pogodnem niebie i tak jaskrawem słońcu?... ależ to śmieszne doprawdy?...
— Mój chłopcze, — odpowiedział Gaston poważnie, — ty wiesz że się nie obawiam niczego, ja zaś wiem że i ty także nie jesteś tchórzem, powiem ci jednak otwarcie, że wcale źle nie zrobimy, jeżeli polecimy dusze nasze Bogu, jeżeli prześlemy ostatnie serdeczne pożegnanie, ja mojej i ty swojej matce!... No zuchu, pacierz nie trwa długo a uspokaja duszę!...
Słowa te, szczególniej zaś ton uroczysty, jakim wypowiedziane zostały, uczyniły żywe na Josonie wrażenie.
Zastanowił się i pobladł trochę. — Panie Gastonie, — rzekł, — byłby to dla mnie zaszczyt niemały zginąć z panem razem, chciałbym atoli wiedzieć z czego pan wnosi, że dla nas nie ma żadnej już nadziei?... Niech mi pan to wytłomaczy z łaski swojej.

Gastonowi nie starczyło już czasu do uczynienia zadość tej prośbie.

XXII.
Burza na morzu.

Powiedzieliśmy w poprzednim rozdziale, że młody margrabia nie miał czasu udzielić odpowiedzi na naiwne zapytanie Josona.
Ów szczególny tumult, ów ryk straszny, ów ryk, jaki nie ma podobnego sobie na świecie, a jaki wydają na pełnem morzu, pieniące się i rozbijające się o siebie bałwany, rozległ się po za szalupą i wzmagał się i miotał najfatalniejszemi groźbami. Jeden taki bałwan istna góra kipiąca nadbiegała od środka z piorunującą szybkością.
Zdawało się, że słaba szalupa przepadnie lada sekunda.
Trąba to morska szalała. Katastrofa zdawała się nieuniknioną.
Gaston poczuł dreszcze nerwowe i włosy dębem mu stanęły na głowie.
Joson z bladego stał się zielonym, wypuścił bezwiednie wiosła, zaczął się żegnać i duszę polecać Boga.
Niebezpieczeństwo — musimy to oświadczyć, nie było tak groźnem, jak się wydawało, kilka minut czasu starczyło aby uspokoić chwilowo, tak wytrawnego jak Gaston marynarza.
Rzeczywiście olbrzymi ów bałwan, zbliżający się z taką szybkością podniósł szalupę — zamiast ją jednak pochłonąć, porwał jak słomkę, wzbił do fantastycznej wysokości, potem spuścił w przepaść bezdenną i znowu cisnął pod niebiosa.
Wszystko to trwało daleko krócej, aniżeli nasze opowiadanie.
Po kwadransie szalupa znalazła się na morzu stosunkowo spokojnem i bez kropli wody w wewnątrz.
Joson, nie chciał uwierzyć, że jeszcze żyje, drżał całem ciałem, — wybladłe usta szeptały zaczęty pacierz.
Wtedy dopiero Gaston spostrzegł, że szalupa nie dała się kierować dla tej prostej przyczyny, że Joson nie trzymał wioseł.
— A niechaj cię dyabli porwą — krzyknął na marynarza, którego nigdy w podobny sposób nie traktował, co ty tam wysiadujesz jak drewniana lala, przydatna tylko na to, aby ją wrzucić na ogień. — Czy chcesz abyśmy poszli. na dno? Bierz wiosła, jeżeli ci idzie o życie i wiosłuj za czterech!...
Joson nie dał sobie. dwa razy powtórzyć rozkazu.
Rzucił się do wioseł, które prawdziwym cudem Opatrzności ocalały i zaczął pracować z energią i siłą nadzwyczajną.
Złość Gastona minęła natychmiast, uśmiechał się nawet.
— O! tak to aż miło! — przemówił.
łagodniej — widzę chłopcze, że ci bardzo chodzi o życie!
— Z pewnością że tak... — odpowiedział Joson — pragnę jak najdłużej służyć panu za majtka, ale wcale nie pragnę pożartym być przez morskie potwory... — Ma pan nadzieję, że się ocalimy panie Gastonie?
— Może się ocalimy, może nie... ale nic nam nie przeszkadza mieć nadzieję... Wiosłuj ciągle mój drogi... wiosłuj z całej siły, a kiedy się poczujesz zmęczonym, powiedz a ja cię zastąpię....
— Aj!... — szepnął Joson półgłosem, — żebyśmy tylko wiatr mieli!...
— Właśnie się zrywa! — odpowiedział Gaston.
W chwili gdy zamieniali te kilka słów ze sobą, niebo zmieniło wygląd zupełnie.
Przed chwilą słońce świeciło jasno i zaledwie gdzieś tam w stronie Afryki, można było dostrzedz ciemny pasek po za spienionemi bałwanami, teraz pasek ów zaczął się rozszerzać, ciemnieć i zalewać całą przestrzeń w sposób zdumiewający prawie.
Bałwany w ciemnościach wyglądały jak w ogniu.
Szalupa zdawała się płynąć po lawie wulkanu.
W tej to właśnie chwili Joson szeptał:
— O gdybyśmy tylko wiatr mieli! — a Gaston mu odpowiedział: — Otóż nadciąga!...
Naraz świst, który możnaby porównać do świstu wychodzącego z kominów stu przynajmniej lokomotyw, rozległ się w powietrzu, ogłuszył przestrzeń i o śmiertelną bladość przyprawił tych wszystkich, co go posłyszeli na morzu lub lądzie.
Jednocześnie Gaston i Joson zmuszeni byli pochylić głowy pod naciskiem pierwszego podmuchu burzy, jednocześnie też deszcz albo raczej nawałnica piany zalała szalupę i obu będących w niej młodzieńców. Aby nie być porwanymi jak suche liście, zmuszeni byli uchwycić się silnie za ławki na których siedzieli.
Wątły statek zatrzeszczał a silny prąd wody uderzający o jedno z wioseł, roztrzaskał je niby szkła kawałek, o dwa cale zaledwie od brzegu.
Joson jęknął głucho i zawołał:
— Matko Bozka cudowna! przyjmij nas w opiekę swoję i obronę.
Teraz niebezpieczeństwo stało się istotnie strasznem!...
Statek podczas burzy i bez steru i bez wiosła, toć to statek stracony zupełnie.
Gaston rozumiał to naturalnie.
Zebrał całą przytomność umysłu i wszystką krew zimną i głosem silnym ażeby zapanować ponad wrzawą na morzu i niebie, zawołał:
— Do żagla chłopcze!... rozepnij go co żywo!...
Podnosząc się dla spełnienia rozkazu, młody prowansalczyk mruknął:
— Pójdziemy na pewno na dno!... żeby nam chociaż starczyło czasu na odwówienie pacierza.
— To bardzo prawdopodobne mój bracie — odpowiedział Gaston — wiem o tem, ale nie można nie sprobować ostatniego sposobu ocalenia jaki nam pozostaje...
Wzruszenie ramion Josona dowodziło jasno, że nie wierzy w to ocalenie, wypełnił jednak rozkaz jak tylko mógł najprędzej.
Zaledwie żagiel został rozwinięty, wiatr wydął go tak, iż zdawało się pęknie lada chwila, a maszt zgiął się jak trzcina.
Szalupa płynęła z szybkością strzały i przedzierała się poprzez bałwany w kierunku białego domku.
Jakim cudem niepojętym, mały statek gnany wiatrem z siłą pociągu kolejowego idącego w pełnym biegu, nie stracił równowagi i utrzymał się na wodzie, tego nie podejmujemy się objaśnić czytelnikom naszym.
Powiemy tylko, że wbrew wszystkim przypuszczeniom, pędził ciągle jak kula po bałwanach, które powinny go były pochłonąć, że zbliżał się do brzegu z taką szybkością, iż można było przewidzieć chwilę jak wpadnie na nadbrzeżny piasek.
Ogłuszeni i osłupiali zarówno szybkością niesłychaną, jak i niebezpieczeństwem śmiertelnem, które lubo zmniejszyło się trochę, ale zawsze istniało jeszcze, Joson przyczepiony silnie do boku szalupy, nic nie mówił a z pewnością nic nie myślał także.
Gaston trzymał prawą ręką ster i kierował statkiem z umiejętnością starego wilka morskiego.
Nie stracił on do ostatka nadziei.
Teraz był już nawet pewniejszym siebie trochę.
Z kierunku, jaki wzięła szalupa, ocalenie stawało się nie tylko możebnem ale bodaj pewnem nawet.
Trzeba było podwoić jednakże uwagę i ostrożność, w miarę bowiem jak się zmniejszała odległość od lądu i jak naturalnie woda stawała się coraz płytszą, bałwany napotykając brzegi coraz wyższe i z coraz większą gwałtownością uderzając o takowe, tworzyły dla szalupy odmęty i katarakty tak złowrogie, jak trąba dla statków najsilniejszych.
Huragan wzmagał się ciągle!...
Nieustanne błyskawice przerzynały chmury; — grzmoty rozlegały się bez ustanku, a deszcz ulewny jaki się opuścił, powiększył znacznie ciemność.
Po przez tę ciemność prawie nocną, po przez tę mgłę morską, i ruchomą zasłonę z deszczu, Gaston spostrzegł niewyraźnie punkt do którego zmierzał.
Kierował się na biały domek, widniejący jak jasna plamka w pośród otaczającej go zieleni.
Na prost białego domku, wybrzeże było gładkie i równe, żadna skała nie sterczała na piasku.
Wylądowanie tutaj byłoby łatwiejszem i mniej niebezpiecznem jak gdziekolwiek indziej.
Statek ciągle płynął, albo raczej frunął po powierzchni przewalających się bałwanów.
Teraz już była wszelka pewność, że za jakie dziesięć minut dotrze do lądu...
Joson, zaczynał już odmawiać modlitwy dziękczynne do Matki Bozkiej wybawicielki.
Nagle Gaston zadrżał cały.
Zdawało mu się, że pośród wycia burzy, jakiś krzyk rozpaczliwy, krzyk wzywający ratunku dolatuje jego ucha.
Ej — zapewne przywidziało mu się.
Krzyk mewy, unoszącej się nad morzem, można wziąść często za krzyk tonącego.
— Czy nic nie słyszałeś? — zapytał Josona.
— Nic a nic panie — odpowiedział młody chłopak.
— Zatem zdawało mi się tylko — pomyślał Gaston.
W tej samej chwili rozległ się drugi krzyk tak teraz wyraźny i tak pełen rozpaczy, że wszelka wątpliwość znikła...
Jakaś istota ludzka widocznie nieopodal od nich, znajdowała się w niebezpieczeństwie i błagała ratunku od Boga i ludzi...
— Opuść żagiel! — zakomenderował Gaston.
Joson wytrzeszczył oczy, ale nie ruszył się z miejsca.
— Nie rozumiesz? — zawołał groźnie margrabia.
— Owszem rozumiem panie.
— No więc na co czekasz?
— Nie mamy wioseł, gdy więc opuścimy żagiel, narazimy się na śmierć niechybną!
— Mniejsza o to!... Spiesz się, albo ja sam zrobię co trzeba.
I podniósł się z siedzenia.
Joson wyprzedził swego pana, ale z widoczną niechęcią wypełnił rozkaz.
Ściągnięty żagiel upadł na pokład.
Zaraz też szalupa zwolniła biegu a słaby statek rzucony na pastwę wiatru zakręcił się jak bąk i zaczął skakać jak dzika koza po grzbietach przepaści, w którą lada chwila miał się pogrążyć.
Gaston nie uważając na to nowe niebezpieczeństwo, na które sam dobrowolnie się narażał, stanął przy maszcie, oparł się silnie ażeby nie wpaść i zaczął się rozglądać do okoła.
W pierwszej chwili deszcz i piana pędzone wiatrem zalały mu twarz i oczy, tak że nie mógł nic zgoła widzieć.
Ale wkrótce spostrzegł tuż prawie małe czółno, na którem znajdowały się dwie osoby, narażone na śmierć prawie pewną, bo marna łupina jeszcze mniej niż szalupa Gastona mogła się oprzeć wzburzonemu żywiołowi.
— Nie wiesz kto są ci nieszczęśliwi? — zapytał Josona...
Chłopak przyłożył ręce do oczu a przyjrzawszy się dokładnie powiedział:
— Tak, tak, to oni.
— Co za oni? rybacy?...
— O! nie, wcale nie rybacy — rybacy lepiej by sobie radzili. Czółno zielone z białem... to czółno z Białego domku a na nim stary pan i panienka... Wpadli nieszczęśni w pułapkę, z której i nie wykręcą się z pewnością. Biedna panienka! to doprawdy wielka szkoda, ginąć tak marnie takiej młodej i ładnej jak ona.
— Nie bój się, nie zginie! — zawołał Gaston.
— Chyba że umie pływać jak ryba, bo innego dla niej ratunku nie widzę...
Gaston przerwał marynarzowi.
— Nie, my ją ocalimy!
— A to jakim znowu sposobem wielki Boże? — zapytał Joson ździwiony.
— Zaraz to zobaczysz chłopczyku.
— Czółno tonące znajduje się poza nami... wiatr i wzburzone morze oddalają nas od niego. Nigdy, nigdy nie potrafimy tam na czas dopłynąć... jeżeli w dodatku sami pierwsi nie utoniemy.
— Rozepnij żagiel! — zawołał margrabia, poczem usiadł zaraz na ławeczce i ster w ręce pochwycił.
Joson zrobił co mu rozkazano.
W tej chwili silny prąd uderzył w rozpięte na nowo płótno z taką siłą, że zatrzeszczało a statek przechylił się tak, iż przez parę sekund zdawało się że zniknie pod wodą zupełnie.
Uniósł się jednakże, dzięki swojej doskonałej konstrukcyi i zaczął znowu płynąć w kierunku lądu.
Joson pomyślał, że pan odstąpił bodaj od swojego niedorzecznego zamiaru i odzyskał nadzieję.
Zawiodła go jednak prędko.
Gaston dopłynął do brzegu śmiało i szczęśliwie, pomimo strasznych bałwanów, które co sekunda groziły pochłonięciem szalupy i zaczął płynąć przy tymże brzegu ażeby dotrzeć do tonących.
Przestrzeń najwyżej stu metrów oddzielała go od zielonego czółenka, morze jednak było tak rozszalałe, wiatr taki wściekły, że potrzebował jeszcze przynajmniej pół godziny płynąć.
I mógł dopłynąć cudem tylko, z narażeniem tysiące razy życia własnego, ale nie dbał o to i płynął z niesłychanie zimną krwią.
Nakoniec osiągnął cel zamierzony, to jest znalazł się w pozycyi pozwalającej mu płynąć z wiatrem.
Teraz mógł już doskonale rozróżnić dwie osoby siedzące w czółnie i wystawione na śmiertelne niebezpieczeństwo.
Byli to jak już wiemy starzec i młoda dziewczyna — nowi goście z Białego domku.
Starzec mógł mieć lat około sześdziesięciu, pomimo jednak włosów jak śnieg białych, wyglądał czerstwo i prawie młodo.
Z całą energią, lubo bez żadnego skutku, pracował nieszczęsny przy wiosłach.
Popychana, unoszona każdem poruszeniem morza, łupina, kołysała się straszliwie, ale nie poruszała z miejsca pomimo nadludzkich wysiłków starego.
Siedząca w tyle i silnie oburącz trzymająca się brzegów łódki młoda osoba cała w bieli, piękna jak anioł a jak śmierć wybladła, wznosiła oczęta ku niebu, i drżącemi usty powtarzała słowa modlitwy.
Długie jej błąd włosy rozwiane wiatrem, spadały od czasu do czasu zmoczone na ramiona, i okrywały je niby długim płaszczem złotym.
Gaston skierował się teraz w stronę czółna.
Dosięgnął go po paru minutach, bo wiatr dął wściekie i popychał szalupę jak błyskawicę.
— Odwagi!.. — krzyknął głosem, który ginął w pośród rozszalałego żywiołu — odwagi! odwagi!...
Można by sądzić wtedy, że zazdrosny ów żywioł nie chciał popuścić ofiar z objęć swoich, że przeznaczył na zagładę i odważnego wybawcę i tych których on chciał wyratować.
Bo burza wzmagała się gwałtownie, bo morze jak okiem sięgnąć, było białą pokryte pianą.
Rozległ się jakiś trzask suchy, trzask podobny do uderzenia pioruna i szalupa takiego doznała wstrząśnienia, że Gaston porwany z siedzenia do stóp masztu rzucony został.
Żagiel rozdarł się na trzy części, a szczątki jego nieużyteczne już zupełnie, fruwały w powietrzu.
Szalupa leciała jednak ciągle, lubo już tylko siłą rozpędu.
Skoro siłę tę utraci, stanie się bez wioseł igraszką strasznego żywiołu, a na dzieło zniszczenia nie będzie trzeba czekać zbyt długo.
Gaston ani pomyślał nawet o tych następstwach fatalnych.
Jedyna rzecz, która pochłaniała całą teraz jego uwagę, to coraz mniejszy dystans oddzielający go od czółna.
Wkrótce dystans ten zmniejszył się tak, że można było z ratowanemi rozmawiać
— Bóg mnie wysłuchał ojcze... — szeptała młoda dziewczyną, drżącym od wzruszenia głosem — bo oto pomoc nam przybywa...
— Blanko, dziecię ukochana moje — odpowiedział starzec — wiedziałem dobrze, że ty zginąć nie możesz, wiedziałem dobrze, że miłosierny Stwórca uczyni litość nad tak pięknem i dobrem stworzeniem!
Niestety!... zaledwie starzec wymówił te słowa pełne miłości, ufności i nadziei, ogromny bałwan nadbiegł tak blizko łódki, że biała piana zasłoniła wszystko, a po chwili ukazało się czółno dnem do góry.
Dwa rozpaczliwe okrzyki rozległy się w chwili katastrofy w powietrzu.
Gaston blady z przerażenia wydał taki sam okrzyk.
Joson padł na kolana i ręce skrzyżował na piersi.
— O! Matko Boża — zawołał — zlituj się, zlituj, nad nami... Biedny stary pan i śliczna panienka... zginęli już, a my zginiemy, za chwilę!... Boże przyjmij nasze dusze... Amen!
I Joson bił się w piersi, żałował za grzechy i żegnał nieustający.
Gaston stał na brzegu szalupy, trzymając się jedną tylko ręką masztu i patrzył uparcie w morze, jakby chciał przejrzeć jego głębie.
Nagle zawołał:
— Joson!
— Co panie?
— Patrzaj.
— Gdzie?
— Tam na lewo... w miejsce gdzie zniknęło czółno.
— Patrzę... panie Gastonie.. patrzę.
— I nie widzisz nic?
— Nic.
— A co w tej otchłani?... czy to nie biała suknia pokazuje się chwilowo?...
— Nie panie... to tylko... szmat piany się porusza...
— Patrz no jeszcze!
— Patrzę panie.
W pośrodku piany, zatonięte czółno, ukazało się znowu na wierzchu.
Jednocześnie postać ludzka zarysowała się pod wodą... najpierw ukazała się głowa a następnie ręce.
Był to starzec.
Chwycił się jedną ręką za czółno — usiłował wydobyć na wierzch, ale woda zalewała mu oczy; — krzyknął dwa razy przeraźliwie:
— Dziecko moje! córko moja, gdzie jesteś?
I znowu zniknął, ale tą razą umyślnie.
Dał nurka na chybił trafił, dla odszukania córki, która już może nie żyła.
— Nieszczęśliwy ojcze! — pomyślał Gaston. Bóg mi świadkiem, że pragnąłbym cię ocalić, gdybym nie miał do ocalenia córki.
Naraz Joson się odezwał.
— Panie!... panie!...
— Co takiego? mów prędzej!
— Oto jest!... oto jest... na prawo... tam... to ta biedna panienka... jestem zupełnie tego pewny!... Boże... tak niedaleko od nas.
— O gdybyśmy mieli drąg z hakiem.
Zaledwie Joson wypowiedział powyższe słowa, Gaston zwrócił oczy w miejsce wskazana i zobaczył pod wodą ubranie kobiece i długie bląd włosy.
Była to rzeczywiście młoda panienka z Białego domku.
Nie tracąc ani sekundy czasu, bo w takich razach sekunda znaczy godzinę, zrzucił przemokłe płócienne okrycie żeby mu nie tamowało ruchów i skoczył w przepaść.
Joson probował krzyczeć, ale głos zamarł mu w gardle, pozostał więc milczący i nieruchomy, podobniejszy do statuy raczej, aniżeli do żywego stworzenia.
Gaston z razu pokryty ogromną falą, wydobył się jednak zaraz i płynął z nadzwyczajną siłą do miejsca, gdzie przed chwilą ukazało się ciało dziewczęcia.
Kiedy dopłynął, widzenie już znikło niestety!
Gaston dał nurka wtedy.
Zostawał blizko pół minuty pod wodą.
Trzy razy wypłynął na powierzchnię dla zaczerpnięcia powietrza i trzy razy ręce miał próżne...
Po trzy razy zanurzał się bez skutku.
Czwarty raz był nareszcie szczęśliwszy..
Ukazał się jak młody tryton, wynoszący z głębi wody oceanidę zemdloną.
Lewą ręką otoczył wątłą kibić dziecka, które wyrwał bałwanom.
Czy tylko prześliczna istota nie była już aby trupem?
Gaston szukał oczami szalupy.
Wzmagający się wiatr, popchnął ją w stronę ziemi.
Była już dosyć daleko.
Próbować jej dosięgnąć byłoby prawdziwem szaleństwem.
Gaston to zrozumiał i skierował się do wywróconego czółna, przy którym znalazłby punkt oparcia, tak mu bardzo potrzebny dla odzyskania sił wyczerpanych...
Dopłynął do niego z trudnością, bo ciężar jaki dźwigał, paraliżował każde poruszenie, a ocalenie podczas takiej burzy, było przedsięwzięciem nadludzkiem.
Młody człowiek wiemy o tem, słynął za najlepszego pływaka, a potrzeba jednak było nadzwyczajnej zręczności aby nie utonął.
Dopłynął nakoniec do czółna, i w chwili gdy chwytał ręką za jeden z jego boków, głos jakiś głuchy, jakby wychodzący z głębi otchłani, odezwał się tuż po za nim w te słowa:
— Córko droga, jedyna moja... Blanko moja ukochana... zaczekaj na mnie dziecino... ja idę połączyć się z tobą... ja cię przeżyć nie chcę i nie mogę... idę, idę do ciebie... poczekaj chwilkę.
Gaston odwrócił się żywo i spostrzegł po przez obłok ze mgły, straszną głowę osłabionego starca.
Z wielkim wysiłkiem trzymał się on jeszcze na wodzie, ale już, już miał utonąć.
Oślepiony miotającemi się do okoła bałwanami, nieszczęśliwy ojciec nie spostrzegł wcale Gastona.
Sekunda jeszcze, a wszystko będzie dlań skończone.
— Odwagi panie!... — krzyknął margrabia — zrób pan jedno jeszcze wysilenie... dopłyń do czółna... nie rozpaczaj... — córka twoja ocalona!...
— Ocalona?... — zawołał starzec głosem nieopisanym... ocalona, powtórzył raz jeszcze.
— Tak ocalona... przysięgam.
— Czyjże to głos? — kto to przemawia do mnie? — Czy to sam Bóg? czy anioł z nieba przezeń zesłany?
Pomimo grozy położenia, Gaston nie mógł się powstrzymać od uśmiechu.
— Dobry panie, odpowiedział — nie jestem wcale aniołem, jestem najzwyczajniejszym człowiekiem, sąsiadem Białego domku...
Znajdowałem się także na morzu i przed chwilą pospieszyłem na ratunek córce pańskiej, którą podtrzymuję jak mogę najlepiej przy przewróconym zielonym czółnie. Pospieszaj pan do nas jak możesz najprędzej.
Słowa te przywróciły starcowi siły.
— Jeżeli moja córka żyje — zawołał płynąc ciągle, to dla czego się do mnie nie odezwie? — Blanko, błagam cię, przemów słówko jedno — tylko słówko! — potrzebuję usłyszeć twój głos ukochany!... Blanko odezwij się koniecznie...
— Panie, — odrzekł Gaston, — córka pańska nie jest w stanie odpowiedzieć panu w tej chwili.
— Więc nie żyje?... nie żyje?...
— Owszem żyje... zemdlona tylko...
Margrabia Castella nie był pewnym czy wydobyta z morskich otchłani dziewica była jeszcze przy życiu, ale kłamstwo niewinne miało przecie dodać starcowi trochę odwagi.
Dosięgnął on nareszcie czółna i tak jak Gaston uchwycił się go silnie rękami, a ucałowawszy zimne czoło córki, odezwał się do jej wybawiciela.
— Dla ocalenia jej ryzykowałeś własne swoje życie!... Czy żyć będzie, czy umrze, błogosławię ci z głębi duszy i gorąco błagać będę Boga, ażeby błogosławieństwo starca dało ci szczęście wśród życia.


∗             ∗

Upłynęło pół godziny.
Burza uspakajała się stopniowo.
Chmury zaczęły się rozchodzić, a gdzieniegdzie ukazywać się zaczynały niebieskawe obłoczki, nieomylne zwiastuny pogody.
Stan morza nie przestawał być groźnym, wiadomą bowiem jest rzeczą, że raz rozhukane, długo nie może się uspokoić i szaleje wtedy jeszcze, gdy na niebie zupełna już panuje pogoda.
Położenie trojga rozbitków naszych było przerażające, nie mieli żadnej nadziei ocalenia.
Gaston Castella i starzec z Białego domku, przyczepieni jeden obok drugiego do słabego czółna, podtrzymywali po nad wodą głowę młodego dziewczęcia, nie dającego żadnych znaków życia.
Prawie mila odległości oddzielała ich od brzegu.
Nie mogli myśleć o przepłynięciu tej przestrzeni z tym drogim ciężarem, bo upadali ze znużenia, bo skostniałe ich członki zaledwie się poruszały.
Nie mogli wątpić że czeka ich śmierć niechybna, skoro puszczą się łódki, do której się przyczepili.
Szalupa popychana wiatrem zniknęła już zupełnie z oczu.
Zapewne już utonęła, zapewne otchłań morska zawarła się już dawno nad ciałem nieszczęśliwego marynarza.

Koniec części pierwszej
CZĘŚĆ DRUGA

I.
W domku wiejskim Castella.

Bałwany nie przestawały bić jeden za drugim z jednaką siłą.
Minuta za minutą wlokły się rozpaczliwie, a każda z nich wydawała się naszym rozbitkom wiekiem całym.
Od dosyć długiego czasu dwaj mężczyźni uczepieni przy boku czółna i podtrzymujący wspólnie młodą zemdloną, nie odzywali się do siebie wcale.
Gaston przerwał pierwszy milczenie.
— Panie!... — rzekł zwracając się do starca.
Ten ostatni odpowiedział mu głosem chrapliwym, wydobywającym się zaledwie z gardła.
— Słucham cię dziecko drogie... co mi masz do powiedzenia?...
— Mam panu zwiastować niedobrą niestety nowinę.
Starzec zadrżał.
— Niedobrą nowinę? — powtórzył. Boże wielki! czy myślisz że już nie żyje?...
— Nie, wcale tego nie myślę, mam owszem przekonanie że żyje...
— No więc cóż takiego?...
— Oto że zbliża się chwila, w której nie będę mógł panu dopomagać...
— Czy myślisz nas opuścić, po tem coś dla nas uczynił? — wykrzyknął starzec.
— Niech mnie Bóg broni panie!... Ale pomimo całej silnej woli mojej czuję, że siły coraz bardziej mnie opuszczają, że za chwilę ręce mi zesztywnieją, a sparaliżowane nogi odmówią posłuszeństwa... Upadnę jak ołów i pierwszy lepszy bałwan porwie ciało moje. — Na miłość Bozką, dziecko trzymaj się... podwój odwagę i wytrwaj do końca!...
— O! panie wierzaj mi że robię wszystko, co tylko w mojej mocy, walczę i będę walczył o ile można tylko będzie. Ale napisano tam wysoko, że muszę umierać za chwilę... trzeba się poddać woli Najwyższego... A najbardziej wierzaj mi pan, martwi mnie to że nie dotrzymam wam placu w takiej krytycznej chwili...
— Jam starzec, a jeszcze mam siłę, — odpowiedział nieszczęśliwy ojciec, — tak jest, mam siłę nadludzką, a czerpię ją w silnej woli... Idź za moim przykładem synu!... Aby mi wyrwać moję córkę, aby mnie oderwać od łódki, do której się przyczepiłem, potrzebaby mi przecinać ręce. Ty mężczyzna młody i silny, powinieneś sto razy więcej wytrzymać odemnie.
Gaston nic nie odpowiedział, bo zaledwie słyszał zwrócone do siebie wyrazy.
Zdawało mu się że serce bić mu przestaje, że krew ścina się w żyłach, że nerwy tężeją i tracą moc poruszania.
Jednocześnie uczuł zupełne zgnębienie moralne.
Myśl i wola odstąpiły go a chwyciła dziwna jakaś senność.
Pozostało mu zaledwie tyle jeszcze siły, ażeby wyszeptać:
— Umieram... żegnam cię matko!...
Gaston Castella kończył już prawie..
Lada chwila padnie z pewnością ofiarą swojego poświęcenia!...
Ale w tej ostatniej chwili, w pośród hałasu rozhukanego morza, dały się słyszeć jakieś głosy ludzkie.
Starzec podniósł głowę opadłą na piersi.
Niewymowna radość zajaśniała na jego bladej twarzy.
Odzyskał całą energię swoję i głosem jak mógł najdonioślejszym zawołał na swojego towarzysza:
— Żagiel! żagiel!... płyną do nas!... jesteśmy ocaleni!...
Słowa te uczyniły na Gastonie wrażenie nadzwyczajne, cudowne prawie i niby iskra elektryczna wstrząsnęły prawie już trupem.
Prawą ręką silniej uchwycił się łódki, lewą ciągle podtrzymywał wiotką kibić młodej kobiety.
Tak jak i jego towarzysz wzniósł się ponad fale i tak samo z kolei wykrzyknął:
— Żagiel!... żagiel!... jesteśmy ocaleni!...
Rozbitki nie mylili się.
Niedaleko od czółna płynął istotnie wielki statek rybacki z sześcioma ludźmi załogi i widocznie starał się przybliżyć do tonących.
Za statkiem wlokła się porozbijana szalupa.
Była to szalupa Gastona, która gnana wichrem ku brzegowi, napotkaną zostąła przez duży statek powracający do najbliższego portu rybackiego.
I szalupa i Joson przetrwali bez szwanku całą gwałtowność burzy.
Sternik statku znał dobrze Josona i zaraz zabrał go na pokład.
Jak tylko młody chłopak uspokoił się trochę z przestrachu i był w stanie przemówić, opowiedział w tej chwili w jakiem szalonem niebezpieczeństwie pozostawił swojego młodego pana.
Wszyscy okoliczni rybacy poważali i kochali panią Castella, której miłosierdzie nie miało granic i wszyscy uwielbiali Gastona, z którym się często spotykali na pełnem morzu i który zawsze obdarowywał ich tytoniem lub cygarami.
— Hej chłopcy! — wykrzyknął sternik, — nie pozwolimy przecie u licha zginąć panu Gastonowi, nieprawda?...
— Na pomoc mu! na pomoc... — wykrzyknęli majtkowie z nieopisanym zapałem, — musimy go ocalić jeżeli tylko zdążymy!...
I nie tracąc ani chwili, popłynęli w kierunku, jaki im wskazał Joson.
Poszukiwanie podobne, było bardzo rzecz prosta, niepewne i na tysiąc jedno mogło się udać zaledwie.
Łatwo było przecie obrać niewłaściwy kierunek, łatwo było przepłynąć około przewróconego czółna a nie spostrzedz go z daleka.
Opatrzność jednak zrządziła inaczej, nie pozbawiła nieszczęśliwych tej ostatniej nadziei wybawienia!...
Zaledwie statek upłynął pewną przestrzeń po nad brzegiem, Joson, rozglądający się na wszystkie strony zawołał:
— Otóż są!... otóż są nareszcie!...
Rybacy krzyknęli również z radości i te ich głosy doleciały najprzód do uszu starca,
Kilka minut potrzeba było wszystkiego, ażeby dotrzeć do przewróconego czółna.
Rzucono liny — dwaj najsilniejsi majtkowie czepili się takowych i powrócili niezadługo, niosąc w swoich silnych ramionach Gastona Castella, młodą panienkę i jej ojca.
Skoro tylko starzec znalazł się na pokładzie wolny od wszelkiego niebezpieczeństwa, chwyciła go naturalna reakcya.
Po nadzwyczajnym wysiłku woli i energii, przyszło zupełne osłabienie.
Pochylił się ku córce, którą nieprzytomną jeszcze położono na kupie sznurów i zemdlał w tej chwili także.
Gaston przeciwnie, czuł się doskonale, siły mu powróciły i serdecznie dziękował rybakom.
— Eh! głupstwo panie, głupstwo nie warte podziękowania!... Czyż można było, trzem istotom bozkim pozwolić opić się wody, skoro była jeszcze możność ratunku?... Zresztą było to przecie świętym obowiązkiem naszym.
— Obowiązkiem — zawtórowali majtkowie.
— Nie mamy się czem tak bardzo chwalić i nie mówmy więcej o tem... Niech pan będzie łaskaw, panie Gastonie, powiedzieć lepiej, gdzie mamy płynąć do lądu.
— Gdzie najbliżej moi przyjaciele jedynie, a zatem do Białego domku, bo tam mieszkają ten oto starzec i córka jego, ta panienka...
— Czy panu tak pilno na ląd, panie Gastonie?
— Zapewne!...
— Chcesz pan jednak posłuchać dobrej rady?...
— Bardzo o nią proszę.
— No, to niech pan rozkaże płynąć prosto do pana.
— Dla czego?...
— A!... bo widzi pan...
— Rezydencya mojej matki, znajduje się dalej przecie niż Biały domek.
— Prawda panie, wiatr jednak zmienił raptownie kierunek — i gdy we dwadzieścia minut znajdziemy się przy pańskim ogrodzie, na dostanie się do Białego domku, godziny badaj za mało, a przytem jeżeli mama pańska wie, żeś wyruszył na morze w czas taki okropny, to, musi być bardzo zaniepokojoną i ucieszy się i uspokoi, gdy zobaczy pana nareszcie.
Ta ostatnia uwaga wpłynęła w zupełności na młodego człowieka.
Uznał poczciwą uwagę dzielnego rybaka i statek, odbiwszy od brzegu, puścił się z wiatrem ku letniej rezydencyi Castella.
Nie podejmujemy się bynajmniej opisywać stanu duszy margrabiny, gdy zobaczyła nadciągającą burzą i fale bijące z taką okropnością.
Nie podejmujemy się opisywać okropnych tortur, jakiemi szarpane by serce kochającej matki..
Prawie nieprzytomna z przerażenia pobiegła z gołą głową na brzeg morski i pomimo silnego wiatru, który co chwila groził jej porwaniem, pomimo strumieni piany, które pokrywały ją całą gdy olbrzymi bałwan rozbił się u jej nóg prawie, stała drżąca z oczami zapatrzonemi na morze.
Załamywała ręce, biła się w piersi, klękała na mokrym piasku, szepcząc słabym głosem...
— Boże! zachowaj mi dziecko moje jedyne... Przyjmij życie moje w ofierze, ale ocal Gastona!... Zabij... mnie zabij... ale jego mi ocal!...
I potem zrywała się znowu i zgorączkowana krzyczała:
— Nie, nie, jego już nic nie może uratować! zgubiony! na wieki zgubiony!
Pani Castella jak wiemy, żyła wyłącznie dla syna.
Gaston był jedyną jej miłością, jedyną jej pociechą i nadzieją.
Gdyby cierpienie moralne jakie przechodziła biedna matka, przedłużyły się jeszcze, byłaby na pewno postradała zmysły.
Z każdym nadpływającym bałwanem, widziała martwe zwłoki syna.
Na szczęście skończyło się bolesne oczekiwanie.
Żagiel jakiś zarysował się zdaleka i coraz się powiększał.
Wkrótce margrabina mogła rozróżnić statek rybacki, a na jego pokładzie gromadkę ludzi, z pośród której jeden powiewał białą chustką.
Przeczucie nie mogło ją mylić.
Wielka odległość nie pozwoliła dojrzeć rysów ukochanego dziecka, ale serce matki nie mogło nie przeczuć, to był on, jej syn.
Ale rozpacz zmieniła się w oczekiwaną radość
Ich statek znalazł się w pobliżu przystani, sternik nakazał zwinąć żagle i zarzucić kotwicę daleko na piasku, ażeby utrzymać się w możliwym położeniu.
Dwaj majtkowie zeszli z silnemi linami do szalupy przyczepionej z tyłu. Postawiono rodzaj drabinki, zeszli z niej Gaston i Joson a za nimi starzec, którego zemdlenie nie trwało długo.
Następnie Gaston odebrał z rąk jego młodą panienkę, ciągle jeszcze zemdloną, a petom szalupa kierowana zręcznie, osiadła nakoniec na nadbrzeżnym piasku.
— Byłaś bardzo niespokojną... myślałaś że już zginąłem... nieprawda kochana matko? — zawołał margrabia rzucając się w objęcia pani Castella, która przez kilka chwil przyciskała go do piersi i pokrywała gorącemi pocałunkami. Mamo droga, ja nie sam jestem... przyprowadzam ci gości — odezwał się po chwili do płaczącej łzami radości matki.
— Któż to taki? — spytała margrabina.
Gaston wskazał na starca i młodą panienkę.
— A! jakież to śliczne dziecię! — wykrzyknęła pani Castella zbliżając się do zemdlonej. — Jakaż ona piękna pomimo bladości i oczu przymkniętych!... Cóż to za straszna katastrofa spowodowała to omdlenie?...
— Byliśmy w najokropniejszem niebezpieczeństwie, — odpowiedział starzec, — gdyby nie bohaterskie poświęcenie się syna pani, z pewnością byłoby po nas...
— Gaston ją uratował! — szepnęła margrabina z radością i dumą. — Cóż to za szczęście prawdziwe... jakże mi się drogiem stanie to dziecko prześliczne!...
Pani Castella niezmiernie była ciekawą dowiedzieć się szczegółów wypadku, w którym jej syn dał tyle dowodów energii i męztwa.
Ale nakazała milczenie słusznej swojej ciekawości.
Chwila nie była stosowną na rozpytywanie.
Młoda osoba potrzebowała najśpieszniejszego ratunku. Gaston i starzec nie mogli pozostawać w przemokniętej odzieży, w której drżeli od zimna.
To też pani Castella zabrała się zaraz do spełnienia swojego obowiązku
W parę chwil Blanka leżała w ciepłem wygodnem łóżku i dzięki staraniom margrabiny, odzyskała niezadługo przytomność.
Wstrząśnienie moralne było jednak zanadto silne dla wiotkiej i delikatnej natury.
Zaledwie wyprowadzono ją z upartego omdlenia, wywiązała się silna gorączka i maligna.
Było to następstwo zupełnie naturalne i przewidziane zupełnie.
Margrabina chciała sama przepędzić noc przy łożu panienki, ale żadne perswazye nie zdołały namówić strapionego ojca ażeby wypoczął.
Pani Castella i jej gość w czasie czuwania przy chorej, która w gorączkowym półśnie wymawiała słowa i wyrazy bez związeku, prowadzili ze sobą półgłosem rozmowę.
Starzec opowiedział matce Gastona, że jest baronem de Jessains, dawnym oficerem marynarki, że posiada znaczne dobra w kraju, że przed piętnastu laty umarła mu żona przy urodzeniu córki i że od tej pory pogrążony w żałobie, żyje tylko dla Blanki, jedynego ukochanego swego dziecka.
Doktorzy zalecili morskie kąpiele dla wzmocnienia delikatnego i wrażliwego jej organizmu, wynajął więc Biały domek i postarał się o czółno do wyjazdów, z których pierwszy, powiódł się tak fatalnie.
Położenie barona i pani Castella, było wielce do siebie podobne.
I baron i margrabina byli niepocieszeni — on po stracie żony, ona po stracie męża.
Oboje także mieli po jedynem tylko dziecięciu, nad które nic więcej nie kochali na świecie.
Wreszcie wypadek zapoznał ich i zbliżył, jak gdyby byli przeznaczeni dla siebie.
Podobieństwo to położenia, pociągnąło ich do siebie.
Pani Castella uczuła żywą sympatyę do ojca Blanki.
Stary baron nabrał odrazu uwielbienia dla pani Castella.
Uścisnęli się za ręce, jak starzy przyjaciele.
Całą noc prawie spędzili na rozmowie.
Nad ranem wielkie polepszenie zaszło w stanie Blanki.
Sen głęboki, spokojny, wydał skutek doskonały.
Kiedy się przebudziła, jasne promienie słońca zaglądały do pokoju.
Uśmiechnęła się słodziutko do pochylonego nad nią ojca.
Gorączka minęła....
Było to prawdziwie rozkoszne dziecko z tej Blanki de Jessains.
Miała zaledwie lat piętnaście skończonych.
Średniego wzrostu, nadzwyczaj zgrabna, miała w całej osobie coś niezwykle miłego.
Cerę miała śnieżnej białości i pyszne bląd włosy spadające aż do ziemi.
W prześlicznych o długich rzęsach oczach, mienił się błękit morza i prowansalskiego nieba.
Bransoleta mogła jej służyć za pasek, a rączka i zgrabna nadzwyczaj nóżka, świadczyły o arystokratycznem pochodzeniu.
Pod tą powłokę nadzwyczajnej piękności, kryła się przepiękna dusza, niezwykła inteligencya i gorące szlachetne serce...
Możemy bez żadnej przesady powiedzieć, że Blanka była ideałem doskonałości.
Pan de Jessains ściskał i całował córkę z podwójną czułością.
Dziecko zdziwiły trochę te nadzwyczajne pieszczoty.
Gorączka i sen zmąciły jej pamięć.
Zaledwie przypominała sobie wczorajszą burzę i niebezpieczeństwo, z jakiego cudem prawie wyrwaną została.
Kiedy ojciec opowiedział jej wszystkie szczegóły wypadku, kiedy opisał jej bohaterskie poświęcenie Gastona Castella, młoda dzieweczka krzyknęła i zarzucając ręce na szyję margrabiny rzekła:
— O! jakże pani musi być dumną, jak szczęśliwą z takiego syna!...
Pani Castella odpowiedziała jej na to gorącemi pocałunkami.
Zaraz rano lokaj margrabiny poniósł bilet pana de Jessains do Białego domku z rozkazem, który spełniono natychmiast, bo natychmiast panna służąca stawiła się z ubraniem dla swojej młodej pani.
Blanka powstała z łóżka, ubrała się i uczuła tak zdrową, jak gdyby nic nie wstrząsnęło jej organizmem.
Pan de Jessains nie chciał nadużywać gościnności margrabiny i zamierzał zaraz odjeżdżać do siebie.
Ale pani Castella oparła się temu stanowczo.
— Jesteś pan moim gościem, — powiedziała uprzejmie, — i musisz mi być posłusznym... Nie puszczę państwa przed śniadaniem. Bo czyż nie jest koniecznem prawie, aby Blanka zapoznała się ze swym wybawcą?...
Pan de Jessains przystał chętnie i pierwszy raz od dawnego czasu, dwie obce osoby zasiadły do stołu z matką i synem.
Podczas śniadania Gaston, zwykle poważny i zamyślony, był coś zupełnie innym.
Zdawało się że nie zwracał uwagi na ogólną rozmowę, bo jeżeli pan de Jessains zwrócił się z czem do niego, mieszał się bez żadnej widocznej przyczyny i dziwił matkę swojemi bez związku odpowiedziami.
Oczy trzymał uparcie wlepione w posadzkę, jak gdyby nie Śmiał podnieść w górę głowy.
Jeżeli na chwilę spojrzał na pannę de Jessains, siedzącą na przeciw niego i spotkał jasne łagodne jej spojrzenie, gwałtowny rumieniec okrywał mu policzki i czoło i znowu mieszał się jak winowajca przyłapany na uczynku.
— Boże wielki! cóż mu się stało? — myślała sobie pani Castella.
Obawiała się czy czasami straszne wczorajsze przejście, nie wpłynęło na chwilowy rozstrój jego umysłowy.
Śniadanie skończyło się nie tak wesoło, — z powodu dziwnego zachowywania się Gastona.
Pani Castella pilno było pozostać sam na sam z synem, ażeby go wypytać o powód zmiany jakiej pojąć nie była w stanie.
Skoro więc pan da Jessains powstał aby się pożegnać, nie zatrzymywała go tym razem wcale.
Gdy Blanka z ojcem zabierali się do wyjścia, Gaston który to czerwienił się, to bladł na przemiany, poprosił drżącym głosem o pozwolenie odprowadzenia ich do domu.
— Czyż sądzisz pan, że jakie nowe zagraża nam niebezpieczeństwo? — zapytał z uśmiechem baron i szukasz nowej okazyj, aby narazić za nas życie, jak to uczyniłeś wczoraj?
— Tym razem nie ma obawy o jakiekolwiek niebezpieczeństwo — wyszeptał. młody człowiek — mnie zaś nie chodzi o nic innego, jak tylko o przepędzenie jeszcze godzinki dłużej w towarzystwie pańskiem.
— Niechże mnie Bóg broni, abym mógł odmówić tak zaszczytnej dla mnie prośbie. Chodź, chodź z nami kochane dziecko, a że córka moja jest jeszcze trochę osłabiona, skorzysta więc i wesprze się na silnem twojem ramieniu.
Posłyszawszy te słowa, Gaston stracił kontenans i zaczerwienił się jak rozkwitła piwonja.
Dziwnym zbiegiem okoliczności twarz Blanki zarumieniła się także.
Po raz ostatni ucałowała panią Castella i udali się we troje w drogę małą ścieżynką, ciągnącą się około wybrzeża.
Niebo było jasne, lazurowe morze spokojne, wypoczywało jakby w głębokim śnie, po gwałtownem burzeniu się wczorajszem.
Powierzchnia gładka, jakby szklana, błyszczała na słońcu, drobne ziareczka miki, świeciły jakby brylanty na piasku.
Gaston szedł z panem de Jessains, Blanka o parę kroków za nimi.
Zatrzymywała się co chwila, aby podnieść to jaki błyszczący kamyk, to jaką muszelkę przyniesioną przez wczorajszą burzę.
Panowie bardzo mało rozmawiali i zaledwie od czasu do czasu, zamieniali po parę słów nic nie znaczących ze sobą.
— Gaston zapadł znowu w ten dziwny stan roztargnienia, w jakim widzieliśmy go przy stole.
— Dla czegóż tak się domagał, ażeby nam towarzyszyć?... — myślał sobie pan de Jessains... — jeżeli wcale się nie odzywa.
Nagle Blanka lekko po za nimi krzyknęła.
Pan de Jessains obrócił się co żywo a Gaston zbladł śmiertelnie.
— Blanko — zapytał baron — co ci jest!... co ci się przytrafiło moje dziecko?...br> — Nic mój ojcze... — odpowiedziała panienka — nic a nic zgoła...
— Na prawdę?..
— Zapewniam, cię mój ojcze...
— A jednakże krzyknęłaś?...
— Krzyknęłam najniepotrzebniej.
— Niech tak będzie!... skoro tak chcesz... ale musisz przecie przyznać, że nie krzyknęłaś, bez przyczyny.
— Prawie, a przynajmniej taka to bagatelka, że wstydzę się przyznać doprawdy.
— Bagatela czy nie bagatela, musisz mi ją powiedzieć.
— A to chciałam biegnąć, źle stąpnęłam, uczułam lekki ból, i myślałam, że skręciłam sobie stopę.
— A jesteś jednak pewną że się to nie stało.
— Oh!... najpewniejszą ojczulku... Patrz oto.
Wysunęła się naprzód i postąpiła kilka kroków.
Pan de Jessains uspokoił się zupełnie.
— Miałaś racyę — mówił pan de Jessains — to nic albo bardzo niewiele, sądzę jednakże, że dobrze zrobisz jak posiedzisz pięć minut.
— Mam siadać?... A to po co?
— Ażeby noga wypoczęła.
— Nie czuję najmniejszego bólu, mogę iść daleko dalej aniżeli do naszego domku.
— Oprzej się przynajmniej na moim ramieniu.
— Co też to ojczulek mówi! — wykrzyknęła Blanka z prześlicznym gestem. Fatygować cię kiedy nie potrzebuję pomocy!... nie, nigdy przenigdy nie zgodzę się na to.
— No to! — ciągnął śmiejąc się stary — skoro odrzucasz ramię ojca, ofiaruję ci młodsze i silniejsze...
Panie Gastonie — dodał, zwracając się do towarzyszą — proszę cię, podaj rękę temu kochanemu dzieciakowi.
Gaston poskoczył.
Blanka w milczeniu, ze spuszczonemi oczyma, oparła swoją drobną rączkę na drżącem trochę ramieniu młodzieńca.
— A teraz, — mówił wesoło pan de Jessains, idźcie naprzód, ja będę zamykał pochód... — to obowiązek starego gwardzisty!
Blanka i Gaston ruszyli tak wolno, że można by pomyśleć, iż oboje zgadzali się na przedłużenie sytuacyi, która ich jednak zdawała się żenować oboje.
Nie mówili do siebie ani słowa.
Oczy zwrócone na piasek, po którym postępowali, nie zamieniły ani jednego spojrzenia.
Blanka o ile tylko mogła starała się jak najlżej dotykać ręki Gastona, Gaston nie śmiał przyciągnąć jej ku sobie.
Była to rzecz bardzo istotnie zabawna, widzieć tego dumnego pięknego młodzieńca, onieśmielonego do tego stopnia, iż nie był zdolnym przemówić jednego słowa wobec dziecka, które wyratował z narażeniem własnego życia, które tak długo trzymał w objęciach nad rozwartą przepaścią, w którą o mało nie pogrążyli się oboje.
Pan de Jessains nie mówił nic, tylko głową potrząsał, tylko uśmiechał się do siebie znacząco.
Doszli nareszcie do domu.
— Moje kochane dziecko — odezwał się wtedy baron serdecznie — my od wczoraj byliśmy waszemi gośćmi, — bądźże ty naszym choćby chwilę — i wstąpże na odpoczynek do nas.
Gaston nie dał się prosić oto dwa razy — przestąpił próg Białego domku z silnie bijącem sercem i wszedł do saloniku, bardzo skromnie umeblowanego albo raczej nieumeblowanego wcale, jak to zwykłe bywa w kąpielowych mieszkaniach nad brzegiem morza.
Na znak dany przez ojca, panna de Jessains wyszła z pokoju.
Gaston odzyskał natychmiast całą swobodę umysłu i zaczął rozmowę.
Blanka powróciła po chwili z karafką oranżady w ręku.
Gaston zmieszał się na nowo, przyjął z radością ofiarowany sobie napój — a czego nie potrzebujemy bodaj dodawać, że wydał mu się on cudownym jakimś nektarem, delicyą o jakiej bogowie nawet nie mogli mieć pojęcia.
Wizyta Gastona nie trwała długo.
Po pół godzinnej roztargnionej i ciągle urywanej rozmowie, zaczął się żegnać z gospodarzem i z jego córką, zdobywszy się jednak na zapytanie; czy wolno mu będzie odwiedzić ich czasami.
Blanka zarumieniła się po uszy.
— Będziesz zawsze bardzo pożądanym dla nas gościem — odpowiedział stary baron — przychodź zatem jak najczęściej — przychodź przekonany, że znajdziesz wdzięczne zawsze serce ojca, który nie zapomni ci nigdy, iż uratowałeś życie ukochanej jego córki...
Po wyjściu z Białego domku, Gaston szedł z razu bardzo wolno, potem coraz prędzej, a od pół drogi leciał już pędem prawie.
Gdy dopadł progu swojej willi, ledwie oddychał ze zmęczenia, a pot kroplisty wystąpił mu na skronie.
— Boże mój — mówiła sobie margrabina — Boże co mu się stało? — można doprawdy przypuszczać, że biedak postradał zmysły...


II.
Blanka i Gaston.

Gaston rzucił się na fotel i drżącą ręką ocierał pot z czoła.
Margrabina zbliżyła się do niego, przyłożyła lekko rękę do czoła syna i zapytała z obawą.
— Gastonie — co tobie jest dziecko moje? Jakiś widoczny nieład panuje od rana w twoim umyśle — dla czego pędziłeś tak żeś z sił prawie zupełnie opadł?... Niepokoisz mnie doprawdy chłopcze. Powiedz mi proszę otwarcie, co się z tobą dzieje?...
— Co się we mnie dzieje... chcesz wiedzieć co się we mnie dzieje droga mamo?...
— Tak, chcę o tem wiedzieć koniecznie.
— A sama nie domyślasz się wcale?...
— Nie, i dla tego pytam się ciebie.
— Przypominasz sobie jednak nie tak dawne przecie życzenie, ażebym poszukał sobie żony?... Odpowiedziałem ci wtedy, że małżeństwo przeznaczone jest od Boga i że wierzę że później czy wcześniej ześle mi tę, którą mi sam przeznacza?... Czy przypominasz to sobie droga mamusiu?...
— Pamiętam to doskonale. Ale cóż z tego? — zapytała pani Castella, która zaczynała domyślać się już wszystkiego.
— Chcę ci właśnie powiedzieć, że moja przepowiednia ziściła się... dobroczynna Opatrzność zesłała burzę i wśród niebezpieczeństw dała mi poznać tę, z którą mam podzielić życie.
— Co? — wykrzyknęła margrabina, panna Blanka de Jessains...
— Kocham ją matko, kocham!... — przerwał Gaston. — Czyż nie byłabyś szczęśliwą nazywając ją swoją córką?...
— O! byłabym bardzo, bardzo szczęśliwą! — odpowiedziała pani Castella, bo wierzę, że dusza i serce tego prześlicznego stworzonka, są równie piękne jak jej buziak... Ależ Blanka to przecie dziecko jeszcze...
— Ma przeszło lat piętnaście a dziewczynka w piętnastym roku staje się dziewicą...
— Czyż jej ojciec zgodzi się na wydanie jej za mąż tak młodo?...
— Będę czekał jeżeli będzie potrzeba.
— A czy ta miłość twoja jest prawdziwą, głęboką?... Czy się nie mylisz co do uczucia jakiego doświadczasz?...
— O! matko... — szepnął Gaston jakby oburzony.
— Blanka de Jessains godna jest uwielbienia, przyznaję to z całego serca... — mówiła margrabina, — ale nie znasz jej prawie... widziałeś ją wczoraj po raz pierwszy zaledwie.
— I po raz pierwszy uczułem jak mi serce zabiło!... Miłość jak piorun uderza w jednej chwili. Wierz mi mamusiu, bo ci to powtarzam i przysięgam, wierz mi, że kocham Blankę de Jessains i ją jednę tylko kochać będę całe życie.
Pani Castella bardzo chętnie uwierzyła synowi.
Nazwisko de Jessains znanem jej było od dawna, wiedziała że należy do starej rodziny francuzkiej, wiedziała że baron osobiście potrafił zjednać sobie wielkie poważanie u ludzi.
Nie wiedziała tylko jakie jest jego położenie majątkowe.
Być może, że majątek ma niewielki, bo skromne urządzenie się ojca i córki w Białym domku, pozwalało na to przypuszczenie, chociaż znowu pan de Jessain wspominał przecie o wielkich dobrach jakie posiadał.
Ale wielkie majątki przynoszą często niewielkie dochody — może więc taki tu właśnie wypadek.
Zresztą nie wydało się to pani Castella rzeczą tak wielkiej wagi.
Czyż Gaston po jej śmierci nie będzie miał stu tysięcy liwrów rocznej renty?...
Czyż nie odda mu z radością większej części dochodów od razu?...
Skoro i tak byliby dosyć bogaci, niewielki majątek jego przyszłej, nie powinien być przeszkodą, w połączeniu się tak pod każdym innym względem dobranej pary.
Wiemy, że pani Castella nie wróżyła już sobie długiego życia.
Najgorętszem jej pragnieniem było, aby przed śmiercią popatrzeć na szczęście syna, aby widzieć go połączonego z kobietą godną miłości — otoczonego dziećmi, w których odżyje nazwisko margrabiów Castella. Pragnęła też, ażeby to jej życzenie ziściło się jak najprędzej.
Gaston zakochany po uszy, nie miał także ochoty na czekanie.
Zaczął nalegać tak natarczywie, że pani Castella zdecydowała się na krok stanowczy i zaraz nazajutrz udała się z nim razem do Białego domku.
Pan de Jessains spodziewał się tej wizyty.
Lepiej niż pani Castella, zrozumiał wczoraj, jak wielkie, głębokie wrażenie uczyniła jego córka na Gastonie.
Nie zdziwił się też także wcale, gdy usłyszał proźbę margrabiny.
— Zanim odpowiem na zaszczytne żądanie pani, — odrzekł wzruszony baron, muszę wyznać naprzód otwarcie, że majątek na jaki Blanka może liczyć, nie jest równym majątkowi jaki państwo posiadają, a jaki jak słyszałem wynosi kilka milionów liwrów. Blanka pani margrabino, będzie miała po mojej śmierci najwyżej dwanaście do piętnastu tysięcy rocznej renty... Przyzna pani, że to nie wiele.
— Ależ panie, — odpowiedziała pani Castella z pełnym godności uśmiechem — to nas wcale nie obchodził... Podobne kwestye nie istnieją ani dla mnie, ani dla mojego syna... życzymy sobie zaszczytnego połączenia się z domem pańskim, prosimy o rękę Blanki, ale nie pytamy wcale o to, wiele ta ręka posiada złota?...
Dla panny de Jessains była to partya świetna, niespodziewana, i przechodziła o wiele marzenia jej ojca.
To też przystał na propozycyę chętnie, ale pod warunkiem, że ślub odbędzie się za kilka miesięcy, to jest, gdy Blanka ukończy rok szesnasty.
Pani Castella jak wiemy spodziewała się, że pan de Jessains położy podobny warunek. Przystała więc na to w imieniu Gastona, który w sąsiednim saloniku oczekiwał z niecierpliwością i obawą, na wynik rozmowy.
Zaraz po szczęśliwym tym wyroku młodzi jako już narzeczeni, przechadzali się ręka w rękę pod rozrzewnionemi oczyma starców, po wybrzeżu morza, które tak teraz spokojne, chciało ich niedawno połączyć ze sobą w śmiertelnym uścisku.
Gaston i Blanka odtąd ciągle prawie to w Białym domku, to w willi Castella, to w posiadłości pana da Jessains, gdzie margrabina z synem przepędzała po dni kilka — byli razem i cieszyli się ze sobą.
Termin ślubu zbliżał się nie tak znowu wolno, jak przypuszczał Gaston z początku — aż i nadszedł nareszcie.
Nigdy bodaj narzeczeni piękniejsi i bardziej w sobie zakochani, nie przystępowali do ołtarza.
Na dziesięć mil na około pozlatywano się aby zobaczyć tę cudną parę na kobiercu.
Poeci tylko i malarze mogli wymyśleć coś równie idealnego, jak te dwie piękności kobiety i mężczyzny.
Przez dwa lata po ślubie, nie myśleli ani żartem o wydaleniu się, choćby na chwilę po za obręb prześlicznej willi Castella.
Były to bo istotnie prześliczne miejsca, w których lepiej niż gdzie indziej mogli żyć jedno dla drugiego i w których mogli do woli przedłużać miodowe swoje miesiące, gdyby cios okropny, tem okropniejszy, iż nie spodziewany nie uderzył był w młodą margrabinę i nie pogrążył jej w żałobę.
Pan de Jessains był od tygodnia gościem w willi Castella.
Nigdy nie wydawał się zdrowszym — nigdy nie wyglądał lepiej, pomimo swego późnego wieku.
Podczas jednego z prześlicznych tu jasnych wieczorów, pan de Jessains z panią Castella przechadzali się pod rękę nad brzegiem morza.
Blanka i Gaston szli naprzód szepcząc do siebie po cichu, jak prawdziwi kochankowie.
Naraz pani Castella zawołała ździwiona i przerażona:
— Boże! Boże! co ci się stało przyjacielu?
Poczuła, że ręka co ją prowadziła zadrżała i wysunęła się.
Okrzyk margrabiny zawrócił młodą parę.
Zdawało im się, że śnią, widząc starca padającego na ziemię.
Blanka wydała jęk rozpaczliwy i rzuciła się do ojca.
Niestety! napróżno okrywała go pieszczotami — napróżno całowała go po rękach i oblewała łzami, błagając, aby się podniósł.
Pan de Jessains nie słyszał już ukochanego głosu córki — bezwładne tylko ciało leżało rozciągnięte na piasku.. dusza uleciała do Boga.
Gwałtowny atak apoplektyczny powalił starca bez życia.
Gaston nie tracąc ani chwili, wsiadł na konia i popędził po doktorów.
Przybyli dla skonstatowania śmierci i zajęcia się Blanką, która popadła w gwałtowną gorączką.
Młoda kobieta nie rozłączała się nigdy z ojcem, aż do dnia ślubu swojego a kochała go nad życie.
Straszny cios podziałał na nią okropnie.
Przez kilka dni obawiano się o jej życie, a Gaston przepędzający noc przy jej łóżku, tracił zmysły na samą myśl, że może ją utracić.
Pani Castella, podzielała obawę i rozpacz syna i napróżno starała się uspakajać go i pocieszać.
Nakoniec pan Bóg ulitował się nad niemi.
Niebezpieczeństwo minęło, — nastąpiło znaczne polepszenie.
Blanka była ocaloną, doktorzy jednak oświadczyli Gastonowi, że skoro tylko zupełnie przyjdzie do siebie, powinien wyjechać z nią jak najdalej od miejsca, gdzie ją takie prześladowało nieszczęście.
Gaston nie zawahał się naturalnie i naradził zaraz z matką.
— Gdzie pojedziemy? — zapytał.
— Do Paryża będzie zdaje mi się najlepiej, tam będzie mogła się rozerwać i chociaż w części ułagodzić bolesne wspomnienie. Czy podzielasz to zdanie mój synu?
— W zupełności, droga mamo. Zresztą w Paryżu jak i każdem innem miejscu, będzie mi dobrze z nią razem!... Blanka i ty matko, bo przecie pojedziesz z nami, stanowicie dla mnie świat cały...
W miesiąc po tej rozmowie, pani Castella i młode małżeństwo wyjeżdżali do stolicy.
Blanka osłabiona jeszcze bardzo, potrzebowała świeżego powietrza i słońca, Gaston więc szukał mieszkania, któreby posiadało te warunki.
Wskazano mu „Folie-Normand” jako perłę dzielnicy Auteuil.
Pojechał obejrzeć miejscowość, został nią zachwycony i wynajął pomimo wygórowanej sumy dzierżawnej.
Nadeszła zima.
Gaston zamierzał nająć w Paryżu obszerny apartament albo mały jaki pałacyk, ale margrabina i Blanka zadecydowały, że wolą pozostać w Auteuil, że zima nie przestrasza ich wcale.
To nam tłomaczy obecność margrabiny i młodego małżeństwa, podczas nocnego dramatu, o którym czytelnicy nasi może już zapomnieli,
Zajmiemy się teraz następstwami owego dramatu.


III.
Joasia.

Objaśnienia dane pobielaczowi przez żebraka były jak najdokładniejsze.
Pictoupain w wigilię dnia w którym miała być spełnioną kradzież, widział wyjeżdżający z „Folie-Normand” powóz pocztowy, w którym siedziała Blanka z Gastonem.
Młodzi małżonkowie w towarzystwie lokaja i panny służącej, wyjeżdżali w podróż mającą trwać parę tygodni.
Ujechali już mil piętnaście, gdy Gaston spostrzegł na noclegu, że pozostawił pasport w Auteuil w ręku stangreta, który chodził zamawiać konie pocztowe.
Puszczać się w drogę bez legitymacyi w epoce, w której władze departamentalne były często bardzo wymagające, byłoby to narażać się na niepożądane objaśnienia.
Możnaby wprawdzie napisać po papiery, ale na odpowiedź trzebaby czekać ze trzy dni przynajmniej, w oberży mało miasteczkowej.
— Naradzali się z Blanką i uznali, że najlepiej powrócić samym do Auteuil.
Nazajutrz też po południu, ku wielkiemu zdziwieniu i jeszcze większej, radości margrabiny, wrócili młodzi podróżni do Folie-Normand, z zamiarem odjechania zaraz na drugi dzień.
Pictoupain widział odjeżdżających, ale nie wiedział że się z drogi wrócili i ta niewiadomość stała się przyczyną niepowodzenia wyprawy, śmierci pobielacza i zranienia Joasi.
Kula Gastona wymierzyła sprawiedliwość jednemu z rozbójników, drugi zdołał zbiedz, mała tylko córka cyganki Mirzy, pozostała na miejscu i nią się teraz zajmiemy.
Pomimo zemdlenia i obfitej utraty krwi, rana nie zdawała się być groźną. Tak przynajmniej zadecydował doktór wezwany natychmiast przez Blankę, dla opatrzenia małej złodziejki.
Doktór nie przewidywał gwałtownej gorączki, która się wywiązała zaraz po otrzeźwieniu z omdlenia.
W strasznej malignie, podobrnj chwilami do napadów obłędu, Joasia rzucała się i drżała.
Wszystkie widocznie wypadki, jakich była świadkiem, odtwarzały się w jej wyobraźni.
Ciskała się po łóżku, zrywała i krzyczała z otwartemi ciągle wystraszonemi oczyma i coraz usiłowała wyskakiwać i uciekać przed jakiemś niebezpieczeństwem.
Blanka i pokojówka używać musiały całej siły, aby utrzymać tę słabą istotę, którą zdawało się lada powiew wiatru przewróci.
Blanka posłała powtórnie po doktora.
Przybył natychmiast i ździwił się nie pomału zwrotem choroby, pokręcił głową, zbadał puls kilka razy i — „źle do licha” — wyszeptał.
— Czy masz pan jaką obawę doktorze? — zapytała żywo młoda kobieta.
— Bardzo wielką nawet szanowna pani.
— Jednakże zeszłej nocy uznałeś pan ranę za nie groźną.
— Uznałem i powtarzam, że rana nic nie znaczy, ale gorączka okrutna... Przyznam się, że nie przewidywałem nic podobnego, a toż to mózg zaatakowany.
— Nie tracisz pan jednak zupełnie nadziei?... nieprawdaż panie doktorze — odezwała się Blanka.
— Pani jesteś zanadto dobrą doprawdy, opiekując się tak tą małą awanturnicą, przeznaczoną bodaj na szafot! Z dzieci złodziejów i morderców nie wyrasta nigdy nic poczciwego. — Zła w nich krew, a zmienić jej nie sposób.
— Ależ doktorze, czyż to wina tej biednej małej, że jej rodzicami są przestępcy. Czyż może odpowiadać za współudział, w tem czego nie może rozumieć... Zresztą ktokolwiek jest, żywo się nią zajmuję i chcę wiedzieć, jakie jest zdanie pańskie o stanie jej zdrowia?
— Niebezpieczeństwo jest bardzo wielkie. Być może, że ją ocalimy, ale nie odpowiadam za nic i nic nie obiecuję... Jedna rzecz tylko...
— Co takiego?
— Nieustające okłady z lodu na głowę, dla niedopuszczenia coraz gwałtowniejszych na mózg ataków, mogą ocalić małą.
Wysłano natychmiast konnego posłańca do Paryża po lód — a młoda margrabina dzień i noc czuwała przy łóżku chorej, aby zalecenia lekarza dokładnie spełniane były.
Po dwóch dniach, takiej macierzyńskiej troskliwości, doczekała się pomyślnego rezultatu.
Gorączka zaczęła ustępować i nareszcie ustała zupełnie, słaba popadła tylko w zupełną apatyę fizyczną i moralną.
Teraz oświadczył doktór, że niebezpieczeństwo stanowczo już minęło.
Blanka Castella, dokazała prawdziwego cudu, wyrywając śmierci biedną dziewczynę!..
Zobaczymy jak przyszłość wynagrodzi jej ten dobry uczynek.
Młoda margrabina uczuła się prawdziwie szczęśliwą, kiedy doktór rozproszył ostatnie jej obawy, a ucieszyła się nad wyraz, gdy mała zasnęła spokojnie.
Oddech był czysty i regularny.
Długie rzęsy wyglądały jak aksamitne u zamkniętych powiek.
Twarz, trochę wschodnia, odbijała prześlicznie w pośród bujnych czarnych włosów, rozrzuconych po poduszce.
— Boże! — mówiła do siebie pani Castella całując czoło śpiącej. Boże! jakież to dziecko prześliczne!...
Tego samego dnia, gdy Blanka tak tryumfowała z uratowania małej, komisarz policyi przybył do Folie-Normand, aby jak oświadczył porozmawiać na osobności z panem margrabią.
Gaston pospieszył natychmiast na to wezwanie.
— Panie margrabio — odezwał się komisarz — przychodzę pomówić z panem o dziecku, które się tu znajduje.
— To dziecko łaskawy panie, było śmiertelnie chore, w skutek rany jaką pan sam skonstatowałeś i jaka wydała się nam nie groźną...
— Wiem o tem panie margrabio, i wiem nadto, że dzięki opiece i anielskiej dobroci pani margrabiny, niebezpieczeństwo minęło.
— Z kądże się pan tak prędko o tem dowiedział?
— Doktór którego spotkałem, opowiedział mi wszystko.
— A no, jeżeli tak to rozumiem... Musi być dumnym z swojej kuracyj?
— Doktór oddaje Cezarowi co Cezarowego i powiedział mi poprostu, że bez pani margrabiny dziecko by już z pewnością nie żyło.
— To skromny jakiś pan doktór! — odezwał się wesoło margrabia — rzadki w dzisiejszych czasach ptak taki.
Komisarz rozśmiał się głośno.
— Wyjątek nie stanowi ogółu panie margrabio.
Gaston ciągnął dalej,
— Nakoniec powziąłeś pan wiadomości tyczące się rodziny tego biednego dziecka?
— Nie panie margrabio... Nie dowiedziałem się jeszcze nic stanowczego...
— Ale jest jednak pewnem, że mała była u tego złoczyńcy, którego zabiłem.
— Tak, co do tego nie ma żadnej wątpliwości. Nędznik ten uchodził nawet za jej ojca... Ale czy nim był rzeczywiście, tego dojść żadną miarą nie potrafiłem.
— Zkąd pochodził ten człowiek?
— Niewiadomo... Pewnego dnia przybył tutaj, a że doskonale udawał kalekę i zdawał się wskutek tego nieszkodliwym, i pracował na życie, nikt się nie troszczył o jego przeszłość. Ja sam, — co było wielkim błędem przyznaję to, nie wzywałem go do legitymacyi.
— I nic nie znaleziono u niego, co by mogło być wskazówką do dalszych poszukiwań.
— Nic zupełnie!... żadnego papieru, żadnego podejrzanego przedmiotu, żadnych podejrzanych pieniędzy... Chata którą zajmował, zupełnie była pustą, nie było w niej nawet łóżka.
— Na czemże spał ten nieszczęśliwiec i ta dziewczyna?
— Na kupie suchych liści.
— Otóż przychodzę — mówił dalej komisarz — zapytać pana margrabiego, kiedy pan odda dziecko w moje ręce, co jak sądzę, będzie panu bardzo przyjemnie, gdy pozbędziesz się jak najprędzej z domu tego wyrzutka społeczeństwa.
Zamiast odpowiedzieć Gaston zapytał:
— Co pan zamyślasz zrobić z tą małą?
— O! nic nadzwyczajnego... Odprowadzę ją do domu przestępców małoletnich, gdzie pozostanie do ośmnastego roku życia.
— Czy to więzienie?...
— Nie — dom poprawy, ale na jedno prawie wychodzi.
— Toż to dziecko przecie niewinne.
— Zapewne.
— No to za cóż ją karać?
— Nie chodzi tu wcale o karę.
— Więc o cóż?
— O poprawę... Dziecko, rzecz naturalna nie może odpowiadać za zbrodnię, do której ją wciągnięto... ale to pewne panie margrabio, że to serce już zepsute, że w duszy są już złe instynkta.
— Otóż to mi się wcale nie zdaje; dziecko przestępcy może być najuczciwsze.
— Zapewne... ale pod warunkiem, że zostanie uczciwie wychowywane i że będą przedsięwzięte gorliwe usiłowania ku wykorzenieniu złych narowów, do jakich je zaprawiono. W domu dla małoletnich przestępców znajdzie troskliwą opiekę, nauczy się jakiego rzemiosła, które da jej możność uczciwego zarobkowania w przyszłości, gdy powróci na łono społeczeństwa.
— Masz pan racyę, panie komisarzu, rozumiem to doskonale, ale mimo to długie więzienie dziecka wydaje mi się okrucieństwem.
— Może to i okrutne, ale z pewnością konieczne!... Co możemy zrobić, pytam pana margrabiego, z dziewczyniną opuszczoną, której pochodzenia nie znamy?... Gdyby miała rodzinę blizką, czy daleką, ha, to całkiem inna sprawa.
— Więc gdyby się rodzina upomniała?...
— Oddałbym jej dziecko natychmiast.
— A czy prawo upomnienia się o nie, nie mogłoby służyć obcym?
— Dla czego nie, gdyby ci obcy byli ludźmi uczciwemi, gdyby zobowiązali się czuwać nad sierotą, gdyby dali jej stosowne wychowanie... Ale czy to znajdzie się kto taki głupi, coby się chciał podjąć tego?...
— Niestety i ja tak myślę.
— Niech pan będzie pewnym, panie margrabio, że małej będzie bardzo dobrze w zakładzie!... Kiedy pan każe ją zabrać?...
— W tej chwili nie mogę panu odpowiedzieć.
— Dla czego?
— Bo przedewszystkiem potrzebuję porozumieć się z żoną, która ma w opiece małą. Niebezpieczeństwo minęło to prawda, ale chora zapewne nie prędko przyjdzie jeszcze do siebie.
— Nie nalegam też wcale panie margrabio i będę czekał dopóki państwo każecie.
— Nie omieszkam sam osobiście zawiadomić pana, — odpowiedział margrabia.
Komisarz policyi pożegnał się i oddalił.
Gaston zamyślił się i mówił sam do siebie:
— Do więzienia!... Biedne maleństwo, widocznie przeznaczone zostało na nieszczęście.
Młoda margrabina Castella stała przy oknie w pokoju gdzie leżało dziecko i patrzyła na męża jak odprowadzał komisarza.
— Gastonie, — spytała skoro mąż wszedł do pokoju, kto był ten pan z którym rozmawiałeś przed chwilą?...
— Komisarz policyi z Auteuil.
— Czy przypadkiem nie grozi nam jaki znowu napad nocny? — wykrzyknęła pani Castella. Umarłabym doprawdy z przerażenia, gdyby się coś podobnego miało powtórzyć...
— Uspokój się droga Blanko — odparł Gaston z uśmiechem... Żaden napad nam nie grozi, możesz spać najspokojniej...
— Cóż więc chciał ten pan komisarz od ciebie.
Gaston powtórzył dosłownie rozmowę.
Blanka krzyknęła, dowiedziawszy się, że komisarz policyi, chciał małą jej protegowaną poprowadzić do domu poprawy.
Margrabia starał się uspokoić żoneczkę wszelkiemi logicznemi dowodami, ale nie udało mu się to wcale.
— To podłość! — powtarzała młoda kobieta z coraz większem oburzeniem — to nieuczciwość, zamykać w więzieniu biedne dziecko — nic nie winne, boć przecie Joasia nie mogła nie być posłuszną rozkazom zbrodniarza, który je tyranizował zapewne... i który zabił by ją z pewnością, gdyby go nie posłuchała. Nie mogę znieść samej myśli podobnego okrucieństwa, i nigdy nie pozwolę na to...
— Ależ! kochanie, — szepnął Gaston, gdy Blanka trochę się uspokoiła — proszę cię, zastanów no się trochę...
— Nad czem mam się zastanawiać?
— Mała, której mi żal z całego serca, jest sierotą, jest sama jedna na świecie, nie ma żadnej zgoła rodziny...
— No więc co?
— Cóż się z nią stanie?.. Potrzeba, aby rząd zaopiekował się jej wychowaniem...
— Zgadzam się na to, ale po cóż zamykać ją w domu poprawy aż do ośmnastego roku życia?...
— Biedna dziecko, żyło od urodzenia pomiędzy samemi złoczyńcami, na jakich-że zatem przykładach rozwijało się jej serce i umysł?...
— Przypuszczenie to także mnie doprawdy oburza!... Ta łagodna twarzyczka i te oczęta prześliczne znamionują jaknajlepszą naturę. Jeżeli cokolwiek może ją zwichnąć, zgubić, to z pewnością więzienie, którem jej grożą... Gastonie mój drogi, mój kochany, proszę cię nie pozwól na to... nie pozwól jej ginąć w występku!...
— A jakże ja mogę temu zapobiedz?...
— Najprostszym sposobem w świece. Oświadcz, że chcesz zatrzymać dziewczynkę, że się obowiązujesz czuwać nad nią i zapewnić jej przyszłość,
— Zatrzymać ją? — wykrzyknął margrabia zdziwiony — Blanko! kochana Blanko, co też ty mówisz?...
— Mówię co myślę... pokochałam małą i błagam cię w imię naszej miłości, nie odbieraj mi jej! Czy będziesz miał odwagę odmówić takiej prośbie?...
— Twoje prośby jak wiesz, są dla mnie rozkazami... Nie potrafię ci nic odmówić... ale się bardzo obawiam...
— Czego?
— Smutnych następstw z tego powodu...
— Nie rozumiem o jakich chcesz mówić następstwach?...
— Najprzód możemy mieć własne dzieci...
— No to co? — nie przestanę dla tego kochać mojej sierotki... będzie siostrzyczką dla naszych...
— Zgadzam się... ale cóż nas zapewni, że to dziecko rodziców występnych nie odziedziczyło ich przewrotnej natury?...
— Ależ mój Gastonie, czyż nie wykwitają najpiękniejsze kwiaty z błota, co pokrywa ich korzenie? Zresztą łagodnością i staranną opieką, złe instynkta można naprawić!... Mój mężusiu — mój Gastonie, pozwól mi dokończyć rozpoczętego dzieła. — Uratowałam życie temu dziecku, bo wszakże sam doktór to przyznał, pozwól mi uratować mu duszę.
— Czy żądasz tego koniecznie?
— Błagam cię o to.
— Niechże zatem kochana Blanko, spełni się wola twoja.
— Pozwalasz?... — wykrzyknęła młoda kobieta z radością.
— Zgadzam się najzupełniej.
— Ah! jakiś ty dobry, jakże cię kocham za to! — szeptała margrabina, otaczając szyję męża swemi rączkami.
Zaraz potem zbliżyła się żywo do łóżka chorej i przyłożyła usta do jej czoła.
Dziewczynka drgnęła i przebudziła się od tego pocałunku.
— Nieprawdaż maleńka — zawołała Blanka — nieprawdaż, że chcesz abym była twoją mateczką? Ja cię kocham już a i ty mnie pokochasz z pewnością w przyszłości... zobaczysz...
Dziecko nagle przebudzone nie odpowiedziało nic, bo i nie rozumiało o co chodzi.
Spojrzało do okoła po pokoju zbytkownie umeblowanym, z wyrazem wielkiego podziwu i uwielbienia.
Pierwszy to raz po owej nocy, w której padła zemdlona na posadzkę przedpokoju, zobaczyła otaczające ją przedmioty i prześliczną twarzyczkę Blanki pochyloną nad łóżkiem.
Nie pamiętała o niczem.
Długie godziny choroby nie pozostawiły śladu przeszłości w jej umyśle.
Piękna pani, tak pięknie ubrana, tak serdecznie uśmiechająca się do niej i prześliczne rzeczy w pokoju, zdawały jej się snem, dla tego też z powrotem zamknęła oczy.
Ale Blanka przemówiła do niej znowu i dziewczynka zrozumiała nareszcie, że nie śpi i że coś nadzwyczajnego stać się z nią musiało...
Ogarnął ją przestrach, zaczęła więc głośno płakać i nawoływać ojca.
Blanka uspokajała ją jak mogła.
Zmyśliła jakąś historyę, ażeby wytłomaczyć dziecku, dla czego się tu znajduje, przypuszczała bowiem, że wyjawienie prawdy, mogło ją przyprawić o powtórną chorobę.
Dziewczynka osłabiona bardzo, dała się łatwo przekonać, przestała płakać — przyjęła bez wahania podany napój i z powrotem zasnęła.
Gaston pragnąc uczynić zadość życzeniu żony, zaraz nazajutrz udał się do komisarza policyi i oświadczył, że chce zatrzymać dziewczynkę u siebie i zająć się jej wychowaniem.
— Panie margrabio — odpowiedział komisarz — dziewczyna nie może się dostać w zacniejsze ręce!... Wielbię doprawdy pański uczynek a życzę bardzo, abyś pan nigdy tego nie żałował...
— Cokolwiek się stanie — odpowiedział Gaston — nie będę nigdy żałował tego, jak go pan nazwałeś, dobrego uczynku.
— Mam nadzieję, że tak będzie — ale pomimo woli przychodzi mi na pamięć pewna dawna przypowiastka.
— Przypowiastka? a jaka?...
— O podróżnym, co napotkawszy na wpół martwą żmiję, rozgrzał ją na własnych piersiach...
— Cóż się stało podróżnemu?
— Żmija, zaledwie przyprowadzona do życia, przypomniała sobie o swoim jadzie i.. ukąsiła go śmiertelnie!...
— Żmija z bajki była potworem.
— Wcale nie... — postąpiła zgodnie ze swą naturą...— Ukąsiła, bo na to się wylęgła, ażeby kąsać!... Bądź pan ostrożnym panie margrabio!... radzę to panu szczerze!.. Ostrożność jak mądrze powiadają, jest matką bezpieczeństwa.
Gaston powrócił do Folie-Normand, z pochyloną głową i zamyślony bardzo.
Słowa komisarza policyi zgadzały się zupełnie z jego przekonaniem.
Jakieś nieokreślone, niedobre przeczucie, opanowało go i groziło jego przyszłości,
Ale zanadto się zagalopował, aby się cofnąć.
Zakochany w swojej żonie tak samo jak pierwszych dni po ślubie, nie pojmował jak można jej cokolwiek odmówić.
Przyrzekł jej wczoraj jakże słowa nie dotrzymać? jaki powód wymyślić?
Wiedział naprzód, że go Blanka swojemi wczorajszemi argumentami pobije na głowę, nie chciał więc nawet rozpoczynać kwestyi napróżno.
W dobrze dobranem małżeństwie, nie tylko potrzeba ustępować, ale ustępować z uśmiechem.
Jak wszyscy mężowie zakochani, Gaston skoro tylko znalazł się z Blanką, ani się domyślającą co się dzieje w duszy męża, zapomniał o wszystkiem a na twarzy jego nie pozostało ani śladu przykrego przeczucia.
Mała prędko przychodziła do zdrowia.
Po tygodniu odzyskała siły, po dwóch mogła już opuścić łóżko i przechadzać się po ogrodzie<.br> Przez te parę tygodni ośmieliła się do swojej pięknej opiekunki o tyle przynajmniej, o ile jej pozwalał na to ponury charakter, trochę dzika natura i krew cygańska co krążyła w jej żyłach.
To dziecko wątłe na pozór, posiadało nerwy i muskuły żelazne...
W miarę powrotu sił, mała odzyskiwała całą energię i inteligencyę bardzo już rozwiniętą.
Umysł jej pracował nieustannie. Powracająca pamięć, przypomniała jej najmniejsze szczegóły wiadomej okropnej nocy.
Przypomniała sobie tam w górze ogrodu, trupa ogromnego psa tarzającego się w ostatnich konwulsyach otrucia, pamiętała otwór wyrżnięty przez żebraka w jednej z szyb we drzwiach przedpokoju, otwór nie wielki wcale, przez który jednak prześlizgnęła się, ażeby poodsuwać zasuwy i ułatwić wejście bandytom...
Nagłe światło oślepiało ją dotąd...
Słyszała dokładnie głos pobielacza i wystrzały...
Potem już nic — noc czarna, aż do chwili, kiedy po kilkudniowej gorączce obudziły ją na nawo pieszczoty pięknej damy...
Nieśmiała pytać o nic otaczających i musiała samą szukać owych faktów nieznanych — a widocznie okropnych, skoro je przed nią ukrywane.
Niezagojona jeszcze bolesna rana na ramieniu, naprowadzała ją na pewne domysły...
Pewnego dnia przyszło jej na myśl usiąść sobie na najwyższym stopniu schodów kamiennych, po których przez drzwi szklane schodziło się do ogrodu, bo tutaj pozostawiła tego, którego nazywała ojcem.
Pochyliła się nad granitem i pomimo widocznych śladów skrobania, zobaczyła w kąciku pozostawioną czerwoną plamę, Nie mogła się zatem mylić...
— Ta krew!... — szepnęła, — to jego krew!.. to na tem miejscu go zabili!... Ah! ja go tak bardzo kochałam, czuję to!... Kochałam go z całego serca — a tych nienawidzę z całej duszy!...
Temi których nienawidziła całą siłą młodej duszy, byli niestety... Blanka i Gaston.
Od tego dnia, od tej minuty przestała myśleć o pobielaczu, nie pytała już wcale czy go kiedy jeszcze zobaczy.
Blanka cieszyła się z tego bardzo.
— Zapomniała!.. — mówiła sobie. Przeszłość zatrze się powoli w pamięci kochanego dziecka.
Myliła się niestety zupełnie.
Zamiast zapomnieć, mała przeciwnie myślała o nim ciągle, starała się tylko dziecinną swoję twarzyczkę osłaniać maską, ażeby ukryć uczucia.
Musimy przyznać, że potrafiła spełniać to genialnie.
Kończyła właśnie szósty rok, gdy ją państwo Castella przygarnęli do siebie.
W tym roku dzieci umieją już czytać, umieją pacierz, którego ich matki uczą.
Mała nic nie umiała... nigdy nie widziała elementarza, o Bogu nie słyszała nic nigdy!...


IV.
Joasia.

Dla młodej margrabiny, była to radość prawdziwa zajmować się kształceniem umysłu i serca przybranej swojej córeczki.
Mała obdarzona była nadzwyczajną pamięcią.
Pojmowała doskonale wszystko, nic nie było dla niej za trudne, co jej raz powiedziano tego nie zapominała nigdy.
Energiczna jej natura nie pozwalała jej próżnować. Chciwą była wiedzy,
Blanka unosiła się codziennie nad postępami swojej uczennicy.
Młoda pani bardzo pobożna, skierowała najpierw ku Bogu dziecinny umysł dziewczynki, nauczyła ją wielkich prawd wiary katolickiej.
Po paru miesiącach, umiała Joasia ną pamięć cały katechizm i nietylko odpowiadała na wszelkie pytania, ale jeszcze dopełniała je własnemi komentarzami.
Świadczyło to, że nietylko wyuczyła się na pamięć, ale że doskonale rozumiała to co czytała.
Pewnego dnia Blanka Castella wzięła ją na kolana a ucałowawszy czule zapytała:
— Poznałaś teraz dobrze Pana Boga, kochasz go z pewnością, moją córeczko?...
Mała kiwnęła główką.
— I całem sercem jesteś teraz chrześcijanką?...
— O tak! tak droga mateczko — odpowiedziało dziecko wzruszone.
Joasia nazywała młodą panią swoją małą mateczkę.
— Zanim zostałaś moją córeczką — ciągnęła Blanka — nie słyszałaś o żadnej religii?
— Nie wiedziałam nawet czy jest jaka religia.
— Musiałaś jednakże widywać ludzi modlących się po kościołach?
— Tak, ale uważałam kościoły za piękne bardzo domy, a nie wiedziałam wcale po co się do nich chodzi.
— Więc nie modliłaś się nigdy?...
— Jakże mogłam odgadnąć co to modlitwa.
Nagła myśl przyszła do głowy Blance.
— Boże mój! — wykrzyknęła — czy ty tylko jesteś ochrzczona?
— Nie wiem i nie zdaje mi się — odpowiedziała mała po chwilowem namyśle.
— Ale ta niepewność jest straszna!...
— Biedne dziecko! — szepnęła margrabina. Później głośno dodała.
— Na szczęście można to jeszcze uskutecznić, a wielka z pewnością będzie radość w niebie, gdy woda święcona oczyści tę i tak czystą duszyczkę.
Od tej chwili Blanka Castella miała jednę myśl w głowie, jedno życzenie w sercu, to jest ochrzcić małą.
Chrzest ów z wielką ceremoniją odbył się w kościele w Auteuil.
Skoro się rozeszła pogłoska, że mniemana córka zabitego złoczyńcy, przyjęta przez piękną a bogatą margrabinę Castella będzie chrzconą, cała ludność miejscowa zebrała się koło kościoła — a gdy Blanka i Gaston, którzy byli rodzicami jej chrzestnemi, wysiedli z sierotką z karety, szmer uwielbienia, zdziwienia i zazdrości przebiegł po tłumie.
Bo nie można sobie wyobrazić nic równie pięknego, jak ta stokrotka, cała w bieli z kilkoma pęczkami kwiatu pomarańczowego, wpiętemi w przepyszne ciemne jej włosy.
Dziewczynka spuściła skromnie oczy, długie, czarne, aksamitne rzęsy spadały na jej biało-złotawe policzki.
Pomimo wielkiego przejęcia się i skruchy, z pod tej frędzli rzęs, strzeliło od czasu do czasu dziwnie ogniste spojrzenie.
Starsze kobiety, które chcąc lepiej widzieć cisnęły się tuż pod same prawie koła karety, prowadziły taką ze sobą rozmowę:
— Ktoby to jednak powiedział moja kumo, że ta dziewczyna, co przed kilkoma miesiącami cłapała boso po błocie, będzie chodzić teraz w takich oto atłasach, jakby prawdziwa księżniczką jaka.
— Taka mizerna żaba!...
— Taki bachór złodziejski!
— Widzę ją ciągle jeszcze ze starym rądlem na plecach... wlokącą się za pobielaczem... tym złodziejem... jej ojcem!...
— Bachor to zawsze ma szczęście, dzieciom uczciwych rodziców nikt nigdy ręki nie poda!...
— Oj! święta prawda moja kumo!... łajdakom tylko dobrze na świecie.
— Ale, że ładna, to ładna.
— Co to wielkiego że ładna, wystrój kuma tak pierwsze lepsze czupiradło, to także ładne będzie.
— No i to prawda! ale to nie przeszkadza, że za jakie lat dziesięć okrutnie, będą za nią szaleli.
— Widać to ze ślepiów, że zatraci duszę swoję i...
— I dusze innych...
— Wszyscy mężczyźni latać będą za nią na wyskoki.
— Wszystkie żony będą musiały dobrze pilnować swoich mężów.
— Trza będzie wołać na nie, zamykajcie swoich gagatków, bo poprzepadają jak muchy!
Podczas kiedy obywatelki z Auteuil, tak sobie między sobą gwarzyły, Blanka, Gaston i Joasia, weszli do kościoła.
Rozpoczęła się ceremonia.
Proboszcz wypowiedział bardzo wzruszającą przemowę do małej, która rzewnie płakała.
Rodzice chrzestni oświadczyli, że dają jej imie Joanna.
Ksiądz namaścił głowę i piersi dziewczynki i przybyła jedna nowa w owczarni katolickiej owieczka.
Ale kościół smutny zyskał w osobie Joasi nabytek.
Nie chcemy bynajmniej utrzymywać, że cnota i występek są bezwarunkowo dziedzicznemi.
Córka cyganki Mirzy, mogła się stać najlepszą istotą, tak jak córka mordercy może zostać najlepszą siostrą miłosierdzia, jak dziecko najuczciwszych rodziców, może wyrość na złodzieja...
Nie w skutek urodzenia bynajmniej miała Joasia stać się najgorszą i najprzebieglejszą z córek Ewy.
Własna to jej winna temu natura, w niej samej tyko znajdowały się zarodki wszelkich występków... dusza jej przesiąkła w dzieciństwie zepsuciem i zmarniała pod wpływem złych przykładów, na jakie ciągle patrzała...
Joasia była dziewczyną bez serca, ale posiadała wielki talent udawania i mogła doskonale odgrywać przywiązanie, lubo odczuć go nie potrafiła.
Joasia nie kochała nikogo, a dla Blanki i Gastona, swoich istotnych dobrodziejów żywiła nienawiść, tem większą, że ją ciągle ukrywać musiała, że potrzebowała nieustannie udawać wdzięczność i przywiązanie bez granic.
Z tem wszystkiem z własnej woli nie opuściła by ich nigdy.
Córka włóczęgi i wędrownej hecarki, czuła się stworzoną do przepychu i zbytku.
Po kokieteryi przedwczesnej, co nie wróżyła nic dobrego na przyszłość, znać było, że dziecko wiedziało doskonale o swojej piękności.
Jakieś przeczucie niezrozumiałe w tak młodym wieku szeptało jej, że później, ta jej piękność stanie się wszechwładną jej bronią.
Przepadała za strojami, które bardziej jeszcze wdzięki jej podnosiły.
Godziny całe przepędzała w swoim pokoju, uśmiechając się przed lustrem i układając coraz inaczej bujne włosy swoje.
Czasami Blanka chwytała ją na tej zabawce, ale zaślepiona, nie widziała w tem nic złego i zamiast zganić całowała małą i powtarzała:
— Aj! dziecko, jakieś ty piękne! Nie jedna córka królewska może ci zazdrościć urody.
Joasia nic nie odpowiadała Blance, ale myślała sobie:
— Pięknam jak córka królewska, a dla czegóż nie miałabym być kiedyś królową?...
Nie utrzymujemy, ażeby mówiła to na seryo.
Nie rozumiała dokładnie co to król, co to królowa, dla niej urok miało jedynie bogactwo.
Dość jednak, że dziecko marzyło już o panowaniu i bogactwie.
Nie chodziło jej o pieniądze, bo wartości ich także jeszcze nie rozumiała, domyślała się jednak, że królami świata są bogacze, że im wszystko łatwo przychodzi, że wydziedziczeni zginają przed nimi kolana.
Ani na chwilę nie wątpiła, że będzie w przyszłości bogatą.
Jakim sposobem dojdzie do tego — nie wiedziała i nie obchodziło ją to wcale — naprzód się juź uważała za równą swojej opiekunce.
Upłynęło lat pięć.
Przez ten długi przeciąg czasu, przywiązanie Blanki Castella do swojej przybranej córki, wzmagało się co raz bardziej, w miarę jak traciła nadzieję zostania matką.
Joasia nie zmieniła się wcale.
Pozostała zimną, skrytą, chytrą i ambitną, umysł jej tylko nie próżnował.
Pracowała bez ustanku: — umiała dużo — zdumiewała nauczycieli nadzwyczajnemi zdolnościami; w muzyce, śpiewie, rysunku i tańcu robiła postępy olbrzymie.
Czytelnicy nasi pomyślą zapewne, że w położeniu Joasi edukacya taka wysoka była rzeczą niewłaściwą.
Najzupełniej podzielamy to zdanie.
Blanka Castella w najlepszej wierze popełniała prawdziwe szaleństwo.
Nie zastanawiała się wcale nad tem, że przygotowuje nieszczęście swojej wychowance.
Uważała pupilkę jak własną swoją córkę, — i tak ją wychowywała.
Myślą nie wybiegała w przyszłość.
Gaston nie tak zaślepiony jak żona, ale coraz słabszy, pozwalał chętnie na wszystko,
Stara margrabina nie wtrącała się do syna i synowej... nie odzywała się wcale...
Ubiegłe pięć lat były bardzo szczęśliwe dla wszystkich, obecność zaś małej w Folie-Normand, ożywiała znacznie jednostajne trochę życie małżonków.
Bo na tym świecie znudzi się wszystko, znudzi się nawet szczęście, jeżeli za zbyt spokojnie płynie.
Pewnego dnia Gaston przyznał się sam sobie, iż czuje się trochę znużonym, iż zaczyna się nawet nudzić.
Dawne podróże i wycieczki zaczęły coraz częściej przychodzić mu na pamięć, coraz częściej pragnął odwiedzić z żoną te miejsca, które już sam raz odwiedzał.
Po wielu wahaniach i walkach wewnętrznych, oświadczył nareszcie Blance, że potrzebuje jakiejś rozrywki.
Młoda kobieta czuła się bardzo szczęśliwą w willi Auteuil, sama więc myśl długiej i dalekiej podróży, nabawiała ją niepokoju.
Jednakże odpowiedziała natychmiast:
— To jedźmy... pojadę z tobą chętnie, gdzie ci się żywnie podoba.
A kiedy Gaston ściskał ją uszczęśliwiony, dodała:
— A Joasia?... czy będzie nam towarzyszyć.
— Ależ niepodobna brać ją z nami!...
— Dla czego?...
— Niewygody kilko miesięczne, dla nas będą przyjemnością, dla tak zaś młodego dziecka będą fatygą a nawet mogą jej zaszkodzić...
— Będę się więc musiała z nią rozłączyć?...
— Matka rozłącza się nieraz z córką, a Joasia nie jest przecie twoją córką.
— Kocham ją jak własne dziecko.
— To też z wielką przyjemnością będziesz powracać do niej.
— Ale cóż się z nią stanie podczas naszej nieobecności?...
— Umieścimy ją na jakim pensyonacie dla dokończenia edukacyi...
— A czy nie może zostać tutaj pod opieką twojej matki?...
— Moja matka jest w tym wieku, że trudne ją obarczać podobnemi obowiązkami — a zresztą Joasia nudziłaby się tu sama jedna.
— Zrób więc jak uważasz, drogi Gastonie.
Zaraz nazajutrz Blanka i Gaston porozumieli się z przełożoną jednego z pierwszorzędny pensyonatów paryzkich, a w tydzień potem, szczere łzy młodej kobiety, pomieszały się z udanemi łzami jej córki przybranej.
W kilka dni potem kareta pocztowa unosiła daleko od Paryża Gastona i Blankę.
Gastona był promieniejący.
Blanka miała uśmiech na twarzy, ale smutek w sercu.


V.
Szesnaście lat.

Gaston i Blanka Castella wyjeżdżając z Paryża, najpewniejsi byli, że nieobecność ich potrwa zaledwie parę miesięcy.
Ale człowiek proponuje a Bóg dysponuje.
Podróż młodych małżonków trwała blisko lat pięć, a czas ten szybko im niby sen przeminął.
Nie będziemy nudzić czytelników rozmaitemi przygodami Gastona i Blanki, ale powrócimy do Joasi, która w paryzkim pensyonacie irytowała się po cichu, że dnie przechodzą tak wolno, tak desperacko monotonnie.
Pensyonat ów, jeden z najarystokratyczniejszych pensyonatów stolicy, dokończył w najfatalniejszy sposób dzieła rozpoczętego w Folie:-Normand, powiększył ambitne marzenia młodej dziewczyny o bogactwie i zbytku.
Otoczona towarzyszkami, należącemi do arystokracyi rodowej lub pieniężnej, córka komedyantki nie chciała zdradzić nie tylko przed innemi, ale nawet przed samą sobą swej niższości.
Blanka i Gaston, umieszczając ją na pensyi, nie powiedzieli przełożonej jakiego była pochodzenia.
Zapytana o rodzinę przez koleżanki, opowiadała bardzo zręcznie ułożoną historyjkę.
Nikt nie był w stanie dowieść jej kłamstwa, w które Joasia w miarę powtarzania, sama nareszcie uwierzyła najzupełniej.
Wszystkie panienki opowiadały sobie o przyjęciu jakie ich czeka w świecie. Wszystkie obiecywały sobie mężów młodych, pięknych a nadwszystko bogatych.
Jedna chciała zostać hrabiną, inna oświadczała, iż nie wyjdzie inaczej jak co najmniej za barona — a gdy zapytywały — kogo Joasia sobie wybierze, odpowiadała, że ona później sobie wyszuka kogoś pomiędzy wszystkiemi lordami i baronami.
Co rok kilka pensyonarek, powróciwszy do domu, wychodziło świetnie za mąż i zaraz też pod pretekstem odwiedzenia dawnych przyjaciółek, przyjeżdżały aby popisać się swojem szczęściem i bogactwem.
Te ex-pensyonarki zajeżdżały na obszerny dziedziniec pensyonatu, eleganckiemi pojazdami z liberyą, a mnóstwo prześlicznych buziaków z błyszczącemi oczkami, wychylało się w tej chwili z poza szyb klasowych, aby podziwiać cudne konie i świecące herby.
W takich wypadkach piekielna zazdrość paliła naszę Joasię.
Ogarniała ją dla tych dawnych przyjaciółek nienawiść niezwyciężona.
I szeptała z goryczą:
— Ach, kiedyż nadejdzie ten dzień, w którym zaćmię ich swoją niezrównaną pięknością, w którym zaimponuję im przepychem!...
Że nie od niej zależała odpowiedź na te pytanie, załamywała ręce i płakała ze złości...
Co rok stara już bardzo i prawie niedołężna margrabina, przyjeżdżała na akt szkolny uroczysty i zabierała młodą dziewczynę obdarzoną nagrodami i wieńcami do Auteuil na wakacye.
Joasia nie lubiła margrabiny i nic na świecie nie wydawało jej się nudniejszem, nad te kilka tygodni spędzonych w Folie-Normand.
Szczęśliwą była prawdziwie wtedy tylko, kiedy stara dama zabierała ją powozem do lasku Bulońskiego.
Ta codzienna przejażdżka w pośród eleganckiego tłumu, w herbowej karecie, zadawalała próżność dziewczyny.
Jeżeli przypadkiem spotykała którą z koleżanek pieszo, albo w mniej eleganckim powozie, radość jej nie miała granic...
Joasia z tą fałszywością, jaką się odznaczał jej charakter, starała się wszelkiemi sposobami przypodobać starej margrabinie.
Nieustannie mówiła jej o swojem przywiązaniu i wdzięczności, nieustannie prawiła o Gastonie i Blance, wielbiła ich w słowach, chociaż wcale nie czuła tego w sercu.
Tak upłynęły młodej dziewczynie owe pięć lat nieobecności Gastona i Blanki.
Joasia kończyła rok szesnasty.
Nic równie piękniejszego, nic bardziej czarującego nie można sobie wyobrazić.
Pióro nie może rywalizować tu z pędzlem malarza, który wątpimy także, czy by zdolnym był odtworzyć ten wdzięk prawdziwie anielskiej skromności, ten urok syreny i dystynkcyę wielkiej damy.
Joasia nudziła się okropnie.
— Boże! Boże! — powtarzała sobie bezustannie, czyż oni nie powrócą nigdy? — Czyż wiecznie muszę oddychać tą duszącą mnie atmosferą? O! lepsza doprawdy śmierć niż takie życie.
Straciła sen, chudła i bladła coraz więcej.
Niebieskie obwódki okrążyły jej oczy i świadczyły o wewnętrznem cierpieniu.
Niech kto chce wytłomaczy sobie ten fenomen: te blade policzki i te obrączki dokoła oczu, czyniły ją jeszcze piękniejszą.
Pewnego dnia — w chwili gdy Joasia najmniej się tego spodziewała powóz jakiś zatoczył się na dziedziniec i wezwano ją do salonu.
— Ach! to pani — wykrzyknęła z radością, spostrzegłszy starą margrabinę — nie spodziewałam się takiego szczęścia.
— Odebrałam dzisiaj rano radosną nowinę, przybyłam więc umyślnie, aby się nią podzielić z tobą.
— Radosną nowinę?... — zawołała młoda dziewczyna... od moich najdroższych opiekunów zapewne?...
— Zgadłaś, odebrałam właśnie list od Gastona.
Po raz drugi oczy Joasi zabłysły najwyższą ciekawością, ale pytać o nic nie śmiała.
Pani Castella mówiła dalej:
— Powracają Joasiu!... powracają!... list datowany jest z Nicei... Za ośm dni najdalej będą już tutaj...
Joasia uchwyciła ręce margrabiny i przez kilka chwil okrywała je gorącemi pocałunkami, kiedy zaś podniosła głowę, dwie łezki, dwie prześliczne perełki wisiały na długich rzęsach.
Pani Castella wzruszona do głębi, uściskała młodą dzieweczkę.
— Jak widzę nie omyliłam się, — rzekła, — moja wiadomość ucieszyła cię bardzo.
— O! pani, — odpowiedziała Joasia drżącym głosem, przykładając rękę do serca, — gdyby można umrzeć z radości, to ja z pewnością powinnabym umrzeć w tej chwili.
— Więc ty tak bardzo kochasz te moje drogie dzieci?...
— Czy ja ich kocham?... O! pani, oddałabym chętnie za nich ostatnią kroplę krwi...
Wypowiedziała te słowa głosem tak naturalnym, że margrabinie ani na myśl nie przyszło podejrzewać ją o przesadą.
Stara matrona mówiła dalej:
— Gaston kończy swój list temi słowy:
„Ucałuj mamusiu od nas, naszę ukochaną córeczkę, która bardzo ząpewne wyrosła i wypiękniała”.
— Boże! więc pamiętają o biednej sierocie, więc nie zapomnieli o mnie? Niech im Bóg wynagrodzi wszystko co dla mnie uczynili!...
— Myślałam zabrać cię odrazu, ale tę przyjemność Blance pozostawiam. Zgadzasz się na to?
— Na wszystko się zgadzam co tylko pani rozkaże.
Porozmawiały jeszcze chwilkę, a potem pani Castella uściskawszy raz jeszcze Joasię, odjechała.
Skoro tylko drzwi się za nią zamknęły, Joasia odetchnęła całą piersią, jakby się pozbyła nieprzyjemnego ciężaru.
Zaraz też zmieniła fizyonomię, odbijała na niej jeszcze radość, ale już zupełnie innego rodzaju.
— Nakoniec, — szepnęła, — nakoniec skończy się moja niewola, nakoniec będę może wolną. Żegnam was ciemności! Żegnam przeszłość! żegnam was przymus i nudy!.. widzę uśmiech słońca w przyszłości!...
Upłynęło dni ośm.
Pewnego popołudnia rozległ się niezwykły turkot po ulicach Auteuil.
Kareta pocztowa zaprzężona w cztery tęgie konie, pędziła galopem wzbijając tumany kurzu, aż wjechała w bramę Folie-Normand.
Pocztylion z głośnem strzelaniem z bicza objechał kląb i stanął przed tym samym peronem, na którym niegdyś przelała się krew pobielacza.
Gaston i jego żona rzucili się w objęcia matki.
Pięcio-letnia podróż nie zmieniła wcale pięknej zawsze Blanki.
Taką była przed wyjazdem jak i teraz.
Miała lat dwadzieścia óśm a niktby nie uwierzył, że ma więcej nad dwadzieścia dwa.
Gaston, lubo obdarzony naturą silną i energiczną, nie tak łatwo zniósł niewygody długiej podróży.
Zawsze był pięknym i zgrabnym mężczyzną, chociaż jednak zaledwie skończył lat czterdzieści, chociaż był zatem w samej sile męzkiego wieku, cera mu pożółkła, małe zmarszczki okrążyły oczy, blond włosy przerzedziały na głowie a na skroni ukazały się srebrne gdzieniegdzie niteczki.
Chociaż urodzony w Wenecyi z ojca i matki włochów, wyglądał Gaston obecnie na prawdziwego angielskiego dżentelmana.
Po pierwszych chwilach przywitania zaczęto rozpytywać o Joasię.
Stara margrabina opowiedziała z najdrobniejszemi szczegółami ostatnie swoje widzenie się z sierotą.
Blanka zapłakała z rozrzewnienia i zawołała:
— A! widzisz dobrze postąpiłam że nie chciałam oddać jej władzy!... jak odgadłam że będzie miała złota serce, ta moja pieszczotka kochana.
— Dobre, poczciwa dziecko, — wtrąciła z uśmiechem margrabina, — dziś już panna dorosła, tego prawie wzrostu co Blanka, i tak piękna, że chyba nie ma sobie równej na całym świecie.
— Tem lepiej! tem lepiej!... — zawołała pani Gastonowa, — tem łatwiej będzie znaleźć dla niej dobrego męża. Zajmiemy się tem zaraz... nieprawdaż Gastonie?...
— Zapewne moja droga... ale zkąd weźmiemy tego męża?
— Jeszcze nie wiem, ale kiedy się czego szuka, to się zawsze znajdzie. Nie będzie to zresztą zadanie tak bardzo trudne. Czy bo brakuje mężczyzn w Paryżu?... O Boże! jakże mi pilno uściskać tego kochanego podlotka.
Zaraz nazajutrz pojechała Blanka na pensję, gdzie na nią przez cały tydzień z gorączkową niecierpliwością oczekiwała wychowanka.
Nie mogła powstrzymać okrzyku uwielbienia, zobaczywszy przybraną córkę.
Nie chciała wierzyć własnym oczom.
Pięć lat termu pozostawiła tu dziecko, ładne wprawdzie ale dziecko, obecnie widzi kobietę nadzwyczajnie piękną i zgrabną.
Uczuła się dumną, niby artysta stojący przed swojem arcydziełem.
Nie potrzebujemy dodawać, że Joasia odegrała wzruszenie i radość z taką sztuką, żeby jej niejedna aktorka pozazdrościć miała prawo.
— Już się teraz nie rozłączymy! — mówiła Blanka powracając do Auteuil ze swoją wychowanką....


VI.
Pretendenci.

Kareta zatrzymała się przed peronem w Folie-Normand.
Blanka-wysiadła szybko z powozu, przebiegła przedpokój trzymając Joasię za rękę i wpadła do salonu.
Gaston z matką rozmawiali pod oknem.
Blanka podeszła wprost do męża.
— Przypatrz jej się! — wołała. — czy poznałbyś ją kiedy?... A przecie to ona, ona — moja kochana Joasia!...Jakże ją znajdujesz?... Czyż to nie prawdziwy cud świata?... Czyż to nie arcydzieło żyjące?...
Gaston podniósł oczy i został olśniony jakby spojrzał na słońce.
Przez kilka sekund nie był w stania słowa przemówić.
Blanka pragnąca ażeby wszyscy podzielali jej zachwyt, zawołała: — Czegoż tak stoisz milczący?... Niepodobna, abyś nie podzielał mojego zdania.
— Ślepi tylko mogliby niepodzielać twojego zdania... — odpowiedział z uśmiechem Gaston, — panna Joanna przechodzi najpiękniejsze utwory Rafaela i Tycyana!...
— A, tak to lubię! to mi się nazywa mówić!... Z jakiego jednak powodu tytułujesz to kochane dziecko tak ceremonialnie, dla czego nazywasz ją „panną”, czyż nie jest naszą ukochaną córeczką?... Jestem pewną, że robisz jej tem przykrość, no dalej żywo, proszę wycałuj ją, tylko serdecznie...
I mówiąc to Blanka popchnęła Joasię ku Gastonowi.
Pochylił się i dotknął ustami matowo białego czoła młodej dziewicy, które zarumieniło się na chwilę.
Margrabia ze swej strony doznał uczucia, jak gdyby prąd elektryczny przebiegł po jego ciele.
Piękność sieroty ugodziła go w samo serce..
Może to wyda się nieprawdopodobnem, ale jest z tem wszystkiem prawdziwem.
Faktem to jest niezbitym, że niektóre kobiety, rozlewają dokoła siebie urok jakiś nie dający się pokonać.
Taki urok dziwny rzucała właśnie Joasia a doznał go pierwszy Gaston przy pocałunku.
— Czyż to nie Joasia, czyż to nie nasze ukochane dziecko? — ciągnęła młoda kobieta całując ją po raz dwudziesty.
— Nieprawdaż Joasiu, nieprawdaż moje dziecko, że ty nas kochasz i kochać będziesz zawsze?...
— Czy ja was będę kochać? — odpowiedziała sierota... — Kocham was nad wszystko na świecie, kocham nad życie, kocham jak Boga samego.
— Kochane dziecko! — wykrzyknęła Blanka z zapałem. — Niechaj błogosławiony będzie dzień, w którym zostałaś moją córką!...
Oszczędzimy czytelnikowi powtarzania nieskończonych zachwytów i czułości.
Upłynęło znowu kilka miesięcy i żaden ważniejszy wypadek nie zamącił spokojnego życia mieszkańców Auteuil.
Ale często spokojne i gładkie jak szyba morze, zmienia jeden grzmot w rozhukane bałwany.
Przywiązanie Blanki do Joasi wzmagało się coraz bardziej. Nie była w stanie rozłączyć się z nią ani na chwilę, ciągle musiała ją mieć przy sobie, traktowała nie już jako córkę, ale jako ukochaną siostrę swoję.
Margrabina Gastonowa Castella miała jak wiemy lat dwadzieścia ośm, ale wyglądała na dwadzieścia jeden albo dwa co najwyżej.
Joasia zaczęła rok siedmnasty. Gdyby nie czarne oczy i ciemne włosy, stanowiące kontrast z niebieskiemi oczami — i bond włosami margrabiny, bardzo łatwo można je było brać za rodzone siostry.
Bardzo często, kiedy przysługiwała pogoda, Blanka i Joasia przejeżdżały się w odkrytym powozie po lasku Bulońskim, a przechodnie zachwycali się widokiem tych dwóch rodzajów piękności.
Myśl że Joasię mogą brać za jej siostrę, napełniała Blankę niewysłowioną błogością.
Ażeby lepiej podtrzymać złudzenie, postanowiła że będą odtąd ubierać się jednakowo.
Nigdy też odtąd nie sprawiła sobie toalety, żeby, zaraz takiej samej nie sprawić dla Joasi.
Przed podróżą młoda margrabina lubiła bardzo Folie-Normand, a nie lubiła pokazywać się w świecie, i składała wizyty wtedy tylko, gdy ją konieczność do tego zmuszała lub gdy nie wypadało żadną miarą odmówić jakiemu zaproszeniu.
Po powrocie z wojażu zmieniła usposobienie zupełnie.
Teraz nie odmawiała żadnemu zaproszeniu, nie opuszczała ani jednego balu, co ogromnie martwiło Gastona, uznającego to nowe życie za ciężar nieznośny prawdziwie.
Czasami usiłował namawiać żonę na pewną przerwę i trochę odpoczynku po nieustających zabawach.
Blanka pozwalała mu narzekać — słuchała go z uśmiechem, całowała kiedy skończył — a w ostatku odpowiadała:
— Wiesz kochany Gastonie, że z największą zawsze przyjemnością spełnię każde twoje życzenie.
Ale gdy nadszedł wieczór ubierała się i wyjeżdżała na bal, a mąż naturalnie musiał jej towarzyszyć, tak jak było wczoraj i jak będzie jutro.
Gaston był malkontentem, ale był posłusznym...
Czytelnicy spytają zapewne, zkąd taka nagła zmiana w pojęciach i zwyczajach młodej margrabiny?...
Czy już sprzykrzyło się jej spokojne pożycie przy domowem ognisku?...
Czy stała się może kokietką?...
Czy przestała już może kochać tak bardzo swojego męża?...
Szerokie pole do przypuszczeń i domysłów — a jednak nic z tego wszystkiego nie było.
Blanka pozostawiona sama sobie, byłaby bez wahania powróciła do dawnych zwyczajów, byłaby zupełnie zadowolona z cichego szczęścia domowego.
Tak jak dawniej, byłaby unikała świata, tak jak dawniej byłaby po nad wszystko przekładała pozostawanie z mężem.
Tych balów, tych uciech, za któremi uganiała się teraz, nie pragnęła bynajmniej dla siebie, lecz wyłącznie dla Joasi.
Przybrana jej córka wydawała się niezwykle uszczęśliwioną, w pośród młodych pięknych i eleganckich kobiet, które urodą swoją zaćmiewała.
Z prawdziwie naiwną radością oddawała się tańcom.
A admirowano ją do koła!
Blanka cieszyła się niewymownie, patrząc na tryumfy swojej wychowanki.
Do sukcesów swoich, tak małą przywiązywała wagę, że ich wcale nie spostrzegała, że im wcale wierzyć nie chciała.
Nie szło jej jednak o te tylko codzienne tryumfy.
Myślała o zabezpieczeniu szczęścia sierocie, pragnęła wydać ją za mąż odpowiednio.
— Niepodobna — powtarzała sobie — ażeby pomiędzy tym rojem młodzieży bogatej i dystyngowanej, nie znalazł się jeden przecie taki, który by odgadł i ocenił przymioty duszy Joasi, ukryte pod jej olśniewającą pięknością.
Z wielkiej troskliwości stała się sama romansową i marzyła niby młoda egzaltowana dziewczyna.
Nie życzyła sobie wcale jednego z tych małżeństw z konwenansu, co to się układa metodycznie na zimno, nie chciała związku, w którym serce nie bierze wcale udziału, ale chciała, aby miłość prawdziwa, gorąca i wierna, poprowadziła dwoje młodych do ołtarza.
Blanka zamierzała dobrze wyposażyć wychowankę, nie chciała jednak, aby o tem naprzód wiedzieli pretendenci do ręki sieroty.
Młoda dziewczyna była w jej oczach skarbem prawdziwym.
Ten tylko zasłużyłby na jej otrzymanie, co szlachetny i bogaty, uważałby ją za zupełnie biedną, a mimo to padłby przed nią na kolana i głosem wzruszonym zapytał:
— Joasiu, ja ciebie kocham! Joasiu czy chcesz zostać moją żoną?
Niestety, nic zapewne piękniejszego, ale też nic nie było naiwniejszego nad te marzenia i przekonania Blanki Castella.
Dowodziły one jasno, że margrabina nie znała wcale ani ludzi ani świata.
Skoro sierota ukazała się w towarzystwie paryzkiem, pod opieką Gastona i Blanki, tłum cały młodych ludzi zaczął uwijać się dokoła niej.
Wszyscy wiedzieli dobrze przecie o ogromnym majątku Castellów.
Joasia musiała być zapewne ich kuzynką.
Musiała także być bogatą.
Ładny posag i taka oślepiająca uroda, to jest się za czem ubiegać.
Pani Castella nie posiadała się z radości.
— Mamy w czem wybierać... — mówiła sobie... ale nie ma się co spieszyć... poczekajmy jeszcze.
Joasia warta jest księcia, przyjdzie kolej i na książęta.
Czy potrzebujemy dodawać, że młoda panna upojona dymem kadzideł, podzielała w zupełności te szalone nadzieje?...
Czy potrzebujemy objaśniać jakie wielkie było zdziwienie i margrabiny i jej wychowanki, gdy spostrzegły, że szeregi aspirantów przerzedziły się nagle...
Wprawdzie na balach tancerzy nie brakowało Joasi nigdy, ale ci, co wczoraj jeszcze nadzwyczaj jej nadskakiwali, teraz trzymali się zdaleka, jakby się nie chcąc kompromitować udawanem zakochaniem w modnem bożyszczu.
Przyczyna tej nagłej zmiany była bardzo prostą i czytelnicy domyślą się jej z pewnością.
Żyjemy w wieku praktycznym...
Cielec złoty zdobył sobie panowanie wszechwładne.
Kwestya powyższa góruje na porządku dziennym i kiedy idzie o wybór żony, młodzież majprzód zajmuje się studyowaniem kwestyi... posagowej, Jeżeli miłość idzie z pieniędzmi w parze, tem lepiej, interes jest wtedy świetny, ale bez pieniędzy gaśnie miłość najgorętsza jak płomień ze słomy.
Jeden z tegoczesnych poetów powiada:

La dot à la laideur prète bien des appas,
Et la beanté sans dot ne se mariera pas.

Otóż pretendenci najwięcej nadskakujący i najbardziej... zakochani, nie chcieli wcale jak to mówią kupować kota w worku i uznali za konieczne zasięgnąć wiadomości przed oświadczynami,
W ten sposób dowiedzieli się że Joasia, ta gwiazda salonów, była rzeczywiście sierotą bez rodziny i majątku, że otrzymała wychowanie z litości...
Nie ulegało zaprzeczeniu, że Castellowie kochali ją jakby należącą do rodziny, że uczynią coś zapewne dla niej, ale to coś nie przedstawiało żadnej pewności, zwłaszcza, że Gastonowie młodzi jeszcze, mogą mieć dzieci przecie — a to oziębiło by na pewno ich dobre względem sieroty zamiary.
Szczegóły te dały dużo do namysłu pretendentom. Zmiarkowali oni, że ryzyko zanadto jest wielkie i zaczęli się powoli wycofywać.
Joasia posiadała zanadto dużo sprytu i przenikliwości, ażeby się nie domyśliła wszystkiego.
Spadłszy z wysokości swoich marzeń, poczuła się zniechęconą zupełnie.
Oburzała się na swoje losy — przeklinała Boga i ludzi.
Ale wkrótce zapanowała nad sobą podniosła dumnie głowę i powiedziała sobie z gorzkim uśmiechem na ustach:
— Nie mogę zostać księżną, bo jestem biedną... Niechże i tak będzie!... Że zostanę margrabiną — to przysięgam sobie na to.


VII.
Dalszy ciąg poprzedzającego.

Gaston Castella nie lubił jak już wiemy życia światowego.
Nad najświetniejszy bal przekładał wieczór spędzony spokojnie w towarzystwie Blanki.
Margrabina ze swej strony aż do pewnego czasu, podzielała zupełnie to zamiłowanie męża.
Kiedy wmówiła sama w siebie, że niezbędnem jest bywać w świecie, ażeby zdobyć męża dla Joasi, Gaston wcale się temu nie sprzeciwiał. Zerwał owszem ze swojemi nawyknieniami, i towarzyszył co wieczór na bale i zabawy żonie i sierocie.
Pewnej nocy wstał od kart około godziny drugiej, po przegraniu sześćdziesięciu luidorów.
Przeszedł do sali balowej — umieścił się we framudze okna i przypatrywał Blance i Joasi tańczącym vis-à-vis w kadrylu.
Czuł się ogromnie znużonym.
Od ośmiu już dni chodził spać dopiero nad ranem, dziwił się więc niepomiernie, że kobiety, istoty takie wątłe na pozór, mogły wytrzymywać taką fatygę...
Widocznie, myślał sobie, pod tą delikatną powłoką, pod tą skórką atłasową, kryją się nerwy i muskuły żelazne.
Byłby zapewne w dalszym ciągu prowadził ze sobą monolog na ten temat, ale dwaj nieznajomi młodzieńcy, stanęli przed nim i rozpoczęli ze sobą rozmowę.
— Kochany hrabio — rzekł jeden z nich do swojego towarzysza, — jesteś jak mi się zdaje jednym ze stałych gości księżnej — musisz więc znać wszystkich tutaj z nazwiska przynajmniej...
— Prawie — odpowiedział zapytany...
Powiedzmy mimochodem, że znajdujemy się na przedmieściu świętego Honorego, w pałacu księżnej de Bois-Hardy.
— No, to może mi posłużysz za cicerona, bo ja tu się znajduję po raz pierwszy.
— Jestem na rozkazy... i zapytuję kiedy mam objąć mój obowiązek.
— Zaraz, natychmiast.
— O co chcesz mnie zapytać?
— Przedewszystkiem — kto jest ta młoda kobieta, albo raczej ta panna czarująco piękna, co tańczy naprzeciw nas?...
— Na dzisiejszym balu jest taka chmara kobiet młodych i pięknych, że musisz mi wskazać dokładnie o którą pytasz?
— O tę wysoką, szczupłą, z czarnemi dużemi oczami, z prześlicznemi ciemnemi włosami i różą we włosach. O tę co ubrana w bieli i ma sznur pereł na szyi.
Gaston zrozumiał że chodzi o Joasię
Młody człowiek prawił dalej:
— Niepodobna się omylić, wiesz już o którą pytam.
— Doskonale.
— Któż to zatem... panna... czy młoda mężatka?
— Młoda dziewica... albo raczej cały romans w białej sukni i w sznurze pereł na szyi.
— Romans?...
— Tak.
— Intrygujesz mnie do najwyższego stopnia, wytłomacz się więc czemprędzej.
— Jakże ci się podoba ta młoda panna?
— Wygląda na królowę. Dystynkcya maluje się na jej twarzy i w każdym ruchu.
—Takie jest twoje zdanie?...
— Czy nie podzielasz go ze mną?...
— Nie podzielam.
— Dla czego?
— Bo ta młoda królowa to córka starego żebraka złodzieja i mordercy, zabitego przed dwunastu laty na uczynku kradzieży...
— Na seryo?
— Nie pozwoliłbym sobie nigdy na żart podobny, możesz być tego pewnym.
— Czy się jednak czasami nie mylisz?
— Nie... dowiedziałem się jak najdokładniej.
— To takie nieprawdopodobne:
— Przyznaję... ale jednakże zapewniam powtórnie, że jak najbardziej prawdziwe.
— Jakimże więc sposobem córka bandyty, przyjmowaną jest w najarystokratyczniejszym salonie księżnej de Bois-Hardy?...
— Nadzwyczaj prostym... Salony tutejsze otworzyły się nie dla córki bandyty, ale dla przybranej córki margrabiego i margrabiny Castella...
— Więc margrabiostwo?...
— Przyjęli i wychowali dziecko, któremu zabito ojca.
— To jacyś cudzoziemcy?...
— Margrabina jest francuzką... margrabia wenecyaninem i milionerem...
— Niemłodzi już zapewne ludzie?...
— Mylisz się bardzo.
— Ale! ba!
— Margrabia jest w naszym wieku margrabina wygląda na siostrę twojej piękności.
— Ładna?
— Prześliczna. A — oto — patrzaj i sądź własnemi oczyma. Pani Castella tańczy z vicehrabią d’Audival, którego znasz przecie.
— Ta młoda blondynka z brylantami we włosach?...
— Ta sama. — Jakże ją znajdujesz?
— Prześliczna — nie można tego zaprzeczyć, ale bardzo także nieostrożna.
— Nieostrożna!... Ona!... Margrabina!...
— Naturalnie!
— W czemże jeżeli łaska?
— Zanim ci odpowiem, muszę ci zadać pewne pytanie.
— Jakie?
— Czy pani Castella kocha swojego męża?
— Uwielbia go... — Jest to małżeństwo powszechnie szanowane, małżeństwo o którem najzłośliwsza języki nie mają nic do powiedzenia.
— W takim razie, pani Castella jest skończoną waryatką...
— Pytam się znowu dla czego?...
Nie potrzebujemy objaśniać z jaką gorączkową ciekawością przysłuchiwał się Gaston tej rozmowie.
— Margrabina, kochany hrabio — odpowiedział młody człowiek — jest waryatką, jest szaloną po prostu istotą, dla tego, że trzyma przy sobie tę nadzwyczajną piękność, która wcześniej czy później ukradnie jej serce męża... jeżeli go już nie ukradła...
— Cóż za dziwaczna przypuszczenie!
— To nie przypuszczenie, to pewność.
— Margrabina zanadto jest sama piękną, aby się potrzebowała obawiać rywalki.
— Margrabina jest piękną to fakt, ale posiada tę piękność spokojną, tę łagodnę, jeżeli się tak wyrazić godzi, piękność blondynki, — która ani chwili walczyć nie potrafi z tą czarującą, gorącą pięknością panny z czarnemi włosami!... Żyć obok podobnej damy i nie stracić dla niej głowy, jest po prostu niepodobieństwem... Bądź pewnym, że teraz już, margrabia nie wiedząc może o tem, kocha się na zabój w swojej przybranej córce i, że potrzeba tylko iskierki ażeby wybuch nastąpił!
— Przypuszczasz więc, że pan Gastella jest zdolnym nadużyć moralnej przewagi, jaką ma nad tą panienką?
— Nie mam honoru znać pana margrabiego i nic nie przypuszczam — ale mam pewne za to doświadczenie... Wiem, że miłość jest ślepa, że zapomina o wszystkiem, że nie cofa się przed niczem, że skoro się odezwie — rozum, godność, sumienie i honor, idą w kąt w tej samej chwili.
— Młoda panienka jest uczciwą, bo została wychowaną uczciwie...
— I temu nie myślę przeczyć, ale mówiąc słowami pewnego poety nieboszczyka, wszystkie kobiety są uczciwe, aż do chwili w której przestają być niemi...
— Desperacka jakaś filozofia!
— Prawda często jest desperacka.
— Strasznie czarno patrzysz na rzeczy!...
— Widzę je takiemi jak są.
— Brzydko jest wyrzucać margrabinie jej prawdziwie szlachetny uczynek...
— Pochwalam w zupełności ten uczynek, ale nie cofam tego co powiedziałem. — Pani Castella, postąpiła szlachetnie, że przygarnęła biedną sierotę, że ją wychowała i że zastępuje jej matkę... ale dzisiaj sierota owa stała się niebezpieczną i powinna pozbyć jej się z domu jak najprędzej.
— W jaki sposób?
— Wydając ją za mąż!
— Ożenił byś się z nią — ty co to mówisz?...
— A niech mnie Bóg zachowa i broni.
— Dla czego?
— Za piękna dla mnie!
— To także ważna przyczyna!
— Najsprawiedliwsza i najrozsądniejsza.
— Możnaby jednakże coś jej zarzucić!...
— Można wszystkiemu zarzucać; ja jednak nie zmienię przekonania. — Kobieta tak uderzająco piękna musi być koniecznie kokietką... Nieustające hołdy, jakie jej składają niezliczeni adoratorowie, sprawiają, że w końcu uznaje się za istotę nieskończenie wyższą — i że z tej wysokości spogląda z pogardą na swego biednego męża... Nie zazdroszczę podobnego losu nikomu, nie pragnę stanowiska małżonka przy takiej żonie.
Właśnie kadryl się skończył i dwaj młodzi ludzie opuścili framugę.
Gaston pozostawszy sam, uczuł się bardzo wzruszonym, doświadczał jakiegoś bolesnego niepokoju.
Po raz pierwszy od czasu jak Joasia wyrosła na taką wszechwładną piękność, myśl, że mogą go posądzać o miłość dla niej, przyszła mu do głowy i oburzyła niezmiernie.
Przypominał sobie każde słowo rozmowy, którą podsłuchał, a słowa te palącemi zgłoskami zapisywały mu się w pamięci,
Jeden z młodych ludzi powiedział:
— Niepodobna żyć obok tej czarującej istoty, aby dla niej nie stracić głowy.
Później znów tenże sam młody człowiek dodał:
— Założyłbym się, że margrabia Castella, nie wiedząc sam o tem, kocha się już zapamiętale w swojej przybranej córce.
Gaston zapytał się przerażony, czy jest w tem cokolwiek prawdy, czy odczuwa w sobie zawiązek tej miłości, któraby po dwakroć była występną.
Napróżno wmawiał w siebie że to wszystko było przywidzeniem i kłamstwem.
Napróżno powtarzał sobie, że bardziej niż kiedykolwiek kocha swoję Blankę, bo nie czuł się zupełnie spokojnym, bo jakieś pomieszanie ogarniało go coraz bardziej.
Upłynęło jeszcze parę godzin i salony zaczęły się opróżniać.
Bal się miał ku końcowi, a Blanka z trudnością odnalazłszy męża we framudze okna, oznajmiła mu zamiar powrotu do Auteuil.
Noc była mroźna. Księżyc w pełni, świecił tak jasno na pogodnem niebie, że widno było jak we dnie.
Podczas gdy powóz toczył się szybko po stwardniałej alei głównej Pól Elizejskich, Gaston siedzący na przodzie, przypatrywał się Blance i Joasi, siedzącym albo raczej leżącym naprzeciw siebie.
Zmęczone tańcem, zmorzył sen na powietrzu.
Usnęły obok siebie: głowa Blanki spoczęła na ramieniu Joasi, ta zaś główkę swoję otoczoną pachnącemi lokami, wsparła na ramieniu przybranej matki.
Usta Gastona szepnęły:
— Doprawdy, ci młodzi ludzie nie wiedzieli sami co plotą!... Joasia jest prześliczną, ale Blanka o wiele jest piękniejszą.
Chciał to wmówić w siebie koniecznie.
Musimy dodać, że nie udało mu się usiłowanie i, że za każdą razą jak spojrzał na wychowankę, jakiś głos wewnętrzny mówił mu:
— Kłamiesz!... to ta piękniejsza! ta rozlewa czar niepokonany... tej niepodobna nie pokochać!...


∗             ∗

Nazajutrz rano Gaston zebrał całą swoją zimną krew i energię i zaraz powziął zamiar stanowczy.
— Bądź co bądź, — powiedział sobie, — podobne położenie nie powinno się przedłużać. Chociaż bezzasadne są wszelkie podejrzenia, to jednak mi uchybiają. Mój dom nie może być o nic posądzanym... Trzeba wydać za mąż Joasię... Trzeba aby najdalej za miesiąc wyszła z pod tego dachu!...


VIII.
Niespodziane oświadczyny.

Gaston wszedł do pokoju żony, zdecydowany użyć wszelkich sposobów na namówienie Blanki do tego, co postanowił.
Naturalnie nie miał zamiaru tłomaczyć powodu tego swego nalegania, nie myślał powtarzać rozmowy jaką wczoraj posłyszał.
— Kochana żonusiu — odezwał się — czy nie czujesz się bardzo zmęczoną tem zanadto światowem życiem, jakie prowadzimy od pewnego czasu?
— Dla czego pytasz mnie o to mój drogi! — odparła młoda kobieta.
— Bądź tak dobrą, odpowiedz mi ty najpierw... a ja ci się następnie wytłomaczę...
— A więc, przyznaję się otwarcie, że te bale, te zabawy, te rauty, nużą mnie okropnie, a nie sprawiają wielkiej przyjemności.
— Nie potrzebuję cię bodaj zapewniać — rzekł Gaston z uśmiechem — że ja doświadczam zupełnie tego samego.
— Tak!... widzę to aż nadto dobrze... Prowadzasz nas po balach z rezygnacyą męczennika. Wzruszające to ale nie wesołe...
— Nie chciałabyś więc zaniechać tego wszystkiego, nie chciałabyś powrócić do tego życia spokojnego, jakieśmy przed tem prowadzili i jakie nas nie nudziło wcale?...
— Pragnęłabym tego równie jak ty gorąco, ale wiesz przecie że niepodobna...
— Dla czego?
— Dla Joasi...
— Więc uważasz za konieczność to ciągłe polowanie na męża?...
— Naturalnie.
— Niepowodzenia dotychczasowe nic a nic cię nie zniechęciły?
— Gdybyśmy się zniechęcali przy najmniejszym zawodzie, nie doszlibyśmy do niczego nigdy na świecie.
— Czegóż się zatem spodziewasz?
— Spodziewam się, że jaki młody człowiek, dobrze urodzony i bogaty, człowiek godny nasze córeczki, zrozumie ją, pokocha i poprosi o jej rękę.
— Widzisz przecie, że ci wszyscy co tak się o to niby ubiegali, cofnęli się jeden za drugim.
— Bo byli to ludzie małej inteliegencyi i nieosobliwego serca... Ten, na którego czekam... zjawi się prędzej czy później...
Gaston potrząsnął głową.
— Wątpisz?.. — zawołała z oburzeniem Blanka.
— Nie tylko wątpię... ale mam zupełną pewność, że się nie ziszczą te nadzieje.
— I na czemże polega ta pewność?
— Na błędnej całkiem drodze po której idziemy. Te występy Joasi na salonach paryzkich, to rzecz prawdziwie opłakana!... Wiara w to, że jej majestatyczna piękność, rozbudzi w kimś wielką miłość, to więcej niż niedorzeczność.. Dzisiaj o takiej miłości można słyszeć zaledwie na scenie. To też — daję ci słowo, że próżne są twe zabiegi, złudne oczekiwania... Trzeba się zabrać do rzeczy zupełnie inaczej...
— Uczynię wszystko co każesz, tylko daj mi wskazówki jak mam postępować...
— Najprzód wypada nam porozumieć się z matką i oznaczyć posag Joasi...
— A następnie?
— Jest dość na świecie dusz poczciwych, dla których kojarzenie małżeństw jest jedynem zajęciem, ja sam znam takich pośredników kilku nawet... Szepniemy im tak niby od niechcenia, że nasza panna ma dwakroć sto tysięcy franków posagu a piękna jak bożyszcze... to zaraz wyszukają, nam młodzieńca, który zapragnie posiadać piękną żonę i posag. — Zaraz się zabiorą do dzieła... — Pretendentów nie zbraknie i wtedy tylko możesz wybrać pomiędzy nimi najodpowiedniejszego... Cóż ty na to... kochana Blanko?
— Zupełnie mnie zniechęcasz i rozczarowywasz!...
— Dla czego?
— Bo podobne małżeństwo, będzie małżeństwem dla interesu po prostu!... bo posag przeważać w nim będzie po nad przymioty i urodę... bo nie dla nich poprowadzą ukochane dziecko nasze do ołtarza.
— Mniejsza z tem, byleby wyszła za mąż...
— Nie o takiem wcale szczęściu marzyłam dla Jasi.
— Wiem... wiem... — ty szukasz ideałów, a ja ci pokazuję rzeczywistość.
— Pozwól mi poczekać jakiś jeszcze czas przynajmniej.
— Pragnę ci zawsze jak wiesz ustępować we wszystkiem, kochana Blanko... a jednakże w tym razie nie zgadzam się na zwłokę. Czekanie na nic się nie zdało... może owszem pogorszyć tylko sprawę.
— Możnaby sądzić, że chciałbyś jak najprędzej pozbyć się sieroty z domu. Czyż jej obecność już ci tak dokuczyła?...
— Wcale nie — odpowiedział Gaston lekko zarumieniony — chodzi mi jednak bardzo, ażeby Joasia zajęła w świecie właściwe sobie stanowisko, aby rozpoczęła życie ma seryo... Wierzaj mi kochana Blanko, że tylko dla jej własnego dobra odzywam się w ten sposób.
Na podobne oświadczenie, Blanka nie miała nic do odpowiedzenia.
Zadawała się przekonaną i musiała ustąpić...
Ustąpiła też — i chociaż z żalem — zdała całą sprawę na męża, uznała, że zamiast polować po balach na kandydatów małżeństwa, lepiej na nich w Folie-Normand wyczekiwać.
Zaledwie małżonkowie skończyli roz — | mowę, wszedł do pokoju lokaj Gastona i podał mu na tacy bilet wizytowy.
Na bilecie tym wypisane było nazwisko nieznane wcale mężowi Blanki:

Emmanuel Enjalbert.

— Kto ci to oddał? — zapytał Gaston.
— Pan jakiś bardzo elegancki — odpowiedział służący, który prosi margrabiego o chwilkę rozmowy. Zdaje się że ma coś bardzo do zakomunikowania ważnego...
— Gdzie jest ten pan?
— W przedpokoju.
— Coś mu odpowiedział?
— Że nie wiem czy pan margrabia zechce go przyjąć... Czeka na odpowiedź.
— Dobrze... Poproś go do salonu, ja zaraz tam przyjdę.
Służący wyszedł, a Gaston spiesznie zmienił ranne ubranie i udał się do nieznajomego.
Był nim dwudziesto-sześcio albo dwudziesto-siedmio — letni młodzieniec, bardzo ładny i dystyngowany.
Ubrany nadzwyczaj starannie chociaż skromnie, zdawał się być bardzo nieśmiałym i bardzo zakłopotanym.
Kiedy kłaniał się wchodzącemu margrabiemu, zarumieniony był jak panna.
Gaston oddając ukłon, pomyślał sobie, że choć nazwisko nieznane, ale znana mu zkądś fizyononmia.
— Z pewnością nieraz spotykaliśmy się ze sobą w salonach, pomyślał.
I głośno odezwał się zaraz:
— Więc z panem Emannelem Engjalbert mam przyjemność mówić?
— Tak jest panie margrabio, — odpowiedział przybyły, — dziękuję uprzejmie, że pan raczył przyjąć człowieka nieznajomego sobie zupełnie.
— Bardzo proszę. — odpowiedział Gaston, — a czem mogę panu służyć:
— Czy tylko nie nadużyję pańskiej cierpliwości?... — szepnął młody człowiek.
— O! wcale nie... zapewniam pana.
— Bo zanim panu oznajmię cel moich odwiedzin, pragnąłbym zapoznać pana za sobą szczegółowo.
Oryginalny ten wstęp bardzo zaciekawił Gastona.
— A więc mów pan najprzód o sobie, — odparł z uśmiechem, — będę słuchać pana z cierpliwością i zajęciem.
— Może opowiadanie potrwa trochę długo.
— Nie obawiaj się pan o nic. Mam czas, możesz pan mówić wiele się panu tylko podoba.
— Pańska dobroć zawstydza mnie...
— Przed rozpoczęciem pozwoli pan, zapalić cygaro?...
— Ślicznie dziękuję, nie palę nigdy.
— A mnie pozwolisz pan zapalić?
— Racz pan żadnych ze mną nie robić ceremonij.
Gastona otoczył się kłębem pachnącego dymu a młody człowiek tak rozpoczął:
— Panie margrabio, z biletu jaki złożyłem, dowiedziałeś się już o moim nazwisku... Nie jestem szlachcicem, ale pochodzę z uczciwej i powszechnie szanowanej rodziny mieszczańskiej z Normandyi... Mój dziadek był pierwszym radcą miasta Rouen w 1760 roku.
Zatrzymał się małą chwilę.
— Wybacz mi pan, panie margrabio, przekonasz się bo zaraz, że te drobiazgi koniecznie są dla wiadomości pańskiej potrzebne.
— Mów pan wszystko co uważasz za właściwe, oświadczył Gaston... Słucham pana z całą uwagą.
Emmanuel Enjalbert zaczął tak dalej:
— Mam lat dwadzieścia sześć, jestem sierotą od młodego wieku i najmłodszym z czterech braci; najstarszy jest kapitanem okrętu, drugi adjutantem pułkowym, trzeci radcą w prefekturze w Rouen...
— Bracia zajmują zatem stanowiska bardzo zaszczytne, — wtrącił Castella.
— Ja zaś, — ciągnął Emanuel, — ja zaś pracuję w ministeryum marynarki i pobieram dwa tysiące czterysta franków rocznej pensyi. Moi zwierzchnicy są zupełnie zadowoleni ze mnie, mogę więc liczyć na szybki awans.
Ojciec mój posiadał niewielki majątek, dający około dwudziestu pięciu tysięcy liwrów renty.
„Każdy z nas posiada po sześć tysięcy pięćset franków dochodu... To bardzo naturalnie niewiele, ale ja żyję skromnie i zdołałem trochę oszczędzić.
— Jakiś prawdziwie uczciwy młody człowiek, — pomyślał Gaston, — ale czego chce u dyabła?.. W żaden sposób odgadnąć tego nie mogę.
Emanuel Enjalbert mówił dalej:
— Mówię szczerą prawdę panie margrabio, możnaby zresztą zasięgnąć wiadomości co do przeszłości mojej, możnaby przetrząsnąć moje życie. Nic w niem nie znajdzie się złego, nie popełniłem ani jednego czynu, za który mógłbym się rumienić... Nie myślę brać tego za jakąś wielką zasługę... ale istotnie jestem bardzo spokojnego usposobienia, a przyjemności, co pociągają tylu innych, dla mnie nie mają uroku...
— Szczęśliwy jestem, — przerwał Gaston, — że pomiędzy nami zachodzi takie podobieństwo usposobień.
— Wielki to zaszczyt dla mnie panie margrabio!... — odpowiedział gość. Lubię nadzwyczaj wieś, dobrane towarzystwo mnie zachwyca, a dzięki stosunkom mojej rodziny, jestem przyjmowany w najpierwszych domach paryzkich. To panu tłomaczy, jakim sposobem spotykałem państwa w wielkim świecie.
Gaston skłonił się uprzejmie.
— Zdawało mi się odrazu, — rzekł, że pana znam z widzenia.
— Teraz już wie pan margrabia o mnie wszystko, a bardzo mi o to chodziło — przystępuję więc do celu mojej wizyty.
Tu głos młodego człowieka stał się drżącym, a on sam wydawał się bardzo zaambarasowanym.
— Prawie co wieczór na balach widywałem panią margrabinę, z panną Joanną zaś — wyszeptał — miałam nie raz przyjemność tańczenia.
— Zaczynam rozumieć — pomyślał sobie Gaston.
Emanuel ciągnął dalej:
— Z pomiędzy wszystkich młodych panien, panna Joanna była najpiękniejszą... — Patrzyłem na nią z rodzajem upojenia, admirowałem z daleka... aż pewnego dnia spostrzegłam z przerażeniem, że się mylą co do rodzaju uczucia jakiego doświadczałem.
„Niestety!... to nie była admiracja, ale prawdziwa miłość!...
„Zakochałem się szalenie całą duszą?...
„Odkrycie to stałe się okrutnem dla mnie cierpieniem, bo żadnej nie robiłem sobie nadziei.
„Myślałem wtedy, że panna Joanna należała do pańskiej rodziny.
„Sądziłam, że jest bardzo bogatą.
„Widziałem ją otoczoną rojem wielbicieli, pod względem urodzenia, majątku i pozycyi daleko wyżej stojących odemnie.
„Czego się mogłem ja biedak spodziewać wobec tego?...
„Zamierzałem usunąć się ze świata, zawierzałem wyjechać na jakiś czas z Paryża i w ten sposób zwalczyć jakim sposobem szaloną namiętność, która mogła się w końcu stać wielkiem dla mnie nieszczęściem; gdy w tem dowiedziałem się niespodzianie, że panna Joanna nie posiada nic, że nie posiada nawet nazwiska i rodziny, bo jest sierotą przygarniętą i wychowaną z łaski pani margrabiny.
„Ta niespodziewana wiadomość dodała mi odwagi i nadziei...
„Powiedziałem sobie, że przepaść dzieląca mnie od mego bożyszcza nie istnieje, i... postanowiłem sprobować szczęścia...
„— Panie margrabio, jestem uczciwym człowiekiem — mam z czego żyć, mam z czego utrzymać żonę... — wstaw się pan za mną do panny Joanny... — a przysięgam, że ją uczynię szczęśliwą...


IX.
Pretendent.

Wysłuchawszy tak otwartego i tak szczerego wyznania, Gaston uczuł się żywo wzruszonym.
Co za różnica pomiędzy łowcami posagowymi, a tym szczerze zakochanym, który ośmielił się odezwać wtedy dopiero, gdy się dowiedział, że Joasia nie ma majątku i rodziny.
Margrabia zamyślił się i nic nie odpowiedział.
— Nie odpowiada mi pan margrabia? — szeptał Emanuel — nie chce mnie pan martwić odmową? na którą niestety jestem przygotowany zupełnie. — Moje nadzieje były szalone, nieprawda? Niegodnym jestem posiadania takiego skarbu? — Panna Joanna odrzuci moję prośbę... a może już jest zaręczoną z kim innym! — Ah! panie margrabio, zlituj cię nad moją męczarnią. — Odpowiedz mi otwarcie, błagam cię o to, ja zniosę wszystko...
— Ani jedna z pańskich obaw nie jest uzasadnioną... — odpowiedział Gaston z uśmiechem — i naprzód podaj mi pan rękę, bo, że jesteś człowiekiem zasługującym na szacunek — jestem bardzo z poznania naszego szczęśliwy.
— Co?... — wykrzyknął Emanuel przechodząc z rozpaczy do najwyższej radości — czy to prawda? czy to możebne panie margrabio? czy mogę mieć nadzieję? czy pan nie odrzuca mojej prośby?...
— Galopujesz kochany panie — przerwał Gaston z nowym uśmiechem.
— Więc się omyliłem? — zapytał blednąc młodzieniec — więc źle sobie wytłomaczyłem łaskawe słowa pańskie?
— Wcale nie... Cenię bardzo pański dzielny charakter i postanowienie, i nie myślę odrzucać prośby; córka moja przybrana nie jest bynajmniej zaręczoną i mogę nawet zapewnić pana, że jej serce jest zupełnie wolne...
— O! co za szczęście!... — wykrzyknął mimowoli Emanuel.
— Ale — ciągnął dalej margrabia — rozumiesz pan, że ja sam nie mogę decydować za nią...
— Rozumiem to doskonale panie margrabio.
— Za nic na świecie nie zmuszałbym też mojej córki przybranej do małżeństwa.
— I ma pan najzupełniejszą racyę, panie margrabio.
— Od pana zatem zależy podobać się pannie i być przez nią przyjętym.
— Czyż ja to potrafię kiedy?
— Dla czegóżby nie?
— Ja się znam doskonale... — Nie ma we mnie nic takiego, coby mogło ująć młodą panienkę,
— Że nadtoś pan skromny, drogi panie!...
— O nie, nie! już sama moja nieśmiałość, nie pozwoli mi się przedstawić korzystnie.
— Nie wierz pan temu, młode panny, są bardzo pobłażliwe dla nieśmiałości którą powoduje miłość.
— To takie trudne — mówił Emanuel — takie trudne położenie, chcieć się wyróżnić w pośród tego tłumu i szmeru salonowego.
— No, to też nie w salonach będziesz pan widywał Joasię.
— A gdzie?...
— Tutaj... — Otwieram od dzisiaj dom mój dla pana i zaraz przedstawię pana mojej żonie.
— Ah! panie margrabio — wykrzyknął Emanuel z najwyższą radością — pańska dobroć zawstydza mnie i upokarza. Oh! jakąż wdzięczność panu winienem?...
Gaston przerwał to podziękowanie pociągnięciem za dzwonek.
Nadbiegł służący.
— Powiadom panią margrabinę, że życzę sobie przedstawić jej kogoś — powiedział pan Castella do służącego — i zapytaj, czy będzie łaskawą zejść do salonu.
Służący skłonił się i wyszedł, a za chwilę powrócił z odpowiedzią.
— Pani margrabina, za parę minut będzie w salonie.
Blanka rzeczywiście nie dała czekać na siebie.
Emanuel Enjalbert przedstawił się margrabinie, ale naturalnie, nie było żadnej wzmianki ani o celu wizyty, ani o Joasi.
Po kilku chwilach, nieśmiały kochanek powstał i pożegnał się z gospodarzami.
Pan Castella odprowadził go aż do bramy, gdzie czekał najęty powóz.
— Więc panie margrabio, pan naprawdę... pozwala mi bywać w swoim domu?...
— Ależ proszę cię o to, kochany panie.
— A kiedy mogę przyjechać?
— Kiedy się panu żywnie podoba.
— No więc zaraz jutro?
— Niechajże będzie jutro!
— I zobaczę pannę Joannę?...
— Naturalnie, że ją pan zobaczysz...
Emanuel Enjalbert, chwycił rękę margrabiego i uścisnął serdecznie, a z wielkiego wzruszenia nie mógł przemówić ani słowa.
Wsiadł do powozu i z sercem przepełnionem radością powrócił do Paryża.
Margrabina czekała na powrót męża na peronie.
— Co to za młody człowiek?... — zapytała — dla czego mi go przedstawiłeś?...
— Ciekawą jesteś się dowiedzieć?... — rzekł z uśmiechem Gaston.
— Nawet bardzo jestem ciekawą — przyznaję.
— Nie powiem ci dopóty, dopóki ty mi nie powiesz — jak ci się podobał ten młodzieniec?...
— Widocznie dobrze jest wychowany, chociaż trochę nieśmiały...
— A twarz — a postawa?...
— Bardzo przystojny i dystyngowany — szczególniej ma spojrzenie pełne szczerości.
— Więc zrobił na tobie przyjemne wrażenie?...
— Bez wątpienia.
— No, kochana Blanko, to cieszy mnie to bardzo...
— Powiedz że jednak nakoniec, po co te wszystkie pytania,
— To nowy pretendent i przyszły mąż zapewne...
— Dla Joasi? — wykrzyknęła margrabina...
Gaston zaczął się śmiać.
— Zdaje mi się... — że tylko Joasia jest tutaj na wydaniu.
— No to — wołała Blanka — opowiedz mi prędko, coście ze sobą rozmawiali?... Czekam z niecierpliwością.
— Opowiadanie będzie bardzo krótkie i bardzo proste a nie wątpię, że cię ucieszy.
I Gaston opowiedział co do słowa rozmowę swoję z Emanuelem Enjalbert.
— Musisz być zadowoloną nieprawdaż? twoje marzenie się ziściło, Joasia jest kochaną dla niej samej.
— Zapewne — odpowiedziała z pewną oziębłością Blanka — ten młodzieniec zdaje mi się zasługiwać na wielki szacunek i przywiązanie.
— Mówisz coś o tem bardzo chłodno, bez zwykłego uniesienia!...
— Bo mój zachwyt ma pewne granice.
— Nie rozumiem. Myślałem, że cię to nad wszelki wyraz ucieszy...
— Nie ma znowu z czego cieszyć się aż tak bardzo. Nie przeczę, że pan Enjalbert zasługuje na szacunek, że jest najzacniejszym człowiekiem, ale ja o innej marzyłam karyerze dla naszej córeczki.
— Dziwna to rzecz doprawdy!... Cóż więc masz do zarzucenia memu kandydatowi?...
— O! mam zarzutów co niemiara.
— Naprzykład?...
— Naprzód, że nie jest szlachcicem.
— A!... tak?.. — rzekł Gaston z uśmiechem — aleć i ta nasza kochana Joasia nie urodziła się na stopniach tronu!
— Jej piękność powinna ją uczynić królową...
— Zapewne jednak trudno ci będzie odnależć jakie wakujące berło... Cóż dalej?...
— Pozycya tego młodego człowieka, zdaje mi się bardzo skromną.
— Ja znajduję, że jest bardzo honorową.
— Żona ekspedytora, nie może mieć żadnego znaczenia w świecie...
— Żona uczciwego człowieka znaczy zawsze bardzo dużo.
— Pan Enjalbert nie posiada majątku.
— Ma około dziesięciu tysięcy liwrów renty, wliczając w to i pensyę... Posag, jaki damy Joannie, wyniesie około tego. Zdaje mi się otóż, że młode stadło mające dwadzieścia tysięcy franków do wydania w ciągu roku, nie będzie tak bardzo godnem pożałowania.
— Ty masz zawsze odpowiedź na wszystko.
— Bo rozsądnie patrzę na rzeczy.
— Nie będę ci wcale się sprzeciwiać, ale czy Joasia pokocha tego pana?...
— To już inna znowu całkiem kwestya, tę już sama ona będzie decydować.
— Spodziewam się, że nie będziesz jej namawiał?
— Wcale nie.
— A cóż jej powiesz:
— Nic.
— Jakto?
— Chcę aby zobaczyła kilka razy pena Enjalberta, zanim się dowie że prosi on o jej rękę. — Tu nieświadomość zamiarów pretendenta, pozwoli jej lepiej go ocenić.
— Pochwalam cię zupełnie w tym względzie... Kiedyż przyjedzie ten pan?
— Jutro. — Ja zaraz każę zaprzęgać i pojadę do Paryża — Muszę się o niego wywiedzieć, muszę sprawdzić to wszystko co mi opowiedział o sobie i o swojej rodzinie.
— Czy mu więc nie dowierzasz?
— Myślę że mówił najszczerszą; prawdę, ale w takich okolicznościach ostrożność nigdy nie zawadzi.
— Cóż potem?
— Reszta już do niego należy, niechaj się sam stara o zdobycie serca panny!... A teraz kochana Blanko ucałuj mnie, bo idę się ubierać i jadę. — Może niepowrócę tak wcześnie... nie obawiajcie się i nie czekajcie na mnie.
Gaston przypomniał sobie, że często grywał w karty z baronem B... szefem ministeryum marynarki.
Ta okoliczność uprościła mu bardzo jego zamiary.
Kazał stangretowi zawieźć się do ministeryum na ulicę Royale.
Posłał swoję kartę baronowi i został natychmiast przyjętym.
W kliku słowach wytłomaczył cel swoich odwiedzin.
— Nie mogłeś pan lepiej trafić, — odpowiedział szef wydziału, — znam osobiście pana Emanuela Enjalbert, znam także jego pozycyę i stosunki rodzinne, opowiem panu wszystko co tylko wiem.
Rezultat rozmowy barona z Gastonem, przekonał tego ostatniego, że wszystko co mówił Emanuel było najzupełniejszą prawdą.
Szef wydziału zakończył rzecz temi słowy:
— Zapewniam pana, że młody człowiek, o jakim mowa, posiada dzielne serce, wzniosłą duszę i świetne wykształcenie. Posiada słowem wszystkie zalety do uszczęśliwienia kobiety i gdyby którykolwiek ojciec dorosłej panny zasięgał mojej rady, odpowiedziałbym bez wahania: Oddaj mu swoję córkę!..
Pan Castella podziękował baronowi i bardzo uszczęśliwiony powracał do Auteuil.
— Muszę sobie, — myślał podczas drogi, — oddać sprawiedliwość, — że ani na chwilę nie podejrzewałem Emanuela, że poznałem w nim odrazu najuczciwszego człowieka...
Nazajutrz po południu, wielbiciel panny Joanny, skorzystał z pozwolenia i przyjechał do Folie-Normand.
Margrabia, margrabina i przybrana ich córka przechadzali się po parku.
Lokaj wskazał gościowi w którą stronę ma się udać aby na skręcie spotkać się z gospodarstwem.
Gaston żywo postąpił naprzeciw przybyłego i uprzejmie przywitał.
Emanuel czerwony jak pąs, skłonił się paniom dosyć zręcznie.
— Mam nadzieję, — odezwała się Blanka po chwilowej rozmowie — mam nadzieję, że jeżeli pan ma czas wolny, to pozostanie u nas na obiedzie...
Emanuel skwapliwie przyjął to niespodziewane zaproszenie, Joasia zapytywała się siebie z niemałem zdziwieniem, kto może być ten nieznajomy, którego tak wyjątkowo grzecznie przyjmują...
Po godzinnej przechadzce, Blanka z sierotą powróciły do mieszkania.
Gaston poprowadził gościa w górną część parku, zkąd był prześliczny widok.
— Kto jest ten młody człowiek? — zapytała Joasia, gdy się trochę oddaliły z Blanką.
— Nie poznajesz go?
— A czy ja go znałam kiedy?
— Przecie to jeden z twoich tancerzy z zeszłej zimy...
— Może być... — odpowiedziała młoda panna zupełnie obojętnie, — może być...
— Przypominasz go sobie teraz? — powtórzyła Blanka.
— Nie... Musiałam go zapewne widzieć, ale nie zwracałam nań uwagi.
— W takim razie nie zauważyłaś wcale jak wygląda — czy np. ładny czy brzydki?...
— Trudno by mi było, przyznaję, odpowiedzieć na to, bo znajduję że wszyscy mężczyźni są do siebie podobni.
— To nie wróży zatem nic dobrego dla zakochanego młodzieńca, — pomyślała Blanka. — Jakże zdoła zwalczyć tę pogardę dumnej duszy?.. Jak przełamie lody tego drzemiącego jeszcze serca.


∗             ∗

Upłynął tydzień.
Emanuel Enjalbert stawiał się w Auteuil z punktualnością dokładnego zegarka.
Cały dzień zajęty w biurze, wieczorem przepędzał w Folie-Normand.
Trochę już ośmielony, przedstawiał się takim jakim był rzeczywiście, to jest rozmownym, przyjemnym a nawet dowcipnym bardzo.
Młoda panna z wielką ochotą prowadziła z nim rozmowę, grywali z sobą razem, byli nawet dosyć poufale za sobą, ale nic nie zdradzało tego rozkosznego wzruszenia i tego pomieszania, jakie dają się uczuwać mimowoli, gdy serce dziewicze silniej po raz pierwszy zabije.
Takie położenie stawało się dla Emanuela nieznośnem.
Miłość jego wzmagała się codzień a on nie wiedział dotąd czy może mieć jakąkolwiek nadzieję.
— Niepewność zabija mnie! — rzekł pewnego razu do Gastona. — Na Boga niechaj się to raz już skończy!
— Joasia odpowie jutro, zapewniam pana, — odrzekł margrabia poważnie.


X.
Gaston i Joasia.

Tego samego wieczora po odjeździe Emanuela, margrabia odezwał się do Blanki, która przed udaniem się do łóżka, kładła na swoje prześliczna włosy maleńki koronkowy czepeczek.
— Moja kochaneczko, od tygodnia przeszło widujesz codzień mojego protegowanego. Powiedz mi więc otwarcie, co o nim myślisz mianowicie.
— Jak tylko można najlepiej — odpowiedziała zapytana. To prawdziwie miły człowiek.
— Zatem podobał ci się?
— Bardzo.
— A jakże ci się zdaje, czy podobał się Joasi?
— O tego; to nie wiem zupełnie.
— Nie rozmawiałyście nic o nim ze sobą?
— Nie raz nawet...
— Cóżeś mówiła o Emanuelu?...
— Chwaliłam go jak tylko mogłam.
— Z zapałem?
— Naturalnie, przecie na to zasługuje.
— Cóż odpowiadała Joasia?
— Przytakiwała mi najzupełniej.
— Więc Emanuel jej się podobał? — wykrzyknął uradowany Gaston.
— Pozwól że niechaj dokończę... bo za prędko się trochę cieszysz. Joasia powtarzam ci przytakuje mi i nawet unosi się nad przymiotami Emanuela, ale tonem najzupełniej obojętnym...
— Czy to czasem nie wybieg młodej dziewczyny, pragnącej ukryć swoje uczucie?...
— Zanim bym uwierzyła w podobny wykręt, musiałabym uwierzyć, że Joasia jest skończoną komedyantką, bo nie można by tak udawać!
— Sądzisz zatem, że nie podejrzewa, ani uczucia ani zamiarów Emanuela?
— Nie wiem nic.
— Nie zrobiłaś w swojej rozmowie żadnej nigdy aluzyi co do małżeństwa?
— Przeciwnie, nie raz napomykałam o tem.
— No i cóż?.
— Joasia była zawsze niewzruszoną. Nie rozumiała albo nie chciała rozumieć... i zawsze znajdzie sposób zwrócić w inną stronę rozmowę.
— Krótko mówiąc, przypuszczasz że nie kocha Emanuela?
— Mam takie przekonanie — przyznaję...
— Nie sądzisz jednak także, aby czuła do niego odrazę!
— O nie! sto razy nie! Taki miły człowiek, nie zrazi nigdy do siebie nikogo...
— No to nie ma nic straconego.
Joasia wyjdzie za niego przez rozum a miłość przyjdzie później.
— Czy nie lepiej by było pozostawić to czasowi?.. — zapytała Blanka.
— Niepodobna.
— Dla czego?
— Bo dla Emanuela podobne położenie staje się już nieznośnem, a ja zupełnie podzielam jego zdanie... Niepewność w której żyje okrutnie mu dokucza. Błagał mnie, aby temu położyć koniec i przyrzekłem mu uroczyście... Dałem słowo, że jutro będzie wiedział czego się ma trzymać... że zapytam się Joasi.
— Boże! Gastonie! co za nierozsądne przyrzeczenie.
— Nierozsądne powiadasz?
— Tak.
— I dla czegóż?...
— Powiedziałam wszak ci przecie, że od Joasi nie można się nic dowiedzieć.
— Bo nigdy nie pytałaś jej się stanowczo! Gdy kwestya będzie stawioną na seryo, musi odpowiedzieć przecie.
— Boję się bardzo, aby odpowiedź nie wypadła odmownie.
— Nie ma obawy, jeżeli tylko umiejętnie weźmiesz się do niej... Młoda dziewczyna w jej położeniu, nie powinna odrzucać człowieka, honorowego i przystojnego.
— Było by to zdaje mi się okrucieństwem, przypominać biednemu dziecku jego pochodzenie...
— Właśnie należy tego uniknąć i nie mówiąc wprost, dać jednak delikatnie do zrozumienia... Ty masz tysiąc na to kochana Blanko sposobów, ty potrafisz się doskonale wywiązać z zadania.
Margrabina uniosła się gwałtownie,
— Czy czasami nie myślisz, że podejmę się mówić z nią o tem?
— Przyznaję, że liczę właśnie na ciebie.
— W takim razie, po raz pierwszy w życiu muszę ci być nieposłuszną.
— Odmawiasz rozmówienia się z Joasią?...
— Stanowczo.
— Przynajmniej powiedz więc z jakiej przyczyny!
— Najprzód, że byłabym sprzymierzeńcem bardzo słabym i że od razu gotowabym zrejterować. Przypuśćmy, że zaczynam podobną rozmowę:
„— Moja kochana córeczko — mówię — pan Emanuel Enjalbert, kocha się w tobie na zabój...
„— To... wielki zaszczyt dla mnie...
„— Prosił o twoję rękę... przyjmiesz go?...
„— Nie.
»— A dla czego?...
„— Bo go nie kocham.
— Nie czułabym nigdy odwagi odpowiedzieć na to: — A! nie kochasz go... moje dziecię?... domyślałam się tego... ale to nic nie szkodzi... trzeba mimo to wyjść za niego... bo ja i mój mąż pragniemy jak najprędzej pozbyć się ciebie, a mamy obawę, czy się dość prędko trafi kto drugi... Nie mój kochany Gastonie, sto razy nie, nigdybym nie potrafiła powiedzieć tego Joasi...
— O kobiety!... kobiety!... — mruknął zniecierpliwiony margrabia.
— Kobiety więcej warte od was mój drogi, — odpowiedziała Blanka, — posiadają one delikatność, której wy wcale nie macie...
— Ale ta wzniosła delikatność, lubo przed nią czołem biję, nie jest wcale na miejscu w tej chwili, Pomyśl że tu o szczęście Joasi idzie.
— My kobiety nie uznajemy takiego przymusowego szczęścia.
Gaston milczał przez chwilę.
Wahał się jak ma postąpić, bo wiedział doskonale, że nie zdoła pokonać uporu, albo raczej fanatyzmu Blanki, gdy idzie o jej wychowankę.
— No to dobrze, — odezwał się nareszcie, — ponieważ mi odmawiasz pomocy, to ja się sam z nią rozmówię.
— Niech się stanie wola twoja, ja umywam ręce od wszystkiego, — odpowiedziała margrabina.
— Jutro się zaraz rozmówię...
— No to sobie rozmawiaj, ale nie chwal się swoją okrutną odwagą, nie bądź dumnym z tego, że możesz patrzeć na łzy biednego dziecka, bez wyrzutów sumienia.
Gaston uśmiechnął się mimowoli.
— Kochana Blanko, — rzekł całując zadąsaną żonę, — czy wiesz kto to jest Asmodeusz?...
— Zdaje mi się, że to dyabeł kulawy.
— Przypominasz sobie co on robił?...
— Podpatrywał po przez dachy, podsłuchiwał po przez mury, — nieprawda?...
— Tak właśnie — i otóż zdaje mi się, że Asmodeusz śmiałby się z całego serca, gdyby był świadkiem tego co się tu dzisiaj działo między nami, gdyby słyszał jak piękna, ukochana kobieta, traktuje swojego męża, jak nazywa go okrutnym i bez sumienia, dla tego, że ten biedny mąż chce doprowadzić do skutku małżeństwo pięknej, młodej dziewczyny z młodym i dobrym młodzieńcem, który z miłości szaleje. No jak ci się zdaje, czy Asmodeusz nie naśmiałby się z tego?...
Blanka nie mogła się powstrzymać i roześmiała się także.
Mimo to odpowiedziała z rozsierdzoną minką kobiety, której się nigdy nie sprzeciwiają:
— Asmodeusz śmiałby się może bo jest dyabłem... — ale to niczego nie dowodzi i ja mam najzupełniejszą racyę.


∗             ∗

Asmodeusz nie podsłuchiwał — a jednakże scena nieporozumienia małżonków, miała niewidzialnego świadka.
Tym świadkiem była Joasia.
Przed godziną, w ogrodzie, ukrywając starannie swoję białą sukienkę za drzewami bzu, słyszała prośbę Emanuela i obietnicę margrabiego.
Pewną będąc, że Gaston pójdzie zaraz powiedzieć o tem żonie, ukryła się za drzwiami garderoby, która z sypialnego pokoju margrabiny, łączyła się długim korytarzem z jej mieszkaniem.
Słyszała wszystko co chciała.
— Już wiem, co potrzebowałam wiedzieć — mówiła sobie odchodząc — Gaston będzie jutro mówił ze mną... Dobrze... będę gotową...
Nazajurz około dziewiątej rano, margrabia bardziej aniżeli chciał to pokazać, zaniepokojony odpowiedzią, jaką mu da Joasia, wyszedł ze swojego apartamentu, pozostawiwszy Blankę śpiącą jeszcze.
W małym saloniku zastał służącego napełniającego świeżemi kwiatami wazony z japońskiej porcelany.
— Czy widziałeś już dzisiaj pannę Joannę?... — zapytał.
— Widziałem, panienka jest już od godziny przeszło w ogrodzie.
Gaston wyszedł.
A był to jeden z tych prześlicznych ciepłych poranków wiosennych, w których słońce zdaje się uśmiechać rozkosznie do ziemi, jakby wynagradzając jej to, co wycierpiała od zimy.
Zieleniejąca trawka, liście jak szmaragdy od promieni słońca błyszczące, owady brzęczące w kląbach, śpiew ptasząt i zapach kwiatów — wszystko wskazywało odradzającą się naturę.
Park Folie-Normand zdawał się być prawdziwym Edenem.
Gaston przechodził kręte ścieżki poszukując wychowanki.
Szedł wolno, oddychał całą piersią, co chwila się zatrzymywał i wsłuchiwał w śpiew słowika.
Ogród był obszerny, a miejscami tak gęsty jak las prawdziwy.
Margrabia długo nie mógł napotkać młodej dziewczyny. Nakoniec spostrzegł ją pomiędzy drzewami. Siedziała pod starym dębem na ławeczce z murawy, tyłem do Gastona.
Szedł wolniutko, obawiając się aby kroków jego nie posłyszała.
Można by sądzić — że chce ją zajść niespodzianie, a tymczasem wcale o tem nie myślał, zajęty cały tem wyłącznie, w jaki sposób rozpocząć i zręcznie poprowadzić tak drażliwą rozmowę...
Podszedł akurat pod drzewo pod którym siedziała wychowanka.
Nie słyszała snać jego kroków, bo nie odwróciła głowy.
Potrzeba było, aby się dostać do ławeczki na której siedziała, obejść ścieżkę do okoła — Gaston ujrzał teraz Joasię z profilu.
Miała ma sobie suknię białą i fartuszek z materyi blado-niebieskiej, z szelkami krzyżującemi się na staniku.
Pochyliła się trochę naprzód pogrążona w głębokiej zadumie.
W prześlicznej zgrabnej rączce trzymała astrę i obyczajem młodych dziewcząt obrywała z niej listki, usta zaś wolno się poruszające, szeptały te zaś pewne sakramentalne wyrazy:
— Kocha... lubi... szanuje...
— Czyżby myślała o Emanuelu?... — pytał się siebie Gaston. — O! gdyby się Blanka myliła, jakże by był szczęśliwym. Co bo za prześliczna, co ze dobrana byłaby z nich para... Nie... jeżeli kogo kocha, to z pewnością tylko jego... Bo kogóż kochać by mogła?...
Margrabia nareszcie zbliżył się do młodej dziewczyny.
Joasia podniosła oczy.
Spostrzegłszy przed sobą przybranego ojca, wydała się trochę ździwioną i wzruszoną — drgnęła i zarumieniła się widocznie.
— Jakto, już jesteś w ogrodzie>... — odezwał się Gaston — bodaj, że nigdy dotąd nie wychodziłaś z domu tak wcześnie kochana Joasiu...
— Nie wychodziłam nigdy, kochany panie... — odpowiedziała sierota — ale dziś poranek taki prześliczny, że przyszła mi ochota przejść się trochę po świeżem powietrzu.
— I rwać astry... — dodał z uśmiechem Gaston.
Joasia zarumieniła się znowu.
Pewne zakłopotanie odbiło się na jej twarzyczce i upuściła na pół oskubany kwiatek.
Gaston mówił dalej:
— Bynajmniej nie przypadek sprowadził mnie tu moję dziecię, nie bez celu bynajmniej mącę ci spokój i przerywam marzenia...
— O!... — szepnęła młoda dziewczyna.
— Szukałem cię... — mówił dalej pan Castella.
— Ma mi pan co do powiedzenia? — zapytała Joasia.
— Chcę porozmawiać z tobą o rzeczach bardzo ważnych...
Sierota utkwiła w opiekunie swoje prześlicznie oczy, w których jakiś się malował niepokój.
— Tylko, kochane dziecko, nie obawiaj się niczego.. — — dodał pospiesznie Gaston — nie może być pomiędzy nami innej rozmowy, jak tylko o tem, co twojego szczęścia dotyczy.
— Wiem jak jesteś dobrym dla mnie... — wyrzekła głosem drżącym sierota... — wiem aż nadto dobrze...
Podniosła się pospiesznie z ławki, na której siedziała.
— Podaj mi rączkę — powiedział margrabia — będziemy rozmawiać chodząc... Zgoda?...
— Jeżeli pan życzy sobie.
Gaston poczuł, że ręka Joasi opierająca się o jego ramię, lekko ale ciągle drżała.
— Czyś nie cierpiąca drogie dziecko? — spytał z czułością.
— Nie — odpowiedziała Joasia.
— A drżysz jednakże.
— Nie wiem doprawdy dla czego.
— Cóż ci jest?
— Nic mi nie jest zupełnie.
Margrabia spojrzał na wychowankę uważnie.
Spuściła oczy, jakby chcąc mu dać możność dłuższego przypatrywania się sobie.
Nic skromniejszego, nic nie mogło być więcej dziewiczego nad toaletę sieroty.
W trzech słowach możnaby ją dokładnie opisać.
A była jednakże ta toaleta umiejętnem arcydziełem kobiety, która postanowiła się podobać, postanowiła zachwycić sobą i zatryumfować.
Delikatne fałdki przezroczystego tiulu idące pod szyję od wyciętego nieco stanika, pozwalały podziwiać przecudne ramiona i szyjkę jakby z marmuru.
Rączki okrągłe a matowe jak biały aksamit, wychylały się z rękawów niby kwiaty z kielicha.
Uczesanie, to istny poemat pokusy.
Bujne włosy zwinięte były z umyślną niedbałością, a za każdem poruszeniem główki, zdawało się, że grzebień co je podtrzymuje wypadnie, a one opadną na ramiona i zaleją je potokiem hebanowym.
Zapach upajający fijołków rozchodził się od młodej dziewczyny.
Gaston uczuł się wzruszonym, serce zaczęło mu bić gwałtownie, zaczął go ogarniać jakiś nieokreślony niepokój, przyczem krew żywo krążyła w żyłach.
Przypomniał sobie słowa posłyszane na balu.
— Cóż znowu! — pomyślał — cóż znowu? to niepodobna!... nie jestem przecie nędznikiem i całą duszą należę do mojej Blanki.
Ale zaraz dodał;
— Boże! Boże! jakaż ta Joasia piękna, jak ten Emanuel kochać się w niej musi szalenie.


XI.
Dalszy ciąg poprzedzającego.

Margrabia i młoda Joasia, szli kilka minut obok siebie wolno i milcząco.
Joasia pierwsza przerwała milczenie.
— Nie mogę ukrywać przed tobą kochany opiekanie — odezwała się głosem wzruszonym, że te ważne rzeczy o jakich chcesz mówić ze mną, nabawiają mnie niepokoju, pomimo nawet uroczystych zapewnień twoich... Wybaw mnie co prędzej z tego kłopotu, proszę cię oto bardzo.
— Czy nie przeczuwasz kochane dziecię o czem chcę rozmawiać z tobą? — zapytał Gaston.
— Być może... — Chcę jednak usłyszeć z twoich ust, czy przeczucia te są prawdziwe?
— Idzie o małżeństwo — szepnął margrabia.
Joasia drgnęła cała, ale wyraz jej fizyonomii nie zmienił się wcale, na twarzy pozostała zupełnie spokojną.
— Wiedziałam o tem! — odrzekła z goryczą — byłam prawie tego pewną! — Zanim się odezwałeś, wiedziałam już o czem mówić zamierzasz!... — Słucham zatem...
Gaston lekko potrząsnął głową.
— Widzę, że ci to sprawia przykrość... wolę więc milczeć...
— Nie, nie.. — mów mój ojcze, ale następnie pozwól mi odpowiedzieć...
— Ponieważ żądasz więc ci powiem... — Obudziłaś oto szczerą i głęboką miłość w jednym z najuczciwszych młodych ludzi, jakich znałem kiedykolwiek.
— W panu Emanuelu Enjalbert?.. — przerwała młoda kobieta.
— A właśnie... — Wiedziałaś więc kochane dziecka o tej jego miłości...
— Jakże bym jej nie odgadła?... — Daję ci słowo, że nie jestem wcale kokietką — ale czyż podobna nie poznać się na tem?...
— Emanuel jednakże, nie mówił ci nigdy o swojem uczuciu.
— Nie, nie mówił... nie śmiał! całe jednak zachowywanie się jego przekonywało mnie o tem...
— No! — więc w takim razie — ciągnął Gaston — wiesz kochana Joasiu o wszystkiem, pozwól mi zatem wstawić się za zakochanym, bo mnie bardzo obchodzi... Pochodzi z dobrej rodziny, — zajmuje pozycyę honorową — jest człowiekiem prawym i szlachetnym — i nie znam nikogo na świecie, co by był zdolniejszym uczynić kobietę prawdziwie szczęśliwą...
— O! bądź przekonanym kochany opiekunie — szepnęła Joanna — że rozumiem, iż pan Emanuel robi mi wielki zaszczyt żądając mojej ręki...
— Nie idzie tu wcale o zaszczyt, kochane dziecko — odparł żywo Gaston — idzie tu o szczęście twoje... Z pewnością znalazłabyś je w tem małżeństwie.
— Chcesz wiedzieć moje zdanie ojcze...
— Tak... i proszę cię odpowiedz mi zupełnie szczerze.
— Związek o którym mówisz, uczynił by mnie bardzo nieszczęśliwą...
— Czyż jesteś tego pewną?
— Jestem zupełnie pewną... zanadto pewną niestety!
— Więc nie kochasz po prostu Emanuela?
— Z przyjemnością miałabym dla niego miłość siostry, gdyby mu wystarczało to słodkie uczucie...
— On cię tak szczerze kocha, pozwól mu zatem mieć przynajmniej nadzieję.
— Nie, nie mogę na to pozwolić, bo nadzieje jego nie ziściłyby się nigdy...
— Nigdy!... słowo za zbyt może śmiałe w tak młodych jak twoje usteczkach!... — Mógłbym ci przytoczyć wiele przykładów, w których małżeństwo wyprzedza miłość! Tak samo jak ty, nie jedna narzeczona powiadała: nigdy! a w kilka miesięcy później jako żona wołała z zapałem; zawsze!... I z tobą mogłoby się stać to samo kochana Joasiu.
Młoda panna spuściła głowę, jakby chciała zaczerpnąć odwagi i odpowiedziała:
— Błagam cię mój opiekunie, wysłuchaj mnie... bo teraz na mnie kolej mówić o tych rzeczach ważnych.
— Słucham z całą uwagą Joasiu.
— Od kilku już dni... — mówiła dziewczyna — przeczuwałam tę rozmowę i przygotowałam się na nią. — Ogarniają mnie obawa i wzruszenie, gdy pomyślę o prośbie, jaką mam do ciebie... Ta prośba da wam, prawo posądzić mnie może o niewdzięczność, ale Bóg, co czyta w głębi mojego serca, wie, że jest ono przepełnione zawsze wdzięcznością...
— Joasiu... Joasiu... — wykrzyknął Gaston — przestraszasz mnie doprawdy — do czego ty to prowadzisz?
— Chcę coś zaproponować ze swej strony. Istnieją domy przytułkowe, w których za niewielkiem nawet wkupnem, młoda, biedną dziewczyna, może znaleźć, pomieszczenie i żyć w klasztornem prawie odosobnieniu...
— No, więc cóż? — zapytał margrabia z sercem ściśnionem.
— Więc — ciągnęła sierota z coraz większą stanowczością, której zaprzeczał głos drżący i wzruszony — uczyń, uczyń to, błagam, aby jeden z podobnych domów otworzył się dla mnie, aby przyjął mnie na całe życie.
— Czy ja dobrze słyszę? czy ja rozumiem — szeptał pomieszany Gaston — jakto, chciałabyś nas opuścić Joasiu?...
— A czy wychodząc za mąż nie opuściłabym was także?...
— Więc przekładasz klasztor nad małżeństwo?...
— Przekładam.
— Wolisz zatem zamknąć się raczej za kratą i zmarnować młodość i piękność, niż zostać żoną Emanuela?...
— Wolę.
— Ależ to prawdziwe szaleństwo!...
— Nie!... — to rozsądek... — robię to bo powinnam.
— Joasiu porzuć ten zamiar...
— Nie mogę.
— Ja ci wcale nie pomogę do zamknięcia się w klasztorze.
— W takim razie będę sobie radzić sama...
— Sprzeciwię się temu, wszakże mam prawo nad tobą...
— Będę miała dosyć odwagi nie zważać na to...
— No, Joasiu nie mów tak!... — nie wiem co za niezrozumiałe powoduje tobą uczucie, nie wiem co cię skłania do wyrządzania mi takiej przykrości, do tak aż bolesnego ranienia mojego przywiązania!... — Za chwilę, jestem pewny, pożałujesz tych słów wyrzeczonych niebacznie... — Wiesz o tem, że należysz do naszego domu... Otóż dziecko nie odgraża się nigdy bez przyczyny opuszczeniem domu, pod którym się wychowało i pod którym tak go szczerze kochają... Ponieważ nie chcesz pana Emanuela... musi biedak zrezygnować, a zresztą twoje szczęście przedewszystkiem...
Oczy Joasi zaświeciły pod długiemi rzęsami, a Gaston mówił dalej:
— Związek ten nie podoba ci się... zatem nie mówmy o nim więcej!... Zapomnij nawet, że Blanka i ja mieliśmy myśl podobną... — pozostań z nami... — bądź szczęśliwą, pozostaw nam czas wyszukania ci męża, któryby ci się lepiej podobał.
Joanna potrząsnęła głową.
— Nie zgadzasz się? — spytał margrabia.
— Nie mój opiekunie — szepnęła — nie zgadzam się na to, bo to niepodobna... — Nie starajcie się zatrzymywać mnie tutaj... nie szukajcie mi męża... — bo gdyby się nawet znalazła najświetniejsza o jakiej marzyć nawet nie można partya, to i tej bym nie przyjęła...
— Ależ to niepojęte! — wykrzyknął Gaston. — Czy nie chcesz wcale wyjść za mąż?
Młoda dziewczyna zaczerwieniła się, spuściła oczy i potakująco skinęła głową.
— Dla czegóż to? — dopytywał żywo margrabia — dla czegóż to?...
— Nie pytaj mnie o to!... — rzekła drżącym głosem Joasia — bo nie mogłabym ci odpowiedzieć.
— Istnieje więc jakaś tajemnicza przyczyna twojej odmowy?
Młoda dziewczyna milczała.
— Przyczynę tę, lubo nie chcesz jej wyjawić, ja muszę odgadnąć jednakże...
Joanna wyciągnęła drżące ręce.
— Na Boga — wyszeptała w najwyższem pomieszaniu — na Boga nie staraj się o to wcale...
— Muszę, muszę dojść tej przyczyny — odpowiedział Gaston. — Przywiązanie moje do ciebie, nakazuje mi wniknąć w głąb twej duszy i całą mocą zwalczyć te dziwne szaleństwo jakie cię opanowało.
— Gastonie, mój przyjacielu — odezwała się dziewczyna głosem złamanym — widzisz, że mi już sił nie starcza — ulituj się nademną.
— Nie byłoby wcale litością pozostawienie cię samej sobie! Nie trzeba abyś ukrywała myśli swoje przedemną. — Ta gwałtowna niechęć do małżeństwa, musi mieć przyczynę, której się już domyślam...
Joasia wyrwała swoję rękę z ręki margrabiego i zasłoniła twarz, ażeby ukryć przed zwróconem na siebie spojrzeniem nagłe swoje rumieńce.
Gaston mówił dalej:
— Tak, domyślam się przyczyny tej ślepej nienawiści, jaką powzięłaś względem wszystkich ludzi. To miłość! Ty kochasz Joasiu, ty kochasz!
Piersi młodej dziewczyny falowały szybko, słychać było oddech przyspieszony.
— Zaufaj mi kochanko, — mówił margrabia, — odpowiedz mi, że się nie mylę.
— A więc tak, — zawołała młoda kobieta, podniósłszy nagle głowę. — Kocham! długo starałam się ukrywać to sama przed sobą!... długo walczyłam ze sobą, ale miłość była silniejsza — i prawda musiała wyjść na jaw! Kocham! słyszysz Gastonie?... Kocham całem sercem... całą potęgą duszy!
— Znam cię aż nadto dobrze moje dziecko i nie obawiam się wcale abyś pokochała człowieka niegodnego twojej miłości... Powiedz mi kto to taki — a przysięgam ci, dołożę wszelkich starań abyś została jego żoną.
— Powiedzieć kto?... — szeptała Joanna z rodzajem osłupienia, — Powiedzieć ci kto to taki?...
— Naturalnie! Jakże mógłbym działać w innym razie?... Powiedz mi jak się ten szczęśliwy wybraniec nazywa?
— I ty pytasz jak on się nazywał...
— Cóż za powód miałabyś ukrywać przedemną? Człowiek, który ma zostać twoim mężem, nie może mi być nieznanym...
— Moim mężem!... on!... te niepodobne!..
— Co ty mówisz Joanno?... miałabyś się wstydzić swojej miłości? swojego wyboru?...
— Niestety! serce moje nie wybierało!... Fatalność jakaś to wszystko zrządziła... Nie wiedziałam jeszcze co to miłość! a już nie należałam do siebie! Wstydzić się tego którego kocham!... wstydzić się tego tak pięknego, tak szlachetnego, tak dumnego człowieka! — wstydzić się swojego bóztwa?... O! Gastonie, umrę może z tej miłości, ale się jej nigdy nie zawstydzę!...
— A ten człowiek czy kocha cię! także...
— Nie wie wcale o tem, że go tak kocham i nie powinien dowiedzieć się o tem nigdy.
— Dla czegoż nie ma się dowiedzieć o tem?...
— Bo któżby ośmielił mu się powiedzieć?
— Ja mu to powiem.
— Gastonie, przerażę cię!
— Ty Joanno!
— Tak... tak!... Dowiedz się że moja miłość jest zbrodnią! wiedz że przepaść nieprzebyta oddziela mnie od niego...
— Joanno! przestraszasz mnie w samej rzeczy...
— On nie może do mnie należeć — mówiła coraz gwałtowniej młoda kobieta, — on należy do innej!
— Żonaty? — wykrzyknął margrabia oburzony.
— Żonaty! — powtórzyła Joasia. — Widzisz sam że nie mogę pozostawać tutaj dłużej!... widzisz sam że muszę ztąd uciekać!... widzisz że sama wymierzam sobie sprawiedliwość, gdy chcę zamknąć po za kratą to biedne serce co strawione ogniem miłości niedozwolonej, tę duszę złamaną, to stracone całe życie! Nie zatrzymuj mnie Gastonie! na Bogu! na Blankę, na ciebie samego zaklinam, pozwól mi odjechać!...
Margrabia osłupiały, nieruchomy, milczący jak posąg, nie mógł uwierzyć jeszcze w rzeczywistość tego co słyszał i starał się nie rozumieć namiętnych słów młodej dziewczyny.
Joanna ukryła twarz obiema rękami, a grube łzy spadały z jej oczu.
Postąpiła kilka kroków i chciała się oddalić.
Mąż Blanki nie myślał jej zatrzymywać.
Naraz zachwiała się, wyciągnęła w górę ręce i krzyknęła:
— Umieram... żegnam cię Gastonie...
I byłaby padła, gdyby margrabia przyszedłszy trochę do siebie, nie poskoczył był na pomoc i nie pochwycił w objęcia.
Joanna zdawała się bez życia.


XII.
Wielka komedyantka.

Niepodobna prawie opisać naszym czytelnikom wrażenia jakiego doznał Gaston, w chwili gdy zatrzymał w swoich objęciach zemdloną Joasię.
— Co robić? — zapytywał się siebie i tracił zupełnie głowę — co robić i jak ją do przytomności powrócić?...
Musimy przyznać na jego pochwałę, że w pierwszej chwili miał zamiar chwalebny, że chciał zanieść ten drogi ciężar do domu, opowiedzieć Blance o wszystkiem co zaszło i powierzyć ją jej staraniom.
Ale człowiek jest zwykle największym dla siebie wrogiem. Rzadko kiedy w trudnych okolicznościach postępuje rozsądnie i zawsze prawie ulega złemu instynktowi.
Gaston dał nowy dowód tej prawdzie, nie poszedł za pierwszem dobrem natchnieniem.
— Po co bezpotrzebnie niepokoić Blankę?... Po co ją martwić? — myślał sobie. — Najlepiej niechaj nic o tem nie wie. Czyż mam prawo zdradzić nawet przed własną żoną zaufanie Joasi? Czyż mam prawo rozgłaszać tajemnicę, co się przypadkowo z serca wydarła?
O dwadzieścia kroków od miejsca omdlenia wychowanki, znajdowała się grota malowniczo ułożona z kamieni, do której wejście zasłaniały bluszcze prawie zupełnie.
Tuż obok, wąziutki strumyk płynął wśród kamieni, w miniaturowych kaskadach.
Gaston zaniósł Joasię do groty i położył na ławeczce z murawy, miękkiej jak dywan.
Wyszedł następnie, zmoczył chustkę w przezroczystej jak kryształ wodzie i powróciwszy obłożył czoło i skronie zemdlonej.
Joanna pomyślała wtedy że już nie ma potrzeby przedłużać omdlenia, które niech nam wolno będzie powiedzieć, odegrała po mistrzowsku.
Powracanie do przytomności było arcydziełem skończonem.
Żadna artystka w świecie nie zdobyłaby się na nic podobnego.
Najprzód poruszyła się wolniutko, jakby wstrząśnięta całem ciałem.
Potem usta wyszeptały złamanym głosem słowa jakieś niezrozumiałe, bez związku. Nareszcie zadrżała, otworzyła oczy i zobaczyła pochylonego nad sobą Gastona.
Przesunęła ręką po czole, jak gdyby chciała zebrać myśli i zasłoniła twarz zawstydzona, jakby chciała uniknąć wzroku margrabi.
— O! Boże... Boże!... więc ja wypowiedziałam! — jęknęła.
— Żałujesz tego droga Joasiu? — pytał czule Gaston.
— Żałuję... bardzo żałuję, bo powinna byłam umrzeć raczej aniżeli wydać swój sekret.
— O tej tajemnicy nikt się nie dowie!... czy mi nie ufasz drogie dziecko?
— Ufam ci więcej jak samej sobie. Ty taki dobry, szlachetny! — któżby ci mógł nie zaufać?... Ja się tylko wzgardy twojej obawiam... bo wtedy wszystko by dla mnie było stracone.
— Wzgardy?... co ty mówisz kochane dziecko! — wykrzyknął margrabia. — Czy mnie masz za ślepego!... za głupca! — Czyż nie jesteś czystą jak anioł!.. czyż nie walczyłaś całą siłą przeciwko miłości, która mimo twej woli owładnęła twoje serce? — Czyż nie domagałaś się przed chwilą, ażeby ci pozwolić opuścić nasz dom i ukryć się przed światem?... Czyż można walczyć energiczniej i szlachetniej? Czyż można posunąć poświęcenie po nad chęć dobrowolnego skazania się Joasiu? Litować może można by się było nad tobą, ale potępiać nigdy!..
Oczy młodej dziewczyny zajaśniały radością.
— Oh! bądź błogosławiony! — szepnęła — bądź błogosławiony Gastonie!... Nie tylko nie potępiasz mnie... ale mnie w moich własnych oczach podnosisz!... Pojmuję ze słów twoich, iż wierzysz że można zbłądzić niewinnie... — Pojmuję to i wiem, że dzięki tobie, otrzymam teraz to co uważam za największe szczęście dla siebie... że wysłuchasz mojej prośby i pozwolisz mi się oddalić...
— Oddalić się!... — powtórzył Gaston z prawdziwem osłupieniem — czyż byś jeszcze o opuszczeniu nas myślała?...
— Teraz więcej, jak kiedykolwiek...
— Ależ to niepodobna!...
— Tak być koniecznie musi...
— Nie licz na to Joasiu, ja nie zgodzę się na to nigdy!... — Ten dom może ci być lepszem od klasztoru schronieniem... — Czas jest najlepszym lekarzem, on cię ukoi zupełnie, on ci pozwoli zapomnieć o tym, który twoim być nie może...
Nadeszła stanowcza chwila.
Joasia zrozumiała to doskonałe i z tym talentem jakiego dała już dowody, odwróciła wolno głowę i głosem urywanym, złamanym, jak gdyby każde słowo paliło jej usta, mówiła ze łzami w oczach:
— Zapomnieć powiadasz — nie — nie mogłabym i nie chciałabym zapomnieć, — dopóki tylko będę tu pozostawała!... Gastonie pozwól mi się oddalić a właściwie wypędź mnie ztąd, bo obecność moja jest hańbą dla mnie, zniewagą dla mojej opiekunki, dla tego anioła, któremu wszystko jestem winną. — Gastonie, ja się staję nikczemną i podłą!... Kochałam Blankę nad życie, a teraz sama nie wiem, kocham ją czy nienawidzę! — Błogosławiłam ją, a teraz przeklinam... — Niegdyś była dla mnie matką... siostrą.... przyjaciołką!.. dzisiaj jest mą rywalką!... — Boję się sama siebie, bo jestem szaloną! — Gastonie wypędź mnie ztąd, zlituj się nademną!...
— Wielki Boże, co ja słyszę?... czego ja się dowiaduję?... — mówił do siebie margrabia. — Mnie ona, mnie tak kocha?...
Przekonawszy się o tem, uczuł ogromną trwogę ale i dumę zarazem.
— Wypędź mnie... wypędź mnie!... — powtarzała Joanna głosem coraz słabszym. — Męki, jakie mnie czekają, przechodzą moje siły.
Młoda kobieta rzeczywiście zdawała się bardzo osłabioną.
Padła na kolana zanosząc się od płaczu, głowa opadła jej na piersi, a rozwinięte włosy zakryły ją jak woalem.
Gaston czuł, że mu serce bije gwałtownie, doznawał zawrotu niby człowiek pochylony nad przepaścią.
Krew jak rozpalona lawa krążyła mu po żyłach.
Szatan szeptał mu do ucha.
— Patrz co miłość dla ciebie zrobiła z tej pięknej istoty, z tego dziecka niewinnego! — Wobec takiej miłości, przywiązanie Blanki nie jestże zimnem jak lód?... Blanka kocha cię z obowiązku... Miłość jej jest przyzwyczajeniem... Joasia cię kocha nad wszystko.. i pomimo wszystkiego... Ta miłość napewno ją zabije! — Czyż ona temu winna? czyż była się oprzeć w stanie?... Nie ulitujesz się nad nią?
Anioł ze swej strony, szeptał tym czasem pocichutku:
— Bądź ostrożnym! Bóg przeklnie tę miłość świętokradzką. — Do Blanki należy życie twoje... przy Blance jest twoje szczęście...
Ale Gaston nie słuchał dobrego głosu anioła... duma coraz bardziej go upajała i oślepiała.
Nic nie widział nie słyszał, tylko tę czarującą syrenę, klęczącą u nóg jego, zapłakaną i złamaną.
Poczuł nareszcie, że jest zwyciężonym.
Zapomniał na chwilę o przeszłości... zapomniał o Blance, którą przed godziną kochał samą jednę tylko.
Teraz zdawało mu się, że kocha po raz pierwszy.
— Joanno, Joasiu kochana — wołał — błagam cię, uspokój się i powstań...
Młoda dziewczyna nie poruszyła się i pozostała w pociągającej postawie pokutującej Magdaleny.
Gaston pochylił się ku niej i podniósł...
Poczuł jak delikatne ciałko drżało przy jego dotknięciu.
— Joanno — mówił Gaston wzruszony — ty nie odjedziesz?... ty nawet żartem nie wspomnisz o tem więcej?..
— Teraz kiedy wiesz już o wszystkiem, czyż mogę pozostać tutaj?
— Ja tego chcę koniecznie.
— Dla czego mnie zatrzymujesz?...
— Bo jesteś światłem mojem i radością moją... bo bez ciebie żyć bym nie mógł... bo ja cię... kocham Joasiu...
Młoda dziewczyna odskoczyła gwałtownie, odrzuciła gęste promienie włosów zasłaniających jej twarz i utkwiła w oczach margrabi magnetyczne spojrzenie.
—Ty mnie kochasz?... — zawołała — ty mnie kochasz?.. ale nie tak jak się kocha siostrę lub córkę?
— Kocham cię całą duszą! kocham cię całą miłością moją!...
— Czy to prawda Gastonie?... czy to podobna?... Boże! czy to podobna?
— Przysięgam ci, że mówię prawdę!...
— Jeżeli to mówisz przez litość tylko, to zaklinam cię — cofnij te słowa, — Byłaby to litość okrutna! zabiło by mnie rozczarowanie...
— Joasiu! spojrzyj mi w oczy... Joasiu połóż rękę na moim sercu, a nie będziesz o prawdzie słów moich wątpiła.
— O! oddałabym życie, żeby ci uwierzyć, ale nie mogę...
— Po co to zwątpienie, które doprowadza mnie do rozpaczy?...
— Bo rzeczywistość przemawia przeciwko tobie.
— Rzeczywistość?...
— Tak... rzeczywistość! — Przyszedłeś tutaj przed chwilą, nie po to przecie, abyś mi mówił o miłości! — ale po to, żebyś mnie namówił do przyjęcia męża, którego mi sam wybrałeś...
— Prawda, ale czegóż to dowodzi?
— Tego, że mnie nie kochasz.. — Nie oddaje się tej, którą się kocha!...
— A ja cię kochałem jednakże — tylko byłem ślepy... tylko nie umiałem zrozumieć sam siebie... Twoja obecność mieszała mnie, dźwięki twojego głosu były dla mnie muzyką... smuciłem się, gdy cię nie było. Jakaś próżnia otaczała mnie wtedy do okoła, zdawało mi się, że słońce nie świeciło wtedy tak jasno! — Oczekiwałem cię i spodziewałem się ciebie! — Światło i radość wracały mi z tobą! — Wszystko to było miłością- miłością nieskończoną — a nie wiedzącą o swojem istnieniu!... — Teraz czytam jasno w mojem sercu... Teraz wszystko rozumiem! — Ty jesteś moją... a ja należę do ciebie! — Wszelkie wahanie ustać powinno wobec takiego uczucia!... Szczęście uśmiechnęło się do nas. — Ja ciebie kocham Joasiu, ty kochaj mnie także!
Kończąc namiętny wylew słów, Gaston pochwycił młodą dziewczynę i przycisnął do serca.
Joasia niby na wpół nieprzytomna, nie wyrywała się z namiętnych uścisków.
Ale podczas kiedy usta wydawały rozkoszne niby westchnienia, kiedy umierające niby oczy, jakby nie patrzały wcale, w duchu zimna, tryumfująca mówiła sobie:
— Nakoniec dokazałam swego! — Nic mi nie zdoła odebrać już teraz Gastona! — Blanka ustąpi — a ją zostanę margrabiną!


XIII.
Mąż i żona.

Gdy się odezwał dzwon, który codziennie o jedenastej zwiastował mieszkańcom Folie-Normand, że czas na śniadanie, Joanna od kilku minut zaledwie opuściła Gastona.
Pozostawszy sam w głębi groty gdzie się odegrała niezwykła komedya, odurzony margrabia, uprzytamniał sobie w pamięci z niepojętą rozkoszą, najmniejsze komedyi owej szczegóły.
Zadrżał jak człowiek nagle ze snu zbudzony, a twarz jego pokrył gwałtowny rumieniec, na myśl, że musi się znaleźć w obecności Blanki.
Nigdy dotąd nie oszukał jej w niczem; — a wczoraj byłby jeszcze przysiągł śmiało, że nie zdradzi jej nigdy.
Kłamać nie umiał ani żartem.
— Jego prawa, otwarta natura brzydziła się wszelkim fałszem.
A tu oto został rzucony fatalnie na drogę kłamstwa, hypokryzyi i zdrady.
Odtąd ręka, którą wyciągnie do Blanki, będzie ręką fałszerza, usta któremi dotknie czystego jej prześlicznego czoła, będą ustami wyciskającemi pocałunki Judasza.
Mężczyzna, co we własnym domu, wybiera sobie wspólniczkę występku, nietylko że oszukuje tę, która nosi jego nazwisko, ale ją i siebie znieważa.
Taki człowiek jest tylko nędznikiem.
Oto co miało się stać z Gastonem, albo raczej co się już stało tak nagle i niespodziewanie.
Tak samo jak zatruty napój, w godzinę wprowadza śmierć w młodą i szlachetną krew krążącą w żyłach, tak samo niebezpieczne stworzenie, syrena o spojrzeniu zabójczem, może w jednej chwili porwać najodważniejsze serce, zamącić rozum, zabić sumienie, zniweczyć najdelikatniejsze poczucie moralności.
Z pewnością nic na świecie nie mogłoby usprawiedliwić Gastona, nikt napewno nie podjąłby się bronić jego sprawy, a jednakże, zapytajmy się, czy wielu mężczyzn miałoby siłę oprzeć się czarującej uwodzicielce?...
Margrabia nakazał milczenie wyrzutom sumienia.
Odrzucił precz wstyd i pomieszanie, jakie myśl o Blance wywołała.
Powtarzał sobie, aby się uniewinnić we własnych oczach:
— Nie jestem przecie tak winnym! Kocham i jestem kochany!... Czyż to odemnie zależało?... — Czyż dąb może walczyć z piorunem co weń uderza?... Nie pragnąłem wcale tej miłości, przyszła sama, aby mnie zdruzgotać! Nie można uniknąć przeznaczenia! Mojem jest uwielbiać Joannę i być obok miej szczęśliwym. Dla czegóż miałbym uważać za zbrodnię to szczęście potajemne, na którem Blanka nic nie ucierpi, bo się o niem nigdy nie dowie?...
Nadstawiając chętne ucho tym zgubnym sofizmatom, które brał za prawdy niezbite, Gaston szedł wolnym krokiem po usypanej piaskiem alei, która w różnych zakrętach prowadziła do peronu willi.
Nadzwyczajna ta powolność nie była bynajmniej bez celu.
Nie życzył sobie znaleźć się sam na sam z żoną, bo z pewnością byłaby go pytała o Joannę — a on obawiał się zdradzić...
Spełniło się jego życzenie.
Margrabina — matka, Blanka i sierota, siadały właśnie do stołu w chwili, gdy wchodził do sali jadalnej.
Pocałował matkę, uśmiechnął się do Blanki i nie spojrzał wcale na sierotę, w obawie, aby się nie zmieszała.
Mylił się naturalnie najzupełniej.
Przedziwnie piękna komedyantka, nie obawiała się wcale o siebie.
Nie była nigdy bodaj spokojniejszą.
Oczy z pod długich rzęs nie patrzały nigdy tak pogodnie i skromnie.
Ani jej spojrzenie, ani jej całe zachowanie się nie zdradzało tego wzruszenia gwałtownego, jakiego doświadczała, albo raczej, jakie kłamała przed chwilą.
Śniadanie trwało krótko i nie było wcale ożywione.
Margrabina matka, nie wiele zwykle mówiąca, dzisiaj więcej była jeszcze milczącą.
Gaston nieodzywał się prawie także, Biance pilno było uwolnić się jak najprędzej a nie myślała wcale o podtrzymaniu rozmowy.
Tylko jedna Joanna wyglądała jak zwykle, tylko ona jedna była jak zwykle uprzedzającą dla wszystkich.
Podano herbatę, którą podług zwyczaju angielskiego, kończono zawsze śniadanie.
Blanka zaledwie dotknęła ustami filiżanki i zaraz się podniosła, a za jej przykładem poszli inni współbiesiadnicy.
— Zabieram wam Gastona — odezwała się z uśmiechem do matki i do Joasi, bo mamy o wielkim sekrecie do pomówienia!... Ale bądźcie zupełnie spokojne, nie jestem wcale egoistką i przyprowadzę go tu za chwilę.
Młoda kobieta wzięła pod rękę męża, zaniepokojonego trochę tem niezwykłem postępowaniem, wesoła jej jednak minka uspokoiła go znpełnie.
Otworzyła szklane drzwi od ogrodu i pociągnęła margrabiego na taras.
— No o cóż idzie kochanko, — zapytał głosem jak tylko mógł najspokojniejszym, — o cóż idzie, cóż to za jakiś sekret o którym wspomniałaś?...
— Wiesz przecie o nim dobrze.
— Daję ci słowo że nic nie wiem...
— Jakto!... a małżeństwo Joasi!... czyż tego nie liczysz za nic?...
— Przeciwnie, obchodzi mnie ono bardzo, tylko w tej chwili nie myślałem wcale o niem...
— Jednakże rozmawiałeś z nią dziś rano...
— Tak, — odpowiedział Gaston, siląc się aby mu głos nie zadrżał.
— Tak rozmawiałem z nią wistocie.
— Wiem doskonale o tem.
— Ale ba!
— Widziałam was...
Gaston zadrżał.
— Widziałaś nas?... — powtórzył.
— Tak jak cię widzę w tej chwili.
— Wytłomacz się... bo cię nie rozumiem.
— To jednak takie przecie proste. Wyszedłszy z łóżka, zbliżyłam się do okna i spojrzałam w ogród. Na wzgórzu pod cieniem dębu Patryarchy, spostrzegłam córeczkę naszą... Ty właśnie wyszedłeś z domu... udałeś się aleją pod górkę i wkrótce połączyłeś z białą sukienką... Po kilku minutach straciłam was z oczu oboje... Gdzieżeście się podzieli?...
— Byliśmy na tarasie przy końcu ogrodu, — odpowiedział Gaston blednąc.
— A ja myślałam żeście w grocie, ciągnęła młoda kobieta. — Ubrałam się prędko, aby udać się do was i już nawet wyszłam z pokoju...
Margrabia uczuł że mu się krew ścina w żyłach.
Kilka kropli zimnego potu wystąpiło mu na czoło.
Blanka ciągnęła dalej:
— Ale zeszedłszy na dół, zatrzymałam się, bo nie chciałam obecnością swoją przeszkadzać... A teraz powiedz mi, tylko prędko, czy rezultat twojej wyprawy dyplomatycznej był takim jak się spodziewałeś? Czy przekonałeś Joasię, że Emanuela Enjalbert stworzył Pan Bóg dla niej umyślnie i, że go specyalnie dla niej trzyma od początku świata w rezerwie?
Gaston potrząsnął głową.
— A co? — krzyknęła Blanka, — więc się nie udało?
— Tak!... muszę się przyznać do zupełnej niestety porażki...
— A więc małżeństwo o które ci tak chodziło?...
— Nie przyjdzie wcale do skutku!...
— Protegowany nie podobał się zatem Joasi?
— Tak się zdaje.
— Starałeś się jednakże przekonać pannę, że pan Enjalbert jest człowiekiem w całem znaczeniu tego wyrazu, że taki wybór przyniósłby jej zaszczyt prawdziwy...
— Nie zaniedbałem niczego... powiedziałem wszystko co potrzebą było.
— I cóż na to Joasia?
— Oświadczyła, że uznaje przymioty pana Enjalberta, że uważa go za najlepszego pod słońcem człowieka, ale że go nie kocha wcale i że byłaby bardzo z nim nieszczęśliwą.
— Nic więcej?
— Że ja nie ustępowałem, że chciałem koniecznie zwalczyć jej zapatrywania, dodała, że jeżeli obecność jej w naszym domu znudziła się nas, pragnęłaby, aby jej pozwolić wstąpić do klasztoru.
— Do klasztoru! — krzyknęła Blanka. — A to co znowu, wielki Boże!... a to zkąd znowu podobna myśl przyszła jej do głowy?... Biedne dziecko!... Do klasztoru! Chciałaby obciąć prześliczne włosy, chciałaby przepiękną swoję twarzyczkę ukryć pod welonem zakonnic?... O! mój drogi, gdybym ja to była słyszała, byłabym się rozpłakała na pewno! Czy ją uspokoiłeś, czy ją pocieszyłeś przynajmniej?
— Przyrzekłem jej uroczyście, że nie będzie już mowy o panu Enjalbert, zapewniłem, że nie przeszkadza tutaj nikomu, że ani ty ani ja nie pragniemy wcale się z nią rozłączyć, że zostawiamy jej zupełną swobodę wybrania sobie męża, podług własnego upodobania.
— To bardzo pięknie zrobiłeś, ale co zamyślasz dalej?...
— Nic a nic zgoła...
— Odstępujesz zatem od zamiaru wydania jej jak najprędzej?
— Odstępuję. Stałem się zabobonnym i powiedziałem sobie, że ten kto ją ma pokochać i zostać przez nią pokochanym, znajdzie się sam, bez mojej pomocy.
Blanka klasnęła z wielką radością w ręce.
— A więc, — zawołała, — nawróciłeś się nareszcie i mamy obecnie jednakowy sposób widzenia. Dowodzi to żeś człowiek szlachetny i dobry. Tak, tak, kochany Gastonie, ja bo zawsze wierzę, że małżeństwo jest od Boga przeznaczone — i że gdyby tam wysoko zapisanem było, że ty masz zostać mężem Joasi, owdowiałbyś dla tego, ażeby stało się zadość przeznaczeniu.
Margrabia z bladego stał się zielonym.
— Eh! — wyszeptał, — cóż znowu za żart okrutny.
— Żart to zupełnie niewinny, i wybacz mi go mężusiu, bo jestem taka uszczęśliwiona, że sama nie wiem co mówię. Tak... tak... pozostawmy rzeczy tak jak są, jak najdłużej... Przyznaję, że nie mogłam pogodzić się z myślą rozłączenia się z Joasią! — To kochane dziecko zabrało mi cząstkę mej duszy!... Pomiędzy tobą i nią czuję się zupełnie szczęśliwą...
Mówiąc to Blanka zarzuciła ręce na szyję męża i całowała go serdecznie.
Ale nagle zadrżała i pomieszana odskoczyła Od Gastona, jak gdyby dotknęło ją gorące żelazo.
Straszna myśl, potworne jakieś podejrzenie, przyszło jej do głowy z szybkością iskry elektrycznej, co jednocześnie światło i zniszczenie przynosi.
Poczuła na ustach Gastona zapach włosów Joanny!


XIV.
Zazdrość.

— Co to? — spytał żywo margrabia zaniepokojony i podtrzymujący żonę, która zdawało się, że zemdleje... co to kochana Blanko, co ci się stało?
— Czy zasłabłaś? czy co?...
Margrabina siadła aby nie upaść.
— O! niech się nie dowie! niech się nigdy nie dowie — co za myśl okropna przyszła mi do głowy... Nie przebaczyłby mi tego nigdy, nie zapomniał by mi nigdy niesprawiedliwego podejrzenia — pomyślała sobie a głosem złamanym wprawdzie ale z uśmiechem na ustach, odezwała się głośno:
— Nie, nie mój drogi... zaćmiło mi się w oczach, nogi zadrżały podemną i zdawało mi się, że jakaś ręka żelazna ściska mnie za serce. Ostatnia chwila konania, musi być podobną do tej mojej chwilowej męczarni... Ale już minęło wszystko...
— Czy tylko istotnie minęło?
— Czuję się najzupełniej zdrową.
— Czy chcesz abym zawołał Joasię?
— Nie, nie, nie wołaj jej, nie wołaj nikogo, proszę cię o to...
—.Nie potrzeba ci nic?...
— Przynieś mi szklankę wody.
— Dobrze, ale usiądź, bo, jesteś śmiertelnie blada...
— Usiądę i poczekam na ciebie tam... pod drzewem.
— A czy dojdziesz tam sama?...
— Naturalnie... Uważasz mnie za słabszą aniżeli jestem... Nie bój się... Zobaczysz...
Rzeczywiście ruszyła Blanka krojem dość pewnym, a Gaston przez kląb pospieszył do mieszkania po wodę.
Podczas jego nieobecności, która trwała zaledwie kilka sekund, Blanka zamyśliła się głęboko i doszła do przekonania, iż zazdrość jej nietylko była głupią i szaloną, ale była także okrutną zniewagą dla dwóch istot, które najwięcej kochała na świecie, dla męża i dla córki przybranej.
— Czyż mam tak brzydką naturę? — zapytywała się z wyrzutem. Jakże śmiałam posądzić Gastona i Joasię o taką nikczemną zdradę? — Gaston jest najszlachetniejszym z ludzi... mnie tylko kocha jedynie! Nigdy od pierwszego dnia naszego połączenia, nie dał mi powodu do obawy i zmartwienia!... Joasia jest do mnie przywiązaną jak córka prawdziwa. Niewinna jest jak anioł! — I ja śmiałam czernić te dwa serca szlachetne!... Doprawdy zwaryowałam chyba!

∗             ∗

— „Bo i cóż zresztą znaczy. Czego dowodzi ta nic nieznacząca oznaka, która mi się wydała dowodem zbrodni i tak mnie przeraziła?
„Mniej jak nic!
„Naprzód mogło mi się wydawać.
„Może nawet gdybym weszła do gabinetu Gastona, znalazłabym flakon tej essencyi z fijołków, której używa Joasia — przekładając ją nad inne perfumy.
Gdyby nakoniec Gaston pocałował ją w czoło, cóż by było w tem złego?...
Ojciec wszakże może pocałować córkę, a Gaston uważa się za ojca Joasi.
Młoda kobieta doszła do tego przekonania, właśnie gdy Gaston powrócił z wodą. Wzięła szklankę i duszkiem wychyliła.
— Jakże się czujesz teraz kochana Blanko? — zapytał.
— Przypatrz mi się dobrze, a sam to najlepiej ocenisz.
— Prawda! Wyglądasz świeżo i pięknie jak zawsze...
Nie był to wcale komplement.
Miła twarzyczka młodej kobiety jaśniała radością, a była zarumienioną trochę...
Blanka wzięła męża pod rękę i udali się w głąb parku.

∗             ∗

Upłynęło dni kilka.
Życie mieszkańców Folie-Normand powróciło do zwykłego szczęśliwego spokoju.
Nic nie wróżyło burzy.
Ale często powierzchnia morza jest gładką niby szyba, właśnie przed nawałnicą.
Nie mamy wcale zamiaru rozpisywać się o zazdrości, najgorszej z ułomności ludzkich, bo sprawiającej największe cierpienia, tym co ją żywią i tym co się stają jej ofiarą...
Ktokolwiek uczuł ją w swojem sercu, nie może się jej już pozbyć tak prędko.
Młoda margrabina powtarzała sobie bezustannie, że Gaston i Joasia zasługują na największe zaufanie, że podejrzewać ich byłoby straszną z jej strony zniewagą, a jednak były chwile, w których serce jej drżało z oburzenia.
W takich chwilach rumieniła się sama przed sobą — walczyła z sobą mężnie, odpychała całą siłą woli te przypuszczenia mimowolne, ale powracające ciągle.
Nie chciała się przyznawać do tego co ją trwożyło a jednak śledziła podejrzliwem okiem każde poruszenie Gastona i Joasi — studyowała wyraz ich twarzy, gdy się znajdowali razem, rozbierała dźwięki ich głosu kiedy do siebie mówili.
Te nieśmiałe badania nie otrzymywały żadnych rezultatów. Joanna pomimo swojej młodości i nieznajomości życia, mogła walczyć w oszukiwaniu z najwytrawniejszemi komedyantkami.
To niewinne niby dziecko urodziło się już obłudnem.
Pewna swojej przewagi nad margrabią, pewna — że nic w świecie nie zdoła już ugasić iskierki, którą w duszę jego rzuciła, szła śmiało po drodze, która miała ziścić jej ambitne nadzieje.
— Potrzeba aby margrabia bardzo mnie kochał, ażeby mi dał swoje nazwisko gdy zostanie wdowcem!... mówiła często do siebie, — potrzeba ażeby miał dla mnie szacunek równy miłości.. potrzeba nakoniec ażeby ocenił cnotę nie chcącą uledz miłości.
Pierwszy też raz kiedy znalazła się sama z Gastonem, odezwała się do niego wzruszonym głosem ze złożonemi do prośby rękami:
— Panie, jeżeli mnie kochasz, miej litość nademną!...
Zapomnij o nierozważnych słowach moich... Zapomnij o wyznaniu, które pragnęłabym kosztem życia mego wycofać. Serce moje do ciebie należy... wiesz o tem, a ja powtarzam ci to raz jeszcze, ale po raz ostatni!... Jeżeli nie chcesz, abym umarła u nóg twoich ze wstydu i rozpaczy, pamiętaj, że ja nie mogę... że nie chcę być dla ciebie czem innem, jak przyjaciołką, jak siostrą...
I nie czekając na odpowiedź zdumionego Gastona, uciekła do starej margrabiny, gdzie Gaston nie śmiał iść za nią.
Manewr ten niezwykłej zręczności powtórzył się nieraz jeszcze.
Joanna unikała sam na sam z Gastonem.
Zaprzestała zupełnie samotnych swoich spacerów.
Nie odstępowała starej margrabiny lub Blanki, a kiedy nie mogła korzystać z ich osłony, zamykała się w swoim pokoju i wyśmiewała w duchu z wyciągniętej i pełnej ukrytego gniewu twarzy Gastona.
Po kilka razy jak wiemy Joanna mówiła sobie z niezachwianą pewnością, o blizkiem owdowieniu margrabiego.
Na jakich tajemniczych i strasznych przypuszczeniach opierało to okrutne stworzenie ohydną swoją pewność?...
Blanka dochodziła zaledwie średniego wieku, była więc jeszcze i młodą i bardzo ładną. Chociaż delikatnej natury, była zdrową i żaden niepokojący symptomat nie mógł dać kochającym ją jakiejkolwiek obawy, w dalekiej nawet przyszłości.
Jakimże sposobem wychowanka mogła żywić nadzieję, że zajmie miejsce tej pełnej życia rywalki?...
Jednym z obowiązków powieściopisarza eksploatującego serca ludzkie, jest nie cofanie się przed prawdą chociażby najboleśniejszą.
Musi on widzieć rzeczy tak jak są, musi to co widział opowiedzieć tak jak widział...
Nie wolno mu ukrywać uczuć potwornych, jakie spotyka pod skalpelem.
Potwory są wyjątkami tylko! odpowiedzą nam na to może.
Tem lepiej dla ludzkości!...
Istoty podobne do Joanny, są istotnie bardzo rzadkie.
Wielkie to szczęście zaprawdę.
Ponieważ jednak Joanna jest główną bohaterką naszego opowiadania, musimy odmalować stworzenie potworne, skrywające szatańską duszę pod powłoką anioła.
Powzięła ona stanowczy zamiar pozbycia się Blanki, dla zajęcia opróżnionego przez nią miejsca...
Do spełnienia tej zbrodni nie miała zamiaru użyć żelaza lub trucizny.
Zarówno sprytna jak podła, nie myślała o podaniu margrabinie arszeniku w jakim napoju, nie chciała wcale wepchnąć jej sztyletu w serce.
Wiedziała, że arszenik pozostawia po sobie ślady, że nóż zdradza rękę, które go użyła i wiedziała, że niezręczni mordercy dają głowę na szafocie.
Ale wiedziała także, że rozpacz jest doskonałą również trucizną i tego środka chwycić się postanowiła.
Wiemy już, że przez kilka dni z rzędu nic nie mogło stwierdzić okrutnych podejrzeń Blanki.
Zawdzięczać to trzeba było ostrożności Joanny, która spotkania się sam na sam z Gastonem unikała starannie.
Pomału jednak i ta sama ostrożność nawet pobudzała podejrzliwość młodej kobiety.
Dziwiło ją to szczególne unikanie Gastona.
Zdawało jej się, że spostrzega coś jakiegoś niezwykłego w zachowaniu się względem niego sieroty.
Dziwiła się, że znikła naraz ta naturalna a niewinna poufałość, jaka istniała pomiędzy margrabią a Joanną, dziwiła się temu i brała to za charakterystyczny dowód, z kochania się człowieka honorowego w dziecku wychowanem pod jego okiem.
Różne te obsarwacye pojedynczo nie mogły mieć wielkiego zapewne znaczenia, zebrane jednakże razem, dawały niepokojące wskazówki.
Blankę trwożyło to tem bardziej, że mąż jej zmienił się widocznie.
Opanował go smutek jakiś — twarz mu pobladła i zeszczuplała, cała postawa świadczyła o głuchem jakiemś cierpieniu.
— Nic mi nie jest! Zdaje ci się tylko... — odpowiadał z niecierpliwością, gdy go zaniepokojona żona badała.
— Nie mogę znosić tego dłużej — powiedziała sobie nareszcie Blanka i muszę się dowiedzieć wszystkiego, chociażby mi życiem za to zapłacić przyszło!..


XV.
Podstęp.

Z gorączkową niecierpliwością wyczekiwała margrabina na sposobność, która by jej pozwoliła dociec prawdy, któraby uspokoiła straszne jej cierpienia.
Przypadek przyszedł jej z pomocą niebawem.
Otrzymała oto zaproszenie od dobrej znajomej swojej,hrabiny d’Audival.
„Mój mąż wyjechał — pisała przyjaciółka — przybywaj więc ale nie przyprowadzaj ze sobą swojego...
„Sam na sam nagadamy się o modach, gałgankach i o wszystkiem co się nam żywnie podoba.
„Nieprawda, że śliczny projekt?...
„Czekam cię niecierpliwie a liczę napewno, że nie będę czekać napróżno!...”
Blanka pokazała ten list Gastonowi.
— Więc to na jutro? — zapytał z obojętnością udaną.
— Tak jest, na jutro.
— Pojedziesz?
— Dla czegożby nie? Bardzo już dawno nie widziałam się z hrabiną i jeżeli nic nie masz przeciwko temu, z przyjemnością przyjmę wezwanie.
— Dla czegoż miałbym cię pozbawiać tej przyjemności? — odpowiedział Gaston żywo. — Czy masz mnie za takiego tyrana? Jedź kochana Blanko, jedź z Bogiem i zabaw się jak najlepiej.
— Odpowiem zatem pani d’Audival że może na mnie liczyć na pewno?
— Tak, tak, dopisz że ścielę się do jej nóżek.
Blanka wyszła do swojego pokoju, aby napisać odpowiedź hrabinie.
Margrabia czuł że serce biło mu gwałtownie z radości i nadziei.
Jutro więc będzie jeść obiad sam na sam z Joasią, jutro przez cały wieczór nie będzie go mogła unikać, nie będzie mogła uciekać przed nim jak to od pewnego czasu robiła.
Margrabina matka cierpiąca i osłabiona, nie opuszcza prawie swojego pokoju i bardzo rzadko schodzi na obiad.
Nazajutrz Gaston zapytał Blanki:
— O której obiad u hrabiny?
— O szóstej.
— O której wyjedziesz?
— Myślę że o wpół do piątej.
— Jakim powozem pojedziesz?
— Małym chyba, jeżeli ci nie będzie potrzebnym.
— Nie, nie, ja wcale nie wyjadę z domu i zaraz wydam rozkazy abyś nie czekała niepotrzebnie.
Gaston wyszedł z pokoju a rozdzierający uśmiech ukazał się na ustach Blanki.
— Nie mogę już teraz wątpić, — szepnęła, pragnie pozbyć się mnie co najprędzej... i cieszy się że sam pozostanie... Smutek, bladość, zakłopotanie, wszystko to naraz ustąpiło. Dziś widzę w jego oczach tę samą wesołość jaka w mich dawniej jaśniała.. Ale wtedy mnie tylko kochał, wtedy oddalenie się moje czyniło go nieszczęśliwym.
Westchnęła głęboko i siłą woli powstrzymała łzy cisnące się do oczu.
Udała się następnie do przedpokoju i z szuflady szafeczki hebanowej wyjęła klucz od furtki ogrodowej.
O wpół do piątej zajechał powóz przed peron — a Blanka skromnie ciemno ubrana, owinęła się w szeroki burnus algierski, ucałowała męża i wyszła z pokoju.
— Może trochę późno przyjadę... — rzekła w chwili odjazdu.
— Powracaj kiedy ci się podoba, kochana Blanko, — odpowiedział Gaston, — będę na cię z przyjemnością oczekiwał.
Powóz ruszył szybko i zatrzymał się dopiero na ulicy Świętego Łazarza, przed pałacykiem hrabiny d’Andival.
— Ty Franciszku, — odezwała się margrabina do stangreta, — możesz sobie powrócić do Auteuil.
— O której godzinie rozkaże przyjechać pani margrabina.
— Nie będziesz mi wcale potrzebnym... Pani hrabina odeśle mnie swoim powozem.
Hrabina d’Audival była kobietą młodą i nadzwyczaj wesołą.
Była przytem bardzo ładną i bardzo szczęśliwą, chociaż miała męża o lat przynajmniej trzydzieści starszego od siebie, w peruce i z farbowanemi wąsami, w dodatku hulakę, który sypał pełnemi garściami złoto w buduarach teatralnych Palais-Royale i Rozmaitości.
Mój mąż jest największym galantem na świecie! — mówiła nieraz pani d’Audival, śmiejąc się do rozpuku. Dla mnie nadzwyczaj uprzedzający, spełnia wszystko co tylko zażądam i pozwala mi na wszystko, nawet na to ażebym go nie kochała, za co mu jestem wdzięczną nieskończenie.
Pomimo wesołości i prawdziwego dowcipu, pani d*Audival nie mogła jednak rozweselić Blanki i nie mogła wyrwać jej z zamyślenia, obiad więc dwóch przyjaciółek nie przeszedł tak jak sobie obiecywano.
Pani Castella składała swoje nieusposobienie na ból głowy, czem się zasłoniła przed badaniem zdziwionej i zaciekawionej hrabiny.
Zaraz po obiedzie, Blanka zaczęła się uskarżać na cierpienie coraz dotkliwsze.
— Droga, kochana Henryko, — odezwała się nareszcie do przyjaciołki, bardzo nie wesołego masz dziś ze mnie gościa... Pozwól więc, że cię opuszczę i powrócę do domu.
— Nie będę cię wobec choroby zatrzymywać... a jutro stawią się w Auteuil, aby się — jak się masz dowiedzieć.
— Nie obawiaj się... to zwyczajna tylko migrena, a noc dobrze przespana, stanie mi się skutecznem na pewno lekarstwem.
Blanka siliła się na uśmiech, była jednak rzeczywiście bardzo bladą i wyglądała na bardzo cierpiącą.
Każę zawiadomić twego stangreta aby był zaraz gotowym...
— Odesłałam powóz do domu.
— No, to każę mój zaprządz natychmiast.
— Proszę cię nie rób tego.
— Jakto — na seryo?
— Na seryo, proszę cię o to.
— Jakże więc myślisz dostać się do domu
— Fiakrem, który każ mi z łaski swej sprowadzić...
— A to dla czego znowu fiakrem, gdy moje konie są do rozporządzenia?...
— Bo od bardzo dawna mam ochotę przejechać się fiakrem; a że dzisiaj trafia mi się sposobność...
— Niechże i tak będzie, ale przynajmniej kamerdyner mój usiądzie na kozioł.
— Nie! nie! Obecność kamerdynera odjęłaby wyprawie mojej całą cechę oryginalności, która mnie właśnie pociąga.
Hrabina śmiać się zaczęła.
— Doprawdy kochana margrabino, nie posądzałabym cię nigdy o takie awanturnicze zachcenia!... Niechaj jednak stanie się wola twoja. Każę ci sprowadzić fiakra i pojedziesz sama jedna.
W pięć minut później, Blanka sama jedna jechała wolno drogą do Auteuil.
Pani d’Audival, nie bardzo wierzyła w to co jej mówiła przyjaciołka.
Była najpewniejszą, że młoda kobieta taka cnotliwa dotąd, zeszła z prostej drogi i, że pomieszanie jej i bladość, były skutkiem wewnętrznej walki uczciwej kobiety, która uległa pokusie i spieszy na pierwszą schadzkę.
Świat często sądzi tak niesprawiedliwie.
W pobliżu Folie Normand, Blanką Castella kazała stanąć — wysiadła z fiakra i udała się dalej pieszo tuż pod murem ogrodowym, aż doszła do małej furtki, od której klucz miała w kieszeni.
Noc była ciemna ale pogodna, miliardy gwiazd świecących na firmamencie, rozjaśniały nieco ciemności.

∗             ∗

Powróćmy do Gastona i Joanny i zobaczmy jak niewierny mąż i powabną syrena, korzystali z nieobecności zdradzanej żony.
Obiad był krótki i przeszedł w milczeniu.
Obecność służby w sali jadalnej powstrzymywała na ustach margrabiego słowa miłości, przepełniającej mu serce.
Joanna zachowywała się obojętnie.
Odpowiadała krótko na banalne zapytania, do jakich przez grzeczność w obec ludzi zmuszonym był ojciec jej przybrany.
Oczy trzymała ciągle na dół spuszczone i uparcie unikała zetknięcia z jego wzrokiem.
Nigdy zresztą nie wyglądała tak pięknie, nigdy jej uroda nie rozlewała takiego czarującego blasku — siliła się na spokój, ale przyspieszony oddech zdradzał walkę wewnętrzną.
Czy to było prawdziwe czy udane, upajało do reszty Gastona.
— To moja obecność myślał — tak ją zaniepokaja, to dla mnie bije jej serce tak gwałtownie... Nareszcie nadszedł dzień mojego tryumfu i szczęścia...
I spoglądał na wychowankę pałającemi oczyma!...
Obiad skończył się nareszcie.
Służący podali desser i zaraz się oddalili...
Gaston skorzystał ze swobodnej chwili.
— Joasiu, — wyszeptał drżącym głosem, — zlituj się nademną! Jeżeli nie czujesz dla mnie ani nienawiści, ani wzgardy, jeżeli nie chcesz żebym umarł z rozpaczy albo się zabił u nóg twoich, zaprzestań mi dokuczać, nie skazuj na te męki, bo to przechodzi moje siły!... Sama mi raj otworzyłaś, a teraz rzucasz w otchłanie. Czy to sprawiedliwie?... Mamy dzisiejszy wieczór swobodny... muszę się z tobą zobaczyć... muszą się dowiedzieć o twoim wyroku... Nie odmawiajże mi tego!... Daruj mi godzinkę jednę, bo daję słowo honoru, że w łeb sobie wypalę.
Joasia zadrżała i śmiertelnie blada odpowiedziała:
— Gastonie, mówisz o śmierci! Gastonie grozisz mi, że się zastrzelisz!... O! to źle, to bardzo źle!... Jaki ty jesteś okrutny...
— Nie jestem wcale okrutnym, ale jestem zrozpaczonym!... Moje życie jest w twoim ręku. Jeżeli odmówisz mi rozmowy dzisiejszego wieczoru, wydasz na mnie wyrok śmierci!
Joanna krzyknęła.
Żądasz tego, więc dobrze... prawda że trzeba raz to już skończyć. Za godziną będę w grocie czekać na ciebie!... Niech Bóg obojgu nam przebaczy tę naszę winę. tę właściwie naszę zbrodnię i niech na mnie samę spadną wszystkie jakie przewidują nieszczęścia!...


XVI.
Pewność.

Blanka po cichutku weszła do ogrodu i zamknęła furtkę za sobą.
Do okoła panowało głuche milczenie.
— A gdybym się jednak myliła!... gdyby to zazdrość tylko podsunęła mi te nieprawdopodobne podejrzenia!... gdybym się też przekonała że Gaston i Joasia nie korzystali wcale z mojej nieobecności!... O! gdyby tak było, cóż to za szczęście, cóż to za radość byłaby prawdziwa dla manie.
Na samą tę myśl, serce Blanki zabiły gwałtownie i poczuła się orzeźwioną.
Szła wolno aleją, która okrążała kląb i prowadziła do peronu.
Salon, jak już mówiliśmy o tem, znajdował się na parterze.
Żywe światło jaśniało w pouchylanych oknach.
Młoda kobieta zbliżyła się do nich ostrożnie.
Dwie duże lampy stały zapalone na stole.
Ale ani Gastona, ani Joasi nie było.
Blanka spojrzała w okna pierwszego piętra
We wszystkich oknach było ciemno, wyjąwszy okien pokoju margrabiny-matki.
— Może Gaston przepędzał wieczór u matki... a może i Joasia była tam także.
Przypuszczenie było prawdopodobnem, Blanka jednak potrząsnęła głową.
— Nie... nie!... Jeżeli są razem, to z pewnością nie u matki.
Opanowana na nowo smutnem przeczuciem, ze ściśniętem sercem oddaliła się w głąb parku.
Teraz była przekonaną, że jej podejrzenia zamienią się w rzeczywistość.
Ale za jakąbądź cenę chciała się dowiedzieć prawdy.
Przeszła większą połowę ogrodu, krokiem wolnym, potykając się co chwila — jak skazany na śmierć prowadzony.
Zagłębiała się umyślnie w najciemniejsze aleje, domyślała się bowiem, że takiego właśnie ustronia musieli wyszukać sobie zakochani, ażeby ukryć zbrodnię swoję.
Ale nie słyszała nic oprócz bicia własnego serca, oprócz odgłosu własnych kroków i szmeru wody.
Zmęczona dwugodzinnem prawie bezowocnem poszukiwaniem, miała już powracać do pałacu, gdy w tem, przypadkiem, znalazła się obok groty, którą już znamy — a do której wejście zupełnie było bluszczem zasłonięte.
Przystanęła cała drżąca, zachwiała się i aby nie upaść musiała się oprzeć o drzewo.
Jakiś szmer zaledwie dosłyszany wychodził z groty, a wydało jej się, że poznaje w nim głos Gastona i Joanny.
Błyskawica zajaśniała jej w oczach, poczuła palący szum w głowie, czuła, że ziemia się pod nią zapada, że drzewa zaczynają tańczyć w około.
Podobny atak, podług wszelkiego prawdopodobieństwa, powinien był skończyć się zemdleniem, Blanka jednak nie upadła, zwyciężyła się siłą woli, zaczęła przychodzić do siebie, a po chwili nie potrzebowała już oparcia.
Podeszła do groty...


∗             ∗

Sam na sam Gastona z Joasią trwało już od godziny i mogło się było przeciągać do nieskończoności.
— Joanno!... Joanno!... — mówił margrabia z rozpaczą — przekonywam się, że mnie nie kochasz!...
— Czyżby to miało znaczyć, że cię nie kocham — odpowiadała wychowanka — iż nie chcę na twoję wzgardę zasłużyć...
— Moję wzgardę!! Co też ty mówisz Joanno, co też ty mówisz?... Wiesz przecie doskonale, że nie byłbym w stanie pogardzać tobą nigdy!...
— Przyjmuję też twoję miłość i dumną z niej jestem nieskończenie, żądam jednak żeby była połączona z uszanowaniem.
— Dowód to właśnie, że mnie tak jak ja ciebie, nie kochasz!...
— Kocham cię bardziej może!...
— To co mi jest najdroższego na świecie po tobie — to honor!... Jeżelibyś żądała mojego honoru, oddałbym ci go bez wahania!...
— Nie Gastonie, nie zrobiłbyś tego z pewnością.
— Zapewniam cię żebym zrobił!...
— Nie wierzę choćby dla tego, że jabym nie pozwoliła na to! Miłość to Boskie uczucie, to szlachetne połączenie dwóch serc, dwóch dusz bratnich; i musi być koniecznie bez skazy! Ja to tak tylko rozumiem, ja taką tylko miłość przyjmuję. Kocham cię nad siły, nad życie!... Oddałabym za ciebie wszystką krew moję do ostatniej kropli i umarłabym szczęśliwa z twoim imieniem na ustach, ale... nie uzyskasz nic odemnie, pamiętaj o tem dobrze, nic takiego coby było podłością lub zdradą!...
— Tę podłość, tę zdradę, o których mi mówisz, w czemże ty widzisz Joanno!...
— Margrabina twoja żona, czyż nie była dla mnie matką, najlepszą z matek?... Odpłacić jej za dobrodziejstwa wydarciem męża, nie byłożby zdradą najszkaradniejszą?... Zostać twoją kochanką pod jej dachem, nie byłożby to szczytem podłości?... Cóż mi odpowiedzieć możesz na tę bijącą w oczy prawdę?...
— Odpowiem ci to Joasiu, że człowiek nie ma ani siły ani prawa nakazać milczenia swojemu sercu! Kiedy się ono odezwie, słuchać go trzeba koniecznie — kiedy rozkazuje potrzeba spełniać rozkazy... — Po zatem żadnej prawdy, żadnych sofizmatów podobnych tym, jakie przed chwilą słyszałem!... Zresztą, cóż jesteś winną margrabinie? Cóż znowu zrobiła dla ciebie takiego? Jakież to te dobrodziejstwa, za któreś winna wdzięczność?... Któżby postąpił był inaczej, któżby nie przygarnął sieroty opuszczonej od wszystkich?... Uległa później twojemu urokowi... pokochała cię to prawda!... ależ ciebie wszyscy kochają! Margrabina uległa prawu ogólnemu... nie mogła postąpić inaczej, nic jej się za to nienależy...
Źle, bardzo źle mówisz Gastonie!... — odezwała się żywo Joasia — mnie przedewszystkiem ta moja wdzięczność wcale a wcale nie ciąży...
— Ale dla mnie jest okropną! — bo się wznosi pomiędzy nami jak nieprzebyta zapora. Ja raz muszę z nią skończyć... — Porzuć tę niewłaściwą delikatność, która mnie czyni najnieszczęśliwszym z ludzi, albo raczej uszanuj te skrupuły, które uwielbiam, bo widzę w nich dowód szlachetności twojego serca... ale przyjmij propozycyę moje... pogódź swoje z mojem szczęściem. — Opuść ten dom... a ja pójdę za tobą...
— Pójdziesz ze mną?... — spytała Joanna z niedowierzaniem — iść ze mną, co też ty mówisz? czy mógł byś to zrobić!
— Myślisz, żebym się zawahał?...
— Jestem przekonaną żebyś się zawahał i cofnął nawet w ostatniej chwili.
Gaston tupnął nogą niecierpliwie.
— Cóż ja zrobiłem takiego, ażebyś o mnie wątpiła? Czy jestem człowiekiem słabym, czy nie mam woli swojej?... — Cóżby mnie było w stanie zatrzymać tutaj po twoim wyjeździe?...
— Przyczyny bardzo ważne i bardzo godne poszanowania... — Najprzód żona twoja...
— Joanno błagam cię, przestań mi wspominać o żonie!...
— Należysz do niej!...
— Ja do ciebie tylko należę, bo tobie oddałem serce...
— Kochałeś jednakże Blankę!...
— Zdawało mi się, że ją kocham... Była piękną... ja byłem młody... cóż więcej potrzeba na wytłomaczenie mojego błędu?...
— I dzisiaj po tylu latach wspólnego pożycia, nie czujesz już nic dla tej, która nosi twoje nazwisko?
— Joanno, od czasu, kiedy cię pokochałem, nie egzystuje już nic dla mnie na świecie.
— Chciałabym temu uwierzyć... Jednak staniesz się winnym i okrutnym, gdy doprowadzisz żonę do rozpaczy!
— A zkąd wiesz, że będzie rozpaczać?...
— Nie przyjmuje się obojętnie opuszczenia przez tego, którego się kochało?... — Blanka kocha cię, uwielbia nawet...
Gaston wzruszył ramionami.
— Cóż znowu?... — odpowiedział pogardliwie. — Nie znasz jej dobrze! — To zupełnie zimna natura, ona takiej miłości nie rozumie...
— Czy jesteś pewnym tego? — spytała Joanna.
— Najpewniejszym....
— No więc ja ci mówię, że się mylisz!... Blanka wydaje ci się zimną, bo jej miłość jest spokojną... — Ale powiadają też, że morze nie jest nigdy spokojniejsze, jak przed burzą... — Żona twoja ufa ci bardzo... — Zasypia spokojnie ufna, że jej szczęście trwać będzie wiecznie. — Opuścić ją, to ją zgubić!...
— I to mnie nie obchodzi zresztą! — Com ja winien temu, żem ciebie pokochał?... — Kto mógłby mieć do mnie pretensyę, że idę tam, dokąd mnie miłość prowadzi?... — Na tym padole żyje każdy przedewszystkiem dla siebie!... — Jeżeli będzie w mej mocy, oszczędzić Blance jakiego zmartwienia, lub jakiej boleści, zrobię to chętnie. — Cóż ja mogę już dzisiaj poradzić?.. — Nic!... — Zmartwienie zresztą prędko przechodzi... — Popłacze trochę, ale się uspokoi.
— Są zmartwienia niedające się pokonać!... — wtrąciła Joanna poważnie.
— Rozpacz Blanki, nie będzie tego rodzaju! — odpowiedział Gaston obojętnie.
— Kto to wie?... Jeżeli zaś umrze z przyczyny twojego opuszczenia, czy wiesz że to zbrodnią by było, że to strasznie by na twojem zaciążyło sumieniu!...
— Jeżeli Blanka umrze, — odpowiedział Gaston, popychany ku swojej zgubie przez jakiegoś złego ducha, — margrabina Castella będzie miała imię Joanna...
Wymówiwszy bezwiednie prawie te słowa ohydne, które mu się w uszach rozległy przekleństwem, Gaston przeraził się i zadrżał — a jednocześnie głuchy łoskot upadającego ciała i jakiś krzyk przytłumiony rozległ się tuż za bluszczami.
Joanna zrobiła gest tryumfujący a dziwny uśmiech ukazał się jej na ustach.
— Szpiegowano nas! — mruknął Gaston i wyleciał z wściekłością z groty.
Potrącił nogą o jakieś ciało, nachylił się, podniósł je z ziemi i pomimo ciemności poznał, albo odgadł raczej, że to była jego żona.
— Nieszczęście! — wykrzyknął, — nieszczęście! to Blanka!... podsłuchała nas i dowiedziała się o wszystkiem!...
Pomimo obrzydłej roli jaką odegrał w poprzedniej rozmowie z Joasią, nie był Gaston tak złym, jak słabym i dającym łatwo powodować sobą.
Zapomniał też naraz o wszystkiem, zapomniał o miłości i o Joannie; grube łzy spływały mu po policzkach i głucho szlochając wołał:
— Boże!... Blanka nie żyje!... to ja ją zabiłem... oh! jakimże ja strasznym jestem nędznikiem!...


XVII.
Dwa listy.

Ale na swoje nieszczęście biedna Blanka żyła jeszcze.
Gaston przygnębiony strasznemi wyrzutami, które niestety nie miały trwać zbyt długo, ukląkł na piasku około bezprzytomnej żony.
To bił się w piersi, to ściskał w swoich rękach zimne ręce anioła — to wymawiał słowa jakieś bez związku; nakoniec na wpół obłąkany z boleści, sądził że rozpaczą swoją okupi okrutną zdradę.
Łzy jego gorące padały na twarz Blanki i przywróciły do przytomności nieszczęśliwą.
Otworzyła oczy, uniosła się trochę, spojrzała do koła siebie, ale razem z odzyskiwaną przytomnością, przypominała sobie wszystko co posłyszała.
Gaston objął ją wpół i czuł jak drżała w jego objęciu.
— Blanko, droga moja Blanko... — szeptał, — to ja... ja co cię kocham, ja cię ubóstwiam... tyś mi tysiąc razy droższa nad życie!.. ja cię nigdy kochać nie przestanę!... Słyszysz Blanko... przecież ty mi wierzysz... wszak prawda... Oh! błagam cię wierz mi, bo na honor mój i na moję miłość przysięgam, że szczerą prawdę mówię!...
Nieszczęśliwa kobieta jęknęła głucho.
— Gdybym umarła — szepnęła powtarzając słowa, które ją jak sztyletem raniły w serce, — gdybym umarła, margrabina Castella nosiłaby imię Joanna.
Gaston darł sobie włosy na głowie.
Wielkość jego występku i jego potworna nikczemność, teraz dopiero stanęły mu przed oczami.
— Blanko! — zawołał zmienionym głosem, — mnie się chwilowo w głowie przewróciło, ja byłem poprostu szalony... ja kłamałem... tak... ale masz racyę... ty nie możesz mi już wierzyć, bo ja strasznie podły jestem!... Czy chcesz abym się zabił?
Gorzki uśmiech ukazał się na ustach margrabiny.
— Nie zabija się kto posiada taką w sercu jak ty miłość!... Cóż to zresztą za zbrodnia o którą się obwiniasz? Że nie kochasz mnie już, albo że nie kochałeś mnie nigdy, cóż winien temu jesteś?... Oświadczyłeś przed chwilą głośno, że mnie kochać nie można!..
A jednak Gaston mówił teraz zupełną prawdę.
Gdyby był miał pod ręką nóż lub pistolet, byłby się zabił z pewnością.
W braku broni przychodziło mu na myśl roztrzaskać głowę, o jakie drzwi, o mur lub kamienne ściany groty.
Ale ażeby się zbliżyć do drzewa lub groty, potrzeba było opuścić Blankę, którą podtrzymywał.
Zaczął więc się zaklinać, zaczął się tłomaczyć, usiłował wzruszyć żonę, usiłował zatrzeć zabijające wrażenie, jakie na niej zdrada jego zrobiła.
Margrabina przerwała mu te wylewy.
— Przed chwilą — mówiła z goryczą, słyszałam zupełnie to samo, słyszałam i ten sam głos i te same prawie słowa... Byłeś błagającym jak teraz, — jak teraz przysięgałeś wieczną miłość innej kobiecie!... Przypatrz mi się dobrze Gastonie... Jam Blanka, a tobie zdaje się może, że mówisz do mojej rywalki...
— Blanko... kochana Blanko... — zawołał margrabia — ulituj się nademną?...
Młoda kobieta wzruszyła lekko ramionami.
— Litości... — powtórzyła — no dobrze, lituję się więc nad tobą... — oszczędzę ci nowego wstydu i nowego kłamstwa... Daj pokój otóż tej niepotrzebnej rozmowie, bo ani jednemu słowu z niej nie wierzę... daj pokój udawaniu, które mnie oburza, bo dowodzi, że nie tylko mnie nie kochasz ale i nie szanujesz także!... — Wszystko już skończyło się dla mnie... O lat dwadzieścia postarzałam się w ciągu tych kilku chwil rozpacznych!... Czuję duszę obumarłą, czuję serce strzaskane, czuję, że nie tak długo zapewne przyjdzie ci czekać na ten upragniony moment, w którym margrabina Castella nazywać się będzie Joanną...
Gwałtowne spazmy nie dały jej mówić dalej.
Gaston drżący z przerażenia, czuł jak jej wątłe ciało sztywnieje. Głowa w tył opadła, przymknęły się oczy zamglone, a uderzenia serca zdawały się coraz słabsze, jak gdyby niebawem ustać miały zupełnie.
Blanka po raz drugi zemdlała.
Gaston wziął ją na ręce, poszedł z drogim ciężarem do domu, wszedł na schody, prowadzące do pokoju żony, a nie chcąc wtajemniczać służby w to co się stało, sam ją rozebrał, sam położył na łóżku i sam zajął się trzeźwieniem.
Ale napróżno okładał czoło i skronie zimną wodą, napróżno podawał sole do wąchania — Blanka nie przychodziła do siebie.
Niezmiernie zaniepokojony tem, że kryzys tak długo się przeciąga, miał już wołać lokaja i posyłać po doktora, gdy w tem usłyszał turkot zajeżdżającego przed peron Folie-Normand powozu.
Czując się zupełnie niezdolnym do przyjęcia kogokolwiek, wyszedł do sąsiedniego pokoju i zadzwonił na służącego, aby jak najprędzej odprawił nie w porę przybywającego gościa.
— Czy margrabia dzwonił?... zapytał wchodzący lokaj.
— Kto to przyjechał?...
— Nie przyjechał nikt, panie margrabio.
— Słyszałem przecie turkot powozu...
— To powóz najęty, po który posyłała panna Joanna.
Gastonowi ścisnęło się gwałtownie serce. Od godziny ani żartem nie pomyślał o wychowance.
Łatwo mu się było domyślić że powzięła zamiar jakiś stanowczy.
Postanowiła z pewnością opuścić dom, w którym się wychowywała od dziecka.
— Biedna ona! — pomyślał margrabia — i gdzie się podzieje teraz?
Rozumiał bardzo dobrze, że po tem co zaszło, nie mogła Joanna pozostawać pod jednym dachem z Blanką. Oddalenie się jej było rzeczą konieczną.
Ale nie mógł pozwolić przecie, aby odjechała tak nagle, o tak spóźnionej godzinie, jak jaka służąca która dopuściła się kradzieży i którą wypędzają, nie troszcząc się wcale gdzie sobie znajdzie schronienie.
— Boże Wielki! Pan margrabia słaby chyba!... wykrzyknął lokaj widząc jak pan jego zbladł okropnie i jak zachwiał się na nogach.
Upokorzony tą uwagą, niechcący zdradzić się przed sługą, Gaston siłą woli pokonał wzruszenie swoje:
— Nie — nie, — nic mi nie jest... Idź poproś panny Joanny, ażeby poczekała na mnie w salonie.
— Dobrze, panie margrabio.
Służący wyszedł, ale zaraz cofnął się z powrotem.
— Panie margrabio, już zapóźno, — panna Joanna już odjechała!
Rzeczywiście rozległ się turkot szybko oddalającego się powozu.
— Mniejsza, — mruknął Graston, — nie potrzebuję cię już.
— Czy mam donieść panu margrabiemu jak powróci panna Joanna?
— Nie ma potrzeby. Idź!
Służący wyszedł.
— No! to zanadto na raz! — wykrzyknął Gaston pozostawszy sam i rozpaczliwie załamywał ręce. — Blanka w niebezpieczeństwie a Joanna odjechała... Odjechała bodaj na zawsze może! Blanka mnie już nie kocha! Joanna nie kochała mnie nigdy, co mi teraz po życiu!
Zastukano w tej chwili do drzwi.
Margrabia otarł czemprędzej zapłakane oczy i zawołał — „proszę”.
Weszła panna służąca Joanny.
— Czego chcesz! — zapytał margrabia — mów tylko prędko...
— Przynoszę dwa listy, jeden do pana a drugi do pani.
— Od kogo?
— Od panny Joanny...
— Dawaj.
Panna służąca oddała listy i wyszła.
Gaston trzymał w ręku dwie koperty adresowane do siebie i do żony.
Atłasowy pachnący papier palił mu ręce. Drobne arystokratyczne litery adresowane ręką Joanny, oślepiły go poprostu.
— Co to może być znowu? co za nową boleść, co za mowy cios zwiastują mi te pisma?...
Nie miał odwagi przełamać pieczątki. Upłynęło parę minut nim nareszcie się zdecydował.
Rozdarł kopertę... rozwinął papier i przeczytał następujące wyrazy skreślone drżącą widocznie ręką.
„Gastonie, drogi Gastonie, błagam cię na kolanach, abyś list ten przeczytał do końca... abyś nie rzucił go ze wzgardą po pierwszym zaraz wierszu.
„Przypuszczam, że mnie nienawidzisz w tej chwili, tak jak ja się sama nienawidzę...
„Opuszczam dom, w którym mi szczęśliwie upłynęły lata dziecinne. Opuszczam dom, który powinnam byłam czcić jak ołtarz — a w którym pozostawiam po za sobą wstyd, nieszczęście i rozpacz!...
„Uciekam ztąd nie śmiejąc obejrzeć się za siebie, uciekam bo czuję się strasznie winną, bo mi sumienie wyrzuca łzy, boleść i ciężką krzywdę jaką wyrządziłam tym co mnie tak kochali!... Uciekam ztąd... a jednakże mam prawo powiedzieć że ze wszystkich kobiet ja najbardziej godną jestem politowania, bo jestem najniewinniejszą!...
„Posłuchaj mnie Gastonie — osądź mnie a następnie potęp i przeklnij, jeżeli będziesz miał odwagę...
„Byłam dzieckiem jeszcze i już cię szalenie kochałam...
„Boga który czyta w głębi mej duszy biorę za świadka, że nic w świecie nie było czystszego nad to głębokie przywiązanie, w którem uwielbienie łączyło się z wdzięcznością...
„Nie kochałam cię tak, jak kocha córka ojca, pomimo bowiem różnicy wieku, widziałam kwitnącą młodość na twojem czole...
„Kochałam cię jak kocha siostra starszego swego brata — wpatrywałam się ciągle w ciebie, myślałam ciągle o tobie...
„Kiedy byłeś przy mnie, nie mogłam oczu oderwać od twojej twarzy...
„Kiedy cię nie było, widziałam cię w głębi mej duszy i niecierpliwie wyczekiwałam powrotu...
„Zostałam młodą dziewczyną.
„Uczucie moje wcale się względem ciebie nie zmieniło, przywiązanie coraz się wzmagające było zupełnie spokojne! kochałam cię jak brata!...
„Nadszedł czas kiedy pod waszą opieką zaczęłam bywać w świecie...
„Na pierwszych kilku balach jakieś upojenie, jakiś rodzaj zawrotu ogarnął mnie zupełnie...
„Słyszałam, jak wychwalano moję piękność, widziałam jak wszyscy cisnęli się do mnie.
„Muszę ci wyznać prawdę, bo to co piszę, uważam za spowiedź moję...
„Z początku dumną byłam z tych hołdów — upajałam się dymem kadzideł...
„Miałam zaledwie lat szesnaście!...
„Wiek ten uniewinnić może w twoich oczach, tę pychę, bardzo zresztą krótko trwającą.
„W miarę jak poznawałam otaczających mnie mężczyzn, coraz większą czułam dla nich wzgardę, — wydawali mi się coraz próżniejsi, coraz głupsi... istne ot — maryonetki nakręcane...
„Ale czy wiesz dla czego wrażenia moje zmieniły się tak nagle?...
„Bo bezwiednie, bo instynktownie prawie porównywałam ich z tobą i żaden ci nie dorównał...
„Niestety, porównania te stały się właśnie dla mnie fatalnemi!...
„Widząc cię takim jakim byłeś, oceniając przymioty jakich inni nie posiadali, uczułam dziwne bicie serca i w twojej obecności czułam rozkoszne pomieszanie.
„Odtąd zaczęło się nieszczęście moje...
„Moja miłość zmieniła moję naturę...
„Miłość siostrzana zmieniła się w uczucie występne... w uczucie które zabija...
„O! Gastonie, czemuż nie umarłam zanim się dowiedziałam, że cię kocham w ten sposób! Przynajmniej umarłabym była szczęśliwa”.


∗             ∗

W tem miejscu pismo stawało się nieczytelnem.
Widocznie Joanna zalewała się łzami i te padały na papier, albo może końcem swego prześlicznego różowego paluszka skropiła papier wodą...
To ostatnie przypuszczenie zdaje nam się bardzo prawdopodobnem, czytelnicy nasi jednak rozumieją, że Gastonowi wcale się tak nie zdawało.
Otarł chusteczką oczy i czytał dalej:
„W dniu, w którym margrabina Castella pierwszy raz wspomniała mi o małżeństwie, zrozumiałam że cię kocham...
„Oboje chcieliście mnie wydać za mąż...
„Poprzysięgłam sobie, że gdy fatalność nie pozwala mi należeć do ciebie, nie będę należeć do nikogo! Poprzysięgam to sobie i dotrzymam tego.
„Niestety! poprzysięgłam sobie jeszcze coś innego także, ale tej przysięgi nie dochowałam...
„Chciałam umrzeć raczej aniżeli wydać się z moją miłością... chciałam się oddalić i błagałam cię jak o łaskę, abyś mi pozwolił złamane życie ukryć w klasztorze.
„Nie pozwoliłeś na to!
„Czyż potrzebuję ci przypominać ów poranek, o którym nie zapomnę nigdy, ów poranek rozkoszny, gdy oczarowana i szalona, bezwiednie prawie wyznałam ci to co czułam?...
„Chwila ta póki żyć będę pozostanie mi w pamięci, jako wspomnienie straszne ale i rozkoszne zarazem.
„Czerwienię się ze wstydu i rozpaczy, i chciałabym wykreślić z mojego życia te przeklęte godziny. Ale serce mało mi z piersi nie wyskoczy, ale krew burzy się w żyłach, a ręce wyciągają ku tobie...
„Że walczyłam, widziałeś to przecie dobrze... walczyłam o ile na to pozwalały słabe siły moje... Unikałam rozmowy z tobą... znosiłam mężnie moje cierpienia, miałam dosyć siły aby patrzeć się na twoje...
„Dziś wieczór, na nieszczęście nasze, odwaga mnie opuściła.
„Zgodziłam się na ostatnią rozmowę z tobą — a była to na prawdę ostatnia nasza rozmowa...
„Miałam przeczucia złowrogie... czułam, że ogromne nieszczęście zawisło nad nami...
„Nie omyliłam się niestety.
Nieszczęście przyszło a przyszło okropniejsze i gwałtowniejsze, aniżeli się można było spodziewać!
„Ja i ty zatraciliśmy nasz honor, szczęście twej żony zostało niepowrotnie zdruzgotane.
„Margrabina uważa mnie za niewdzięczną i podłą istotę, za żmiję którą na swojem łonie ogrzała.
„Bóg co czyta w głębi mej duszy, sądzi mnie bodaj inaczej! margrabina sądząc mnie tak jak sądzi, jest w najzupełniejszem prawie i przebaczam jej to z całego serca...
„Ale znam za dobrze Blankę, ona nie przebaczy ci nigdy twojej zdrady! Rany miłości własnej nie goją się nigdy a nigdy...
„Margrabina nie zapomni... i zawsze, tak jest, zawsze już odtąd, wznosić się będzie pomiędzy wami okrutne widmo przeszłości!
„Szczęście twoje domowe przepadło niestety — a to moja robota. Ja sama jestem jedyną przyczyną wszystkiego złego, ja która jednak oddałabym życia, żeby was uchronić od zmartwienia!...
„Rozumiesz, że z takim wyrzutem, z ciężarem takiej odpowiedzialności, chociaż czuję się niewinną, nie chcę i nie mogę żyć dłużej!
„Bóg mi świadkiem... że nie moja wina w tem co się stało, ale kara sprawiedliwie mi się należy, a tę karę ja sama sobie wymierzę.
„Domagałam się na początku tego listu, abyś go przeczytał do końca, bo to co teraz piszę, jest pożegnaniem na wieki.
„Opuściłam wasz dom, ażeby skończyć ze sobą.
„Niema już dla mnie jutra.
„Bo jutro przeczytasz w dziennikach.
„Młoda jakaś dziewczyna zapewne biedna i nieszczęśliwa, odebrała sobie życie...”
„Będziesz mógł powiedzieć sobie:
— Ta nieznana dziewczyna — to Joanna... Zabiła się dla tego, że mnie kochała!
„Dotrzymam w ten sposób przysięgi, nie będę należeć do nikogo, skoro twoją być nie mogę.
„Raz jeszcze żegnam cię na zawsze!...
„Ostatnie uderzenia mego serca należeć będą do ciebie, bo to serce po raz pierwszy — także się odezwało dla ciebie.

„Joanna.“

Przed przeczytaniem tego listu, Gaston klęczący przy łóżku żony — zapomniał o sierocie.
Po przeczytaniu, zapomniał o Blance.
— Oh! — wołał z najwyższem uniesieniem — oh! gdybym mógł na czas jeszcze przybyć, aby cię ocalić albo zginąć z tobą razem!
I tracąc zupełnie głowę, zaczął dzwonić z całej siły.
Zbiegła się służba, a między innemi kamerdyner Gastona i panna służąca Joanny.
Młody margrabia nie zważając na ździwienie, jakie zapytania jego wywołają, nie dbając oto na jakie narazi się podejrzenia, zaczął, głosem zmienionym wypytywać:
— Czy był kto z was przy wsiadaniu panienki do powozu?
— Ja proszę pana — odezwała się panna służąca. — Te dwa listy już na peronie oddała mi panna Joanna.
— A jakiż rozkaz wydała stangretowi?...
— Powiedziała tylko — do Paryża.
— I nic a nic więcej?...
— Nic zgoła pawie margrabio.
Gaston potrząsnął głową.
— O! doprawdy — mruknął — to można bodaj zwaryować!... Jak ją odnaleźć?... gdzie jej szukać?...
Podniósł głowę i spostrzegł, że służba przypatruje mu się ździwiona.
Ale co go to obchodziło?
W tej chwili, całym światem była dlań tylko jedna Joanna...
Reszta wcale nie istniała.
— Po powóz chodziłeś ty zapewne Babtysto?...
— Tak panie margrabio.
— Jak daleko ztąd stacya?
— Tutaj zaraz panie margrabio.
— No to leć tam w tej chwili i powiedz, aby jak tylko powróci stangret, który odwoził pannę do Paryża, zaraz mi go tu przysłali.
Służący spojrzeli pe sobie znacząco.
— Panie margrabio — zapytał Babtysta, nie mogąc przezwyciężyć ciekawości i zapominając o wszelkich konwenansach — czy panna Joanna nie powróci do nas na noc...
Gaston rzucił na pytającego piorunujące spojrzenie.
Wystraszony lokaj wymknął się co prędzej z pokoju.
— Idźcie sobie! już was nie potrzebuję.
Służący się rozeszli, Gaston rzucił się na fotel.
— Ah! — mruczał, rwąc sobie włosy na głowie — zanim fiakr powróci, Joasia będzie miała czas sto razy życia się pozbawić!... — Kto mi pomoże?... kto mnie wyciągnie z tej przepaści?... kto podejmie się odebrać mi życie za życie Joanny?
Gaston rozprawiał prawie głośno.
Przez drzwi na wpół uchylone usłyszał naraz westchnienie.
Przypomniał sobie o margrabinie, którą pozostawił bezprzytomną i o której zajęty listem wychowanki zapomniał zupełnie.
Jakby nagle ze snu zbudzony, zerwał się i wszedł do pokoju żony. Blanka odzyskała przytomność, siedziała na łóżku i zasłoniwszy twarz, gorzko płakała.
Usłyszawszy wchodzącego, odjęła ręce i podniosła głowę.
— Gastonie — rzekła łkając — jeżeli masz jeszcze cokolwiek dla mnie litości w sercu, pozwól mi odjechać.
— Odjechać? — powtórzył margrabia — ależ to szaleństwo! — Gdzież się udasz Blanko, jeżeli dom ten opuścisz?...
— Sama nie wiem... ale nie podobna mi pozostawać tutaj dłużej...
— Dla czego?
— I ty śmiesz mnie pytać o to! — Za kogóż to bierzesz mnie Gastonie!... Czy sądzisz, że zgodzę się pozostać choćby godzinę pod jednym z tą kobietą duchem?
— Tej kobiety już nie ma tutaj...
Oczy Blanki zabłysły na chwilę radością.
— Jakto!... — wykrzyknęła, — czy to podobna? Czy to prawda że ta potworna, istota uciekła?
— Blanko, gniew twój czyni cię niesprawiedliwą!... Potępiaj mnie, bo zasłużyłem na to, ale nie znieważaj nieszczęśliwego dziecka! Nie ma ono nic sobie do wyrzucania a w chwili kiedy to mówię. może już ukarała się okrutnie za nie swoję winę.
— Co chcesz przez to powiedzieć?... Nic a nic nie rozumiem.
— Czytaj, — rzekł Gaston podając list do Blanki adresowany.
— Ona pisze do mnie? — wykrzyknęła margrabia. — Ona śmie pisać do mnie?... Zarówno zuchwała jak bezczelna!...
— Blanko! — rzekł Gaston przemocą się powstrzymując, — bądź ostrożną i nie znieważaj umarłej. Dreszcz nerwowy przebiegł po margrabinie.
Wlepiła w męża wzrok niedowierzający i rozerwała kopertę.
List Joanny był krótki a zawierał te słowa tylko:

„Pani margrabino!...

„Ja co cię tak kochałam, co cię kocham jeszcze z całej duszy, nie zobaczę cię już więcej i błagam o przebaczenie.
„Obraziłam panią strasznie, ale to bez złej woli, przysięgam ci na to uroczyście!...
„Padam przed tobą na kolana zrozpaczona i raz jeszcze błagam cię o przebaczenie.
„Pamiętaj pani, że nie odrzuca się proźby umierających, a to już prawie umarła pisze do ciebie.
„Pamiętaj pani o tem i racz mi przebaczyć.

Joanna“.

— Ah! — wykrzyknęła Blanka, boję się tego pisma zrozumieć! Cóż nieszczęśliwa zamyśla z sobą uczynić?
— Zamyśla odebrać sobie życie dla tego odjechała...
— Toż nie można dopuścić do szalonego kroku!... a którą przyjęłam za córkę, którą wychowałam sama, którą nazywałam swoją siostrą, nie może kończyć w taki okrutny sposób!... Trzeba ją ocalić! ocalić koniecznie!
— Ale jakim sposobem?... Boże!... jakim sposobem?...
— Jeszcze jest może czas przeszkodzić złym zamiarom. Leć Gastonie, leć!.. albo nie, nie... nie chodź... Zaklinam cię!... Ja udam się do niej sama... Powiem że jej przebaczam, że ją kocham jak przedtem, że proszę aby nie pozbawiała się życia... ale żeby daleko, bardzo daleko od nas zamieszkała.
Mówiąc to Blanka wyskoczyła z łóżka i zaczęła zbierać rozrzucone swoje ubranie.
— Daj pokój Blanko! — odezwał się ponuro Gaston. — Nieszczęśliwe dziecko jest już stanowczo stracone. Nie poradzisz jej nic, bo nie wiesz tak jak ja gdzie się udała, aby zamiar straszny wykonać.
Blanka dziko prawie spojrzała na męża.
— A prawda — krzyknęła — gdybyś wiedział gdzie jest, byłbyś już dawno przy niej.
— Sądzisz więc że pozwoliłbym jej umierać?
— Nie! nie! wcale tego nie sądzę... Czyż nie powiedziałeś przed chwilą, że oddałbyś własne życie aby ocalić tę kobietę. O ta kobieta, ta kobieta... jak ty ją kochasz Gastonie...
Złapany w ten sposób Gaston, pobladł bardziej jeszcze i zatrząsł się całem ciałem.
Przypadek przyszedł mu z pomocą; uwolnił od odpowiedzi, która byłaby z pewnością okrutną, bo człowiek znękany jest prawie zawsze złośliwy, a zwłaszcza gdy mu się własne jego winy wyrzuca.
Posłyszał turkot nadjeżdżającego powozu i... zatrzymał oddech w piersiach.
Turkot się coraz zbliżał, nareszcie powóz zatrzymał się przed peronem.
To zapewne powóz co odwoził Joannę do Paryża.
Margrabia wybiegł z pokoju żony, popędził lotem strzały po schodach i wyleciał na peron. Latarnie wehikułu rzucały światło na schody.
Koń zmordowany chrapał i robił bokami.
— Obywatelu — odezwał się stangret — powiedziano mi na stacyi ażebym tu zaraz przyjechał. Że nie traciłem czasu, dowodem tego moja szkapa. Czekam na rozkazy?
— To ty — zapytał Gaston — odwoziłeś do Paryża młodą panienkę przed godziną?
— Prześliczną pannę, po którą tu przyjechałem?...
— Gdzież odwiozłeś tę pannę?
— Zaraz wszystko dokumentnie opowiem... Skorośmy przyjechali do lasku Bulońskiego, panna stuknęła w szybę... Zatrzymałem więc powóz i odwróciłem się do niej...
„— Mój człowieku — powiedziała — zawieziecie mnie do hotelu.
„— Do którego?...
„— Do którego ci się podoba, aby tylko nie był drogi i nie w głównej dzielnicy miasta.
— Dobrze, już wiem — odparłem.
— Trzeba ci powiedzieć obywatelu, że znam właścicielkę małego porządnego bardzo hoteliku na przedmieściu świętego Honorego, w którym zamieszkują stangreci gdy pozostaną bez miejsca... Hotel d’Albion. Tam zawiozłem panienkę, zatrzymaliśmy się tylko na moment przed apteką, bo panna wysiadała coś kupić. No i wszystko — więc co mam robić teraz?...
— Odwieziesz mnie...
— Gdzie?...
— Do Paryża do hotelu d’Albion, ale jak możesz najprędzej!
— Zmiłuj się obywatelu, konisko strasznie jest zmordowane.
— Jeżeli padnie, to ci dwa razy tyle co wart zapłacę.
— To koń gospodarza a nie mój.
— Więc sto franków dla ciebie, tylko galopem, rozumiesz mnie... galopem!...
— Bądź pan spokojny, pojedzie się, skoro trzeba, galopem.
Gaston otworzył drzwiczki i skoczył do powozu.
Stangret spojrzał i rzekł:
— Obywatelu — gotowi cię wziąć za waryata... jakto, tak bez kapelusza?...
— Za waryata?... — szeptał margrabia skacząc po schodach, żeby się prędzej dostać do swojego pokoju — toż ja na prawdą jestem waryatem!...
Złapał pierwszy lepszy kapelusz jaki znalazł pod ręką i miał już biedz z powrotem, gdy na progu ukazała się kobieta, albo raczej widmo jakieś...
Była to Blanka.
— Gastonie — szepnęła — gdzie idziesz?
— Wiesz dobrze gdzie idę, idę ocalić Joasię!...
— Gastonie! na Boga nie chodź!
— Chcesz ażeby umarła?...
— Niech mnie Bóg od podobnej myśli zachowa!... Chcę żeby żyła, ale ja sama do niej pojadę.
— Przybędziesz za późno — i ja zostanę mordercą.
— Jestem gotową... przybędę na czas...
— Nie podobna!... Puść mnie!...
— Gastonie, czy mam upaść na kolana przed tobą?... Gastonie jeżeli nie chcesz żebym tej nocy skonała, wysłuchaj mojej gorącej prośby i nie chodź do tej kobiety!...
— Każda sekunda opóźnienia — to śmierć niezawodna!... — wykrzyknął margrabia — powtarzam ci, że muszę pojechać!...
Blanka przywiedziona do ostateczności, osunęła się do nóg męża i objęła jego kolana z konwulsyjnem łkaniem.
Zniecierpliwiony oporem, na który nie był przygotowany, Gaston nie odpowiedział ani słowa, ale postanowił użyć siły, skoro perswazye na nic się niezdały.
Pochylił się więc do Blanki — i starał oswobodzić kolana, a że nie mógł poradzić, rozerwał zaciśnięte prześliczne rączki, aż młoda kobieta krzyknęła z bólu.
Jednocześnie odepchnął ją brutalnie i wybiegł z pokoju.
Blanka padła na wznak i głową uderzyła o kant jakiegoś sprzętu.
Uczuła dotkliwy ból — przyłożyła rękę do stłuczonego miejsca i krew zobaczyła.
— Boże mój — szepnęła — zmienionym głosem, — Boże wielki czy to sen, czy rzeczywistość okropna?... Boże pozwól abym się obudziła!... Boże oddal tę duszącą marę odemnie!... Wszystko co się dokoła mnie dzieje jest czemś nienaturalnem, niemożebnem, potwornem!... Żadna istota ludzka nie może bez powodu zasłużyć na taką karę, nie może tak bez powodu strąconą być w bezdenną otchłań rozpaczy!
Blanka kończyła właśnie te swoje rozdzierające narzekania, gdy turkot oddalającego się powozu doleciał do jej uszu.
Młoda kobieta zadrżała, jak gdyby z głębokiego snu się ocknęła.
— Więc to nie był sen!... — powiedziała — więc to wszystko prawda... — więc jestem podle zdradzoną i opuszczoną haniebnie!... — Gaston skopał mnie nogami, aby polecieć do kochanki!... — Nikt mnie nie kocha... jestem tylko przeszkodą dla nich i muszę im ustąpić!...


XVIII.
W hotelu d’Albion.

Joanna grała komedyę, a tak wszystko ułożyła dokładnie, tak obrachowałe znakomicie wszystko, że doprawdy należy się nielada uznanie sprytowi Machiavela w spódnicy.
Niby wódz znakomity, co nie licząc na przypadek, wszystko naprzód obrachowywa i przewiduje, Joanna przewidziała każdy najmniejszy wypadek, w tem wszystkiem co się stało i co wypłynąć z tego mogło.
Podejrzenia Blanki, były jej oddawna wiadome.
Wiedziała, że wzmagały się co dzień, co godzinę.
Nie wątpiła, że margrabina czuwała i, że nastąpi bardzo prędko jakaś awanturnicza niespodzianka.
Ale zamiast się obawiać, pragnęła owszem tej chwili.
Chciała jak najprędzej wyjść z położenia, które się mogło przeciągać do nieskończoności?
Potrzeba było zmusić Gastona do wybierania pomiędzy tą, która należała do niego, ale której już nie kochał — i tą, za którą szalał, ale która jego jeszcze nie była.
Potrzebowała także opuścić dom przybranej matki w takich okolicznościach, aby margrabina przybyć do niej nie mogła.
Wszystko to, zdawało się na pierwszy rzut oka trudne do urzeczywistnienia, ale Joanna posiadała jednę z natur uprzywilejowanych, które umieją kierować wypadkami.
Skoro dowiedziała się, że Blanka miała obiadować w Paryżu, co się nie trafiało nigdy, uśmiechnęła się, bo odgadła od razu plan matki przybranej...
Zaraz też powiedziała sobie z przekonaniem:
— A zatem wszystko musi się dzisiaj wieczorem rozegrać.
Jak wiemy, nie omyliła się wcale.
Przepędziła resztę dnia na układaniu listu, jaki prawdopodobnie przyjdzie jej napisać do Gastona w parę godzin później.|
Skoro po obiedzie zgodziła się na schadzkę w grocie, była znowu przekonaną, że to sam na sam, zerwanem zostanie przez pojawienie się Blanki.
Wypadki okazały znowu, że i pod tym względem obliczyła także dobrze.
Zaraz po katastrofie i zemdleniu Blanki, zamknęła się w swoim pokoju i z nadzwyczajnym pośpiechem napisała owe naprzód ułożone listy.
Skończywszy te czynność posłała po powóz i pojechała do Paryża, najpewniejsza, że za jakie dwie godziny, Gaston dowie się dokąd odwieźć się poleciła i że nie straci ani chwili, ażeby za nią pospieszyć i... przeszkodzić samobójstwu.
Jadąc do Paryża, nikczemna intrygantka zatrzymała się przed apteką i kupiła flakonik jakiegoś obojętnego płynu, którego ciemny kolor podobnym był do gwałtownej trucizny laudanum.
Zajechała następnie do hotelu, jaki jej nastręczył stangret, wzięła skromny pokoik, za który z góry zapłaciła, mówiąc że wyjedzie nazajutrz rano i... oczekiwała na przybycie Gastona.
— Gdyby się najbardziej nawet spieszył, nie mógł znaleźć się prędzej jak za dwie godziny.
Ażeby zabić czas oczekiwania, zeskrobała zręcznie etykietę z flaszeczki i napisała na niej nazwę trucizny, o jakiej wspominaliśmy powyżej.


∗             ∗

Powróćmy do Gastona w chwili gdy opuszczał Folie-Normand.
Obietnica stu franków dobrze podziałała na stangreta.
Zaczął okładać konia co się tylko zmieściło — a dzięki temu nieszczęśliwe zwierzę galopowało jak kiedyś, chyba za czasów swojej młodości.
Dyszące i okryte pianą, pędziło tak gwałtownie, że zdawało się co chwila, albo samo padnie, albo roztrzęsie stare pudło na drobne kawałki.
A woźnica upojony wspaniałą obietnicą, nie żałował bata i nawoływania.
Mimo szalonej jazdy, Gaston opuszczał coraz szyby powozu i coraz wołał:
— Prędzej... prędzej przyjacielu!...
Powóz przyjechał wreszcie do rogatek.
Mąż Blanki byłby z przyjemnością podusił celników, którzy stanęli po obu stronach powozu, zapytując czy czego nie deklaruje.
Powstrzymał się jednakże.
Powóz ruszył znowu i zatrzymał się dopiero na przedmieściu świętego Honorego, przed nizkiemi i wązkiemi drzwiami ponad któremi widniał czerwonemi literami zrobiony napis:

Hotel d’Albion.

A był czas już bardzo wielki...
Konisko nie byłoby zdolne postąpić ani stu kroków dalej.
— Otóż jesteśmy obywatelu, — zawołał stangret, — zdaje mi się żeśmy dobrze jechali! Że królewskie cugi nie leciałyby prędzej, mogę się śmiało pochwalić!...
Gaston wysiadł z powozu i dał dwadzieścia franków woźnicy.
— Ślicznie dziękuję obywatelu. Czy mam zaczekać?
— Zaczekaj.
Gaston wszedł do sali prawie ciemnej i dostrzegł na prawo rodzaj klatki oszklonej, w której tronowała podeszła jakaś kobiecina, powierzchowności gminnej, przesadnie a bez gustu wystrojona.
Otworzył drzwi do tej klatki, w której mieścił się kantor hotelowy.
Na widok człowieka bladego, z wystraszoną mocno fizyognomią, jejmość poczuła pewną obawę, ale nie tracąc kontenansu, zapytała:
— Czem mogę służyć panu?
— Pani, — rzekł Gaston drżącym głosem, — przed paru godzinami przyjechała tutaj pewna młoda osoba?
— Ależ za pozwoleniem, cóż to jest podobne pytanie?...
— Odpowiadaj mi pani! na Boga! odpowiadaj!... to rzecz dla mnie ważna nadzwyczajnie!
— No więc rzeczywiście prawda, zajechała tu pewna młoda osoba...
— Gdzie ją znajdę?... prędko, prowadź mnie pani tylko prędko... bo muszę się z nią widzieć w tej chwili...
— Ależ ja niewiem czy mogę... ta panna nie wspominała mi że ma zamiar przyjmować kogo... o takiej w dodatku godzinie...
— Prowadź mnie pani, — huknął nakazująco margrabia. — Twoje wahanie jest zbrodnią!... tu idzie o śmierć i życie!... Ta młoda osoba przyjechała tu po to, aby się życia pozbawić!...
— Wielki Boże...
— Ja jeden mogę ją jeszcze ocalić, ale gdzież ona jest? gdzie jest?
— Skoro tak, to już wahać się nie będę! Zabić się!... Nieszczęśliwa!... Biegnij pan i ocal ją... Drugie pięto numer 22...
Gastonowi nie potrzeba było powtarzać tego poraz drugi.
Rzucił się na schody i w sekundę stanął pod wskazanemi drzwiami.
Jak można odgadnąć łatwo, Gaston obawiał się niezmiernie, aby nie zastał drzwi zamkniętych i ażeby nie potrzebował użyć siły do ich wysadzenia.
Gdy się przekonał że klucz tkwi w zamku, serca zadrżało mu radośnie.
Wpadł jak huragan do pokoju.
Joanna siedziała w głębi naprzeciw drzwi, oparta o mały stolik łokciami, obok zaś stała świeczka w mosiężnym lichtarzu.
Z twarzą rękami zakrytą, zręczna kokieta, wyglądała jakby statua Boleści.
Na odgłos otwierających się drzwi podniosła głowę.
Zobaczywszy Gastona krzyknęła i chwyciwszy mały flakonik napełniony brunatnym płynem, szybko do ust przyłożyła.
Ale margrabia już przyskoczył do niej.
Wyrwał fakon i zdeptał nogami — a objąwszy wychowankę w ramiona, przyciskał do piersi i gorączkowo szeptał do ucha:
— Joanno kochana, droga Joanno, zlituj się, o zlituj się nad sobą i nademną!... Ja żyć bez ciebie nie potrafię, a jeżeli koniecznie chcesz umierać, to ja muszę umrzeć pierwszy!...


XIX.
Powrót.

Rozmowa męża Blanki z komedyantką, była dosłownem prawie powtórzeniem tego cośmy już poprzednio słyszeli.
Napróżno Joanna siliła się na to aby nie dać się niby przekonać.
Margrabia dał dowód że jest również upartym.
Na wszystkie dowodzenia syreny ciągle to jedno tylko odpowiadał:
— Odstąp od swojego zamiaru, albo ja się zabiję.
„Zabiję się również jeżeli nie przysięgniesz oddać mi całą swoję miłość.
„Postanowienie to nieodwołalne.
„Czy będziesz miała tyle odwagi Joanno, aby mnie skazać na śmierć okrutną?...


∗             ∗

Osądziwszy, że dosyć się już na wzdragała i że chwila kapitulacyi nadeszła, Joanna uległa, z zupełnem niby zaparciem się siebie i z zupełnem poświęceniem.
Po dwóch godzinach, margrabia Castella, opuścił hotel d’Albion z uroczystą przysięgą Joanny.
Młoda dziewczyna musiała przysiądz mu na swój honor, na swoję miłość i zbawienie duszy, że odstępuje od zamiaru odebrania sobie życia, że przyjmuje od niego fundusz na utrzymanie, bo nic nie posiada wcale, że zgadza się przyjmować go codziennie i, że nie broni mu mówić o miłości.
Ale w zamian wymogła równie solenne przyrzeczenie, iż Gaston będzie ją szanował jak siostrę.
Margrabia odjechał z sercem przepełnionem radością.
— Joanna dotrzyma zobowiązań — mówił sobie, — ala ja nie dotrzymam swoich... Za jaki miesiąc zostanie napewno moją kochanką.
Joanna ze swojej strony prawiła z dumą:
— No więc udało mi się szczęśliwie przepłynąć pomiędzy skałami, jakie mnie ze wszystkich stron otaczały, a rezultat przeszedł oczekiwania! Sytuacya jasno już jest zarysowana... Gaston należy do mnie bardziej niż niewolnik do swego pana i dzień w którym zostanę margrabiną Castella nie jest wcale taki daleki!... — O! mężczyźni, mężczyźni!... — Cóż to za nędzne — cóż to za głupie stworzenia... Jedna zręcznie odegrana komadyjka, wystarcza, aby ich zmienić w najuleglejsze maryonetki! Gaston był człowiekiem szlachetnym i prawym, a dziś gdybym zażądała, to stałby się jutro zbrodniarzem!
Podczas gdy Joanna, prowadziła tę ze sobą cyniczną rozmowę, młody margrabia wsiadł do oczekującego powozu i udał się z powrotem do Auteuil.
Nie pędził już galopem, bo koń zamordowany ledwie poruszał zesztywniałemi nogami.
W miarę jednakże jak zbliżał się do domu, zaczął otrzeźwiać się z upojenia — zaczął się obawiać czegoś.
Myśl że zobaczy żonę, napełniła mu duszę mimowolnemi wyrzutami.
— Biedna Blanka! — mówił sobie — okrutnie cierpi przezemnie, a jednakże cóż bym dał za to żeby jej oszczędzić zgryzoty. Niestety, są w życiu położenia, w których nie jest się panem siebie!
Poświęciłbym wszystko dla niej, oprócz miłości dla Joanny, bo to była by ofiara, do jakiej nie mam prawa i jakiej niewolno mi uczynić.
Postąpię jak człowiek światowy, będę doskonałym galantem i wybornym mężem. Podwoję starania, zachowam wszelkie pozory i Blanka doprawdy sama sobie będzie winna, jeżeli nie będzie szczęśliwą. Otoczę ją najczulszemi staraniami...
Takiemi oto układami szacherskiemi pocieszało się niedołężne serce margrabi, takiemi iluzyami darzył się niezdrowy jego umysł!
Nareszcie fiakr zatrzymał się przed sztachetami Folie-Normand.
Była druga godzina rano.
Gaston wysiadł: — dał sztukę złota stangretowi i wyciągnął rękę do dzwonka. Ale zanim go poruszył furtka się otworzyła i przy świetle latarni odjeżdżającego powozu, poznał swojego kamerdynera.
— Co to! to ty Baptysto? — zawołał. — Zkąd że się tu znajdujesz?
— Czekałem na pana margrabiego.
— Oddawna?...
— Od północy.
— Kto ci czekać nakazał?...
— Nikt, ale myślałem, że potrzeba uprzedzić pana margrabiego.
— Uprzedzić mnie? — zapytał Gaston, widząc że służący nie kończy.
— Tak panie margrabio.
— O czem takiem? mów tylko prędko.
— O! kiedy to tak ciężko wypowiedzieć.
— Czy masz mi zwiastować jaką niedobrą nowinę? — wykrzyknął Gaston blednąc.
— Niestety, tak panie margrabio...
— Mów zatem bez względu na to, jaką jest ta nowina. — Nie ukrywaj nic!... — Niepewność jest zawsze najgorszą!...Nie stało się pewnie chyba żadne niepowetowane nieszczęście.
— O! nie dzięki Bogu!... w wieku pani margrabiny wszystko przejść jeszcze może.
— To pani słaba!... czy bardzo słaba?... — mruknął przerażony Gaston.
— Bardzo, bardzo... panie margrabio! Pani ma straszną malignę... nie poznaje nikogo... — Zachorowała zaraz prawie po odjeździe pana margrabi... Latałem po doktora, a pokojówka uprzedziła panią margrabinę-matkę..
— Moja matka jest przy mojej żonie!... — wykrzyknął Gaston głosem zdławionym.
— Tak panie margrabio, oświadczyła że ani na krok nie odstąpi od chorej.
Gaston nie słuchał więcej.
Poszedł a raczej popędził co tchu ku pałacowi.
Drzwi wchodowe były przymknięte a latarnia flamandzka, zawieszona u sufitu, słabo oświetlała przedpokój.
Gaston wbiegł na schody i znalazł się u wejścia do apartamentu żony.
Wązkim korytarzem przeszedł wokoło aż do garderoby, która się łączyła z pokojem jej sypialnym.
Drzwi nie były zamknięte, ciężka tylko zapuszczona portyera zasłaniała wejście.
Gaston uchylił trochę zasłony, — spojrzał i zaczął nadsłuchiwać.
Rozdzierający widok ukazał się jego oczom.
Blanka leżała w łóżku z twarzą rozpaloną, z oczami błyszczącemi gorączkowo.
Złożone ręce wyciągała naprzód i głosem który łkanie przerywało szeptała:
— Gastonie nie chodź... zaklinam cię nie chodź do niej! — Gastonie miej litość i zostań ze mną!... — Boże wielki, on mnie nie słucha wcale!... — On nie chce mnie już posłuchać!... — odchodzi... — o już odjechał... — Tamta kobieta nań oczekuje... ona go woła do siebie!... — Ażeby pójść do niej podeptał mnie nogami!... — przeszedłby po moim trupie!... — O! Gastonie! Gastonie!... cóż ja ci zrobiłam takiego? za co mnie tak mordujesz?... — Ja tak cię szczerze, tak gorąco kochałam! — Kocham cię jeszcze po nad życie!... — Moje serce do ciebie należy, a ty je rozdzierasz! — Przebaczam ci, choć mnie zabijasz!... Nie przeniosę takiego cierpienia... — Czuję, że życie ucieka... — Czuję, że mnie nie zastaniesz gdy wrócisz...
Głos Blanki stawał się coraz niewyraźniejszym, jakieś słowa bez związku szeptały od czasu do czasu jej usta — a potem znów wydawała głośne jęki.


∗             ∗

W nogach przy łóżku siedziała stara margrabina w fotelu.
Wiemy, że szlachetna matrona, niedołężna już prawie i ciągle cierpiąca, wychodziła bardzo mało ze swego pokoju.
Od śmierci męża, — nie zdejmowała ze siebie żałoby.
Czarne koronki i pukle siwych włosów, okalające twarz wychudłą a żółtą jakgdyby z kości słoniowej, czyniły ją podobną do widma.
Ręce białe, przezroczyste prawie, trzymała oparte na kolanach.
Patrzyła na synowę z głęboką boleścią — a duże łzy spływały jej po policzkach.
Gaston z po za zasłony, przypatrywał się z przerażeniem temu obrazowi.
Mimowoli poruszył się trochę, tafla posadzki zatrzeszczała i zwróciła uwagę matki.
Odwróciła głowę i spostrzegła z po za uchylonej portyery wybladłą i zmienioną twarz syna.
Wyraz najwyższej pogardy odbił się w rysach szlachetnej matrony.
Z wielką trudnością podniosła się z fotelu i wolnym krokiem skierowała do gabinetu.
W miarę jak się zbliżała, Gaston cofał się mimowoli.
Uniosła portyery i weszła do garderoby.
Margrabia dotarł do muru i cofać się dalej nie miał sposobu.
Wobec surowego wzroku matki, drżący spuścił oczy.
Stara dama nie wyrzekłszy ani słowa, dała znak rozkazujący, aby się przybliżył.


XX.
Matka i syn.

Gaston uczynił zadość poleceniu.
Margrabina ciągle milcząca, wpatrywała się w twarz syna — a wzrok jej dostawał się w głąb sumienia i sprawiał winowajcy nie dające się opisać cierpienie.
— Matko, — szepnął po chwili, — co się to stało?
— Siebie się o to zapytaj... — odrzekła dobitnie margrabina. — Zapytaj swego sumienia, co się dzieje w domu matki twojej i twojej żony?... — Nie chciałam wypytywać służby... nie chciałam nawet słuchać tego co mi chciano opowiadać, ale mam prawo i obowiązek zapytać się oto ciebie!... — Wytłomacz mi te słowa urywane, które Blanka powtarza w malignie...
Zkąd mowa o opuszczeniu?... czemu potargałeś to złote, to gorąco bijące dla nas serce... zkąd wmięszało się w to wszystko imię Joanny?...
— Niestety! matko — odpowiedział z wahaniem margrabia — spotkało nas wielkie nieszczęścia — Blanka na raz stała się zazdrosną.
— Zazdrosną?.. — bez powodu? A zkąd to powracasz tak późno w nocy?
— Z Paryża.
— Gdzie Joanna?
— Opuściła ten dom przed kilku godzinami...
— Czy powróci?
— Zkądże ten odjazd, albo raczej ta ucieczka?
— Joanna widząc się posądzaną, nie mogła pozostawać tu dłużej.
— Czy podejrzenia Blanki są może niesprawiedliwe?
— Nie!.. bo przysięgam ci matko, iż Joanna nie jest bynajmniej moją kochanką.
— To odpowiedź wcale niedostateczna!. — Czyś nigdy nie rozmawiał z nią o miłości?... Czy jest zawsze dla ciebie tem, czem dotąd była i czem powinna pozostać na zawsze?... Czyś ją ciągle i aż do tej chwili uważał jak swoję córkę, albo siostrę swoję?...
Gaston nie mógł się zdobyć na bezczelne kłamstwo, więc wolał zmilczeć zupełnie.
Margrabina zrozumiała to milczenie, jako wyznanie winy.
Z wyrazem widocznego obrzydzenia mówiła dalej:
— Smutne to i podłe zarazem!... — Gdyby żył prawy i honorowy twój ojciec, musiałby się wstydzić za ciebie! — nie mógłby patrzeć na ciebie!...
— Ależ matko — wtrącił ponuro Gaston, podraźniony sądem tak surowym przypuszczam, że mnie uważasz za daleko winniejszego, aniżeli nim jestem w rzeczy samej. Niewierność mężczyzny, nie była nigdy znowu uważną za zbrodnię niepodobną do przebaczenia... Świat widzi w tem błąd tylko powszedni, grzech najzwyczajniejszy tylko!..
— Sądziłam, że jesteś człowiekiem rozumnym i że masz, szlachetne serce — wykrzyknęła margrabina z pogardą — a widzę, że jest zupełnie inaczej!... — Kto święte ognisko domowe zmienił na dom rozpusty, kto na wspólniczkę zdrady małżeńskiej — wybiera wychowankę i przybraną córkę swojej żony, ten nie popełnia, jak utrzymujesz, powszedniego grzechu a haniebną zbrodnię, popełnia występek który go piętnem nie zmytej hańby okrywa.
— Matko! — zawołał Gaston z uniesieniem — matko!
— Czy mi chcesz grozić mój panie?... — zapytała zimno i wyniośle margrabina — domyślam się żeś i do tego już zdolny...
— Niech mnie Bóg uchowa i broni! Ale traktuje mnie mama z taką surowością, iż znieść tego niepodobna, pomimo... całego przywiązania i szacunku.
Traktuję cię tak jak się powinno traktować nikczemnika,
— Nikczemnika?...
— Jakże inaczej nazwać wyrzutka, co zamordował taką dobrą, taką kochającą go, jak twoja Blanka, kobietę!...
— Matko, dla powiększenia mojej winy, przesadzasz następstwa mojego zapomnienia. — Blanka nie jest wcale umierającą.
— Życie jej wisi już tylko na włosku,.
— Nie! to niepodobna!..
— Doktór oświadczył mi to najwyraźniej...
— Doktór się myli z pewnością. — Przed paru godzinami zaledwie była wszak zdrową zupełnie...
— Przed paru godzinami nie otrzymała jeszcze ciosu, który ją strzaskał w jednej chwili. Ale co tu mówić o przeszłości!... Co się stało, to niestety odstać się już nie może!... Pomówimy o przyszłości... Może byłby czas jeszcze uratować Blankę, powracając jej spokój i ufność. Może to biedne, to skrwawione, to zdradzone podle serce, udałoby się zagoić jeszcze!... Cóż więc robić zamyślasz?:..
— Nie przewidywałem tego co się stało... więc i nie wiem sam co począć?...
— Czy jesteś człowiekiem honorowym?
— O! matko, jakkolwiek ostro mnie sądzisz, nie wątpisz chyba a tem...
— Tak, pomimo wszystkiego co się stało, chcę ci zaufać jeszcze!... Czy posłuchasz mojej rady?
Gaston kiwnął głową potakująco, ale czuć było, że uczynił to, machinalnie.
Pani Castella ciągnęła dalej:
— No to uważaj — chcę ci wskazać drogę do odzyskania szczęścia, jeżeli nie straconego już na zawsze, to sponiewieranego ogromnie... Najprzód przez czas bardzo długi — nie wolno ci ani na chwilę oddalać się od żony...
— Dla czego? Czyż nie mogę tak żyć, jakem żył dotąd.
— Tylko ciągła obecność twoja może uspokoić ją zupełnie, może przywrócić ci jej zaufanie. Rozumiesz?...
Gaston zrobił gest jakiś niewyraźny, który matka wzięła za uznanie.
— Po drugie, opuścisz zaraz i ten dom i to miejsce, któreby na każdym kroku przywodziły na pamięć Blance te strasznie smutne wspomnienia...
— Więc mam wyjechać? — wykrzyknął margrabia przerażony.
— Koniecznie.
— Kiedy?
— Jak tylko stan Blanki na to pozwoli, a mam nadzieję, że pewność tego wyjazdu przyspieszy jej wyzdrowienie.
— Zapewne się do Paryża udamy?
— Przeciwnie, bardzo daleko będziecie od Paryża, — odpowiedziała margrabina-matka. — Udacie się w długą jaką podróż. Myśl że tysiące mil rozdziela was od Joanny, przyczyni się skutecznie do zupełnego spokoju Blanki.
— Czy to już wszystko? — zapytał Gaston z pewną ironią.
— Jeszcze nie, — odpowiedziała margrabina. — Zaprzysięgniesz mi na swój honor, na nazwisko które nosisz, zaprzysięgniesz na pamięć twojego ojca, że nie zobaczysz nigdy więcej Joanny, że nie przyłożysz ręki do usiłowań, jakie ona czynić może, aby się zbliżyć do ciebie. Chcę wierzyć że ta nieszczęśliwa dziewczyna jest raczej zadurzona i zaślepiona, aniżeli tylko podła. Zajmę się jej losem, zapewnię jej przyszłość i od niej tylko zależeć będzie, aby była szczęśliwą, jeżeli będzie miała dość odwagi i silnej woli aby pozostać uczciwą...
Margrabia stał zgnębiony.
— No cóż, nie odpowiadasz? — zapytała po chwili matka.
— Cóż ja mam odpowiedzieć moja mamo?...
— Możesz i musisz przedewszystkiem złożyć mi najuroczystszą przysięgę...
— Nie, ja nie mogę... ja nie powinienem tego uczynić! — odpowiedział Gaston z mocą.
— Jakto? — krzyknęła blednąc jeszcze bardziej margrabina — jakto, odmawiasz mi zatem?...
— Tak matko... odmawiam ci zupełnie.
— A to dla czego?
— Bo od dawna już powinienem być i jestem panem swojej woli, bo od dawna mam prawo być jedynym sędzią mojego postępowaniu, bo dla tego w twoje nawet najdroższe mi i najszlachetniejsze ręce, nie złożę wolności, którą pragnę w całości utrzymać..
— Tak w złem jak i dobrem, nieprawda nieszczęśliwy szaleńcze?...
— Tak matko, zarówno w złem jak w dobrem pragnę pozostać sobą. Nie jestem już dzieckiem, któreby można prowadzić na pasku — jestem już mężczyzną dojrzałym i jeżeli obiorę złą drogę, obiorę ją z zupełną świadomością tego co czynię... Wobec tego wszelkie przysięgi stają się chyba niepotrzebne.
— Boże! — szepnęła margrabina wznosząc oczy łez pełne i złożone ręce do nieba — Boże! ja nie chcę tego co słyszę rozumieć!... Gastonie zapewnij mnie, że zły duch nie zabrał ci ze wszystkiem duszy!... przyrzeknij mi, że nie zobaczysz więcej odtąd Joanny!...
— Odpowiedziałem ci już matko, że chcę pozostać panem swej woli i sam odpowiadać za swoje uczynki.
Stara margrabina, patrzyła na syna, jak średniowieczny doktór patrzył na zapowietrzonego.
— Widzę — oświadczyła ponuro — widzę, że wszystko skończone, że jesteś ostatecznie stracony! Nie pozostaje mi nic więcej, jak błagać Boga, aby się nad tobą zlitował! aby cię nie skarał jak na to zasługujesz, aby pozostawił ci czas na odpokutowanie za zabójstwo żony i matki!...
Wymówiwszy te straszne słowa, stara matrona oddaliła się wolno od syna, uniosła portyerę i zamierzała wejść do pokoju Blanki, gdy Gaston poskoczył ku niej.
Pani Castella odwróciła głowę i dumnym, pewnym pogardy wzrokiem, przykuła śmiałka do miejsca.
— Nie wolno! — rzekła — a zresztą czyli byś śmiał, morderco, natrząsać się swoją obecnością nad konaniem swojej ofiary? Nie ma już odtąd nic wspólnego pomiędzy Blanką a tobą! — Precz! zabraniam ci próg ten przestępować!...
I zapuściła zasłonę, niby zaporę rozdzielającą na zawsze przeszłość i przyszłość Gastona.


XXI.
Różne zdarzenia.

Stara margrabina postąpiła z nadzwyczajną godnością, ale i z nadzwyczajną zarazem niezręcznością.
Nie rozumiała, że morały musiały jak najgorzej wpłynąć na oszołomionego człowieka.
Mężczyzna zwykle zresztą ulega prośbom, ale staje się nieubłaganym, gdy mu się coś narzuca, gdy mu się rozkazuje jak ma postępować.
I w dojrzałym wieku i nawet w starości — człowiek pod pewnemi względami pozostaje zawsze dzieckiem.
Czem więcej potrzebowałby opieki, tembardziej się z pod niej wyłamuje.
Wobec łez i błagań matki, byłby może Gaston zmiękł i ustąpił, ale groźbą pokonać się nie pozwolił,
Zresztą Gaston tak był zakochany w Joannie, że nic w świecie nie zdołałoby go było oderwać od zwodniczej syreny.
Margrabina Castella nie byłaby prawdopodobnie nic w żadnym razie wskórała u syna.
Gaston, miotany łatwym do zrozumienia niepokojem, oddalił się do swych apartamentów, ale ani pomyślał o położeniu się w łóżko.
Całą resztę nocy przepędził na chodzeniu dużemi krokami tam i napowrót po swej sypialni, niby zamknięty w klatce zwierz dziki.
Blanka i Joanna walczyły zawzięcie w jego duszy.
Miłość ścierała się z okrutnemi wyrzutami sumienia!...
Chwilami brały górę wyrzuty — chwilami małżonka wybijała się po nad kochankę, ale porywy prawości i rozsądku nie trwały długo, występna miłość pochłaniała i duszę i umysł Gastona.
Bardzo rano wyszedł Gaston, aby się dowiedzieć, co się dzieje z Blanką.
Panna służąca pozostawiona umyślnie w salonie, zastąpiła mu drogę oświadczając, że pani margrabina-mata kazała go prosić, aby nie wchodził do pokoju żony.
— Pani młodsza śpi, — dodała, — i mógłby pan ją przebudzić.
Gorączka i maligna trwała noc całą bez przerwy, teraz od godziny ustała, ale przyszło straszne osłabienie...
Gaston oddalił, się nie powiedziawszy ani słowa.
O dziesiątej jak zwykle podano śniadanie.
Usiadł sam jeden do stołu, ale nie dotknął niczego. Wypił tylko szklankę herbaty.
Gdy miał wychodzić z sali jadalnej, spostrzegł przez okno lekarza domowego, jednego z najlepszych doktorów paryzkich.
Spostrzegł go, ale nie śmiał mu się pokazać, wyszedł więc do ogrodu aby czekać gdy będzie powracał, aby spotkać się niby przypadkowo.
Odpowiedzi doktora były zaspakajające.
— Stan młodej kobiety był istotnie niebezpiecznym, ale nie był znów rozpaczliwym.
Jeżeli mózg nie zostanie zaatakowanym, to w przeciągu tygodnia, margrabina będzie mogła powrócić do zdrowia.
— Zresztą panie margrabio — dodał doktór — będę przyjeżdzał codziennie, a jeżeliby zaszło coś nadzwyczajnego, proszę mnie natychmiast o tem uwiadomić.
Uspokojony rozmową, bo dałby połowę życia za wyzdrowienie Blanki, Gaston odłożył na bok wyrzuty sumienia...
Myślał już tylko o Joannie.
Kazał zaprządz do powozu i pojechał do Paryża, zatrzymał się na Przedmieściu św. Honorego, wysiadł, odesłał powóz i przebył pieszo niewielką przestrzeń dzielącą go od hotelu d’Albion.
Zastał Joannę bardzo bladą i zmienioną.
— Co ci jest? — zapytał.
— Sama nie wiem, zaraz po twojem odejściu, opanowała mnie jakaś, boleść, jakiś smutek nieprzezwyciężony, jakieś coś, czego nie doświadczałam nigdy, zaczęłam płakać, i przepłakałam noc całą?...
— Droga Joanno, pocóż te łzy i ten smutek?...
— Nie wiem, ale to złe jakieś za-| pewne przeczucie. Zdaje mi się, że jakieś wielkie nieszczęście zawisło po nad nami.
— Cóż znowu za nieszczęście mogło by nas dosięgnąć, jeżeli się kochamy i należymy do siebie?
— To prawda mój przyjacielu, a jednakże jest coś, do czego nie mogłabym nigdy zniżyć mojej dumy.
— Cóż to takiego?...
— Wstyd.
— Wstyd powiadasz? — A czegóż, Boże wielki, czegóż byś się ty miała wstydzić? W całem życiu twojem nie masz nic nagannego.
— Dziwnie się zaślepiasz Gastonie! Toż ta nasza miłość przecie, jest miłością na wskróś występną.
— Wcale nie... — jesteśmy zupełnie czyści:. — Prawda, ale nikt w to nieuwierzy. Dla całego Świata jestem poprostu twoją kochanką.
— Co cię może obchodzić opinia świata?...
— Nie wiele mnie obchodzi, to prawda, ale jedno co chciałabym choćby życiem swojem okupić, to niesprawiedliwość względem jedynej osoby, jakiej się dopuściłam mimowoli... — O! Blanko Castella!...
— Joanno, zaklinam cię, nie wspominaj mi o mojej żonie!
— Dla czego? Przeciwnie, pragnę ciągle mówić o niej, bo ona ma prawo uważać się za zdradzoną, bo ona ma prawo przeklinać mnie, bo za wszystko dobre jakie mi wyświadczyła, odpłaciłam się jej nikczemnie. Chciałabym paść przed nią na kolana i oblewając jej nogi mojemi łzami, błagać o przebaczenie.
Ona mnie przeklina, nieprawda? ona uważa mnie za podłą? Cóż ci mówiła o mnie? Powiedz mi mój Gastonie, ja chcę wiedzieć wszystko koniecznie.
— Blanka ani nie wymówiła twojego imienia, mruknął Gaston.
— Niepodobna.
— Przysięgam ci że to prawda!
— Niepodobna mi uwierzyć, ażeby Blanka po tem co zaszło wczoraj, nie mówiła wcale o mnie.
— Niestety! biedna Blanka, nie może w tej chwili mówić o nikim.
— Czy chora? krzyknęła, zrozpaczona niby Joanna.
— Tak... bardzo chora.
— W niebezpieczeństwie może?
— Nie... niema niebezpieczeństwa, a prawdopodobnie i niebędzie...
Joanna biła się w piersi z rozpaczą.
— Oh! — mówiła z płaczem — jestem przeklętą! — Sprowadzam nieszczęście na tych którzy mnie kochają! Ty mnie oszukujesz... Blanka jest straconą, ja jej nie przeżyję... — Jeżeli umrze, ja pójdę za nią do grobu! Kiedy mnie zobaczy obok siebie pod ziemią, uwierzy żem ja jej nie zdradziła...
Gaston usiłował uspokoić Joannę, lecz tem trudniej mu to przychodziło, że jej boleść była najczystszą komedyą, że ją musiała zatem odgrywać do końca.
Czyniło to rendez-vous bardzo smutnem. Gaston też nie długo bawił, a schodząc ze schodów powtarzał sobie, iż Joanna to prawdziwy anioł z nieba, że nikt w świecie nie jest tak szczerze jak ona przywiązany do Blanki!...
Komedyantka pozostawszy samą, zatarła ręce, oczy jej zajaśniały dziką radością, a szczególny uśmiech ukazał się na różowych usteczkach.
— Cios doskonale został wymierzony! — mówiła sobie. — Pani margrabina Castella ugodzona w samo serce, odstąpi mi miejsca, — widzę że godzina ślubu mojego nadchodzi...


∗             ∗

Gaston nie mógł pozwolić, ażeby Joanna pozostawała dłużej w skromnym hotelu olbrzymiego grodu.
Takie pomieszczenie nie było dla kobiety przezeń ukochanej.
To też reszte dnia poświęcił za poszukiwania apartamentu na bulwarze Magdaleny i znalazł czego szukał, prześliczną antresolę złożoną z pięciu pokoi świeżo odnowionych.
Kazał sprowadzić natychmiast tapicera, poinformował go co i jak ma być zrobione i obiecał zdwoić zapłatę, jeżeli wszystko gotowe będzie na wieczór.
Dnia następnego, apartament umeblowany został czarująco i gotów był na przyjęcie gości.
Tapicer dotrzymał słowa.
Paryż to cudowne zaprawdę miasto!


XXII.
Ostatnie widzenie.

Upłynęły dwa tygodnie, w ciągu których w położeniu znanych nam osób nie zaszły żadne ważniejsze zmiany.
Gaston pomimo rozdwojonego życia jakie obecnie prowadził, zachowywał pewne pozory przyzwoitości.
Wyjeżdżał co rano do Paryża i przepędzał tam dzień cały z Joanną, co wieczór jednak powracał do Auteuil, rozpytywał o zdrowie żony i matki i zamykał się w swoim apartamencie.
— Pani wciąż jednakowo — odpowiadała stale panna służąca — nie opuszcza pani łóżka, doktór jednak ma nadzieję... — Pani margrabina-matka zdaje się być zupełnie zdrową... i jest nieodstępnie przy chorej...
Gaston tak był zaślepiony i tak pochłonięty grzesznem uczuciem, że te odpowiedzi wystarczały mu najzupełniej do snu spokojnego.
Nie wstydził się wcale swego postępowania, nie powiedział sobie, że postępuje nikczemnie! Zdawało mu się, że robi zupełnie naturalnie, gdy się spowiada ze wszystkich myśli przed Joanną, bo ona jedna tylko zajmowała go teraz na świecie.
Młoda komedyantka, z piekielną zręcznością rozniecała płomień w sercu margrabiego, wyrafinowaną swoją kokieteryą i takąż obłudą.
Pozując na anioła, rozpalała oszołomionego do białego żelaza.
Umiała świetnie obiecywać, ale obietnic nie dotrzymywała nigdy.
Poprzysięgła sobie nie należeć do Gastona, dopóki nie zostanie jego żoną — i ani najgorętsze prośby, ani najszaleńsza rozpacz, nie skłoniły by jej do złamania tej przysięgi, bo budowała na niej najdroższe nadzieje swoje — nadzieje dojścia do bogactwa i znaczenia! Gastonowi zdawało się, że co dzień jest bardziej kochanym, ale i każdy inny na jego miejscu byłby myślał tak samo!
Joanna była komedyantką tak zręczną, iż nie można było wątpić o tem co mówiła.
Gaston postępowanie jej uważał za najwyższą cnotę, a chociaż irytowało go czasami, nie mógł się powstrzymać od uwielbienia.
Był dumnym ze swego... skarbu.
Czyż bo nie było prawdziwym dla niego tryumfem, posiąść duszę i serce tak czystego i tak mężnego anioła — tego anioła co potrafił walczyć tak odważnie, nie tylko przeciwko miłości innych ale i przeciw swojej własnej, która jej paliła serce?...
Wynosząc tak Joannę, podwyższał się we własnych oczach, jak ci kapłani bóstw bałwochwalczych, którzy uważali się za tem świętszych, im wyżej bóstwo ich stało.
Pewnego wieczora powracając do Auteuil, spostrzegł margrabia jakiś ruch niezwykły w pałacu.
Światło migało w oknach, przenoszone wyraźnie z jednego miejsca w drugie.
Służba latała wystraszona.
Gaston rano tego dnia, zapytywał pannę służącą i otrzymał zaspakajającą odpowiedź:
— Pani margrabina przepędziła noc wcale nie źle.
Wobec tego nie mógł przypuszczać, aby stan żony mógł się tak przez te kilka godzin pogorszyć.
Uczuł jednakże jakieś zakłopotanie niewyraźne.
Wszedł do przedpokoju i zadrżał do głębi duszy, spotkawszy się twarz w twarz z kapłanem.
Był to proboszcz z Auteuil.
Gaston skłonił się i chciał go zaczepić,
Ale ksiądz odkłonił się poważnie i przeszedł nie zatrzymując się wcale.
Gaston poznał że kapłan unika z nim rozmowy.
Obawa jego coraz się wzmagała i nie mógł już wytrzymać.
Kochanek Joanny wbiegł pospiesznie na schody i zatrzymał się w pokoju obok sypialni żony.
Nie było tu zgoła nikogo.
Po chwilowem wahaniu przeszedł salonik i stanął w progu.
Oczom jego przedstawił się smutny niezwykle widok.
Blanka leżała nieruchoma z oczami zamkniętemi i wyglądała jak nieżywa.
Jej piękna łagodna twarzyczka, okropnie wychudła i blada, wyglądała jak wykuta z kararyjskiego marmuru.
Margrabina-matka, siedząca w nogach łóżka, podobną była do statui boleści.
Głowę w tył przechyliła a grube łzy spływały jej po twarzy.
— Boże! — jęknął Gaston z osłupieniem, — czyż Blanka już nie żyje?...
Uczuł że się pod nim uginają kolana.
Jakkolwiek odezwał się cicho, matka go posłyszała.
Odwróciła wolno głowę i zobaczyła stojącego we drzwiach zbrodniarza.
Wszystka krew uderzyła jej do głowy i zaczerwieniła się strasznie.
Twarz przybrała wyraz groźny i straszny, podniosła się z krzesła, krokiem pewnym podeszła do Gastona i głosem pełnym pogardy zapytała:
— Po coś tu przyszedł?...
— Matko... — wyszeptał Gaston.
— Nędzniku! — przerwała matka, chcesz się napatrzeć na konającą?... chcesz odebrać ostatnie tchnienie swojej ofierze?
— Matko co mówisz?... Wielki Boże! czyżby Blanka była w takim niebezpieczeństwie?... czyżby była obawa o jej życie?...
— Blanka umiera... a ty ją zabiłeś nędzny zbrodniarzu!...
— Oh! jakiż ja podły jestem! — wykrzyknął Gaston. — Wiem o tem, czuję to doskonale. Matko! pozwól mi wejść... pozwól mi upaść do nóg Blance... pozwól mi doczołgać się do niej na kolanach... będę błagał męczennicy świętej aby mi przebaczyła!...
— Nie! — odpowiedziała stanowczo pani Castella.
— Matko... na Chrystusowe rany cię błagam!
— Nie!... Chrystus tu sam nie każe mi cię dopuścić! Ja ciebie nie znam wcale! — ty wcale nie jesteś moim synem! — ty nie jesteś wcale mężem ukochanej mojej córki!... Ty jesteś tylko podłym mordercą! I precz! powtarzam!... precz!... ja cię precz odtrącam od siebie... ja gardzę tobą... ja cię... przeklinam!...
Zgnębiony Gaston pochylił głowę i byłby zapewne uciekał, gdyby słaby, zaledwie dosłyszany głos, nie dał się słyszeć z głębi.
— Pozwól mu wejść matko, jego Bóg tutaj przysyła... Ciężko mi i smutno bardzo umierać bez niego... To Blanka, Blanka umierająca już prawie, uniosła się na łóżku i powiedziała te słowa.
Pani Castella zwróciła się żywo do młodej męczennicy.
— Jakto?... kochane dziecko! — zapytała zdziwiona, — ty chcesz?...
Nie dokończyła.
— Chcę aby Gaston tu przyszedł do mnie... chcę z nim po raz ostatni pomówić...
Stara margrabina odeszła odedrzwi.
— Idź, skoro anioł pozwala... idź, ale pamiętaj, że ja... stara matka twoja... ja cię precz ztąd wypędziłam... ja cię na wieki przeklęłam...
Gaston śmiertelnie blady przestąpił próg chwiejnym krokiem.
Okropność położenia orzeźwiła nagle tę słabą duszę, to serce pozbawione wszelkiej woli.
Boleść prawdziwa, głęboka, wypędziła zeń — na chwilę, zapewne wszystkie inne uczucia i wszelkie myśli inne.
Padł na kolana przy łóżku i ukrył twarz załzawioną.
— Blanko! — mówił łkając, — zawiniłem strasznie względem ciebie... ale żałuję tego z głębi serca i zaklinam cię!... przebacz mi!... przebacz mi!... miej litość nademną!...
Blanka delikatną i gorącą rączką swoją dotknęła głowy męża...
— Mężczyzna może tylko klękać przed Bogiem lub przed kobietą ukochaną... Podnieś się Gastonie, bo ty mnie już nie kochasz i nie modlisz się już wcale... Podnieś się i siadaj przy mnie...
Gaston nie chciał tego uczynić.
— Zrób to... — powtórzyła Blanka, — to moja ostatnia prośba... więc nie odmawiaj mi!...
Gaston rzucił się na fotel, na którym przed chwilą siedziała jego matka.


XXIII.
Blanka i Gaston.

Obejrzał się jakby szukał spojrzeniem swojej matki, ale już jej nie było w pokoju.
Szlachetna matrona — czuła taką straszną pogardę dla syna, którego tak niegdyś kochała, że nie chciała być obecną przy rozmowie.
Wyszła z pokoju i zamknęła drzwi za sobą.
Gaston patrzył na żonę.
Młoda kobieta ze swojemi przepięknemi blond włosami, rozzruconemi w nieładzie, wyglądała na jakieś nadnaturalne zjawisko.
Na jej prześlicznych usteczkach ukazał się smutny, łagodny uśmiech.
Oczy błyszczały gorączkowo pod powieką otoczoną ciemną obwódką.
Nie można się było łudzić, dusza miała się już lada chwila rozłączyć z tem przepięknem ciałem...
Po raz pierwszy Gaston się przekonał, po raz pierwszy zrozumiał, że Blanka była straconą. Opanowało go nieprzezwyciężone wtedy wzruszenie, łzy go dławiły i literalnie twarz mu zalewały.
Przez kilka sekund Blanka dała folgę tej szczerej boleści.
— Dziękuję ci, dziękuję z całej duszy... Wcale się tych łez nie spodziewałam... Jestem z nich szczęśliwą i lżejsze mi będzie skonanie...
Ponieważ Gaston spojrzał na nią zdziwiony, dodała z nowym uśmiechem:
— Widzę że mnie nie rozumiesz, ale ci wytłomaczę myśl moję... Jestem szczęśliwą z twojej boleści Gastonie... Może to egoizm, ale musisz mi go wybaczyć... Jestem szczęśliwą z twojej boleści, powtarzam, bo mi dowodzi, żem się myliła sądząc, żem zupełnie obojętną, żem obcą całkiem dla ciebie. Jam myślała że mnie masz za wroga swego...
— Blanko! jedyna moja Blanko! — wykrzyknął, — czy ty na prawdę mogłaś coś podobnego przypuszczać, czy mogłaś tak sądzić o mnie?... Za wroga mego?... ja ciebie?...
— Bardzo się obawiałam o to... — mówiła młoda kobieta, — bo byłam ci przeszkodą w osiągnięciu szczęścia jakiego zapragnąłeś!... Dzięki Bogu, bardzo to już krucha przeszkoda — i za parę godzin... może prędzej nawet... zniknie na zawsze...
— Na Boga! — jęknął głucho Gaston, — na Boga! Blanko porzuć myśli podobne... Jesteś młodą i silną, i żyć możesz i żyć będziesz jeszcze długo!...
Margrabina wstrząsnęła głową.
— Nie... nie... — szepnęła, — znam się dobrze i nikt mnie nie oszuka!... Zanim jutrzejsze słonko ukaże się na niebie, już mnie nie będzie na ziemi!... Nie przerywaj mi, mój przyjacielu... nie staraj mi się... przesłaniać rzeczywistości... zapewniam cię, że śmierć nie przestrasza mnie wcale... ja nie chcę... ja nie życzę sobie... żyć dłużej! Jedno tylko miałam pragnienie... pragnęłam oto... zobaczyć się z tobą... bo mam ci wiele rzeczy do powiedzenia... Ale ty nie zdajesz się zdolnym aby mnie wysłuchać... a czas nagli... trzeba się spieszyć...
Boleść Gastona powiększała się coraz gwałtowniej.
Przygnębiony wyrzutami, załamywał rozpacznie ręce, szlochał konwulsyjnie.
Blanka umilkła na chwilę.
— Mój drogi, — odezwała się znowu, — proszę cię... uspokój się... wysłuchaj mnie cierpliwie... to ostatnia prośba jaką do ciebie zanoszę... już cię nigdy więcej trudzić nie będę...
Gaston nie miał siły odpowiedzieć i jak mógł powstrzymywał łkanie.
— Daj mi rękę, — rzekła umierająca, — chcę raz jeszcze uścisnąć tę rękę, która kiedyś do mnie jedynie należała i na której miałam nadzieję wspierać się bezpiecznie do śmierci!...
Gaston zadrżał poczuwszy dotknięcie umierającej męczennicy.
Blanka mówiła:
— Nie myśl że chcę ci robić bezużyteczne wymówki!.. usta moje nie zdolne wypowiedzieć goryczy, jaka tkwi w głębi mej duszy!... Zapomniałam o teraźniejszości... i chcę mówić... o naszej przeszłości i o przyszłości twojej... Przeszłość mieliśmy wspólną... przyszłość należy do ciebie...
Blanka się zatrzymała.
Siły ją opuszczały, oddech stawał się ciężki, głos chrapowaty.
Krople zimnego potu wystąpiły na czoło.
Minuty nieszczęśliwej były już policzone, ostatnia chwila zbliżała się stanowczo i szybko.
Nie łudziła się wcale, bo jak tylko zaczerpnęła powietrza i jak oddech stał się czyściejszym, zaczęła znowu:
— O! przeszłość nasza Gastonie, jakaż była ona piękna!... Skoro oczami duszy spoglądam po za siebie, zdaje mi się że śnię cudownie... Dzisiaj przypuszczasz... że kochasz inną, ale kłamiesz sam tylko przed sobą!... Kochałeś mnie... z całej duszy... a ja ci odpłacałam równem przywiązaniem i wiernością!... Wiele lat... wiele miesięcy i dni żyłeś dla mnie wyłącznie, i czyniłeś mnie prawdziwie szczęśliwą... Mało chyba kobiet na świecie, było przez tak długo... równie szczęśliwych, jak ja w krótkiem życiu mojem... Widzisz że nie o wymówki mi chodzi ale o wyrażenie wdzięczności prawdziwej.
Blanka znowu przerwała.
Margrabia ciągle płacząc, słuchał z coraz większem zdziwieniem.
Słowa to tak były niepodobne do tego czego się spodziewał, że nie dowierzał uszom swoim.
Blanka zdradzona, Blanka zamordowana przez niego zamiast go przeklinać, mówiła mu o wdzięczności, dziękowała za szczęście ubiegłe!...
To nie do uwierzenia zaprawdę!...
A jednakże święta męczennica mówiła z przekonania.
W ostatniej chwili zapomniała o strasznych, przecierpianych katuszach, a pamiętała tylko o dniach szczęśliwych, o których Gaston zapomniał już bodaj zapewne.
Mówiła coraz wolniej i coraz słabszym głosem:
— Widzisz otóż przyjacielu, że z uśmiechem spoglądam w przeszłość, ale niestety nie mogę tak samo patrzeć w przyszłość...
— Twoja... przyszłość... przeraża mnie... Gastonie, bo mam przeczucie, mam pewność nawet... że zamiast szczęścia, jakiego się spodziewasz, przyniesie ci nieszczęście i hańbę!... Ja kończę... dusza moją już ulata ze mnie... a wiesz zapewne, że dusza staje się jasnowidzącą, w chwili opuszczania ziemskiej powłoki... — Gastonie daj się uratować, skoro czas jeszcze potemu... wierz słowom moim... — wierz w to co mówię... bo przysięgam ci, że prawdę mówię... Kobieta, która, ma zająć moje miejsce, nie jest bynajmniej ciebie godną... — Z nikczemną świadomością zdradziła mnie, com jej zastępowała matkę... siostrę... przyjaciółkę!... — Tak samo zdradzi ona twoję miłość, której nie podziela i z której szydzi... Uczyni z ciebie chwilową dla siebie ofiarę... wniesie w twój dom hańbę, wniesie rozpacz i śmierć!... — Jutro będziesz już wolnym Gastonie... jutro mnie już tutaj nie będzie... — Zapamiętaj radę umierającej!... — Ulituj się nad sobą samym i uciekaj, uciekaj od Joanny!...
Mówiąc to, Blanka uniosła się na pościeli i Gaston uczuł — jak chłodne jej ręce coraz bardziej ściskają jego rękę.
Zdawało mu się, że tym uściskiem domagała się od niego przysięgi, a że usłuchać jej nie mógł, że nie był zdolnym do tego przyrzeczenia, więc milczał uparcie, więc nie śmiał spojrzeć w bladą twarzyczkę i nieruchome źrenice Blanki.
Sytuacya ta zakończyła się nagle a okropniej jak można było przewidzieć.
Młoda kobieta widząc, że Gaston milczy, otworzyła usta, aby go zakląć raz jeszcze...
Ale słowa zamarły w gardle.
Długie westchnienie wyrwało się z piersi i upadła na wznak męczennica!...
Serce bić przestało, oczy mgłą zaszły zupełnie.
Upłynęło parę sekund a margrabia nie spostrzegł okrutnej prawdy.
Dopiero jak poczuł, iż ręka żony stała się zimną i twardą niby marmur, zrozumiał rzeczywistość okrutną.
W pierwszej chwili, pomieszało mu się zupełnie w głowie — ogarnął go przestrach szalony i zaczął wołać z całej siły:
— Ratunku! ratunku!... Blanka nie żyje!... ratunku!...
Drzwi sąsiedniego pokoju roztwarły się w tej chwili, i stara margrabina, blada a groźna ukazała się w pokoju.
Nie patrząc wcale na Gastona, podeszła prosto do łóżka, dotknęła się ciała Blanki i przyłożyła rękę swą do jej serca.
Przekopawszy się, że wszystko skończone, pochyliła się nad zwłokami synowej i długi gorący pocałunek złożyła na czole anioła.
Śpij spokojnie męczennico święta — śpij najdroższe dziecię moje... spoczywaj w Bogu ofiaro nieszczęśliwa i odnajdź w mogile spokój i szczęście, z jakich cię w życiu odarli nikczemni nędznicy! Tu ich... przy trupie twoim potępiam i przeklinam... tu ich przy trupie twoim... na straszny sąd Boży zapozywam!...
Potem się wyprostowała dumnie, odwróciła się do Gastona, który klęczał i płakał głośno i rzekła głosem ponurym:
— Precz!... Dosyć tych łez kłamanych, dosyć tych fałszywych lamentów!... — Morderca, zwiększa nikczemność, gdy załamuje ręce przy zwłokach swojej ofiary!... Zbrodnia spełniona!... Anioł miłości i światła, którym cię Bóg obdarzył, powrócił już do Boga!... Przestań pan znieważać święte szczątki wstrętną swoją obecnością!... Precz!... Niema tu miejsca dla ciebie!... Precz... do nędznicy... do godnej wspólniczki, która oczekuje na ciebie! Precz... Wychodź z tego pokoju i z tego domu!... — Precz ztąd podły małżonku, precz wyrodny synu!...Wypędzam cię... i przeklinam!...


∗             ∗

Pani Castella zaledwie kilka tygodni przeżyła nieszczęśliwą Blankę.
Pozostała niewzruszoną i nie dała się przebłagać do ostatniej chwili.
Nie przebaczyła Gastonowi — nie posłuchała nawet spowiednika, który się domagał, aby go przywołała do siebie...
Skonała opuszczona zupełnie i dopiero nazajutrz Gaston, który nie bywał już w Auteuil, dowiedział się o śmierci matki.
Margrabina Castella nie zrobiła żadnego rozporządzenia, syn jej, stał się naturalnie jedynym jej spadkobiercą.
Sprawiło to niewymowną radość Joannie, bo drżała, aby czasami pani Castella nie wydziedziczyła Gastona.


∗             ∗

We trzy miesiące po śmierci Blanki, odbył się Ślub Joanny z Gastonem bez świadków prawie, w kościele św. Magdaleny.
Marzenia komadyantki stały się rzeczywistością.
Posiadła i majątek i tytuły...
Została milionerką i margrabiną Castella.

Koniec części drugiej.

CZĘŚĆ TRZECIA
DAMA PIKOWA.

ROZDZIAŁ I.
Jaskółki z mostu d’Arcole.

Wdowa Damirau.

Sześć lat upłynęło od wypadków w drugiej części opowiedzianych.
Pewnego pięknego wieczora sierpniowego, mały powozik zaprzężony w dzielnego konia angielskiego, zatrzymał się przed jednym z hoteli Garnies, najarystokratyczniejszym na ulicy Magdaleny. Hotele czyli raczej domy z mieszkaniami umeblowanemi, przy ulicy dopiero co wymienionej położone, cieszą się, albo raczej cieszyły się niezmiernie liczną klijentelą.
Składały się na nią bogate rodziny prowincyonalne, ekscentryczni anglicy o kieszeniach grubo wypchanych banknotami i milionerowie amerykańscy.
Hotelowi Louvre, a szczególniej Wielkiemu hotelowi z bulwaru Kapucynów, temu istnemu Leviatanowi paryzkiemu, hotele garnies — zadały jak wiadomo cios okropny i niepowetowany, w epoce jednak, do której czytelników naszych przenosimy, jeszcze ich wcale nie było.
Powróćmy atoli do małego powoziku, który się zatrzymał przed hotelem Wilson.
Młody człowiek dystyngowany, elegancki i bardzo przystojny, ze wstążeczką kolorową w dziurce od surduta, wysiadł z powoziku, przeszedł bramę i wszedł do kantoru, czyli do noszącego zwykle taką nazwę, małego saloniku, w którym znajduje się zawsze właściciel lub administrator zakładu.
Kobieta w pewnym wieku, widocznie ongi bardzo ładna i usiłująca ładną być i teraz jeszcze, kobieta, w stroju jaskrawym, mocno uwydatniającym dojrzałe jej wdzięki, siedziała sama jedna, rozparta na dużej kozecie i przerzucała z pewnem roztargnieniem jakiś dziennik mód, ilustrowany.
Kobieta ta, albo raczej dama ta, była dyrektorką hotelu Wilson.
Nazywała się pani Damirau.
Była wdową po szefie wydziału w ministeryum skarbu, któremu niestety... przyczyniała ogromne swego czasu zgryzoty...
Nieboszczyk Damirau, rozweselał codziennie kolegów swych i podwładnych, opowiadaniami różnych scen ze swego pożycia małżeńskiego, tak, że w końcu przezwano go w ministeryum Grzegorzem Dandin i nigdy nie nazywano inaczej.
Nie przeszkadzało to wcale, aby zawsze jeszcze piękna Eleonora, nie miała być wdową niepocieszoną...
Są przecie podobne kobiety... — ba! jest ich nawet dość na świecie.
Po skończonej żałobie, pani Damirau, której środki bardziej niż skromne, nie pozwalały na na stroje, postanowiła zająć się przemysłem jakim...
Potrzebowała atoli zajęcia, któreby dawało dobre dochody i odpowiadało jej przyzwyczajeniom...
Szukała długo, ale nic się odpowiedniego nie trafiało.
Przyszło jej nareszcie na myśl, zostać właścicielką jakiego porządnego hotelu, w jakiej porządnej dzielnicy.
Niemała liczba przygasłych gwiazd paryzkich, oddawała się podobnym zajęciom.
Pani Damirau, zaczęła szukać i znalazła sobie hotel Wilson, którego właściciel dorobiwszy się fortunki , chciał się wycofać z interesu.
Hotel Wilson podobał się jej niezmiernie i byłaby chętnie zaraz skończyła z właścicielem, ażeby nazajutrz wejść już w posiadanie, ale była jedna okoliczność, która powstrzymywała ją od tego.
Okoliczność ta jedna i jedyna, była jednak nadzwyczaj ważną...
Ażeby zostać właścicielką hotelu, potrzeba było złożyć od razu dosyć znaczną sumę, a nadto mieć jeszcze pewien zasób na prowadzenie interesu...
Pani Dumirau, posiadała zaledwie czwartą część kwoty wymaganej.
Co zrobić, ażeby usunąć tę fatalną przeszkodę?...
Pani Damirau przyszła myśl do głowy genialna.
Dopóki żył pan Damirau piękna Eleonora, chociaż bardzo podobna do lwicy paryzkiej w sztuce Emila Augiera, dała dowody delikatności, która jej prawdziwy zaszczyt czyniła.
Nie tylko, że nigdy nic nie żądała, ale nic nigdy nie przyjmowała od swoich adoratorów...
Miałaby sobie najmniejszy prezent, za uchybienie godności kobiecej i miłości własnej.
— Kwiatów i cukierków, możecie znosić wiele wam się żywnie podoba — mówiła — ale więcej nic a nic...
Naturalnie, że to postępowanie tak wyjątkowe w Paryżu, zjednało jej szacunek wielbicieli!
Pozostali oni dobremi jej przyjaciołmi, lubo panowanie jej minęło.
Otóż jaka myśl przyszła pani Damirau do głowy.
Jako wdowa, postanowiła udać się teraz do tych panów, przedstawić im interes i prosić, ażeby jej przyszli z pomocą... przez nabycie udziałów...
Ex-przyjaciele pani Damirau, byli po większej części ludźmi z wyższego towarzystwa i bardzo bogatymi.
Chętnie się zgodzili na propozycyę pani Eleonory i każdy zapisał się na listę udziałową, stosownie do chęci i możności.
Kiedy wdowa się obliczyła, spostrzegła, że nietylko zdobyła możność nabycia zakładu, ale, że pozostawała jej daleko jeszcze znaczniejsza suma, aniżeli ta, jaka koniecznie potrzebną była.
Cały zresztą interes w najzupełniejszym był porządku.
Wdowa aktem notaryalnym zabezpieczyła prawa współwłaścicieli, a że prowadziła rzecz umiejętnie, hotel cieszył się tem samem, a bodaj lepszem nawet niż dawniej powodzeniem i wspólnicy najregularniej odbierali procenty od wkładów.
Młody ów elegancki człowiek udekorowany wstążeczką, któregośmy widzieli wysiadającego z powozu, był jednym z dawniejszych ulubieńców wdówki...
Przedstawialiśmy wam już tego młodzieńca, w pierwszej części opowiadania, w krześle teatru Varieté i w loży margrabiny Joanny Castella.
Był to hrabia Raul de Credencé.
Kiedy się otworzyły szklane drzwi kantoru, pani Damirau położyła dziennik na kolanach i wolno podniosła głowę.
Ale zaledwie spojrzała na wchodzącego... twarz jej zajaśniała radością.
Krzyknęła ździwiona, podskoczyła pomimo okazałej tuszy, jakby piłka elastyczna i z trudnością zdawała się powstrzymywać od rzucenia się przybyłemu na szyję.
Powstrzymała się atoli i poprzestała na podaniu mu ręki i głosem drżącym ze wzruszenia przemówiła:
— O! kochany hrabio, jakże jestem szczęśliwą, żeś przypomniał sobie o mnie, żeś przyszedł mnie odwiedzić!...
Czy ta radość miała oznaczać, iż hrabia był kiedyś wyjątkowo przez nią lubionym?...
Wcale nie...
Pani Damirau nie kochała Raula ani więcej ani mniej niż jego poprzedników i następców...
Każdego z dawnych znajomych witała z jednaką sympatyą.
Wszyscy ex-kochankowie zajmowali jedno i to samo miejsce na jej hipotece sercowej.
Gość odpowiedział na powitanie, przeciągłem uściśnieniem drżących rączek wdówki.
— Zawsześ jest prześliczną Eleonoro!... — rzekł.
— Czy naprawdę? — odrzekła robiąc zalotną minkę.
— Słowo honoru... Piękniejszaś bodaj jak kiedyś!...
— A z ciebie kochany hrabio zawsze po dawnemu galant!...
— Jestem zawsze szczerym Eleonoro o czem wiesz doskonale!... Twoje lustro zresztą, codzień cię o prawdzie słów moich zapewnia i potrzebaby być dobrze ślepym, aby tego nie widzieć...
Wdowa zadowolona i dumna, usiadła znowu na kozecie.
— Kochana Eleonoro, — zapytał hrabia, — jakże ci idzie interes?...
— Jak najlepiej.
— Jesteś więc zadowoloną?...
— Byłabym bardzo niewdzięczną, gdybym mówiła inaczej...
— Zdobędziesz zatem niezadługo z jakie sto tysięcy dochodu!...
— Ależ!... kochany hrabio, nie mam wcale takich wygórowanych nadziei. Sto tysięcy liwrów dochodu!... Wielki Boże, a cóż jabym z tem robiła?... Dosyć dla mnie dwadzieścia pięć, a jeżeli nie zajdzie jaka nieprzewidziana katastrofa, zdobędę je w ciągu jakich lat dziesięciu...
— Widzisz kochanko — co to jednak za szczęście, że ten poczciwy Damirau pozostawił cię wdową w kwiecie wieku!...
— O! to prawda, że poczciwina opuścił mnie w samą porę... — odpowiedziała naiwnie, pulchna damulka. — Ale... nie ma się czemu dziwić, zawsze był dla mnie taki dobry, zawsze kochał mnie bardzo i nie pominął żadnej nigdy sposobności, aby mi dać tego dowód...
— Ten dowód ostatni jest szczególniej wymowny... — zauważył z uśmiechem hrabia.
— Tak... ale dosyć już o mnie... — odezwała się wdowa wpatrzona czule w hrabiego. — Powiedz mi teraz co o sobie kochany Raulu... Kopę lat cię nie widziałam!... — Nie było cię chyba w Paryżu?...
— Tak...
— Gdzież przebywałeś?
— Podróżowałem po świecie...


II.
Przyjazd.

— Jakże długo podróżowałeś?... — ciągnęła pani Damirau.
— Nie byłem rok z górą we Francyi.
— Rok?... wielki Boże!... a toż to wieki całe!... Kiedy powróciłeś nareszcie?...
— Zaledwie dziesięć dni temu!...
— I zaraz pomyślałeś o przywitaniu dawnej swojej przyjaciołki, o przywitaniu swojej zawsze ci jednakowo wiernej Eleonory... O! mój prześliczny Raulu, bo tak cię kiedyś nazywałam, wszak prawda?... jakże to uprzejmie z twojej strony!... jak to ładnie!... jak to istotnie ładnie!... Doprawdy gotowam się rozpłakać ze wzruszenia!...
I wyciągnęła z kieszeni batystową chusteczkę oszytą koronkami, a mocno wyperfumowaną.
Uśmiech ironiczny trochę ukazał się na ustach hrabiego.
— Moja piękno przyjaciółko, — rzekł, — uspokój no się z łaski swojej, bo muszę przyznać, że nie w porę jest całkiem to twoje wzruszenie.
— Nie w porę powiadasz?...
— Ależ tak moja duszko...
— Dla czego?...
— Bo pomimo wielkiej przyjemności, jaką w twojem towarzystwie znajduję, — dziś przybyłem z interesem tylko...
— O cóż ci idzie?...
— Chciałbym wynająć apartament w twoim domu...
— Wybornie.
— Masz jaki wolny?...
— Dla ciebie i twoich przyjaciół, zawsze musi być wolny.
— Jak to rozumiesz?...
— Najprościej w świecie... W razie gdyby cały dom był zajęty, od piwnic aż do strychu — wybieraj co chcesz... a ja postaram się opróżnić zaraz mieszkanie wybrane...
— Nieskończenie byłbym ci wdzięczny za to, kochana Eleonoro. ale może w tej chwili nie będzie potrzeba uciekać się do takiej ostateczności...
— Może i nie — chyba gdybyś potrzebował wielkiego bardzo lokalu!...
— Nie, nie, potrzebuję tylko salonu, sali jadalnej, pokoju sypialnego i gabinetu toaletowego.
— Mam właśnie takie mieszkanko na drugiem piętrze, prześlicznie umeblowane, prawdziwe pieścidełko. Wolne jest od dwóch dni dopiero...
— A to wybornie!...
— Czy chcesz zobaczyć?...
— Nie ma potrzeby, skoro powiadasz że ładnie urządzone to...
— Urządzone prześlicznie — ja się znam przecie na tem.
— Miałaś zawsze gust wyborny...
— Więc kochany hrabio zatrzymasz ten spartament?...
— Koniecznie...
— Od jutra może już być do twojej dyspozycyi...
— To bardzo dobrze.
— Kiedyż przyjeżdża ten jakiś twój przyjaciel?...
Hrabia roześmiał się serdecznie.
— Moim przyjacielem... — odpowiedział — jest pewna bardzo piękna dama...
Wdowa przygryzła wargi i uśmiechnęła się także.
— Domyślałam się tego, hrabia Credencé, dziś jak dawniej, to jest jak zawsze, myśli o jednem tylko.
— U kobietkach pięknych i młodych, możesz śmiało dodać kochana Eleonoro, bo sama wiesz coś o tem przecie...
Komplement rozpromienił na nowo twarz wdówki.
— Więc istotnie młoda i piękna?...
— Młoda i nadzwyczajnie piękna... odpowiedział hrabia.
—Jesteś więc w niej zakochany zapewne?...
— A to mi się podoba!... Cóż to, czy chcesz żebym cię wtajemniczał w moje życie prywatne?... To wcale niedyskretne pytanie.
— Tembardziej niedyskretne, że uwagi na nicby się nie przydały... odrzekła Eleonora z westchnieniem. — Twoja miłość to płomień słomiany co raptem błyska, ale i gaśnie od razu... Ja i o tem wiem coś także przecie. Ale to nie do mnie należy... Kiedyż przyjedzie ta pani? i sama czy w twoim towarzystwie?...
— Zapewne pomogę jej w zainstalowaniu.
— Czy przywiezie ze sobą służbę?...
— Nie, i bardzo byłbym ci wdzięcznym, gdybyś jej nastręczyła jaką odpowiednią pannę służącą.
— Chętnie podejmuję się tego... Ale wiesz kochany hrabio, że będę musiała zapisać nazwisko tej damy na listę moich lokatorów... Wymagają tego przepisy policyjne, od których nie można się uchronić...
— To najmniejsza — a mogę nawet teraz zaraz formalność tę uskutecznić.
Wdowa wzięła ołówek i kawałek papieru.
— Twoja przyszła lokatorka to pani margrabina Castella... — ciągnął hrabia.
— Ho! ho!... — mruknęła pani Damirau, — dystyngowana jakaś dama!...
— Wielka dama — i bardzo w dodatku bogata...
— Młoda, piękna, bogata i w dodatku margrabina!... O! są więc szczęśliwe kobiety!... Tej do zupełnego szczęścia, potrzeba by tego tylko, ażeby została wdową.
— W takim razie nic jej nie brakuje.
— Więc to wdowa?.. — wykrzyknęła pani Damirau.
— Wdowa.
— A kiedyż jej mąż umarł?
— Zaledwie kilka tygodni temu.
— Tak niedawno?
— Tak niestety.
— Czy kochała tego męża?
Hrabia parsknął śmiechem.
— Pytasz się mnie czy go kochała? — wątpię bardzo kochana Eleonoro.
— Ah!... bo zapewne... — rzekła żywo wdowa, ale nie dokończyła.
— Tak właśnie „dla tego że” — dodał pan Credencé, śmiejąc się coraz bardziej — przyczyna wydaje mi się bardzo prawdopodobna...
— Właśnie, że się mylisz.
— Ale! ba..: — Ależ tak mój Boże... — Ja hrabio, kochałam szczerze mojego męża, kochałam szczerze poczciwego Damirau, świeć Panie jego duszy... oczy mi poczerwieniały od płaczu po jego śmierci, a jednakże nie przeszkadzało mi to...
— Wiem... wiem... — przerwał pan de Credencé żywo, — aleć serce córek Ewy, to otchłań prawdziwa... Dla czegóżby pan Castella nie miał być równie opłakiwany przez pozostałą wdowę?...
Na tem skończył nasz pan hrabia rozmowę i wyszedł pożegnawszy uprzejmie piękną Eleonorę.
Na trzeci dzień, około dziewiątej wieczorem, powóz jego zamiast zatrzymać się przed hotelem, wjechał odrazu w bramę.
Wtoczyły się za nim dwa fiakry obładowane walizami i pudłami.
Hrabia wyskoczył z powozu i podał rękę młodej damie, w czarnym kostyumie podróżnym.
Gęsty woal zapuszczony na twarz nie pozwalał dojrzeć jej rysów, co wielce zmartwiło Eleonorę, zmuszoną odłożyć zaspokojenie swej ciekawości do dnia następnego,
Podczas kiedy pan de Credencé prowadził do mieszkania Joannę, — bo ona to właśnie była — pani Damirau rozpoczęła badanie stangretów.
— Zkąd przyjechaliście?...
— Z kolei północnej.
— A ta dama, czy razem z bagażami przyjechała?...
— Tak jest obywatelko; ale ten młody pan co na nią czekał, wsiadł z nią w tej chwili do powozu, a komisyonerowi polecił zająć się bagażami.
— Więc ona przyjechała z zagranicy, — pomyślała sobie pani Damirau, — i jest naprawdę w żałobie. Czyżby to była w samej rzeczy wdowa i czyżby to była prawdziwa margrabina?...
Pozostawmy Eleonorę a sami udajemy się na drugie piętro, do apartamentu, do którego pan Credencé poprowadził Joannę.
Pani Damirau, prawdziwa mieszczanka i wdowa po szefie biura w ministeryum skarbu, nie miała pojęcia o tem, na czem się zasądzało prawdziwie eleganckie umeblowanie.
Mówiła z jak najgłębszem przekonaniem, że apartament jest urządzony prześlicznie...
I nie myliła się wcale...
Było tu rzeczywiście ładnie, ale najzupełniej pospolicie.
Pełno złota, pełno materyi, pełno luster i dywanów, wszystko to piękne i drogie nawet, jak zwykle w salonie wzbogaconego przemysłowca, bankiera czy agenta giełdowego, ale gustu, ale jakiegoś pięknego obrazu, jakiejś grupy ze starej serwskiej porcelany, jakiego wazonu chińskiego, na próżno byś tu szukał.
O tem co uprzyjemnia życie, co jest prawdziwą ozdobą mieszkania, o tem nie myślano tu wcale.
Hrabia de Credencé, wprowadził Joannę do istnego gniazdka bankierskiego.
Przestąpiwszy próg, wyjęła ona popier jakiś z portmonetki i podała hrabiemu.
— Mój drogi Raulu, oto lista moich bagaży... bądź łaskaw każ to wszystko poznosić do przedpokoju.
— Zaraz się zajmę — odpowiedział pan de Credencé i wyszedł.
Margrabina udała się do pokoju sypialnego a hrabia pilnował aby ustawiano walizy w należytym porządku.
Zajęło mu to z kwadrans czasu.
Miał już akurat powrócić do Joanny, gdy ukazała się pani Damirau i zapytała z uszanowaniem:
— Czy pani będzie jeść obiad?...
— Będzie, — odpowiedział Credencé.
— O której godzinie mamy podać?
— Jak tylko będzie gotów...
— Czy pani jeść będzie sama?...
— Nie.. proszę o dwa nakrycia...
— Bardzo dobrze panie hrabio, za godzinę będzie podane.
Pan de Credencé wszedł do pokoju sypialnego.


III.
Joanna.

Joanna zrzuciła okrycie podróżne, rzuciła się na nizką kanapkę, zdjęła kapelusz i gęsty woal.
Była bardzo bladą ale zawsze zachwycająco piękną — była piękniejszą może teraz niż wtedy, gdy swoją piekielną kokieteryą usidlała serce Gastona i śmierć Blanki spowodowała.
Nie zdawała się starszą ani o jeden dzień nawet, zdawała się tylko bardziej rozwiniętą w szczegółach — była niby statua Wenery, którą mistrz rzeźbiarz wykończył ostatecznie!...
Miała pozór w tej chwili bardzo zamyślonej i smutnej.
Lekka fałda rysowała się na czole a sinawa obwódka okrążała oczy,
Z wyraźnem roztargnieniem podała hrabiemu rękę w rękawiczce jeszcze i starała się uśmiechnąć, nie mogła jednak przezwyciężyć zasępionego wyrazu twarzy.
— Joanno — odezwał się hrabia po chwilowem milczeniu — niepokoisz mnie doprawdy — przestraszasz mnie prawie...
— Niepokoję cię?... przestraszam?... — powtórzyła młoda kobieta ździwiona.
— Na seryo...
— A to dla czego?
— Ten smutek widocznie musi mieć jakąś przyczynę... — Czyżbyś mnie już nie kochała?...
Margrabina wzruszyła ramionami i nic nie odpowiedziała,.
— Czy żałujesz tak swego męża?... — pytał dalej pan de Credencé.
Joanna wzruszyła znowu ramionami i roześmiała się głośno.
— No nakoniec, musi ci coś chyba dolegać... Powiedzże mi co ci jest?...
— Szczególni wy jesteście mężczyźni, nie domyślacie się nigdy niczego! Jestem okrutnie zmęczona i to wszystko...
— I nic więcej?...
— Daję słowo.
Hrabia potrząsnął głową.
— Nie wierzysz?... — zapytała Joanna.
— Przyznaję się, że nie zupełnie ci wierzę... — Zmęczenie powiadasz?... — Zkąd-że znowu!... — Zanadto cię znam kochana Joanno, ażebym nie odgadł, iż chcesz coś ukryć przedemną!... — Znużenie fizyczne, nie męczy cię tak znów bardzo. Czyż nie widziałem cię przebiegającą po piętnaście mil konno, a potem zaraz ubierającą się na bal i tańczącą do dnia białego... Ty masz żelazne nerwy margrabino, zmęczenie przesuwa się po tobie, jak kropla rosy po listku...
— Być może, ale do czego to prowadzisz?...
— Do tego, że w twoim życiu jest jakaś tajemnica.
— A gdyby i tak było?...
— Tak jest napewno i nie zapieraj się napróżno!... — O!... wiem bardzo dobrze, że masz prawo zachowywać swoje tajemnice, istnieją jednakże pomiędzy nami takie zażyłe stosunki...
— Stosunki miłości, nieprawda?... — przerwała Joanna ze źle ukrytą ironią.
— I krwi... — dodał poważnie hrabia.
Joanna bardziej pobladła,.
— No i cóż dalej? — pytała głosem wyzywającym prawie. — Nie wiedziałam, że krew przelana uczyniła mniej twoją poddaną...
— Bynajmniej, ale dowodzi, że w każdej rzeczy możesz ślepo mi zaufać i że cię nie zdradzę nigdy... Zaufajże mi więc i pozwól mi podzielać ze sobą twój smutek...
— Na co mam powierzać ci zmartwienie, któremu pomódz nie masz możności.
— Nie ma na świecie zmartwienia, na którebym nie znalazł lekarstwa... Opowiedz mi tylko o co chodzi...
— Życzysz sobie tego?...
— Proszę cię o to bardzo...
— No to..
Joanna miała się odezwać, ale wejście lokaja w czarnym fraku i białym krawacie, z serwetą na ręku, oznajmiającego że podano do stołu, zatrzymało jej wyrazy na ustach.
Kucharz hotelu Wilson, dowiedziawszy się że ma podawać obiad dla takich dystyngowanych osób jak margrabina i hrabia, uniósł się honorem i przyrządził świetne menu.
Joanna, jak o tem wiedzą nasi czytelnicy, urodzoną była na prawdziwą kapłankę siedmiu grzechów głównych, była więc naturalnie i łakomą — a że pan de Credencé lubił również zjeść sobie dobrze, jedli więc nie żałując sobie, przyczem wcale także nie żałując, popijali Burgunda i Bordoaux.
Joanna podczas uczty, zdawała się zapominać zupełnie o swojem zmartwieniu, hrabia ze swej strony nie miał także jakoś wielkiej ochoty słuchać, zwierzeń towarzyszki...
Zresztą ciągła prawie obecność służby, nie pozwalała na żadne poufniejsze rozmowy...
Nareszcie obiad się skończył i podano czarną kawę.
Joanna zapijała ją z gustem prawdziwym.
Wyraz twarzy zmieniła teraz zupełnie, zmarszczka na czole zniknęła.
Hrabia odprowadził ją do sypialnego pokoju, gdzie znowu zajęła miejsce na kozecie a sam usiadł naprzeciw niej.
— Teraz porozmawiajmy — rzekł.


IV.
Poufna pogadanka.

— Porozmawiajmy, skoro sobie tego życzysz, kochany Raulu — odpowiedziała Joanna. — Czy trochę wcześniej, czy trochę później, zmuszoną będę zaspokoić twoję ciekawość, najlepiej więc zaraz to uczynić!
— Niemyśl tylko droga margrabino — nie myśl tylko, że to prosta ciekawość — bo to raczej współczucie naturalne i głębokie. Pragnę jeżeli to w mojej mocy, zaradzić złemu.
Joanna wstrząsnęła głową.
— Nie! — powiedziała — ani ty ani nikt nie może naprawić ciosu, jaki we mnie uderzył...
— Kto to wie?...
— Aż nadto jestem tego pewną niestety!..
— Powiedz no tylko, a zobaczymy. Ja jestem bardzo wpływowym, mogę zrobić bardzo dużo.
— Nie podejmujesz się jednak czynienia cudów...
— Kto to wie — odpowiedział ze śmiechem — nie znasz mojej potęgi...
— Wiem — ciągnęła margrabina — że jesteś moim przyjacielem...
— Bodaj nawet więcej trochę... — szeptał pan Credencé, ściskając rękę Joanny.
— Z tego tytułu... odczuwasz moje zgryzoty...
— Podzielam je całem sercem...
— Współczucie i sympatya przyjaciela sprawiają ulgę!... To rzecz dowiedziona...
— Słucham cię z najżywszą uwagą...
— Nie zadziwisz się bardzo, gdy ci powiem, że moje małżeństwo z margrabią Castella, nie było małżeństwem z miłości...
— Domyślałem się tego, chociaż co prawda biedny Gaston był bardzo przyjemnym człowiekiem, był bardzo odpowiednim na męża.
— Przyznam się, że nie oczekiwałam tej pochwały z ust twoich...
— Ależ... mój Boże... dla czegóż nie miałbym oddać mu sprawiedliwości... zwłaszcza teraz?... — Mógł narzekać na mnie to prawda, ale ja nie miałem do niego urazy...
— Uczucie to przynosi ci zaszczyt! — odparła Joanna z ironją — kto wie, może dojdziesz do tego, iż będziesz żałował margrabi?
— O co to, to wcale nie, moja droga, chociażby dla tej tylko przyczyny, że gdyby żył, to mnie z pewnością nie byłoby dziś przy tobie.
Joanna nic na to nie odpowiedziała a po chwili zaczęła znowu.
— Kiedy poślubiłam Gastona Castella, byłam jeszcze dzieckiem prawie, on zaś był już wdowcem wtedy...
— Czy ładną była pierwsza małżonka?... — wtrącił hrabia.
— Znałam ją bardzo mało, utrzymywano jednak, że się odznaczała wyjątkową urodą... Od roku już nie żyła, kiedy mi przedstawiono margrabiego...
— I od pierwszego wejrzenia zakochał się szalenie?... — dodał Credencé z uśmiechem.
— Tak jest... szalenie — a mnie tak się nie podobał, iż wahałam się bardzo... Oświadczył że sobie życie odbierze, jeżeli dostanie odpowiedź odmowną...
— A ty, ponieważ miałaś serduszko niezmiernie czułe, ulitowałaś się nad nim?...
— Może że i tak było — chociaż była i inna jeszcze przyczyna...
— Bodaj że się jej domyślam...
— Bardzo to łatwe do odgadnięcia... Ujęło mnie piękne nazwisko i ogromny majątek...
— Żadna z cór Ewy nie postąpiłaby inaczej...
— Żadna... przynajmniej w moim położeniu. Należałam do rodziny uczciwej wprawdzie, ale mieszczańskiej tylko. Ojciec mój był urzędnikiem na dworze królewskim... majątek posiadał bardzo skromny... wszystkiego jakieś sto tysięcy franków... W takich warunkach nie mogłam chyba patrzeć zbyt wysoko...
— Nie było żadnej ku temu przyczyny...
— Jakto?... bez urodzenia i majątku?..
— A cóż to znaczy, twoja nadzwyczajna uroda dawała ci prawo do najwyższych godności.
— Być może, poprzestałam jednak że na tytule margrabiny i stu tysiącach liwrów renty.
— Dla innej byłoby to bardzo dużo, dla ciebie bardzo niewiele...
— Daj pokój pochlebstwom!... Krótko mówiąc, zostałam margrabiną Castella... — Mąż mój chciał zrobić znaczny zapis na rzecz moją w kontrakcie ślubnym...
— Było to bardzo rozumnie i bardzo sprawiedliwie z jego strony.
— Dziś i ja tak samo o tem myślę, ale wtedy byłam dzieckiem, a w dodatku dzieckiem o wygórowanej ambicyi. Nie chciałam się zgodzić na wspaniałomyślną ofiarność margrabiego...
W podobnych okolicznościach, pozwól sobie powiedzieć kochana Joanno, był to tylko dobrowolny przecie układ, który zabezpieczając interesa żony, nie ubliżał jej ambicji.
— Masz najzupełniejszą racyę, ale nie rozumiałam się wtedy na interesach... — Byłam sierotą, mój opiekun zaś myślał o wszystkiem, byle nie o pilnowaniu moich interesów... — Umieszczono więc ostatecznie w kontrakcie, że wnoszę tytułem posagu dwakroć sto tysięcy franków wszystkiego.
— O!... kochana Joanno, przewiduję jakąś katastrofę!...
— Przewidywania twoje nie dosięgną rzeczywistości!... — Przyszłość nie obchodziła mnie wcale... — Mówiłam sobie: — mąż mój jest milionerem, więc ja jestem milionerką i uważałam w głupiej swojej naiwności, iż cały jego majątek do mnie należy.
— Naiwność zawsze gubi kobiety!... — odezwał się poważnie hrabia!...
Joanna ciągnęła dalej:
— Po ślubie, margrabia Castella, nie czuł się tak szczęśliwym jak się był tego spodziewał... Są ludzie tak wybredni, że ich zadowolić niepodobna...
— O cóż właściwie chodziło margrabiemu?...
— Czy ja wiem? On sam zresztą dobrze chyba tego nie wiedział? Może marzył o jakim poemacie miłosnym, w którym zimna moja natura, nie pozwoliła mi odegrać takiej roli jak pragnął.
— Przypomina to bajkę o psie, co dla cienia porzucił zdobycz... Margrabia był prawdziwym waryatem, kiedy gonił za marami posiadając najrozkoszniejszą rzeczywistość!...
— Po bardzo krótkim przeciągu czasu — ciągnęła dalej młoda kobieta — waryactwo mojego męża — stało się poprostu nieznośnem.
— To jest, że stał się zazdrosnym?
— Właśnie...
— Założyłbym się, że bez przyczyny?
I wygrałbyś stanowczo zakład.
— Powiem, aby być zupełnie szczerze może margrabia miał mi do zarzucenia, trochę niewinnej kokieteryi.
— Kokieterya nie jest przecie żadną zbrodnią... — to konieczne dopełnienie pięknej kobiety... — Cóż kwiat winien jest temu, że rozlewa zapach do koła?... Kobieta piękna ma prawo zbierania należnych jej hołdów.
— Dziękuję... prawdziwie pełna galanteryi konkluzya — na nieszczęście pan Castella całkiem był innego zdania. — Wszelkiemi sposobami chciałam go przekonać, że się niesłusznie uprzedza, ale nie na wiele się to przydało.
— Cóż utrzymywał margrabia?...
— Upierał się przy swoich podejrzeniach coraz bardziej i w końcu, stał się dla mnie tyranem.
— O! mężowie — mężowie!... cóż to za rasa ohydna!...
— Dobrze mówisz kochany hrabio! — mężowie są z pewnością najgorszemi stworzeniami pod słońcem!... — Pan Castella nie ustępował im w niczem... — Wywiózł mnie z Paryża i zaczął obwozić po świecie.
— Pytam się, jak podobne nadużycia mogą być tolerowane w naszym cywilizowanym wieku?... — wykrzyknął pan de Credencé.
— Mężczyźni przecie układają prawa!... Nie wiele mam do opowiedzenia o tych kilku latach naszego pożycia: — Moja egzystencya to nieustanna podróż — dnie to etapy — głowa moja spoczywała na zakurzonych poduszkach wszystkich karavanserajów europejskich... — Nigdy niczyje życie nie było obfitsze w bardziej przeróżne wydarzenia a jednocześnie nigdy niczyje nie było monotonniejszem od mojego!... — Byłam istną „Żydowską tułaczką” z dziewiętnastego wieku! Ta egzystencya byłaby się z pewnością przeciągała dotąd, gdyby szczęśliwa moja gwiazda nie pozwoliła cię napotkać w roku zeszłym.
— O! kochana Joanno — przerwał hrabia — jeżeli jedno z nas ma błogosławić to szczęśliwe spotkanie, to tylko ja jeden z pewnością...
Gorzki uśmiech zaigrał na ustach Joanny.
— Nudy są dla kobiety największem cierpieniem, to też kiedy przypadek zetknął mnie z tobą, przestałam być nieszczęśliwą, bom się już nudzić przestała. Czas naszego kochania był dla mnie snem rozkosznym.
— Śniliśmy więc razem i jestem pewny, że tak jak ja, nie zapomniałaś żadnego z owego czasu szczegółu.
— Niebo nasze było wypogodzone... nie było żadnej na nim chmurki... Do tej chwili zazdrość margrabiego nie była uzasadniona, błądziła to w prawo to w lewo, czepiała się każdego, kogo się dało, ale naprawdę nie znajdowała gruntu.
Trafił jednak nareszcie do celu: — podejrzenia skierowane przeciwko tobie nie były nieuzasadnione.
Pan Castella wyzwał cię na pojedynek!...
— Więcej jak wyzwał!... — wykrzyknął hrabia, — wyrządził mi taką zniewagę, że ją tylko we krwi zmyć było można.
— To też nazajutrz o wschodzie słońca, padł ugodzony przez ciebie, ażeby się już więcej nie podnieść.
— Ja tak samo jak i on narażałem przecie życie... zginął w szlachetnej walce, że jednak pojedynek, na żądanie margrabi odbył się bez żadnych świadków, uznałem za stosowne umknąć przed poszukiwaniem policyi i zaraz powróciłem do Francyi.
— Miałeś zupełną racyę, mój drogi, skoro bowiem znaleziono zakrwawionego trupa mojego męża, głoszono, że nie zginął w pojedynku, lecz został zamordowany...
— Cóż chcesz?... świat jest zawsze jednakim!. ..najczęściej sądzi z pozorów!.. szczęście że dostałem się za granicę, bo doprawdy nie wiem, jakbym dowiódł swojej niewinności.
— Otóż, — mówiła dalej Joanna, nie kochałam mojego męża, a jednakże płakałam po nim.
— Pogrzeb i konwenans wymagały tego koniecznie.
— Miałam zresztą czem się pocieszyć... jestem, mówiłam sobie, wolną i posiadam sto tysięcy liwrów renty!... Złudzenie krótko trwało... Opuszczając hotel, ażeby się udać na spotkanie, które tak się fatalnie skończyło dla niego, margrabia pozostawił na stole w swoim gabinecie, dużą zapieczętowaną kopertę, zaadresowaną do jednego z najlepszych swoich przyjaciół w Paryżu.
„Wahałam się czy oddać ją na pocztę... bo przeczuwałam coś złego...
„Walczyłam przez parę godzin sama ze sobą i nie mogłam przezwyciężyć ciekawości dowiedzenia się co zawierała ta koperta.
„Z wielką ostrożnością rozpieczętowałam ją, tak żeby zapieczętować z powrotem w razie, jeżeli moje przeczucia okażą się mylnemi.
„Koperta zawierała list i testament.
„Otworzyłam drżącą ręką testament i o mało trupem nie padłam. W tym dokumencie pisanym w wigilię pojedynku, moje imię nie było wcale wspomniane.
„Margrabia przeznaczał większą część swojej fortuny, to jest przeszło dwa miliony, na zakłady dobroczynne.
„Zostałam więc wydziedziczoną, odartą i okradzioną!... Tak okradzioną, bo przecie jeżeli wyszłam za tego człowieka, to dla jego majątku jedynie, a on mi wydziera wszystko...
„Spadłam z bogactwa w przepaść nędzy, bo nie posiadam nic... oprócz tych nędznych dwukroć stu tysięcy franków posagu, które nic nie znaczą dla mnie, przy moich nawyknieniach i potrzebach. Czeka mnie nędza, okrutna nędza!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Teraz wiesz już wszystko kochany Raulu i widzisz że miałam zupełną słuszność, gdym oświadczyła na początku opowiadania, że nieszczęście jakie mnie dotknęło, nie jest do powetowania!...
Powiedziała to i zamilkła.
Pan da Credeacé, który słuchał z najwyższą uwagą, zamiast odpowiedzi zamyślił się tylko.
Oparł się łokciem na marmurowej płycie kominka, pochylił czoło na rękę i przez kilka minut medytował głęboko.
— O czem tak myślisz — i czemu nic nie mówisz?... — zapytała Joanna po chwili.
Pan de Credencé podniósł głowę.
— Powiedziałaś mi dolegliwość, szukam na nią lekarstwa.
— Lekarstwa?... — powtórzyła — nie ma na takie choroby lekarstwa.
— Zadziwisz się niepomału gdy posłyszysz, że jestem przeciwnego zupełnie zdania...
— Jakto!... ty sądzisz że to da się naprawić.
— Tak myślę...
— Czy mówisz seryo?
— Masz o mnie nie tęgą opinię Joanno, skoro przypuszczasz żem zdolny do żarcików w sprawie tak ważnej!...
— Nie rozumiem nic doprawdy...
Bądź spokojną, zaraz ci się wytłomaczę.
— Proszę serdecznie o to, bo serce bije mi gwałtownie, bo taka nawet płonna nadzieja, raduje mnie do szaleństwa.
— Przedstawię ci projekt, który odrzucisz może... powiedz mi jednak przedewszystkiem otwarcie, czy te sto tysięcy liwrów renty margrabiego Castella, były jedyną przyczyną twojego wyjścia za niego.
— Zapewniam cię o tem uroczyście...
— Uważałaś zawsze jego majątek jako należący tak dobrze do ciebie jak i do niego?...
— Naturalnie, bo bez tej pewności nie byłabym nigdy została jego żoną.
— Wobec tego, postępek względem ciebie Gastona, musi ci się wydawać nietylko ohydnym, ale i nielegalnym?...
— Powiedziałam ci kochany hrabio i powtarzam raz jeszcze, że postępek ten uważam za nikczemne okradzenie mnie z mojej własności... Rozporządzić fortuną, która należała do mnie, to niesłychana zaprawdę zuchwałość!...
— Czy podzielasz zdanie, że gdy idzie o odzyskanie kradzieży, wszystkie środki są godziwe?
— Zapewne!... Skoro bowiem jak nocny bandyta, zakradłby się do mojego mieszkania, aby mi wydrzeć pieniądze, nie wahałabym się użyć przeciwko niemu pierwszej lepszej broni jakąbym znalazła pod ręką...
— Brawo margrabino! Cieszę się, że słyszę to od ciebie...
— Ale na cóż te wszystkie pytania?...
— Ażeby cię usposobić do propozycyi jaką zaraz zrobię...
— O! mów śmiało mój przyjacielu!... gotowam przejść przez ogień i wodę, byle wejść w posiadanie dwóch milionów, które do mnie należały i z których mnie ograbiono.
— O tym przeklętym testamencie, o tej niegodziwości bezczelnej, nie wspominałaś wszak nikomu?...
— Nikomu a nikomu, prócz ciebie...
— Przypomnij sobie tylko dobrze!... Jedno nierozważne słówko wypowiedziane w chwili uniesienia, uczyniłoby niebezpiecznem wykonanie zamiarów moich...
— Nikt w świecie oprócz ciebie, nie domyśla się iż jestem wydziedziczoną...
— Spodziewam się, że nie zniszczyłaś ani testamentu, ani listu pisanego przez margrabinę.
— Ani jednego, ani drugiego...
— Posiadasz zatem i ten list i ten testament.
— Mam je w skrytce portfelu, w moim worku podróżnym...
— Czy masz zupełne zaufanie do mnie...
— Nieograniczone, jak wiesz o tem Raulu...
— Przyszła chwila, że musisz mi dać tego dowód.
— Jaki?...
— Oddaj mi i testament i list...
— Co chcesz z nimi zrobić?...
— Chcę przynieść ci za ośm dni inny testament pana Castella, w którym będziesz wymienioną jako jedyna, sukcesorka milionów twego męża...
Joanna zadrżała.
— Ależ to będzie dokument podrobiony!... — szepnęła głosem zmienionym.
— Cóż to szkodzi, skoro my tylko sami będziemy o tem wiedzieli?... We własnej obronie dobrą jest każda broń bezwarunkowo.
— Niebezpieczna to broń jednakże.
— Bądź o to całkiem spokojną!... Robota tak będzie dokładną, iż sama gotowa będziesz przysiądz, że margrabia powstał umyślnie z grobu, ażeby naprawić swój niegodny względem ciebie postępek.
Joanna spojrzała na pana de Credencé wzrokiem rozpłomienionym.
Hrabia wytrzymał spojrzenie.


V.
Porozumienie.

— Raulu — odezwała się nagle margrabina — jeżeli zgodzę się na to co projektujesz — czy sam podejmiesz się przerobienia testamentu?...
— Nie — odpowiedział hrabia z uśmiechem — nie posiadam talentu, do tak bardzo trudnej roboty...
— Myślisz więc wyszukać kogoś uzdolnionego?...
— Nie potrzebuję wcale szukać...
— Bo?...
— Bo znam takiego doskonale.
— A jesteś go zupełnie pewnym?...
— Ufam mu jak samemu sobie...
— Powiadasz zatem dziwne jakieś znajomości?...
— Zgadzam się na to, w pewnych jednak okolicznościach, podobne stosunki mogą się widocznie na coś przydać...
— Jesteś nieocenionym przyjacielem!...
— Bez wątpienia, skoro gotów jestem na wszystko dla tych, których kocham...
— Od tej chwili dopiero zaczynam cię rozumieć i należycie oceniać Raulu!... — Dotąd znałam cię jako człowieka światowego, jako rozkosznego patrycyusza...
— A teraz jakże mnie sądzisz?...
— Masz dzielną duszę, inteligencyę wyższą nad pospolite przesądy... naturę energiczną, o jakiej marzyłam; ale jakiej nie spodziewałam się spotkać kiedykolwiek...
— Ty więc nie podzielasz także tych głupich gminnych przesądów?...
— Nie!... sto razy nie!... A że miałeś odwagę albo raczej szczęśliwa natchnienie przedstawić mi się takim jakim jesteś, pójdę za twoim przykładem, zdejmę przed tobą swoję maskę!... — Ja w nic nie wierzę Raulu, nic nie szanuję, niczego się nie obawiam... — nie uznaję innych praw nad prawo mojej bezgranicznej ambicyi, innego sposobu postępowania jak taki, który dałby mi zdobyć bogactwa i przyjemności, bo to jest dopiero życiem...
— Ja tak samo Joanno, ja zupełnie tak samo!... — wykrzyknął pan de Credencé, z zapałem: — O! ty jesteś prawdziwie dzielną kobietą... — jesteś istotą wybraną i zajdziesz z pewnością daleko!... tak... tak... oboje zajdziemy daleko!...
— Nic nas nie powstrzyma!... — ciągnęła margrabina — połączymy siły nasze!... bo godni jesteśmy siebie Raulu!... Oto takiego jak ty męża potrzeba mi było!... — Oto takiego jak ty męża, zdolną byłabym kochać Raulu...
— No! — odrzekł hrabia z uśmiechem — zdaje mi się, że jeszcze nie za późno na nasze wspólne szczęście... — jesteś wdową a jam zupełnie wolny...
Joanna wstrząsnęła głową.
— Niepodobna!... — odrzekła.
— Dla czego?
— Bo poprzysięgłam nie wiązać sobie życia, chyba gdyby przypadek sprowadził do stóp moich starca milionera, ofiarującego mi cały swój majątek i perspektywę niedługiego wdowieństwa.
Pan de Credencé skłonił się ironicznie.
— Nie jestem zatem pod żadnym względem odpowiedni.
— Nie, — odrzekła margrabina, — nie zostanę nigdy twoją żoną, ale co to ci szkodzi; jeżeli pozostanę na zawsze twoją przyjaciółką?...
— Jak to uważać?...
— Jak ci się żywnie podoba.
— Ha cóż robić — muszę poprzestać na tytule przyjaciela, gdy inaczej być nie może...
— Powróćmy do naszej sprawy... do sprawy która przedewszystkiem powinna nas teraz obchodzić...
— Do testamentu nieprawdaż?...
— Tak. Powiedz że mi raz jeszcze, czy jesteś zupełnie pewnym pomyślnego rezultatu...
— Mam takie przekonanie moralne, którego nic zniweczyć nie jest w stanie.
— Człowiek, który się podejmie roboty, wykona ją całkiem dokładnie?...
— Mogę cię zapewnić, że nie istnieją dlań żadne trudności...
— Więc to rzemiosło jego, naśladować pisma i fałszować podpisy?...
— To jedno z jego tysiącznych zajęć, bo uprawia najrozmaitsze przemysły.
— A z policyą żyje w zgodzie?...
— Policya poszukuje go od dwudziestu lat... i będzie poszukiwać drugie tyle... ale nie znajdzie nigdy!...
— Cóż to za jeden ten człowiek?...
— To Prometeusz paryzki!... to geniusz metamorfozy!... Żaden najsławniejszy aktor nie potrafi tak charakteryzować twarzy, tak jej odmieniać zupełnie, od tej jaką go obdarzyła natura... I nietylko zmienia dowolnie swoje rysy i głos... ale wykrzywia sobie członki stosownie do potrzeby, jak gdyby był z kauczuku!... Ja co go widziałem tysiąc razy, przeszedłbym koło niego nie poznawszy go... więcej jeszcze, bo mógłbym z nim rozmawiać przez cały dzień, nie domyślając się że to dobry mój znajomy...
— Czy nie przesadzasz tylko trochę mój hrabio?...
— Prędzej może nie dosadzam bodaj margrabino...
— A jakże się nazywa ta znakomita osobistość?...
— Niktby tego nie mógł powiedzieć dokładnie, zmienia nazwiska tak samo jak twarz... znam zaledwie parę jego pseudonimów, a on zapewne posiada ich ze setkę...
— Gdzie mieszka?...
— Wszędzie i nigdzie.
— No a gdzież go znajdziesz?...
— Nie obawiaj się o to... posiadam nitkę Aryadny, która mnie doprowadzi do niego...
— Kiedyż zrobisz użytek z tej nitki?...
— Zaraz dziś wieczór... gdy ztąd odejdę... Wierz mi kochana Joanno, że nie stracę ani minuty gdy idzie o rzecz tak ważną...
— W takim razie, chociaż wydam ci się wielką może egoistką, mam ochotę pożegnać cię zaraz...
— Rozumiem doskonale niecierpliwość. I mnie również pilno dojść do szczęśliwego rezultatu.. zacznę więc zaraz moje poszukiwania, daj mi tylko testament i list...
Joanna podniosła się z kozety... i otworzyła worek podróżny.
Wyjęła dosyć duży portfel czarny ze srebrnemi zapinkami, nacisnęła sprężynkę, a gdy zapinki się otworzyły, wyjęła dużą kopertę z trzema czarnemi pieczęciami.
Rozdarła tę kopertę i podała panu de Credencé, papier złożony we czworo.
— Oto testament!... — rzekła.
Hrabia wyjął swój pugilares i chciał schować doń papiery.
Zatrzymał się jednakże.
Zbliżył się do stojącego na stole świecznika i z wielką uwagą zaczął się przypatrywać każdej sylabie, każdej literze...
— Co się tak kochany hrabio — zapytała Joanna — przypatrujesz?.. — Wszakże opowiedziałam dokładnie, co zawierają dokumenty...
— Margrabino — odpowiedział pan de Credencé — nie zajmuję się wcale czytaniem.
— A czemuż przypatrujesz się z taką uwagą?...
— Nie znałem charakteru pisma margrabiego Castella...
— Więc to cię tak interesuje?...
— Do najwyższego stopnia...
— Dla czego?...
— Charakter jaki mam przed oczami, należy do tych, które nadzwyczaj łatwo naśladować.
— Jakto?...
— Dostatecznem będzie przypatrzeć się przez kilka minut, aby zrozumieć ten charakter, pewny, regularny, że tak powiem matematyczny... — Student znaśladował by go z łatwością, a co dopiero mówić o mistrzu w tym rodzaju?...
— Doprawdy — wykrzyknęła Joanna — podziwiam cię kochany hrabio... ty myślisz bardzo o wszystkiemi. — Tęga z ciebie głowa!... — Sądziłam, że cię zajmują tylko konie, zakłady i kobiety!... Jak to się można omylić!...
— No, ale teraz margrabino — odrzekł hrabia, wkładając papiery do pugilaresu — żegnam cię już, albo raczej do widzenia...
— Kiedy przyjdziesz?...
— Będę chciał jak najprędzej...
— Jutro?...
— Zapewne.
— O której godzinie?...
— Po południu
— Czy będziesz już miał jakie wiadomości?...
— Mam nadzieję, ale nie mogę przyrzekać?... Zależeć to będzie od tego, czy mi się uda dzisiejszej nocy odszukać moją osobistość...
— No idź już idź... życzę ci powodzenia, a pamiętaj, że cię będę oczekiwać z największą niecierpliwością...
Pan de Credencé ucałował z uszanowaniem rękę margrabiny Castella, zapominając prawie, że miał prawo do czulszego pożegnania.
Zeszedł do powozu, który czekał na niego przed bramą hotelu i powiedział do stangreta:
— Bulwar Saint-Martin, obok teatru Ambigu...


VI.
Pan Regulus.

Powóz zatrzymał się w miejscu wskazanem.
Hrabia wysiadł i postąpił parę kroków, ale się zaraz zawrócił i kazał stangretowi odjechać.
Skoro tylko się oddalił, przeszedł na drugą stronę i doszedł aż do Chateau d’Eau.:
Tu się znowu zatrzymał, wyjął kolorową wstążeczkę z dziurki guzika i zadzwonił do nizkiej bramy, którą mu natychmiast otworzono.
Wszedł na korytarz dobrze oświetlony.
— Dobry wieczór ojcze Mathias — rzekł uprzejmie do odźwiernego, który mu się przypatrywał z uwagą, biorąc za kogoś nieznajomego — Cóż to, nie poznajesz swojego lokatora?...
— Ale bo!... ale bo!... — wykrzyknął ojciec Mathias, z miną człowieka przebudzonego ze snu — jeżeli mnie oczy nie mylą!... to pan Regulus?...
— W swojej własnej osobie... — odpowiedział hrabia Credencé. — Ale dla czegóż tak się dziwisz temu ojcze Mathias?...
— A! bo pana nie widziałem już tak dawno!...
— Myślałeś więc zapewne, że mnie już nie zobaczysz nigdy — nieprawda?
— Bodaj, że tak myślałem...
— Przypuszczałeś, że już nie żyję?
— A no tak...
— I zmartwiło cię to bardzo?...
— Co prawda to nie tyle pan mnie obchodził, coby obszedł każdy lokator inny?...
— Dla czego?...
— Bo pan ma dobry zwyczaj płacić za cały rok z góry...
— Aha!... — zawołał śmiejąc się hrabia — więc to zapłacone komorne pocieszało cię po mojej śmierci!...
— Cóż!... — panie Regulusie... gospodarz przedewszystkiem!...
— Bardzo słusznie, nie mam nic przeciwko temu.
— Cieszę się jednakże bardzo, że pan powrócił panie Regulus.
— Dziękuję ojcze Mathias!... dziękuję!...
— A zkąd pan powracasz, jeżeli wolno zapytać?...
— Latałem po świecie, zgodnie z wymaganiami komisanta sukna i materyj firmy Magellan Canivet i Comp.
— Cóż... czy interesa dobrze poszły?...
— Wcale nie źle ojcze Mathias, dość jestem zadowolony...
— Zatem przywiózł pan chmarę orzechów...
— Starczy na przyjemne utrzymanie na czas pewien...
— Będziesz pan sobie z pewnością używał!... Obiadki, widowiska, kobietki... A no baw się i używaj młodzieńcze!... baw się... boś od tego młody... — ja z pewnością nie będę ci przeszkadzał...
— Bardzo poczciwy człowiek z ciebie ojcze Mathias, ale chciałbym na jaki kwadrans wejść do siebie, a nie mam zupełnie światła... — Nie mógł byś mi dać z kawałka świeczki?...
— Mam tu stoczek pańskiego sąsiada... — wyjechał na wieś i powróci dopiero jutro wieczorem, możesz go pan używać tymczasem.
— Dobranoc ojcze Mathias — rzekł Raul i szybko wszedł na schody prowadzące na szóste piętro.
Hrabia de Credencé, albo raczej Regulus, bo taki sobie nadał pseudonim, dla przyczyn, których się niebawem dowiemy, zatrzymał się dopiero na samej górze.
Długi wązki korytarz na który wychodziło mnóstwo małych drzwiczek, przecinał na dwie połowy szóste piętro.
Każde drzwi prowadziły do pokoiku, albo raczej do mansardy niewielkich rozmiarów.
Większa część mansardów zajmowaną była przez służbę piętr niższych.
Pięć z nich, albo sześć tylko miało za lokatorów młodych ludzi, urzędników i komisantów, których nie wielkie dochody zmuszały do zajmowania tanich mieszkań.
Regulus należał do ich liczby.
Po nad każdemi drzwiami znajdował się przybity numer.
Hrabia zatrzymał się przed nr. 21.
Te drzwi zaopatrzony byłe w zamek duży ordynaryjny i w mały zatrzask angielski.
Mały ów zameczek przybity kosztem lokatora, nasuwał Mathiasowi zamiatającemu korytarz następujące uwagi:
— Pan Regulus jest człowiekiem bardzo a bardzo ostrożnym i ma rozum że tak robi!... Panowie komisanci wielkich domów, mają często w swoich mieszkaniach wiele kosztowności... muszą się dobrze wystrzegać złodziei...
Hrabia de Credencé miał przy dewizce zegarka masę rozmaitych breloków, niektóre nawet bardzo kosztowne.
Wybrał pomiędzy niemi maleńki kluczyk i otworzył zatrzask.
Wszedł do stancyi, zapalił świecę stojącą na komodzie i zgasił stoczek.
Umeblowanie było tu nadzwyczaj skromne.
Komoda, łóżko bez firanek, małe lusterko w krzywych ramach, stolik i stary fotel...
Nikt w świecie nie mógłby się domyśleć, że lokator tego mieszkania, wysiadł ze ślicznego powoziku zaprzężonego w angleza, wartującego pięćset franków.
Hrabia rozebrał się zupełnie.
Otworzył jednę z szuflad komody.
Wyjął kompletne ubrania prawie jeszcze nowe, ale niezgrabne i całkiem niegustowne...
Spodnie w kraty, kamizelka niebieska, krawat jedwabny zielonawy w czerwone kwiatki i jasno żółtawego koloru sac-palto.
Przybrał się w ten jaskrawy garnitur i z pretensyą rozrzucił włosy.
Uróżował mocno policzki i podkreślił oczy,
Skończywszy tą operacyę, nałożył popielaty na głowę kapelusz i wziął z kąta laskę trzcinową ze złoconą gałką.
Laska mająca we środku zaostrzony sztylet, mogła w razie potrzeby stanowić obronę doskonałą.
Pan Credencé ukończywszy toaletę, przejrzał się w małem lusterku i uśmiechnął się do siebie.
Metamorfoza tak była wyborną, że nie pozostawiała nic do życzenia.
Król mody, człowiek dobrego gustu, wszystko zniknęło...
Miejsce jego zajął chłopak z miną podejrzaną trochę, chłopak zawsze bardzo ładny, ale widocznie należący do młodzieży drugiego rzędu.
Pan de Credencé opuścił mansardę, zamknął drzwi, ale zamiast iść schodami z prawej strony, któreby go poprowadziły nu bulwar, zeszedł schodami na lewo, które wychodziły na ulicę Messlay; bo dom ten tak jak i każdy prawie na bulwarze świętego Marcina, miał wyjście na tę ulicę, gdzie także był odźwierny.
— Proszę o sznurek... — zawołał hrabia przy bramie.
— Kto tam?... — zapytał jakiś ochrypły głos z głębi mieszkania.
— Ja ojcze Legrande, Regulus... — odpowiedział Raul, — szóste piętro numer 21.
Okienko zaraz się otworzyło.
— Ho! ho! ho! — zawołał wesoło ojciec Legrande, — to pan powrócił z podróży, panie Regulus?...
— Powróciłem jak widzicie...
— Przy dobrem zdrowiu?...
— Z całemi nogami, z dobremi oczami i gotów do zabawy...
— I zaledwie pan przyjechałeś już zaraz wychodzisz na hulankę?...
— Po co czekać ojcze Legrande, trzeba korzystać z czasu.
— Co prawda!... możem tak samo i ja robił w pańskim wieku... Młodość mija i nie zawsze można być tem czem się było... Baw się dobrze panie Regulus!... baw się dobrze... Życzę ci tego z serca...
— Dziękuję.
Stary odźwierny pociągnął za sznurek, pogwizdując jakąś piosnkę, a hrabia Credencé znalazł się na nierównym bruku ulicy Moslay i zawrócił szybko ku bulwarowi du Temple.
W chwili gdy z ulicy du Temple wychodził na bulwar, było około północy.
Widowiska tylko co się skończyły we dwóch czy trzech teatrach.
Trotuary przepełniona były publicznością, kursowało tysiące powozów.


VII.
U kupca.

Pan de Credencé, albo raczej Regulus, ponieważ podobało mu się przybrać takie nazwisko, i ponieważ odpowiadało ono doskonale całej jego postawie, torował sobie wśród tłumów drogę łokciami i nie zważając na wcale energiczne protestacye, szedł dalej z butną miną.
Przesunął się pomiędzy powozami na drugą stronę ulicy.
W tej epoce obok teatru „Historycznego”, który później przezwano teatrem „Lirycznym”, następnie teatrem bulwaru du Temple, a później nareszcie zburzono, istniała kawiarnia wcale dobrą nie ciesząca się reputacyą, kawiarnia, do której żaden uczciwy ojciec rodziny nie zajrzałby za nic w świecie i której nocna klientela rekrutowała się pomiędzy prawdziwą cyganeryą paryzką.
Kawiarnia owa znana dobrze policyi, nosiła nazwę „Pod ściętym kłosem”.
Nie ma ani jednego z dawnych włóczęgów bulwaru du Temple, któryby do dziś dnia nie pamiętał szyldu z tym napisem.
Nie wahając się ani chwili, Regulus wszedł na trzy schodki prowadzące do zakładu i znalazł się zaraz wewnątrz takowego.
Na pierwsze wejrzenie trudno było cokolwiek tu rozeznać, tak gęsty był dym wydobywający się z pięćdziesięciu przynajmniej fajek i tyluż najobrzydliwszych papierosów.
Po za mgłą tą gęstszą od sławnej mgły londyńskiej, zaledwie dojrzeć było można poruszające się istoty ludzkie.
Słychać było głosy jakieś ochrypłe, brzęk szkła, stuk kul bilardowych, rzucanie kości a nadto różne wykrzykniki i przekleństwa. Istny przedsionek piekielny...
Pan de Credencé mimowoli wyciągnął z kieszeni chustkę wyperfumowaną i przyłożył ją do nosa.
Po namyśle schował jednak zaraz tę chustkę.
— Cóż to?... — pomyślał sobie z uśmiechem, — czyż jestem tak lichym aktorem, że jeszcze przed wyjściem na scenę zapominam o swojej roli?... Regulusie, kochany chłopcze, dobry mój przyjacielu, toż przed chwilą byłeś artystą niezrównanym...
Hrabia przebił następnie odważnie mgłę waporów, co mu oddech tamowały.
Zobaczył opróżnione miejsce w końcu sali, usiadł przy stoliku i uderzył weń laską parę razy.
Chłopak w brudnym białym fartuchu, stawił się przed nim natychmiast.
— Czem mogę służyć — zapytał nie za bardzo grzecznie.
— Miarkę za trzy sous — odpowiedział hrabia.
— Dobrze...
Chłopak odszedł i prawie zaraz powrócił ze szklanką napełnioną płynem musującym, który nazywano piwem Strasburgskiem i ze spodkiem pełnym cygar piętnasto centimowych.
Pan Credencé zapalił cygara — pociągnął nie bez wstrętu parę łyków musującego trunku i zaczął się rozglądać do okoła sali, jak gdyby szukał kogoś.
Stali goście tutejsi, byli wszyscy podobni do siebie, jeżeli nie z ubioru i twarzy, to przynajmniej z powierzchowności.
Byli tam młodzieńcy bez wąsów i starcy z siwemi brodami...
Były bluzy, były zniszczone czarne tużurki, były garnitury nowe pretensyonalne, w guście garnituru Regulusa.
U jednych parę sztuk grubej monety, wystarczającej zaledwie na skromne wino, brzęczało w podartych pantalonach, u innych sztuki złota, wypychały kieszonki kamizelek...
Arystokracya i proletaryat występku, spotykały się i ocierały o siebie w zakładzie „Pod ściętym kłosem,” a fizyonomie odpowiadały sobie zupełnie.
Najniewprawniejszy w świecie obserwator przeniesiony tutaj przypadkiem, byłby od razu zauważył, że się znajduje w towarzystwie łotrów.
Pan de Credencé — rozglądający się do okoła, spostrzegł niedaleko od swego miejsca, młodego dwudziestopięcioletniego może człowieka, który oparty o stół łokciami, z dziwnym wyrazem oczu wpatrywał się uparcie w małą szklaneczkę, stojącą przed nim na stole.
Twarz tego młodzieńca do połowy przysłonięta długiemi puklami czarnych włosów, była rysów nadzwyczaj regularnych, chociaż trupio blada...
Na policzki wystąpiły mu sinawe plamy, oczy były mocno zaczerwienione. Cała fizyonomia tego człowieka wyrażała jednocześnie smutek i głupowate zbydlęcenie palacza opium...
Nagle człowiek ten ocknął się jakby ze swojej zadumy, podniósł głowę i szklankę do ust przechylił...
Szklanka była niestety próżna!...
Młody człowiek zaczął szukać po kieszeniach.
Pokazało się, że były równie próżne jak szklanka.
Zrobił minę zdesperowaną i stuknął w stół...
Chłopak znalazł się przy mim.
— Czego pan żąda? — zapytał.
— Absyntu... — odpowiedział młodzieniec.
— Proszę zapłacić naprzód...
— Ani grosza nie mam tej nocy...
— W takim razie nie będzie i absyntu tej nocy.
— Zapłacę jutro...
— No to się pan napijesz jutro.
— Mógłbyś mi przecie skredytować marne trzy sous, cóż u dyabła!...
— Niepodobna... — właściciel nie pozwala.
— Właściciel jest łajdak skończony!...
— Powiedz mu pan to osobiście...
— Nigdy w życiu nie przyjdę do waszej cuchnącej knajpy... — zawołał pogardliwie młodzieniec.
Chłopak wzruszył ramionami, jak gdyby chciał powiedzieć:
— Niewielka wcale strata!...
Młody człowiek podniósł się i chwiejnym krokiem skierował ku wyjściu.
Jedno z dwojga, albo był pijany, albo osłabiony... prędzej jednak to ostatnie.
Ażeby wyjść z sali potrzebował przejść około stolika, przy którym siedział Regulus.
Ten ostatni trącił go w łokieć i zatrzymał:
— Cóż to znaczy Larifla?... cóż to, nawet dobry wieczór nie powiesz swojemu przyjacielowi?... To wcale nie grzecznie chłopaczku!...
Blady młody człowiek zatrzymał się i spojrzał głupowato na interlokutora.
— A!... to ty Regulusie!... — rzekł po chwili.
— W swojej własnej osobie... — odpowiedział hrabia. — Napijesz się czego?...
— Ja zawsze piję.
— Więc siadaj, każ dawać.
— Któż będzie za to płacić?...
— Naturalnie że ten co zaprasza.
— Są jeszcze widzę dobre dzieci na księżycu, — mruknął Larifla.
— A widzisz...
— Regulusie, kocham cię z całego serca!... — zawołał Larifla i usiadł, a chwyciwszy laskę z rąk przyjaciela, zaczął nią walić w stół z całej siły.
— Karafkę absyntu i piwa!... — krzyknął do chłopaka, — tylko — co tchu!... ten pan płaci!...
Karafka mogła zawierać pięć albo sześć małych szklaneczek napoju, który śmiało możnaby nazwać trucizną dziewiętnastego wieku...
Larifla odlał na podłogę połowę prawie piwa, nalał w to miejsce absyntu i duszkiem wychylił straszną mieszaninę.
Zaledwie ją przełknął tylko, kurcz nerwowy wykrzywił mu rysy, bladego zrobił czerwonym.
Trwało to krótką chwilę...
— Nieszczęśliwy... — zauważył pan de Credencé, — toż ty się przecie zabijasz!...
— Wiem o tem dobrze... — Odpowiedział Larifla, — ale cóż mnie to obchodzi?...


VIII.
Larifla.

Akcent z jakim wypowiedziane były te słowa, świadczył aż nadto dobrze o szczerości młodego człowieka.
Jasnem było, że nie mówił tak sobie dla fanfaronady jedynie.
— O! chłopcze, — wykrzyknął hrabia, albo raczej Regulus, — musisz być bardzo nieszczęśliwym, skoro traktujesz życie tak obojętnie?...
— Dla czego pytasz mnie o to?...
— Bo chcę wiedzieć.
— Ale dla czego chcesz wiedzieć?...
— Bo mnie bardzo interesujesz...
— Słowo?...
— Słowo.
— Nie wydaje mi się to podobnem do prawdy, ale z tem wszystkiem skoro płacisz za piwo... należy ci się grzeczność za grzeczność, odpowiem przyzwoicie, pomimo że nie lubię gdy się ludzie wtrącają do moich interesów. Tak jest, ja jestem bardzo nieszczęśliwy...
— Cóż ci się przytrafiło?...
— Nic mi się zgoła nie udaje!... Od samego urodzenia, wszystko przeciwko mnie się zwraca... Bywałem na melodramach w Ambigu i w Rozmaitości, w których aktorzy prawią zawsze o swoich złych gwiazdach. Uwierzyłem że i ja posiadam taką właśnie niedobrą gwiazdę.
— Opowiedz mi swoje strapienia, mój biedny kochany Larifla.
— Gotów jestem zrobić to chętnie, ale uprzedzam, że jeżeli zechcesz natrząsać się potem ze mnie, miej się na ostrożności.... jestem szczupły, to prawda, ale mam ręce silne i gdy biję to już dobrze!,..
— Nie myślę wcale wyśmiewać się z ciebie... ciekawość moja pochodzi jedynie że współczucia dla ciebie...
— Powiem ci tedy naprzód, że nie jestem pierwszym lepszym... Mam porządne nazwisko, którego nikt nie zna, Larifla zaś jest tylko przezwiskiem przybranem...
— Domyślałem się tego...
— Moi rodzice byli ludźmi dobrze urodzonemi... Mieli duże mieszkanie w pięknym domu przy ulicy Vendome... Byli odźwiernemi a właściciel zaszczycał ich zaufaniem... Ojciec łatał starzyznę a nawet robił nowe rzeczy jak nie każdy potrafi!.. Matka zajmowała się gospodarstwem lokatorów i zarabiała sporo pieniędzy...
— To także pozycya w społeczeństwie...
— I ja tak myślę!... To też moi rodzice mieli ambicyę i posyłali mnie do szkoły... Nie jestem głupszym od innych, a jednakże nie chciałem się nigdy uczyć...
— Dla czego?...
— Bo nie miałem usposobienia ku temu... Widząc że nie dam się nakłonić do nauki, oddano mnie do terminu, najprzód do kupca, później do piekarza.. I jeden i drugi z pryncypałów wyrzucił mnie bardzo prędko... Moja zła gwiazda popychała mnie do zjadania rodzenków u kupca, a ciastek u piekarza... Nie miałem ani za grosz szczęścia...
— To bardzo wzruszające, mów dalej...
— Chciałem powrócić do rodziców. Ale ojciec nazwał mnie bandytą i złapawszy kij od miotły, chciał wygrzmocić... matka zaś oświadczyła, że nie chce mnie uznawać za syna... Dałem tedy drapaka i nie pokazywałem się im więcej...
— I cóżeś porabiał?...
— Zostałem tem, czem jestem teraz, łajdakiem do niczego...
— Zanadto ostro się sądzisz Larifla...
— Jestem sprawiedliwy... a wiem dobrze co ja jestem!... Uprawiałem aby żyć wszelkie próżniackie rzemiosła... Zbierałem ogryzki cygar, sprzedawałem zapałki, otwierałem drzwiczki od fiakrów przy wejściach teatralnych. To szkaradne zajęcie żywiło moich towarzyszy, ja o mało nie zdechłem z głodu.
— Dla czego?...
— Abo ja wiem?.. nie miałem szczęścia i kwita... Otóż nie będąc już bardzo uczciwym, chciałem zostać do reszty łotrem, w nadziei że to mi się lepiej uda!... Ale gdzietam!... Jeżeli zdarzyło mi się odczepić jaki zegarek, to na pewno był mosiężny!... Jeżelim zdołał wyciągnąć portmonetkę, to najpierw próżną... Gdybym wybił szybę u jakiego wekslarza i pochwycił pełną kobiałkę, dałbym głowę za to, że złoto zmieniłoby się w moim ręku w miedzianą monetę..
— Biednyś chłopak, — szepnął z uśmiechem hrabia.
Larifla mówił dalej:
— Wszyscy ludzie na świecie powinni mieć jakie schronienie i żywność, wszyscy też mniej więcej to mają, oprócz mnie chyba jednego... Przyzwyczaiłem się jadać co drugi dzień, ale pić muszę przecie... Za trzy sous wódki podtrzymuje lepiej człowieka, niż za tyleż chleba..
Na nieszczęścia tych trzech sous brakuje mi najczęściej... Pewnego pięknego poranku, znajdą mnie nieżywego na rogu jakiej ulicy. Będą się zapytywać z czego on umarł?... ale nikomu nie przyjdzie na myśl, że ten łotr umarł z głodu?... Jedynem moim marzeniem jest teraz upić się absyntem, bo jak się upiję, to czuję, że mi krew żywo krąży w żyłach.
Jestem wtedy z jakie pół dnia szczęśliwym... Za to przebudzenie jest okropne... Zdaja mi się że mi głowa pęka, że mi coś rozdziera wnętrzności... Nie wesołe to, daję słowo!... Mówię prawdziwie jak jest. Widzisz więc, że nie mogę się bardzo chwalić i że nie mam powodu dbać o życia bardziej, niż o dziurawą podeszwę...
Nastało chwilowe milczenie.
Pan de Credancé zamyślił się.
Blady młodzieniec zanucił przez zęby melodyę popularną, od której wziął swoja nazwisko.

La ri fla

fla fla
La ri fla
fla fla

Larifla fla fla.
Sięgnął ręką do spodka na którym leżały cygara.

— Czy można?... — zapytał.
— Można, — odpowiedział hrabia.
Były trzy jeszcze.
Larifla schował dwa do kieszeni a zapalił trzecie.
— Wyśmienite!... — mówił zaciągając się mocno dymem.
— Ale pić mi się chce strasznie!... ty co masz porządny worek, a jesteś tak dobry chłopak, kup mi co jeszcze...
— Nie, — odpowiedział pan de Credencé, — nie teraz...
— Dla czego”...
— Bo nie chcę abyś, jak sam mówiłeś, zdechł jak stary muszkiet...
— Miałbyś zamiar adoptowania mnie?... — zapytał blady młodzieniec z komiczną miną.
— Nie, ale mam zamiar dopomódz ci.
— W jaki sposób?...
— Dając ci sposób do życia...
— Żartujesz chyba Regulusie?...
— Wcale nie.
— Będę miał pić za co naprawdę?
— Będziesz miał jeść za co mój bracie.
— Czy nie jesteś przypadkiem jakim świętym opiekunem ludzkości?...
— Nie mam wcale do tego pretansyi...
— No to przypuszczam, że w zamian za swoje dobrodziejstwo, zażądasz czegoś porządnego odemnie...
— Na teraz to nic a nic stanowczo.
— A później?...
— Bardzo być może...
— Cóż takiego?
— Jeszcze nie wiem... może bardzo mało a może bardzo dużo... Nie potrzebujemy mówić teraz o tem... Najwaźniejszem jest to, abyś był w pogotowiu, gdy nadejdzie chwila działania, jeżeli zaś ta chwila nie nadejdzie nigdy...
— Regulusie mój przyjacielu, możesz spać zupełnie spokojnie... — wykrzyknął Larifla. — Od chwili w której staniesz się moim ojcem żywicielem, jestem zawsze gotów na wszystko, czego tylko zażądasz...
— Teraz oblicz no się dobrze... — wiele ci potrzeba na to, ażebyś żył szczęśliwie?...
— Myślę... — że trzydzieści sous na dzień — wyszeptał blady młodzieniec, po chwilowem zastanowieniu.
Hrabia parsknął śmiechem.
Larifla zdetonował się widocznie.
— Sądzisz, że to za dużo?... — zapytał zawstydzony. — W rzeczy samej trzydzieści sous to gruba suma...
— Przeciwnie, sądzę, że to bajecznie mało — zawołał hrabia.
— Ale! ba!...
— To też — oświadczył pan de Credencé — wyznaczam ci z własnej mojej szkatuły, pensyę dwa franki dziennie.
— Czy ja tylko dobrze słyszałem?... powtórz no proszę cię... powtórz no co powiedziałeś.
— Dwa franki — powtórzył, śmiejąc się hrabia — czyli sześćdziesiąt franków na miesiąc...
Larifla wstał ze stołka i podskoczył do góry.
— Najszlachetniejszy z pośród ludzi całego świata człowieku, chyba masz zamiar kazać mi zamordować jednego z twoich wujów!...
— O! wcale nie... — odpowiedział hrabia obojętnie.
— No, no, nie żenuj się mój przyjacielu — rzekł żywo Larifla — daj tylko rozkaz... a jestem w tej chwili gotów!... — Wuj jest nieprzyjacielem naturalnym... zatem śmierć wujom!...
— Zapał twój podoba mi się bardzo, no ale dosyć tego tymczasem... uspokój się mój chłopcze.
— Jestem już spokojny niby płomień gazowy... Czy nie dałbyś jakiej zaliczki, na rachunek tej przyszłej płacy.
— Masz tu za piętnaście dni naprzód...
— Co? trzydzieści franków!... O! nieba! o nieba, czyż mogę własnym oczom zawierzyć?...


IX.
A la Rigolade.

— A to bal!... — ciągnął Larifla, którego zapał zamiast się uspokoić wzrastał ciągle. — Oh! la! la! Otóż jestem milionerem!... Założę towarzystwo akcyjne... bank jaki... jaki kantor dyskontowy... albo coś w tym rodzaju!... — Kto chce akcyj!... Ja je daję... — Niech no tam zaprzęgają do mojej karety!...
Mówiąc to schował do kieszeni spodni pieniądze i z teatralnym gestem wyciągnął ręce do pana Credencé.
— W moje objęcia przyjacielu!... w moje objęcia!... niechaj cię przycisnę do łona!...
Hrabia z trudnością ustrzegł się tego uścisku i ażeby koniec położyć zbytnim czułościom, zwrócił przedmiot rozmowy:
— Chciałem ci się zapytać o coś.
— Pytaj! jeżeli tylko będę umiał, to ci zaraz odpowiem z pewnością... Jesteś dla mnie więcej niż ojcem!... jesteś moim dobroczyńcą, jesteś Opatrznością moją!...
— Jeżeli mnie pamięć nie myli, to zdaje mi się, że znasz dobrze Raymonda.
— Jak zły szeląg... — odpowiedział ponuro Larifla.
— Dla czego odpowiadasz takim tonem?...
— Odpowiadam jak powinienem... O! to prawdziwie podły pies z tego człowieka!...
— Czy zrobił ci co złego?...
— Nie tak wiele!... Ale to zasada moja narzekać na świąt cały, oprócz naturalnie na ciebie...
— Jesteś mizantropem Larifla!...
— Zapewne, bom nie potrzebny na świecie...
Hrabia nie mógł się powstrzymać od śmiechu.
— Potrzebuję widzieć się z panem Raymondem — odezwał się po chwili.
— Kiedy?...
— Jak najprędzej... — Tej nocy choćby, jeżeli to możebne...
— I nie później jak natychmiast nie prawdaż?
— Właśnie. — Nie wiesz gdziebym go spotkał?
— Nie... — ale znam kogoś co będzie może wiedział.
— Jak nazywasz tego kogoś.
— Boule-qui-roule... — Ładny chłopak i sprytna kanalia...
— Gdzie go znajdziesz?...
— Niedaleko... na ulicy Fosses-du-Temple.
— To chodźmy go poszukać...
— Jestem, prawdziwy przyjacielu gotów na twoje rozkazy.. — Może mi każesz wleźć na księżyc — gadaj — to zawołam zaraz, aby mi podano drabinę!...
Pan de Credencé zapłacił i wyszedł z zakładu razem z Lariflą.
Północ wybiła.
Widowiska pokończyły się we wszystkich teatrach i bulwar przed chwilą tako ożywiony i oświetlony, był teraz zupełnie pusty i ciemny.
Dwaj towarzysze skręcili w ulicę Fosses-du-Temple.
Ulica ta nie istniejąca już dzisiaj, była bezspornie najobrzydliwszą w Paryżu.
Wązka, źle oświetlona, błotnista o każdej porze roku, szła tuż po za teatrem, parter zaś każdego prawie domu, zajęty był przez winiarnie i szynki, w których figuranci, maszyniści i posługacze teatralni, byli gośćmi stałymi.
Nie trzeba nigdy figuranta paryzkiego równać z istotnym aktorem.
Aktor najmizerniejszego talentu i najmniejszą pobierający pensyę, jest zawsze człowiekiem przyzwoitym — posiada nazwisko, posiada rodzinę — i szanuje samego siebie.
Inna rzecz z figurantami.
Nie wszyscy są zapewne jednacy, większość jednakże tych cyganów bez dachu i jutra, żyje w najochydniejszej rozpuście a często dopuszcza się zbrodni.
Przedsiębiorcy znają dobrze tę plagę, ale nie są w możności zaradzić, złemu.
Zabrakłoby figurantów, gdyby za piętnaście sous od występu, żądano od nich świadectwa prowadzenia się moralnego.
Naprost tyłów teatru Lazary, nie istniejącego już dzisiaj, stał dom jednopiętrowy, brudny i czarny z pozoru.
Naturalnie zajmował ten dom kupiec winny.
Po nad drzwiami widniał napis, wypisany czerwonemi literami na tle niebieskiem

„A. LA RIGOLADE”

Na dole mieściła się sala obszerna i trzy przegrody jedna za drugą, każda ze stołem i czterema taboretami, nazywane pretensyonalnie: gabinetami.
Szklane drzwi prowadziły ztąd do ogródka, w którym oprócz małych zielonych stolików i kilku altanek, nic a nic więcej nie było.
Wązkie schody z poręczą, obite starym czerwonym perkalem, prowadziły na pierwsze piętro.
Dom ten posiadał od frontu sień i dwa okna tylko.
Okiennice były pozamykane.
Kupiec stał przed sklepem z założonemi rękami, palił fajkę i zdawał się być w złym humorze.
Kiedy ukazali się pan Credencé i Larifla, nie ustąpił im nawet z progu.
— Czego chcecie? — zapytał gburowato,
— Butelkę z zieloną pieczątką kochany stary — odpowiedział na to Larifla.
— Nie wpuszcza się już nikogo... — już po północy... — zamykam zaraz — idźcie sobie do licha gdzieindziej...
— Nie możemy tego zrobić, bo musimy się zobaczyć z pewną osobą, która się tu znajduje...
— Nie ma tu nikogo... — sala zupełnie pusta... — odczepcie się i dajcie mi pokój święty.
Osoba ta nazywa się Boule-qui-roule... ciągnął Larifla, nie zrażając się niegrzeczsem przyjęciem kupca.
— Ani go nieznam, ani niewidziałem nigdy... — idźcie sobie do licha...
— No, no, tylko nie doprowadzaj mnie do złości... bo ci mówię że Boule-qui-roule jest tutaj i basta.
— A ja mówię — krzyknął ze złością kupiec — że sala pusta i że nie ma w niej nikogo zgoła. Zobaczcie jeżeli chcecie..
— W sali być może, że niema, — zawołał, śmiejąc się Larifla — ale trzeba zobaczyć pod podłogą...
Zaledwie blady młodzieniec wypowiedział te słowa, kupiec schwycił go silnie za gardło, jakby zdusić pragnął...
Pan de Credencé podniósł laskę, chcąc przyjść z pomocą towarzyszowi...
Ten ostatni nie potrzebował jednakże niczyjej a niczyjej pomocy.
Dał silnego kułaka w piersi przeciwnikowi i oswobodził się zupełnie.
Kupiec oszołomiony na chwilę, zachwiał się, krzyknął głucho i spuścił głowę jak bawoł gotujący się do nowego natarcią.
— Ojcze Chose — zawołał Larifla — jeżeli chcesz mieć połamane kości — to ci służę... radzę jednak dobrze się zastanowić przed rozpoczęciem. — Najprzód oto, posłuchaj co ci powiem:
„ — Król pikowy i dama pikowa!..“
Te kilka słów niby bez sensu, wywarły jednak takie wrażenie, jak „sezamie otwórz się...” w bajce wschodniej.
Złość opuściła natychmiast gospodarza zakładu.
— Trza ci było od razu to powiedzieć...
— Nie dałeś mi na to czasu! tobie przecie trzeba było postarać się o porozumienie!... A ty tymczasem zaraz do gardła jak tygrys!...
— No... wchodźcie...
— A któż to ten twój towarzysz?
— Nazywa się Regulus, ale zresztą co cię obchodzi, skoro przychodzi ze mną...


X.
Beule-qui-Roule.

Hrabia i Larifla weszli do sali na dole.
Była zupełnie pustą.
Jeden tylko płomień gazowy, oświecał zaledwie ciemności.
Gospodarz zamknął drzwi na klucz i rygle pozasuwał.
Skierował się następnie do jednego z bocznych gabinetów, odstawił stół, który stał na środku i podniósł taflę zupełnie podobną do tej, jaka pokrywa wejście da piwnicy, we wszystkich prawie domach na prowincji.
Skoro tylko taflę otworzono, duszne, gorące powietrze uderzyło pana de Credencé.
— Co to jest?... — zapytał po cichu Larifla.
— Jakto, nie wiedziałeś!... — odpowiedział równie po cichu zapytany — to szulernia...
— No... schodźcie — odezwał się gospodarz — schodźcie tylko prędko... Bule-qui-roule tam się znajduje.
Hrabia i jego towarzysz zaczęli spuszczać się na dół po prostych jak drabina schodach.
Prowadziły one do obszernej, pod całym domem piwnicy.
Nic podobna sobie wyobrazić coś oryginalniejszego, nad tę ogromną izbę z gołemi wilgotnemi ścianami, mającą za całą ozdobę, zwieszającą się w festonach pajęczynę.
Dawniej znajdował się tutaj, jak w każdej innej piwnicy, skład butelek, teraz gospodarz przerobił skład ten na salę gry.
Stara lampa zawieszona po środku i cztery dymiące kinkiety po bokach, dostateczne dawały oświetlenie.
Wielki stół ze zbitych na kozłach desek, przykryty zieloną kitajką, stał na samym środku piwnicy.
Czarno pomalowane ławki ustawione były do okoła.
Nie było innego dla graczy siedzenia.
Ci gracze w liczbie trzydziestu, palili, rozprawiali i grali zapamiętale w trente et quarante.
Bankier, mężczyzna wysoki i gruby, o szerokich ramionach, z czarnemi faworytami, był wspólnikiem gospodarza.
Mieszał i ciągnął brudne zatłuszczone karty.
Stawki pokrywały stół cały.
Była tam moneta miedziana, sporo srebrnej a nawet kilka sztuk złota. Biletów bankowych nie było wcale.
Towarzystwo przedstawiało dziwną mieszaninę.
Obok prawdziwych bandytów paryzkich, obok włóczęgów podrogatkowych, od których występki czuć było z daleka, spostrzedz było można twarze uczciwsze ale zupełnie przygnębione, robotników biednych, wciągniętych do tej kryjówki przez namowę i chęć łatwego dojścia do pieniędzy bez pracy.
Pan de Credancé zatrzymał się na przedostatnim stopniu, ażeby się przypatrzeć temu widokowi, ciekawemu i pełnemu grozy zarazem, którego nie widział dotąd nigdy...
Chociaż nie przybył na obserwacyę, zapomniał o celach swojej wizyty, pochłonięty przez to co miał przed oczami.
Larifla, znający doskonale obyczaje szulerni, rozglądał się na wszystkie strony.
— O! — odezwał się nagle, — już go widzę...
— Kogo?... — zapytał hrabia.
— Boule-qui-roule.
— No to dawaj go tutaj...
Larifla opuścił pana de Credencé, obszedł stół do okoła, zbliżył się do jednego z najzapaleńszych graczy, trącił go w ramię i szepnął coś po cichu, ale nie bardzo dobrze został przyjęty.
Larifla powrócił do hrabiego. |
— No co?... — zapytał ten ostatni, czy przyjdzie?...
— Nie...
— Jakto, nie przyjdzie?...
— Nie, nie chce porzucić gry.
— Dla czego?...
— Bo chodzi w tej chwili o dużą sumę, chce się odegrać... i odegra się z pewnością, albo też przerżnie wszystko... to z pewnością.
Hrabia uśmiechnął się.
— Duża suma, powiadasz...
— O! tak... duża...
— Jaka naprzykład?...
— Cztery franki piędziesiąt centimów.
— To idźże z powrotem i powiedz mu odemnie, że jeżeli gry zaniecha, dostanie dwadzieścia franków... Tylko niech wie że mi się spieszy... że musi przyjść natychmiast...
— Dwadzieścia franków!... — wykrzyknął Larifla. — O! za tę cenę interes się załatwi... Ale powiedz no mi mój stary, czy ty posiadasz Kalifornię w kieszeniach?...
— Być bardzo może.
— Muszę temu uwierzyć, bo spodziewam się, iż nie fabrykujesz monety Regulusie.
— Bądź o to spokojny i zrób com ci powiedział...
— Lecę.
Larifla podszedł znowu do grającego i powiedział mu kilka słów.
Tym razem udało mu się zupełnie.
Boule-qui-roule wstał w tej chwili od stołu i udał się za nim.
Dość było spojrzeć na tę nową osobistość, ażeby zrozumieć znaczenie przezwiska — „tocząca się kula”.
Wyobraźcie sobie człowieka, mającego najwyżej cztery stopy wzrostu.
Wyobraźcie sobie korpus okrągły jak beczka, wspierający się na dwóch krótkich nóżkach i ozdobiony dużą okrągłą głową.
Nie można się było wstrzymać od śmiechu, spojrzawszy na tego dziwoląga.
Ale gdy dłużej się patrzyło na niego, uśmiech zamarzał na ustach.
Potwór przestawał być komicznym, stawał się przestraszającym.
Twarz jego miała wyraz zimny, złośliwy, który bardzo łatwo stać się mógł okrutnym.
Nogi tego człowieka obdarzone były nadzwyczajną szybkością.
Gdy szedł, zdawało się, że się toczy.
Ztąd nadano mu przezwisko „toczącej się kuli”, które przyjmował z zupełną obojętnością.
— Śmieszny człowiek! — pomyślał pan de Credencé, widząc go podchodzącego.
Boule-qui-roule prowadzony przez Larifla, zatrzymał się przed panem de Credencé i spojrzał na niego jssnoniebieskiemi oczami. Spojrzenie to było zimne jak ostrze sztyletu
— Czy to pan płacisz? — zapytał głosem zakatarzonego poliszynela.
— Ja, — odpowiedział hrabia.
— No to jestem — gdzież pieniądze?
Pan de Credencé podał mu monetę złotą.
— Pełne kieszenie ma takich — szepnął Larifla dosyć głośno, tak, żeby go Boule-qui-roule usłyszał.
Oczy mu dziko zabłysły.
— Dobrze, — rzekł. — Teraz czem mam służyć.
— Larifla mi mówił, że znasz pana Raymond...
— Znam.
— Potrzebuję się z nim widzieć tej nocy.
— Cóż od niego pan żądasz?
— To już moja rzecz... — odpowiedział hrabia wyniośle.
— Racja.
— Czy możesz mnie do niego zaprowadzić?
— Tak i nie...
— Jakto?
— To na Grandorge’a przypada ten tydzień... Grandorge wie gdzie szukać Raymonda, a ja wiem tylko gdzie się znajduje Grandorge.
— Możesz mnie zaprowadzić?
— Zapewne, skoro jestem zapłacony.
— To chodźmy zaraz.
— A czy daleko trzeba będzie iść?
— O... spory kawał drogi!... około halli... do Pawła Niquet.
— I pewny pan jesteś że zastaniemy tam Grandorge’a?
— Założyłbym się o tysiąc franków.
Pan de Credencé skierował się ku schodom, któremi zeszedł.
Larifla go zatrzymał,
— Gdzież u dyabła idziesz Regulusie? — zapytał.
— Zdaje mi się, że nie mamy już co tutaj robić.
Larifla i Boule-qui-roule spojrzeli na siebie ze śmiechem.
— Prawda, tędy się wchodzi... — rzekł blady młodzieniec, — ale nie tędy się wychodzi...


XI.
Jaskółka z mostu d’Arcole.

— Pokażemy ci drogę, — dodał Boule-qui-roule, idąc w głąb piwnicy.
Drzwi, wyglądające jak spróchniałe, przecie bardzo mocne. Łatwo otwierały się z wewnątrz, ale za pomocą sprężyny przymykały się natychmiast.
Drzwi te prowadziły na korytarz, albo raczej do przejścia podziemnego, bardzo wązkiego i wilgotnego.
Boule-qui-roule i Larifla zapuścili się pierwsi w to tajemnicze przejście.
Hrabia udał się za nimi.
Drzwi zaraz się zamknęły i znaleźli się w zupełnej ciemności.
Larifla jak mógł oświetlał drogę.
Wyjął z kieszeni pudełko zapałek i zapalał jednę po drugiej.
Przejście ciągnęło się ze sześćdziesiąt kroków i nieznacznie prowadziło pod górę.
Wreszcie kończyło się po za krzakami bzu, w jakiejś pustce, ogrodzonej parkanem z desek.
Boule-qui-roule wysunął jednę z desek parkanu i wyszedł na wązką uliczkę.
Dwaj towarzysze poszli za jego przykładem.
Założyli deskę, ażeby nie zostawić, żadnego śladu i weszli na przedmieście Temple, tamtędy zaś dostali się na bulwary, nie przemówiwszy do siebie ani jednego słowa.
Kiedy przybyli do zakładu „Pod ściętym kłosem,” Larifla się z zatrzymał...
— Regulusie, ty wzorze przyjaciół — odezwał się — czy będziesz mnie jeszcze potrzebował tej nocy?
— Nie — odpowiedział pan de Credencé.
— Jesteś tego pewnym?
— Najzupełniej.
— To pozwolisz mi się oddalić?.. — Oczekuje na mnie, bardzo elegancka kobietka, zakochana ogromnie w mojej fizyonomii, chcę ją dziś uszczęśliwić.
— Nie potrzebny mi jesteś... możesz robić co ci się podoba.
— Prawdziwy przyjacielu, bądź błogosławiony!... a kiedy mnie potrzebować będziesz?
— Nic nie wiem.
— Postaraj się, ażeby to było jak najprędzej, o! jak najprędzej!...
— A gdzie cię mogę znaleźć?
— W dzień, to trochę trudno powiedzieć... jestem to tu, to tam... wszędzie mnie pełno, rozumiesz... — Wieczorem, zwykle można mnie spotkać „Pod ściętym kłosem,” albo w piwnicy La Rigolade.. — W nocy nie zawsze można mnie złapać od razu.
— Ależ gdzież sypiasz?
— Przed dwoma miesiącami, zajmowałem apartament w opuszczonym piecu wapiennym w Montmartre... mieszkanie miałem bezpłatne i świeże powietrze — nic pyszniejszego... ale przyszło im do głowy sprzedać plac pod budowę domu — i zostałem zmuszony wyprowadzić się natychmiast... Oj! ci właściciele!...
— A teraz? — zapytał hrabia.
— Przez miesiąc zajmowałem mieszkanie pod jedną z arkad mostu... — było tam pełno słomy, dalibóg wygodnie, a towarzystwo prześliczne! wszystko ludzie wykształceni!... Przed pójściem spać można było zarzucić wędkę i z rana gotowe śniadanie! trudno o czem lepszem i zamarzyć, jakiem Larifla! — Ale policya zajrzała tam nie wiem po co — i trzeba było dać nurka do wody, ażeby nie dostać lokalu w areszcie, na szczęście pływam doskonale!... wykąpałem się tylko niepotrzebnie...
— Ależ do dyabła — krzyknął zniecierpliwiony hrabia — co mi po tej twojej paplaninie nieznośnej... nie pytam cię gdzie mieszkałeś, ale gdzie mieszkasz obecnie.
— Dobrześ powiedział!... — odrzekł za śmiechem Larifla... — niepotrzebnie się rozgadałem... — obecnie zostałem jaskółką.
— Kpisz sobie ze mnie?...
— Ja miałbym z ciebie kpić!... a to mi się podoba!... — nasza przyjaźń na to nie pozwala, wolałbym raczej kpić sam ze siebie.
— Czy znasz most d’Arcoles?...
— Doskonale.
— Wyobraź że sobie zatem, że ze dwunastu takich jak ja ładnych chłopców, mamy tam swoje gniazdka w wiązaniach... Wynaleźć nas i wypłoszyć ztamtąd prawie niepodobna, to też samiśmy przezwali się „Jaskółkami“. Rozumiesz mnie przyjacielu?...
— Rozumiem... wyobrażam sobie atoli, że musi wam tam być dyabelnie niebezpiecznie!...
— Zapewne, że jest trochę niebezpieczeństwa... i że nie zawsze można być pewnym dostania się cało na grzędę, zwłaszcza gdy noc ciemna. Ale cóż chcesz?... — kto nie rezykuje, ten nie niema... — mówi przysłowie... — Ja zazwyczaj powracam o północy...
— Jakże się tam dostać do ciebie?...
— Bardzo łatwo... kup sobie tylko gwizdawkę za jednego sous... Umiesz przecie grać na gwizdawce?...
— Może i potrafię, ale nie próbowałem nigdy...
— Instrument to wcale nie trudny i nie wymagający nauki... sam gra po prostu... Weźmiesz oto świstawkę... staniesz w pobliżu mostu, niby jaki hiszpan, zamierzający wyprawić serenadę swojej pięknej Andaluzyance, i zagrasz coś wesołego, naprzykład oto:

Kiedy zobaczysz że liście opadną,

Ty coś mnie kochała tak szczerze...

Proś Boga za mnie...

Zrozumiałeś?...
— Zrozumiałem... — odpowiedział śmiejąc się hrabia.
— Domyślę się w ten moment że mnie potrzebujesz — i zaraz zeskoczę z grządki... No a teraz kochany opiekunie bywaj zdrów i szczęśliwy... życzę ci dobrej nocy i wszelkiego powodzenia.
Larifla oddalił się w stronę Chateau d’Eau, pan de Credencé zaś poszedł dalej ze swoim towarzyszem.
Z początku zachwycał się prędkością jego nóg, ale wkrótce trudno mu nadążać było.
Boule-qui-roule zaś coraz bardziej przyspieszał kroku.
A postępując tak miał na myśli pewien projekt, który zaraz poznamy.
Od chwili kiedy Larifla powiedział że Regulus ma kieszenie pełne złota, mały człowieczek myślał bezustannie nad tem, jakimby sposobem przeprowadzić to złoto z kieszeni Regulusa do swojej.
Po namyśle wynalazł pewną kombinacyę.
Szło poprostu o stosowną chwilę do dobrego w jakiej pustej uliczce poczęstowania towarzysza i obdarcia go następnie...
Boule-qui-roule wsunął rękę pod bluzę do kieszeni spodni i otworzył duży wyostrzony nóż, z którym się nie rozłączał nigdy, a który nie raz już służył mu w ważnych okolicznościach.
— Byłeś mi zawsze dotąd wiernym przyjacielem — mówił, bawiąc się nożem — liczę zatem, że i teraz dopomożesz w robocie.
W miarę jak Boule-qui-roule i pan de Credencé oddalali się z bulwarów, liczba zapóźnionych zmniejszała się coraz bardziej.
Teraz zaledwie w rzadkich przerwach, napotykali jakiego, szukającego przygód obywatela, albo pijaka, czepiającego się muru.
Nakoniec nic już nie przerywało samotności głuchych i pustych uliczek, w które bandyta poprowadził swojego towarzysza.
Było około pierwszej po północy.
Boule-qui-roule zatrzymał się nagle, przy zbiegu trzech uliczek.
Bystre spojrzenie przekonało go, że wszystkie były zupełnie puste.
— Miejsce dobrze obrane, — pomyślał — i galopem się na pewno załatwię.
Jednocześnie odwrócił się do hrabiego.
— Nie możesz pan nadążyć?... — zapytał.
Od pół godziny pędzisz jak lokomotywa... Możesz się doprawdy pochwalić swojemi nogami... masz je chyba na sprężynach!...
— Chodzę tak zawsze gdy sam idę i nie pomyślałem wcale o tem, że pan tego nie potrafisz... Należało się było zatrzymać!... Ale niech pan za to odpocznie trochę... Niechaj pan usiądzie pa chwilę...
— Niezła rada... — odrzekł hrabia i zaimprowizował sobie, nie zbyt co prawda wygodne siedzenie.
Tego właśnie pragnął Boule-qui-roule.
Wyciągnął z kieszeni małą fajeczkę, nałożył ją, zapalił i zaczął się przechadzać koło hrabiego w ten sposób, iż był to przed nim to znów za nim, aby zupełnie odwrócić jego od siebie uwagę.
Skoro osądził, że dopiął celu, wyjął nóż, podniósł rękę do zadania ciosu i przeszedł za hrabiego, który siedząc tyłem, bawił się od niechcenia laseczką.
Gdyby kto był świadkiem tej sceny, byłby z pewnością powiedział o panu Credencé, że jest człowiekiem zgubionym...
Tak samo rozumiał Boule-qui-roule.
Uważał sprawę za zupełnie skończoną i drżał z rozkoszy, na myśl o bogatym łupie, jaki wkrótce zdobędzie.
Zaledwie trzy kroki oddzielały go od mniemanego Regulusa...
— Nic nie zdoła już teraz przeszkodzić zbrodni.
Boule-qui-roule powtarzał to sobie z przekonaniem.
Można więc sobie wyobrazić jego ździwienie i przerażenie, gdy hrabia skoczył naraz na równe nogi, stanął przed nim i zaczął wywijać młynka swoją laseczką...
— To cud doprawdy!... — mówił sobie bandyta — boć przecie ten człowiek, nie mógł widzieć co się działo po za jego plecami...
Boule-qui-roule mylił się najzupełniej...
Nie zauważył, że płomień gazowy, umieszczony o jakie dziesięć lub dwanaście kroków, odbijał najdokładniej oczom pana de Credencé sylwetkę mordercy.
Hrabia, nie zwracał z początku uwagi na dziwaczny cień małej figurki odbitej na trotuarze, ale gdy spostrzegł, że ręka owej figurki uzbraja się w długi nóż, odgadł od razu co się święci.
Wiemy już jakiem było następstwo tego odkrycia...
Boule-qui-roule ździwiony, ogłupiały w pierwszej chwili, odzyskał natychmiast przytomność umysłu...
Sytuacya wydała mu się krytyczną...
Zawahał się na sekundę co zrobić, ale jego dzikość połączona z chciwością, wzięła górę nad roztropnością.
Ufając swojej nadzwyczajnej sile rzucił się jak jaguar na swoję zdobycz...
Doznał znowu najfatalniejszego niepowodzenia...
Laska hrabiego zdruzgotała prawą rękę Boule-qui-roula i wytrąciła zeń nóż, który odleciał o jakie piędziesiąt kroków...
Jednocześnie bandyta, dostał silne uderzenie w brzuch, stracił równowagę i padł jak długi na bruk.
Nieprzyjemne uczucie otrzeźwiło go z oszołomienia.
Kolano oto pana de Credencé naciskało mu piersi a ostrze sztyletu łechtało niemiło po gardle.
— Czy chcesz mnie zabić?... — szeptał głosem zmęczonym.
— Zasłużyłeś przecie na to nędzniku!... — odpowiedział hrabia — daruję ci jednak życie tym razem nie przez litość bynajmniej, ale dla tego, że mi potrzebny jesteś, że potrzebuję, ażebyś mnie poprowadził do pana Raymonda. No, podnoś się i marsz przedemną, a nie zapominaj, że cię mam na oku, że mam sztylet w mojej lasce i że za najmniejszem podejrzanem poruszeniem, przeszyją cię jak psa na wylot!...
— O! niema się pan czego obawiać... — szeptał Boule-qui-roue, powstając — mam przecie strzaskaną rękę...
— Nie rękę lecz łeb powinienem był ci zgruchotać łotrze.
— Chodźmy!...
Bandyta ruszył nie odpowiedziawszy ani słowa, ale ta druga połowa drogi lubo daleko krótsza, potrzebowała na przebycie daleko więcej czasu.


XII.
U Pawła Niquet.

Nareszcie dwaj mężczyźni przybyli do zakładu Pawła Niquet.
Nie ma nikogo, coby chociaż ze słuchu nie znał tego sławnego zakładu, z którym mógł rywalizować jeden chyba tylko zakład pod „Białym Królikiem” w Cité.
W owej epoce, kiedy tajemnicze obyczaje paryzkie bardzo były w modzie, wszyscy niemal mówili o szynku Pawła Niquet...
Tylko, że z pomiędzy tych, którzy go z taką drobiazgową dokładnością opisywali, bardzo mało kto odważył się zwiedzić go osobiście..
Zakład wspomniany składał się z ogromnej sali opartej na kilku filarach, oświetlonej kinkietami zamiast gazu i uczęszczanej przez właściwego rodzaju publiczność.
Klientela Pawła Niquet składała kię prawie wyłącznie z gałganiarzy, złodziei i włóczęgów z pod rogatek paryzkich; jednem słowem z ludzi bez dachu i ogniska.
Gałganiarze przewyższali fachy inne i stanowili tu stronnictwo arystokratyczne.
Trzymali się tylko ze sobą — i zdaleka od zwierzyny, na którą polowała policya.
Wymagali, aby szanowano ich i pozycyę ich socyalną: — pili umiarkowanie gdy przebrali miarkę, brali się za czupryny, ale tylko między sobą i unikając wszelkich za grubych skandalów...
Inni goście, nie szli bynajmniej tym śladem.
Przyczyniali więcej hałasu niż dochodu, przy pierwszej lepszej okazyi, dopuszczali się burd i bójek nieraz krwawych, a czubili się tak zawzięcie, że służbie Pawła Niqueta z trudnością przychodziło poskramiać ich i wyrzucać na ulicę.
Oprócz gości powyższych, nie należących bynajmniej do śmietanki towarzystwa, bywali w zakładzie Pawła Niquet, goście całkiem inni, zostawiający pieniędzy dużo a przychodzący z ciekawości...
Prawie co noc trafiali się tu artyści, literaci, ludzie dystyngowani, którzy chcieli na własne oczy przekonać się o tem, o czem słyszeli lub czytali.
Przebierali się oni za robotników i przybywali w towarzystwie aktorek z małych teatrzyków, ubranych jak gryzetki.
Zachowywano dla tej publiki pewną liczbę gabinetów oszklonych, pozasłanianych z wewnątrz firankami, z po za których mogli widzieć wszystko co się działo w wielkiej sali...
Za te gabinety płacono drogo, ale koszt się opłacał.
W żadnem innem miejscu Paryża, nie można by zobaczyć coś dziwniejszego i straszniejszego, nad to, co się przedstawiało oczom ciekawych w sali Pawła Niquet...
Całe życie nie można było zapomnieć wrażenia, jakiego się tu doświadczało.
Było to rzetelnie trzecie podziemie piekła paryzkiego. Malarz tworzyłby prawdziwe arcydzieło, — przenosząc na płótno i tę źle oświetloną salę i te twarze i te postawy i łachmany tych ludzi wybladłych, co zapijali na stojący wino i wódkę dobrze pieprzem zaprawne.
Boule-qui-roule i hrabia weszli do szynkowni...
Pan de Credencé lubo zwiedził dopiero co szynkownię „Pod ściętym kłosem” i szulernię „La Rigolade” uczuł dziwne jednak uczucie jakiegoś obrzydzenia, zaraz skoro próg tutejszy przestąpił.
Boule-qui-roule opatrzył sobie jak mógł strzaskaną rękę owinąwszy ją starą chustką, ale sądząc z wyrazu twarzy, cierpieć musiał okropnie.
Jakieś dzikie błyski wypadały mu z oczu, gdy je zwracał na swego towarzysza a błyski te wyrażały dokładnie straszną obietnicę zemsty.
— Czekam... — rzekł z cicha hrabia widząc, że towarzysz jego zatrzymuje się z pewnem wahaniem.
— Nie będziesz pan czekał długo...
Wmieszał się w tłum — i po chwilowem poszukiwaniu, zaczepił wysokiego nadzwyczajnie chudego chłopaka, który przysiądz można, że nie był gałganiarzem.
— Rozprawiał z nim coś bardzo żywo wskazując na hrabiego.
— Zrobiłem wszystko co do mnie należało — odezwał się nareszcie do tego ostatniego. — Oto jest Graindorge, porozumiej się pan z nim bo reszta mnie już nie obchodzi...
I wśliznął się w tłum niby wąż, wcale nie czekając ha odpowiedź pana de Credencé...
Graindorge — ponieważ tak nazywano wysokiego chudego chłopaka — zbliżył się do hrabiego i przez parę sekund przypatrywał mu się uważnie... Następnie podniósł rękę zaciśniętą z jednym tylko wakązującym palcem do góry.
Pan de Credencé odpowiedział takim samym gestem, tylko z tą różnicą, że podniósł dwa palec zamiast jednego.
Potem zaczęli obaj rozmowę, która nie była niczem więcej jak tylko wymianą pewnych umówionych haseł.
— Przechodzę... — rzekł Graindorge.
— Widzę... — odpowiedział hrabia.
— Co takiego?...
— Złoto i banknoty.
— Idzie...
— I dobrze idzie...
— Dobrze, — szepnął Graindorge, należysz do nas... Więc chcesz się zobaczyć z panem Raymondem?...
— Tak... po to tu tylko przyszedłem...
— Idzie ci o coś ważnego?...
— Bardzo ważnego i bardzo pilnego.
— Ale bo pan Raymond jest bardzo zajęty obecnie.
— Zaczekam aż będzie wolny... czy to potrwa długo?...
— Sam doprawdy nie wiem... Jest to zajęcie, które jak się domyślać wolno, zależy od wielu rzeczy...
— Czy pan Raymond jest tutaj w zakładzie Pawła Niquet?...
— Naturalnie...
— No więc powiedz mu, że jestem i niechajże się spieszy.
— Jakże się pan nazywasz? — zapytał Graindorge.
— Regulus... — odpowiedział hrabia.
— Regulus?... a to dopiero nazwisko... Regulus?.. a toż tylko do wyrzucenia za drzwi!... Ale mniejsza!... to nie moja rzecz... powiem Raymondowi, że się pan Regulus niecierpliwi...
Graindorge oddalił się ze śmiechem a pan de Credencé zobaczył jak wszedł niebawem do jednego z gabinetów.


XIII.
Pan Raymond.

Wysoki i chudy Graindorge powrócił po chwili do pana Credencé.
— No i cóż?... — zapytał ten ostatni, — widziałeś pana Raymonda?
— Ma się rozumieć...
— Powiedziałeś mu moje nazwisko?...
— Powiedziałem mu: Regulusowi spieszy się bardzo i to w bardzo ważnej sprawie...
— Cóż odpowiedział?...
— Odpowiedział żebyś pan zaczekał...
Hrabia poruszył się niecierpliwie.
Graindorge ciągnął dalej:
— A czy dostanę na piwo?
Pan de Credencé, pomimo zirytowania, że osoba do której miał interes, nie spieszy się wcale, wyjął sztukę drobnej monety i rzucił na wyciągniętą rękę chłopaka.
— Dziękuję bardzo... — rzekł Graindorge chowając pieniądze do kieszeni, wypiję za pańskie zdrowie i uprzedzę pana jak przyjdzie kolej na niego...
Upłynęło z dziesięć minut.
Raul dla zachowania pozorów, kazał sobie podać szklankę wódki i udawał że pije...
Naraz poczuł rękę na swojem ramieniu i posłyszał jakiś głos po za sobą:
— Dobry wieczór, Regulusie!... cóż, czy zdrów jesteś mój drogi?... — i zaraz ten sam głos szeptał po cichu tak żeby nie być przez nikogo posłyszanym:
— Jestem na rozkazy pana hrabiego i bardzo pana przepraszam, iż kazałem czekać na siebie...
Pan de Credencé odwrócił się żywo i zobaczył obok siebie grubego, nizkiego człowieka, brzydkiego jak śmierć a uśmiechniętego dobrodusznie.
Mały ten człowieczek, ubrany nędznie, w starej wełnianej czapce, w wielkich butach z grubemi miękkiemi podeszwami, podobnym był do tych żebraków patentowanych, najczęściej ślepych lub udających tylko ślepotę, jakich spotyka się pod kościołami z miseczką w ręku, szepcących urywane głowa pacierza.
Osobistość tę nasi czytelnicy znają bardzo dobrze.
Przedstawiliśmy ją już na początku tego opowiadania, pod nazwiskiem p. André Bontems i przedstawiliśmy w chwili, gdy tylko co się powiesił w lasku Bulońskim i został oderżnięty przez nieznajomego, co także myślał o samobójstwie.
Pan André Bontems chciał zabić najpierw w pojedynku swojego wybawcę, a następnie zaproponował mu przy śniadaniu, żeby razem z nim zamieszkał i żył z jego majątku.
Otóż ten pan André Bontems, albo raczej pan Raymond — pozostawimy mu to ostatnie nazwisko aż dopóki okaże się to potrzebnem — był to człowieczek mały, z karkiem bawołu, z wielkiemi łapami, ogromnemi nogami — a brzydki śmiertelnie.
Wybierzcie najzdolniejszych aktorów paryzkich i każcie im znaśladować fizyonomię pana Raymonda, a z pewnością żaden nie podejmie się tego.
Pan Raymond był to pień oryginalny, wycięty przez naturę.
A jednakże pan Raymond, taki jakim go opisujemy, był właśnie tym bohaterem metamorfozy, o którym pan de Credencé opowiadał pani Castella, był tym którego hrabia tytułował prawdziwym Proteuszem paryzkim.
— Jestem na rozkazy pana hrabiego, — powtórzyła dziwaczna postać z nadzwyczajnem uszanowaniem, w którem łatwo było dopatrzeć ironię.
— Mam z panem do pomówienia — rzekł Credencé.
— Mówił mi to właśnie Graindorge, a że kazałem czekać na siebie panu hrabiemu, przepraszam go za to stokrotnie.
— Masz pan czas?...
— Mam!... i gotów jestem słuchać z całą uwagą.
— Nie możemy jednak rozmawiać w pośród tego oto tłumu...
— Bezwątpienia... Pan hrabia pozwoli więc pójść może ze mną?...
— Gdzie pan chcesz mnie prowadzić?...
— Ot... bardzo blizko... Do jednego z gabinetów.
— No to prowadź proszę...
— Za chwilę pan Raymond i hrabia siedzieli naprzeciw siebie.
Dymiący kinkiet na ścianie oświetlał gabinet, a jego światło odbijało w zatłuszczonych szybach wychodzących na ogólną salę.
— Czy pan hrabia pozwoli sobie czem służyć? — zapytał z wielką nieśmiałością Raymond.
— Bardzo dziękuję!... — odpowiedział Raul. — Od dwóch godzin szukam pana, a każdy z moich etapów, to jakaś knajpa obrzydliwa, na wspomnienie której robi mi się doprawdy niedobrze.
— Święta prawda, — szepnął Raymond, — ale cóż kiedy jesteśmy za bardzo daleko od bulwaru Włoskiego, od kawiarni Angielskiej i od Tortoniego... Gdybyśmy się znaleźli w mojem skromnem mieszkaniu, jestem pewny, że pan hrabia raczyłby przyjąć szklaneczkę tokaju, albo mrożonego Teneryffa... Posiadam wcale ładny zasób butelek zasługujących na szacunek a to co się w nich znajduje, nie byłoby niegodnem ust pana hrabiego.
— Czy na prawdę panie Raymondzie, posiadasz swoję piwnicę?
— Posiadam panie hrabio.
— To może jesteś smakoszem?...
— Nie zapieram się tego wcale panie hrabio... Lubię dobry stół i dobre stare wina... a nawet jedyna to dla mnie przyjemność, skoro z moją figurą i z moją twarzą — nie mogę mieć pretensyi do podobania się kobietom.
— Dla takiego bogacza jak pan, wszystko stoi otworem! — zawołał śmiejąc się hrabia, a Raymond potrząsnął głową przecząco.
— Wiem, że istnieją i takie dla których złoto jest wszystkiem, ale ten rodzaj syren nie pociąga mnie ku sobie... A zresztą nie jestem bogatym.
— Co też pan mówisz panie Raymondzie... myślisz że ci uwierzę?... wiem dobrze że jesteś milionerem.
— Chciałbym nim być panie hrabio ale niestety tak nie jest... Ciężkie teraz bardzo czasy i muszę dobrze się napracować, ażeby uczciwie zarobić na życie.
— No, no, kochany Raymondzie wprowadzasz mnie z podziwienia w podziwienie!...
— Nie rozumiem doprawdy zdziwienia pana hrabiego. Czy dla tego się panu dziwnym wydaje, że wspomniałem o piwnicy?
— Może i trochę dla tego... nie wiedziałem że taki facecyonista z cie bie.
— Nie umiem żartować, nie myślę wcale o żartowaniu i wyrażam się jak najszczerzej i jak najpoważniej w świecie.
— Ale ba!...
— Tak panie hrabio i zaraz się z tego wytłomaczę: Uczciwość jest rzeczą względną i ten co w oczach ludzi uchodzi za skończonego łotra, zasługuje nieraz zdaniem mojem na uznanie i pomnik...
— Na pomnik w znaczeniu angielskiem, to jest na szubienicę, — mruknął przez zęby hrabia, głośno zaraz dodał: — jakże u dyabła rozumiesz to kochany panie?...
— Najprościej w świecie... Ja oto naprzykład, ja który to mówię, uprawiam dla tego, ażeby uczciwie zarobić na życie, kilka przemysłów źle rozumianych i źle uważanych, kilka przemysłów, które w oczach sprawiedliwości nie cieszą się opinią pochlebną. Zapytaj pan o mnie sądów... Odpowiedzą ci bez wahania, żem jest łotrem skończonym, a jednak dotrzymuję jaknajskrupulatniej przyrzeczeń, spełniam z najskrupulatniejszą sumiennością wszystkie zobowiązania przyjęte względem spólników i klientów moich. Mam więc chyba wobec tego prawo nazywania się uczciwym, bo jestem pod tym względem lepszym od bardzo wielu tych, co głośno cnotę swoję wychwalają!...
— Brawo! kochany Raymondzie!... brawo!... — wykrzyknął pan de Credencé ze śmiechem, — potrafiłbyś pan być doskonałym adwokatem!...
— O! gdybym był przywdział czarną togę i biret, umiałbym bodaj wygadać się z łatwością. I byłbym z pewnością energicznym, byłbym szczerym w moich sprawach i nieraz wypowiedziałbym ostre słowa prawdy całemu bodaj ministeryum! Wierzaj mi pan że mówię szczerze!... Adwokatura może właśnie była mojem powołaniem. Na nieszczęście, człowiek nie wie nigdy naprzód co mu sądzono i spostrzega się dopiero wtedy, gdy już nie czas mu się cofać...
Raymond przerwał na chwilę.
— No!... ale za długo zajmuję się sobą — pomówmy teraz o panu panie hrabio i o tem co pana do mnie sprowadza.


XIV.
Regulus i Raymond.

— Interes jaki mnie tu sprowadza, powtórzył pan de Credencé, — jest bardzo ważny, jak się pan sam na pewno tego domyślasz.
— Naturalnie że się domyślam, gdyby bowiem nie chodziło o coś wyjątkowo ważnego, nie szukałbyś mnie pan po nocy aż w tej tutaj knajpie. Nie widzieliśmy się od bardzo dawna, boś pan o mnie zapomniał panie hrabio i miałbym powód uskarżać się nawet na to...
— Przebywałem za granicą.
— A czyż to powód ażeby nie dać o sobie wiadomości, swojemu wiernemu Raymondowi?
Pan de Credencé poruszył się niecierpliwie.
— Powróćmy proszę do naszego interesu, — powiedział.
— Bardzo chętnie... O cóż więc idzie panie hrabio?...
— O testament...
— Trzeba go chwycić przemocą?
— Wcale nie.
— Czekam zatem na objaśnienia.
— Zaraz opowiem wszystko.
Fizyognomia Raymonda, która od samego początku rozmowy wyrażała uprzejmość nadzwyczajną, teraz zmieniła się nagle.
Naraz stała się zimną jak kamień, miała wygląd jak u sędziego, który jest o winie podsądnego przekonany ostatecznie.
Pan de Credencé zaczął:
— Muszę zaznajomić pana przedewszystkiem z biegiem różnych okoliczności odnoszących się do tego, czego chcę żądać od pana.
Raymund kiwnął głową protekcyjnie.
— Osoba, względem której dopuszczono się wielkiej niesprawiedliwości, jest kobietą zasługującą na wielkie względy i współczucie...
— Takie uczucia, — przerwał a Raymond, — żywi dla niej zapewne pan hrabia...
— Z tobą kochany Raymondzie, będę zupełnie szczerym i wszystko nazywać będę po imieniu...
— Zobowiąże mnie pan tem bardzo...
— Jestem kochankiem osoby, o której mówić pragnę...
— Domyśliłem się tego gdym się dowiedział, że to kobieta młoda i ładna... Do jakiej klasy towarzyskiej należy wybranka pana hrabiego?....
— Do najwyższej...
— Nazwisko jej?... Pytanie moje nie jest zapewne niedyskretne, skoro prędzej czy później...
— Nazywa się margrabina Castella...
Przez kilka sekund Raymond zdawał się szukać czegoś w pamięci.
— Nic sobie nie przypominam.. — i bodaj, że po raz pierwszy słyszę to nazwisko....
— To bardzo prawdopodobne... — odpowiedział pan de Credencé — nie mogłeś pan mieć nigdy żadnego stosunku z Castellami...
Pan Raymond potrząsnął głową.
— O! panie hrabio... — ilu jest w Paryżu ludzi wysoko położonych, honorowych, zasłużonych ludzi, którzy według wszelkiego prawdopodobieństwa, nie powinni nie mieć ze mną do czynienia... — a których jednakże znam doskonale... — zacząwszy od pana hrabiego de Credencé, z którym mam honor rozmawiać w tej chwili.
— Zgadzam się na to — odpowiedział kochanek Joanny — utrzymuję jednakowoż, że margrabia de Castella nie należał do ludzi tego rodzaju...
— I tą razą masz pan słuszność, ponieważ nawet nazwisko jego jest mi nieznane. Ale proszę mów pan dalej panie hrabio...
— Margrabina była piękną jak anioł i trochę kokietką — margrabia był nadzwyczaj zazdrosny...
— To konieczne... — szepnął Rayemond.
— Znalazł, że pobyt w Paryżu jest za bardzo niebezpiecznym dla jego żony i zaczął z nią podróżować...
Gruby człowieczek wzruszył pogardliwie ramionami.
— Najgłupszy sposób!... — mruknął — ale... wszyscy mężowie są do siebie jak dwie krople wody podobni... — wyobrażają sobie, że zmieniając powietrze, unikną katastrofy koniecznej a jak świat starej... zapominają, że to co napisane musi się spełnić bezwzględnie!... — Komukolwiek przeznaczono na świecie rolę nieszczęśliwego męża, ten będzie nim choćby nie wiem jakie przedsiębrał przeciwko temu środki...
— Ależ kochany Raymondzie — wykrzyknął śmiejąc się hrabia — cóż to za dzika znowu filozofia.
— Nie wierzę w cnotę kobiet, a że posiadam rozum logiczny i nic przed sobą nie ukrywam... — wiedziałem coby mnie czekało w razie ożenienia i nie chciałem nigdy zrobić tego głupstwa...
— To bardzo rozsądnie z twojej strony i margrabia Castella, byłby bardzo dobrze zrobił, gdyby był rozumował tak samo i tak samo postępował...
— Założyłbym się, żeś hrabia w drodze się zapoznał z jego żoną.
— I wygrałbyś zakład mój drogi...
— Miałem zatem najzupełniejszą racyę w tem wszystkiem, co mówiłem przed chwilą...
— Nie mogę spierać się oto... — Zobaczyłem hrabinę przypadkowo... uderzyła mnie jej piękność, zakochałem, się szalenie i po pewnym czasie stałem się najszczęśliwszym z ludzi...
— A margrabia?...
— Margrabia uważał mnie za najlepszego swego przyjaciela, bo umiałem mu się przypodobać, dzięki czemu pomimo całej podejrzliwości, nie dostrzegał co się koło niego działo...
— Tak być koniecznie musiało... — ale czy długo był ślepym?...
— Kilka miesięcy jednakże...
— Potem otworzyły mu się oczy!...
— Przypadkiem, albo raczej przez nieostrożność naszę...
— Cóż się stało?... Czy znalazł się właściwie?... z godnością?...
— Nie znalazł się rzeczywiście wcale...
— Ah! do dyabła!... więc wybuchnął!...
— Wybuchnął ale po cichu... po kryjomu... bez hałasu, bez skandalu, nie przypuszczając nikogo do tajemnicy... Znieważył mnie śmiertelnie...
— Policzek!... — wykrzyknął Raymond.
Hrabia kiwnął głową.
— To bardzo brzydki wypadek... — mruknął interlokutor Raula.
— Rozumiesz dobrze, — odpowiedział ten ostatni, — że pojedynek stał się nieuniknionym.
— Rzeczywiście, stał się nieuniknionym.
— Spotkanie zostało wyznaczone na następny dzień rano, przyczem margrabia, chcąc zapewne uniknąć domysłów uwłaczających jego honorowi, zdecydował, że będziemy się bić bez świadków...
— Bez świadków?... a to co za nierozwaga?...
— Powtarzam ci, że taką była jego wola...
— Biliście się na pałasze zapewne?
— Byłbym chętnie przyjął pałasze, ale margrabia wybrał pistolety.
— Oto szlachcic, co prawdziwie nie dbał o życie.
— Nie wiem, ale wiem, że mu chodziło bardzo o to aby mnie zabił... Miał opinię dzielnego strzelca i o czterdzieści kroków dwanaście razy z rzędu asa wystrzelał...
— Niebezpieczny przeciwnik!...
— Nie łudziłem się też wcale i uważałem się za straconego, jeżeli Castella będzie miał prawo pierwszego strzału.
— Smutna to pewność!...
— Margrabia, któremu jako wyzwanemu, służyło prawo dyktowania warunków, zdecydował, że jeden z nas, policzy głośno do trzech i że zaraz obaj wystrzelimy jednocześnie...
— Wyborny to sposób na to, ażeby zamiast jednej, były dwie ofiary!...
— O świcie stawiliśmy się na schadzkę, zajęliśmy stanowiska i pociągnęli supełki aby wiedzieć, który z nas ma rachować... — Przypadek mnie do tego wyznaczył...
— To była dobra przepowiednia...
— Zapewne, bo we trzy sekundy później, margrabia padł nieżywy z roztrzaskaną głową...
— A pan hrabia nie byłeś wcale rannym?...
— Pan Castella, nie strzelał wcale...


XV.
Warunek.

Raymond się uśmiechnął:
— Widzę co to było... — margrabia zajęty myślą o swojem nieszczęśliwem pożyciu małżeńskiem, opóźnił się z pociągnięciem za kurek, a pan hrabia zanadto się pospieszył.. — Szczerze panu winszuję!... — widocznie sprzyja panu gwiazda szczęśliwa!... — Opowiadanie pańskie interesuje mnie zresztą nad wszelki wyraz, i proszę pana najuprzejmiej, mów pan wszystko dalej... — Co się stało po śmierci pana Castella?...
— Powróciłem do miasta... — udałem się do hotelu, — uprzedziłem margrabinę o tem co się stało; następnie chcąc uniknąć wszelkich usprawiedliwień z władzą sądową, zapakowałem naprędce walizy, wsiadłem na kolej, a nazajutrz byłem już w Paryżu...
— Dawno to temu?... — zapytał Raymond.
— Piętnaście dni zaledwie, — odpowiedział hrabia.
— A cóż się stało z margrabiną, po pańskim odjeździe?...
— Margrabina nie straciła bynajmniej głowy... była obecną na pogrzebie męża... płakała ile potrzeba było, przybrała się w grubą żałobę, a dopełniwszy wszelkich formalności, wsiadła na kolej i także pojechała do Paryża...
— Gdzie już też zapewne przybyła?...
— Przed kilku godzinami zaledwie, a teraz kochany Raymondzie, teraz kiedy znasz całą historyę mojej znajomości z margrabiną, przechodzę do najważniejszej rzeczy, to jest do testamentu.
— Do testamentu pana Castella zapewne?...
— Zgadłeś... Margrabia postąpił, bardzo względem swojej żony niegodnie...
— Doprawdy?... — szepnął z uśmiechem Raymond.
— Zanim opuścił hotel, ażeby się stawić na spotkanie zemną, napisał testament, zaadresowany do jednego ze swoich przyjaciół w Paryżu, którym zrujnował zupełnie margrabinę...
— Wydziedziczył ją więc zupełnie?...
— Najzupełniej.
— A tymczasem młoda dama nie posiada żadnego osobistego majątku?...
— Posiada coś, ale bardzo mało...
— Wiele?...
— Dwakroć sto tysięcy franków... Nędzota.
— Czy margrabia bardzo był bogatym?...
— Obrzydliwie...
— Wieleż mógł mieć dochodu?...
— Co najmniej ze dwa miliony...
— O, do dyabła!... okrągła sumka i jest czego pożałować... Rozumiem, że pani margrabina musi się wściekać ze złości...
— Była zrozpaczoną... ale ją uspokoiłem dziś wieczór jak mogłem...
— Jakże to?...
— Mówiłem jej o tobie, o twojej zręczności nadzwyczajnej i obiecałem że przyjdziesz jej z pomocą, że ją wyciągniesz z kłopotu...
— Możeś pan źle zrobił przyrzekając.
— Dla czego?
— Dla tego, że jak panu o tem wiadomo, nie podejmuję się niczego, dopóki nie mam przekonania, że będą mógł coś zrobić...
— Interes jaki ci proponuję, jest interesem bardzo pewnym...
— Nie wiem jeszcze...
— Ale ja cię zapewniam...
— Pozwoli pan hrabia, że sam będę sądzić w tej rzeczy... Zanim powezmę zamiar stanowczy, musisz mi pan odpowiedzieć dokładnie na różne moje pytania...
— Jestem gotów uczynić to w tej chwili...
— Najprzód testament zaadresowany był do przyjaciela, cóż się z nim tedy stało?...
— Jest w pewnem ręku.
— W jakim ręku?...
— W mojej kieszeni...
Raymond śmiać się zaczął.
— Ha! ha! ha!... widocznie piękna dama spodziewała się katastrofy i uznała za stosowne zeskamotować korespondencye!...
— Na szczęście swoje... — podpowiedział Raul, — bo bez tego wszystko byłoby stracone.
— Pokaż mi pan ten dokument...
Pan de Credencé wyjął z kieszeni kopertę i podał ją Raymondowi.
Grubas rozłożył papiery i uważnie przypatrywał się im przez kilka minut.
Raul nie spuszczał z niego oczu, ciekawy wyczytać coś z jego twarzy.
Ale wiemy już, że na tej twarzy nie odbijało się żadne wrażenie.
— Zalecam uwadze i pismo i podpis, — powiedział pan de Credencé, jedno i drugie zdaje mi się bardzo łatwem do naśladowania...
— Nie ma pisma, któregoby nie można znaśladować, — odpowiedział Raymond obojętnie.
— Dla czegoż więc przed chwilą powątpiewałeś o skutku?
— Nie myślałem o skutkach materyalnych naśladowania, co jest dla wprawnej ręki bagatelą... Jakoż obowiązuję się chętnie, znaśladować pański podpis tak, że pan go pierwszy nie poznasz...
— O cóż więc właściwie idzie?...
— O rezultaty sprawy... Nie biorę się nigdy do działania aż dotąd, dopóki nie mam najzupełniejszej pewności, że nie narażę się w następstwie ani na żaden proces, ani na żadne gadaniny z przyczyny sfałszowanych dokumentów... Czy mam taką pewność w tym razie?.. .oto w czem leży kwestya...
— Jakże ja ci to wyjaśnię?...
— Bardzo prosto, bo nikt prócz naturalnych spadkobierców margrabiego, nie miałby możności zakwestyonować testamentu.
— Bezwątpienia... — wykrzyknął hrabia.
— Otóż, czy Castella miał czy nie miał naturalnych spadkobierców... — ciągnął Raymond. — Mogę przypuszczać że ich miał, skoro rozporządził cały majątek na rzecz zakładów dobroczynnych. Chodzi jednak o stanowcze przekonanie się, czy przypuszczenie to prawdziwe jest, czy tylko prawdopodobne....
Pan Castella nie miał żadnej zgoła rodziny, — odrzekł pan de Credencé.
— Ale pewnym pan jesteś tego?
— Najpewniejszym... — W chwili kiedy to mówię, Castellowie nie istnieją już wcale... Margrabia Gaston był jedynym przedstawicielem tego szlachetnego rodu, pochodzącego z Wenecyi i wieki całe błyszczącego tam w całej świetności...
„Ojciec margrabiego, skazany przez rządy austryackie na powieszenie za przestępstwo polityczne, uciekł do Francyi, zamieszkał z żoną i synem w Prowancyi i umarł już bardzo dawno...
„Margrabina jego żona umarła w Auteuil przed niespełna sześciu laty...
„Ostatni potomek patrycyuszów weneckich, skończył w moich oczach przed piętnastu dniami, wśród okoliczności jakie opowiedziałem, mogę więc uroczyście zapewnić pana, że rodzina ta całkiem wygasła i, że co zatem idzie, niema nikogo coby mógł narazić nas na dochodzenia i procesy.
Raymond zamyślił się przez chwilą.
— No, jakże — odezwał się hrabia — decydujesz się czy nie?...
— Dobrze — odpowiedział Raymond — zrobię co sobie życzysz...
— Tak to lubię!... — wykrzyknął pan de Credencé — spodziewałem się tego po tobie! — Nie pozostaje nam jak tylko ułożyć się... w tej delikatnej kwestyi.
— W jakiej?...
— Jakie warunki pan postawisz?...
— Czy hrabia mówisz o warunkach przedwstępnych?...
— Naturalnie.
— To wcale nie z panem hrabią będziemy traktować o tem...
— A z kimże?..— zapytał z ogromnym ździwieniem Raul.
— Z samą panią margrabiną, kochany panie — odpowiedział Raymoad z uśmiechem.
— Czy na seryo?
— Uważam to za najlepsze...
— Nie... stanowczo nie... kobiety tego stanowiska co margrabina, nie zajmują się osobiście podobnemi sprawami.
— Nie przeczę że tak bywa zazwyczaj, ale nie jest to przecież przepisem niewzruszonym...
— Co znaczy ta dziwna fantazya?...
— Dobrześ hrabia powiedział... — To rzeczywiście fantazya... — to kaprys, to chęć zobaczenia z blizka margrabiny, damy wielkoświatowej, a w dodatku prześlicznej kobiety; bo to fakt, że pani margrabina musi być bardzo... bardzo ładną, skoro taki don Juan jak hrabia, człowiek tak jak pan zepsuty powodzeniami paryskiemi, tak się do niej zapamiętale przywiązał!...
— No dobrze... dobrze... ale cóż jej pragniesz powiedzieć?...
— O! bądź pan hrabia zupełnie spokojny... potrafię z pewnością znaleźć się i wysłowić przyzwoicie.. — Chociaż pochodzę ze skromnej sfery, chociaż dzieckiem będąc nie wysiadywałem na kolanach hrabianek i księżniczek, pani margrabina uzna mnie z pewnością za gentelmana...
— Nie wiem czy pani Castella, zgodzi się na pańską fantazyę czy kaprys... zwłaszcza, że jest w żałobie i nie przyjmuje nikogo!...
— Dajże pan pokój z tem nieprzyjmowaniem nikogo — zawołał Raymond, parskając śmiechem. — Nie ma drzwi na tym świecie, wierzaj mi pan, któreby się nie otworzyły na rozcież przed milionami...
Ponieważ pan de Credencé milczał, Raymond mówił dalej zdejmując czapkę i z ironicznym uśmiechem skłaniając się hrabiemu:
— Zresztą jak się panu hrabiemu podoba!.. Jeżeli bóstwo pańskie jest rzeczywiście za dużą damą, ażeby raczyło zobaczyć się z taką nędzną jak ja istotą, to nie mówmy więcej o tem!... Nie potrzebuję zakłócać spokoju niepocieszonej wdowy po margrabim Castella... Owszem niechaj zażywa błogiej ciszy i niech w tej ciszy opłakuje i męża i jego milionów... — Zwracam panu list i testament... postąp pan z nim jak uważasz za właściwe; co do mnie żałuję tylko że straciłem kawał czasu na marne.
Wypowiedziawszy to, Raymond wstał i zabierał się do wyjścia z gabinetu.
Raul zatrzymał go za rękę.
— No... no... jesteś pan zanadto znowu obraźliwym, cóż u licha! możemy się przecie porozumieć...
— Jeden jest tylko na to sposób... Pan hrabia powinien wiedzieć, żem jest jako statua żelazna z siły a jako orzeł z oporu... Jak raz postawię jaki warunek, zły czy dobry, nie ustąpię zeń z pewnością.
— Ha.. skoro tak... to ja muszę ustąpić, — odpowiedział Raul, — czegóź wymagasz zatem?...
— Zaanonsuj pan moję wizytę pani margrabinie Castella!...
— Dobrze, zaanonsuję.
— Przyjmie mnie pani margrabina?...
— Przyjmie...
— A kiedy?...
— Kiedy ci się żywnie podoba... chociażby jutro nawet zaraz...
— Proszę o adres?...
— Ulica Madelaine, hotel Wilsona...
— Dobrze... teraz podejmę się wszystkiego, możesz pan zupełnie liczyć na mnie.


XVI.
Spotkanie.

Hrabia załatwiwszy się z Raymondem, opuścił czemprędzej szynkownię a zaledwie uszedł z jakie dziesięć kroków w ciemnej uliczce, potrącił nagle o jakąś postać, co szła szybko naprzeciw niego.
— Głupie bydle!... nie możesz uważać, — krzyknął.
— Toś ty bydle!... — krzyknął pogardliwie nieznajomy.
Rozłoszczony pan de Credencé podniósł laskę do góry.
Ale przyszło mu na myśl, że kłótnia i bójka nocna z jakimś nieznanym obdartusem, może być niebezpieczną.
Wzruszył więc tylko ramionami i chciał ruszyć w swoję drogę.
Ale nieznajomy nie zdawał się być skorym do ustąpienia.
Zastąpił ponownie drogę hrabiemu i zaczął wyzywająco:
— Hej... obywatelu, a to co znowu znaczy?... dla czegoż to zaczepiasz spokojnych ludzi, którzy ci nic złego nie zrobili a potem nie chcesz się rozprawić z nimi?... A wartoby przecie rozgrzać się na taki czas... chyba że do wszystkich dyabłów, nie jesteś wcale człowiekiem, żeś jest niczem po prostu... niczem!...
— Głupcze jakiś, — fuknął pan de Credencé, odpychając natręta od siebie, — odejdź precz!... radzę ci szczerze!...
— Nie odejdę nędzny tchórzu, dopóki cię jak się należy nie oskubię...
— Puszczaj mówię ci po raz ostatni, — rzekł hrabia, — i miej się na baczności, bo jestem uzbrojony!...
— Nie obawiam się twojej broni!... Żebyś nawet miał cały arsenał w kieszeni, tobym ci również nic z niego nie zostawił, jakem Larifla....
Pan de Credencé wysunął z laski koniec sztyletu i czekał na najmniejszą choćby zaczepkę czynną ze strony przeciwnika.
Ale posłyszawszy wymienione nazwisko, począł się śmiać i schował sztylet.
— Aj! ty biedny kochany Larifla, zwaryowałeś chyba czy co!... co za szczególny ogarnął cię zapał wojowniczy, że chcesz mordować najlepszych swoich przyjaciół?...
— Przyjaciele moi mają swoje nazwiska... — wybełkotał wysoki blady chłopak, — a ty jakże się nazywasz?...
— Oj! głupcze! głupcze!... a toż ja Regulus jestem...
Larifla odskoczył i zaczął się bić silnie w piersi...
— O! ośle jakiś!... — zaczął wołać, ośle przeklęty, cóżeś ty chciał zrobić, chciałeś napaść na swojego dobroczyńcę?.. Zasługujesz na naukę i błagam cię, Regulusie, ażebyś mnie dobrze wygrzmocił po plecach...
— Nie ma potrzeby... — odpowiedział pan de Credencé, ciągle się śmiejąc.
— Dla czego nie ma potrzeby?... — powtarzam ci, że zasłużyłem na tęgie wały...
— A ja ci jednak daruję...
— Darujesz?...
— Naturalnie...
— Naprawdę?...
— Jakem Regulus!...
— I nie odbierzesz mi mojej pensyjki?...
— Wcale...
— Regulasie, chcesz wiedzieć co o tobie myślę... — Wiem, że ci o to nie chodzi... ale ci powiem jednakże... — Ty jesteś olbrzymem wspaniałomyślności!... jesteś czemś niesłychanem... — jesteś jakby bożek jakiś, brakuje ci tylko piedestału, a ja ci stawiam go w mojem sercu!...
— Zkąd u licha znajdujesz się tutaj? — zapytał hrabia, ażeby przerwać zapał Larifla — sądziłem, że jesteś gdzieś w okoliły Chateau d’Eau.
— Tak sobie przyszedłem.
— A mówiłeś mi, że masz iść do handlującej cukierkami, która cię oczekuje....
— Przyjacielu, dotknąłeś krwawej rany...
— Dla czego?...
— Moja kochanka jest niewierną...
— Pewnym tego jesteś Larifla?...
— Przekonałem się na własne oczy!... — Miejsce moje zajął strażak... — Qj! kobiety! kobiety!... — Wtedy powiedziałem sobie: — nie — nie warto się martwić... — pójdę do Pawła Niquet’a i tam się rozerwę trochę — powiedziałem tak i tak zrobiłem — a ty mój przyjacielu, czy też jesteś zadowolonym, czy Boule-qui-roule zarobił uczciwie twoje pieniądze?...
— Boule qui-roule chciał mnie zamordować podstępnie...
— Czy to być może?... żartujesz chyba!...
— Mówię ci tak jak było...
— Zamordować cię chciał!... ale cóż to za okropność?... ależ dla czego?... za co?...
— Ażeby mnie ograbić...
— A! łotr... a niegodziwiec... mordować mojego przyjaciela!... Wybacz, ale spodziewam się, żeś mu dobrze karku nakręcił...
— Jednem uderzeniem laski strzaskałem mu tylko rękę.
— To źle, to za mało... Takiej nikczemnej bestyi trzeba było łeb urwać, ażeby więcej nie gryzła... Wystrzegaj się Boule-qui-roula!... Skoro się tylko wyliże, będzie szukał okazyi ażeby ci się odwdzięczyć. Mogę ci ręczyć za to i dla tego powtarzam, wystrzegaj się Boule-qui-roula...
— Będę się miał na ostrożności, bądź o to całkiem spokojny.
— A cóż Raymond?... ten łotr drugi?...
— Widziałem się z nim przed chwilą.
— Czy jest u Pawła Niquet?...
— Tak.
Larifla cofnął się gwałtownie.
— O! skoro on jest jeszcze tutaj, to ja co tchu uciekam. Do widzenia niezrównany Regulusie... do widzenia przyjacielu i bracie...
Larifla wykręcił się na pięcie.
Pan de Crédencé powstrzymał go jednem słowem.
— Pozostań... — rzekł.
Wysoki, blady młodzieniec zatrzymał się w tej chwili.
— Chcesz abym pozostał?... — zapytał.
— Tak, proszę cię o to...
— Bo będziesz mi potrzebnym.
— Doskonale!..,.
— Błogosławię przypadek, który cię na moję drogę sprowadził, — ciągnął hrabia, — bo będę potrzebował pewnej przysługi od ciebie... Spodziewam się że mi jej nie odmówisz?...
— Myślę że nie wątpisz o tem wcale, mój dobroczyńco!... Mów Regulusie!... mów prędko o co chodzi, a jeżeli ci nawet krew moja potrzebną się okaże, wierzaj, żem ją gotów przelać za ciebie!... — wykrzyknął z zapałem Larifla.
— Zachowaj swoję krew dla siebie, — odpowiedział z uśmiechem Credencé. — bo nie masz jej wcale za dużo — idzie tu o co innego.
— A o cóż takiego?...
— O Raymonda!...
— Aj! do dyabła! — mruknął Larifla i ostygł w zapałach nagle.
— Raymond siedzi jeszcze u Pawła Niquet, ale zdaje mi się, Że go tam nic już nie zatrzymuje i, że wyjdzie lada chwila.
Larifla znowu się poruszył jak gdyby chciał uciekać.
Hrabia prawił dalej:
— Ukryjesz się niedaleko od wyjścia, tak abyś widział wychodzącego Raymonda... Po ubiorze poznasz go łatwo. Pójdziesz więc za nim w takiej odległości, abyś go nie stracił z oczu, ale abyś mu nie dał także zauważyć, iż jest przez ciebie śledzonym. Zobaczysz gdzie będzie wchodził, zanotujesz numer domu i ulicę — i powrócisz potem do mnie... Zrozumiałeś?...
— Ha! hm! — mruknął Larifla w miejsce odpowiedzi.
— Co to znaczy?... — zapytał hrabia, — czyżbyś się naprawdę wahał?...
— O! nie, nie... ja się nigdy nie waham, — odpowiedział Lerifla, — ale stanowczo odmawiam...


XVII.
Szpiegowanie.

Pan de Credencé oniemiał z podziwienia.
— No, Larifla, — zawołał po chwili, wytłomacz mi się dla czego?...
— O to mi właśnie idzie tylko, ażebym się mógł wytłomaczyć.
— Musiałeś mnie bodaj nie zrozumieć, musiałeś źle bodaj wytłomaczyć sobie moje żądanie...
— Zrozumiałem je doskonale... kazałeś mi śledzić za Raymondem aż dotąd, dopóki nie wlezie do swojej dziury.
— No tak...
— A ja właśnie zrobić tego nie chcę i nie mogę...
— Dla czego?...
— Dla przyczyn bardzo ważnych, mnie tylko wiadomych... Nie chcę się mieszać do niczego zgoła cokolwiek Raymonda dotycze... Upiekłby mnie on narożnie... a chodzi mu bardzo o moję skórę...
Hrabia poruszył się niecierpliwie.
— Słucham cię i uszom własnym nie wierzę... jakto... ty co przed chwilą oddawałeś mi krew swoję!...
— Jeszcze raz ci ją najchętniej oddaję... — odrzekł Larifla.
— Pod warunkiem że nie przyjmę tej ofiary!... — wykrzyknął Raul wzruszając ramionami.
— Ma się rozumieć, — mruknął blady młodzieniec.
— Słuchaj, — rzekł pan Credencé, uważaj na to co ci powiem.
— Obiecałem ci rentę stałą...
— Obiecałeś prawdziwy mój przyjacielu, pamiętam to i jestem ci wdzięczny nieskończenie...
— No... więc daję ci teraz do wyboru jedno z dwojga...
— Co takiego?...
— Cofnę rentę jeżeli nie zechcesz wyśledzić Raymonda, — zwiększę ją o dwadzieścia franków zaraz płatnych, jeżeli spełnisz moje żądanie.
Larifla poskrobał się w ucho
— Ponętne to; bo ponętne...
— A zatem?...
— Ma się rozumieć przystają... Jeżeli mnie spotka jakie nieszczęście, jeżeli Raymond mnie uśmierci, zapłacz nad mojemi popiołami...
— Więc Raymond jest zdaniem twojem taką bardzo niebezpieczną bestyą?...
— Jest najniebezpieczniejszym i najzjadliwszym ze wszystkich zwierząt na świecie...
— Cóż on ci zrobił takiego?
— To moja tajemnica.
— Nie możesz mi jej powiedzieć?...
— Nigdy!... zabiorę to z sobą do grobu.
Pan de Credencé zaczął się śmiać całym głosem.
— Przyjacielu Larifla, powinieneś był zostać aktorem... byłbyś niezrównanym w melodramatach.
— Ba... mówiono mi już nieraz o tem, — odpowiedział młody człowiek ponuro, — ale cóż...
— Niepotrzebnie tracimy czas, — przerwał hrabia, — Raymond może wyjść lada chwila... leć zatem na stanowisko...
— Dobrze... idę... ale... dawaj dwadzieścia franków.
— Masz i postaraj sprawić się dobrze.
— Bądź spokojnym, wcale nie napróżno wyrzucasz swoje pieniądze.
Larifla postąpił naprzód kilka kroków, ale cofnął się zaraz znowu.
— Ale.. ale... gdzież cię znajdę, — rzekł, — żeby ci zdać sprawę z wyprawy, jeżeli z niej powrócę żywy?...
— Skoro tylko Raymond wyjdzie, ja udam się do Niqueta i tam w gabinecie będę czekał na ciebie.
— Dobrze.
Larifla opuścił swojego interlokutora i zajął pozycyę pod sklepem na wprost szynkowni.
Zakładowi Pawła Niqueta wolno było być całą noc otwartym.
Słabe światło wychodziło z po za brudnych szyb i zaledwie wchód oświetlało, druga więc strona ulicy pogrążona była w najzupełniejszej ciemności.
Niepodobna było ażeby Raymond mógł wyjść nie zauważony przez Larifla, tak samo, jak niepodobna było aby tamten mógł zauważyć wystającego na posterunku młodego bandytę.
Pan de Credencé oparty o mur, o trzydzieści kroków od szynkowni, zaledwie mógł rozeznać miejsce, w którem ustawił się Larifla.
Upłynęło z pięć minut czasu.
Jakiś szarawy cień człowieka opuścił szynkownię i drobnym krokiem przeszedł zwrócony tyłem do Raula.
Zaraz potem drugi cień zarysował się po drugiej stronie ulicy.
Pierwszy cień był gruby i nizki.
Drugi długi, cienki, przejrzysty prawie.
Pierwszym był pan Raymond, drugim Larifla.
Pierwszym zwierzyna a drugim strzelec.
Tylko, że zwierzyna nabawiała w tym razie strzelca ogromnej trwogi.
Skoro Raymond i Larifla zniknęli zupełnie, pan de Credencé wszedł do zakładu.
Kazał otworzyć ten sam gabinet, w którym przed chwilą naradzał się z Raymondem, a że chłód i wilgoć nocna dały mu się we znaki, kazał podać sobie grzanego wina, lubo miał obrzydzenie do wszystkich napojów podawanych w miejscach podejrzanych.
Po chwili chłopiec bufetowy postawił na stole przykrytym zatłuszczoną ceratą — wazę dawniej platerowaną, teraz wytartą do czerwoności a napełnioną dymiącym napojem z mocnym zapachem gwoździków i muszkatołowej gałki.
Cienkie kawałki cytryny pływały po wierzchu.
Przejęty szacunkiem dla gościa, który kazał sobie służyć takim drogim napojem, chłopak odezwał się z pokorą:
— Oto biszot co się nazywa obywatelu, sam go przyrządzałem, cukru wcale nie żałowałem, i przysiągłbym, że w wielkich bulwarowych kawiarniach; nie przyrządziliby nic tak wyśmienitego. To prawdziwy balsam na żołądek. Jeżeli się pan znasz na tem, to mi serdecznie podziękujesz.
Pan de Credencé wytarł szklanką, nalał w nią czerwonego płynu, ale skoro pierwszy łyk pociągnął, poczuł drapanie w gardle i zakasłał się okrutnie.
— Do licha, — mruknął, — widocznie mam nieprzyjaciół tutaj!... Uwzięli się na moje życie... Borgia, Exili, la Brinvilliers, byli świętymi wobec tych trucicieli!... Obawiam się czy przeżyję!...
Uspokoiwszy się trochę, odsunął się od stołu i oparł o ścianę.
Zapalił cygaro, i ukołysany szmerem dochodzącym z sali, zdrzemnął niebawem.
Ten stan senności fizycznej i moralnej, który jednakże nie był ani snem, ani czuwaniem, trwał z pół godziny, gdy naraz drzwi się głośno i otworzyły.
Credencé podniósł głowę, zobaczył przed sobą indywiduum wysokie, chude, którego nie mógł rozpoznać zrazu.
— Kto to? — zawołał.
— Co? nie poznajesz mnie? odpowiedział zapytany piskliwym głosem.
— Jakto? to ty nieszczęśliwcze? — pytał ździwiony pan de Credencé.
— Niestety.. to ja... nieszczęśliwy...
Rzeczywiście był to Larifla, ale w jakim stanie okropnym.
Twarz jego zazwyczaj bardzo blada, pokryta była cała pręgami, sinemi i czerwonemi, z których gdzie niegdzie krew się sączyła.
— Co to znaczy?... pytał hrabia ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, — co ci się stało takiego, powiadaj żywo! Larifla rzucił się na taboret i zamiast odpowiadać zaczął jęczeć okrutnie...
— No — powiedzże na koniec kto cię uraczył w ten sposób! powtarzał Raul do najwyższego stopnia zaciekawiony. Gadajże prędko!...
— Niestety!... niestety!... zostałem zeszpecony do końca życia!... krzyknął Larifa z rozpaczą... Stałem się teraz prawdziwem monstrum, paskuctwem całego świata!...
— Ależ nie wierz temu — zaręczam ci, że za tydzień nie pozostanie ci ani znaku, odezwał się uspokajająco hrabia.
— Mówisz tak, ale tak nie myślisz... O! moja uroda... moja uroda!... Stracone wszelkie nadzieje!... Jestem zeszpecony na wieki!... Tak się podobałem kobietom, miałem coś tak pociągającego w oczach... a teraz... mogę się jako potwór pokazywać za dwa sous na jarmarku!... Nie!... ja chyba sobie łeb rozbije o ścianę!... Aj złoczyńco Regulusie, toś ty mnie przyprawił o to nieszczęście!...


XVIII.
Przypadek.

Hrabia de Credencé jak już wspomnieliśmy o tem w rozdziale poprzednim, wywierał ogromny wpływ na istoty w rodzaju Larifla.
To też ażeby tego ostatniego, przyprowadzić do winnego sobie uszanowania, skinął nakazująco ręką i ostro zawołał:
— No, no, dosyć tych głupstw!... — Chcę wiedzieć co się stało i to natychmiast.. — Czy wpadłeś w jaką zasadzkę?... czy cię kto napadł?... powiadaj zaraz...
Larifla nie stawiał już żadnego oporu tylko — zapewne dla orzeźwienia się porwał stojącą wazę z napojem i wychylił go do ostatniej kropli.
— Muszę przyznać zawołał, że to wcale dobrze robi!... Wyśmienite, po królewsku przyrządzone... to prawdziwy balsam na żołądek!... Ho! ho!... ty sobie dogadzasz Regulusie! — Jeżeli chcesz oddam ci się chętnie w kuracyę...
— Czujesz się zatem lepiej?...
— O! nawet... daleko lepiej...
— Zatem możesz mnie już zadowolnić i opowiedzieć co ci się przytrafiło. Słucham...
— Opowiadanie nie będzie długie, ale wcale nie będzie wesołe... Oto cała rzecz w dwóch słowach...
Poznałem od razu doskonale tego łotra Raymonda, gdy wyszedł od Pawła Niquet i poszedłem za nim niebawem.
— Wiem o tem, — przerwał hrabia — bo widziałam was obudwu...
— Z początku wszystko szło jak najlepiej, bo niedołęga nie szedł prędko, a ja postępowałem za nim o dwadzieścia pięć kroków trzymając się zawsze muru, ażeby ukryć się w razie potrzeby...
„Dreptaliśmy tak przez kwadrans, i mówiłem już sobie, że uczciwie a bez mozołu zarobiłem trochę grosza, gdy na raz na rogu ulicy zobaczyłem stojący mały powozik, podobny do fiakra...
„Złoczyńca Raymond, zbliżył się do tego powoziku i nie odezwawszy się ani słowa do stangreta, co mnie przekonało, że to nie był fiakr zwyczajny, otworzył drzwiczki i wsiadł.
„Stangret nie zapytał wcale gdzie jechać, ale podciął konia i ruszył z miejsca.
„No, to mi wcale nie na rękę... pomyślałem, Regulus dał mi dwadzieścia franków, żebym się dowiedział gdzie się pan Rajmund udaje, muszę się więc koniecznie o tem dowiedzieć, bobym zniesławił na nic swoję imię.
„I zacząłem lecieć.
„Koń pędził jak gdyby mu kto szpilkę wpakował.
„Ja gnałem, jak ten co czuje za sobą policyę.
„Ażeby nadążyć za powozem, potrzeba mieć nogi sarnie, aleć wygrałem przecie pierwszą nagrodę na wyścigu w workach będzie temu lat ze cztery.
„Wyciągałem tedy kopyta i dogoniłem powozik.
„Uczepiłem się resora — dałem się wlec przez chwilę — a potem wdrapałem się i uwiesiłem z tyłu powozu.
„A był już wielki czas potemu, — bo zabrakło mi tchu zupełnie i nie mógłbym był już postąpić ani dwudziestu kroków nawet.
„Fiakr pędził jakby nigdy nic, a ja mówiłem sobie:
„— I odpocznę bardzo ślicznie i przybędę na miejsce razem z panem Raymondem.
„Z tyłu powoziku, tak jak we wszystkich powozach, było maleńkie okienko.
„Otóż naraz, kiedy się najmniej tego spodziewałem, słyszę tłuczące się szkło na drobne kawałeczki...
„Zgadnij co się stało!...
— Jakże chcesz ażebym odgadł? — odpowiedział hrabia z niecierpliwością — opowiedz mi... będzie daleko lepiej...
„— Otóż to szkło było z tej małej szybki...
„Zrozumiałem, że jest źle i chciałem zeskoczyć na bruk.
„Ale do wszystkich piorunów, już było na to zapóźno.
„Ten zapowietrzony Raymond, ten łotr, ten bandyta, któremu odgryzłbym nos z przyjemnością, wyciągnął łapę przez otwór — uchwycił mnie za kołnierz jak żelaznemi kleszczami i przytrzymał na miejscu...
„Jednocześnie stangret odwrócił się do mnie, a przewyższałem na nieszczęście o całą głowę pudło powozu...
„Nędznik nie przestając jechać okładał mnie batem przynajmniej jakie pięć minut, a okładał tak, że będę to pamiętał całe życie...
„Myślałem, że zaślepłem!... kręciłem się, szamotałem, krzyczałem i piałem jak kogut ze złości — ale nikt mnie nie usłyszał, nikt mi nie przybył z pomocą.
„Nakoniec Raymond puścił kołnierz mojej bluzy...
„Padłem wznak na bruk w tej chwili.
„Fiakr zatrzymał się zaraz.
„Raymond wysiadł i zbliżył się do mnie.
„Widziałem, albo raczej przeczuwałem, że idzie, ale że nie miałem siły się bronić, nie dawałem znaku życia...
„Łajdak kopnął mnie w twarz dwa razy.
„Na szczęście miał miękkie buty... — gdyby był miał twarde podeszwy, byłby mi łeb roztrzaskał napewno.
„Słyszałem potem jak mruknął.
„— Z każdym, coby mnie chciał szpiegować, urządzę się zawsze w ten sam sposób!...
„I oddalił się pewny, że już nie żyję i wsiadł z powrotem do powozu.
„Podniosłem się, gdy już turkotu kół słychać nie było i przywlokłem się tutaj.
„Teraz już wiesz tyle co i ja...
„Widzisz, że nie miałem wcale szczęścia i, że nie miałem racyi nie chcąc się mieszać do Raymonda... To nie człowiek... to dyabeł...
„Mam nadzieję, że wewnątrz nie uszkodził mnie szkodliwie, ale mi fizyognomię sponiewierał tak okrutnie, że niepodobna się będzie nigdy pokazać na oczy kobietom.
„Ale trudno, co się stało to się już nie odstanie — nie mówmy więc już o tem... Czy nie dobrze by było na pocieszenie napić się czego?...
— Może chcesz jeszcze porcyę tego ciepłego wina, skoro ci tak smakowało przed chwilą.
— Spodziewam się że chcę!...
— No to każ podać sobie...
Larifla nie kazał sobie tego powtarzać i niezadługo drugą porcyę biszotu postawiono na stole.
Podczas gdy Larifla zapijał, hrabia tak mówił:
— Nie powiodło ci się mój biedny chłopcze i niczego się nie dowiedziałem...
„No, ale trudno — robiłeś co mogłeś... — nie twoja wina że się nie udało! Zostałeś pobity pracując dla mnie, należy ci się więc wynagrodzenie... Oto masz jeszcze dwadzieścia franków... Użyj tej sumy na kompresy do buzi — to ci dobrze zrobi na pewno... No łap... prędko i zgrabnie!...
Larifla skoczył i schwycił w locie ze zręcznością małpy sztukę złota, jaką mu rzucił hrabia.
— A! daję słowo, że to prawdziwa przyjemność, dać się poszarpać dla ciebie. Gdybyś był nawet synem zagranicznego monarchy, który przebrał się aby mieć możność szukania przygód i wrażeń, nie byłbyś wspaniałomyślniejszym... za tę cenę Regulusie, sprzedam ci całą swą skórę po kawałku!... Co do tych kompresów... to nie ma głupich... Gęba niech się sama goi, ja wolę wzmacniać żołądek, bo to daleko więcej znaczy.
— Rób sobie co ci się podoba... Mnie obchodzi to tylko, abyś nie zapominał o naszej umowie i żebym każdej chwili mógł liczyć na ciebie...
— O! bądź zupełnie spokojny mój przyjacielu... Należę całkiem do ciebie i gdy Regulus powie: — Zabijaj... — Larifla odpowie: — morduj!...


XIX.
Klejnot.

Po tych ostatnich słowach van de Credencé i Larifla, opuścili zakład Pawła Niqueta.
Hrabia powrócił do dzielnicy cywilizowanej, jego zaś kamrat, pokrzepiony dostatecznie ciepłem winem i filozoficznie już patrzący na ślady batów na twarzy, podążał lekkim krokiem do swojej zwykłej siedziby... przyśpiewując sobie jakąś zwrotkę popularną.
Pozostawmy go w spokoju, a zobaczmy co się stało z Raymondem, gdy pozostawił Larifla na bruku.
Dziwna osobistsść, którą pan de Credencé nazywał Proteuszem paryzkim, wsiadła naturalnie napowrót do swojego powoziku.
Stangret pochylił się z kozła i zapytał:
— No co kumie, skończyliście z dryblasem?
— Uraczyłem go tak... — odpowiedział zapytany — że wątpię czy się podniesie, a napewno wiem, że nie przyjdzie mu już ochota, aby mnie szpiegować...
— Poznałeś go?...
— Doskonale...
— Któż to taki?...
— Ten sam głupiec Larifla, który już raz oberwał odemnie porządnie, za to, że się wtrącał do moich interesów...
— Widocznie pierwsza lekcya nie wiele poskutkowała...
— Ta druga z pewnością jednak poskutkuje...
Ruszyli dalej i nie zatrzymali się już, aż przed drzwiami umieszczonemi w murowanym parkanie przy ulicy Amandiers-Papincourt.
Raymond wysiadł, powóz zaś zawrócił szybko i odjechał.
Grubas wyjął z kieszeni klucz, otworzył furtkę i wszedł do dużego ogrodu w aleję z drzew tak gęstą, iż zupełnie ciemno w niej było.
Przy końcu tej alei, długiej mniej więcej na sto pięćdziesiąt kroków, znajdował się nizki mały domek.
Domek ten znają juź czytelnicy nasi.
Byliśmy w nim w towarzystwie pana Andrea Bontems i Maksyma, owego tajemniczego młodego człowieka z ulicy du Rocher i z lasku Bulońskiego.
Raymond zakręcił kluczem i nacisnął sprężynę, która otworzyła bardzo silne i skomplikowane zamki.
Skoro się drzwi otworzyły, wszedł do przedpokoju, zapalił ślepą latarkę stojącą na stołku obok paczki zapałek — wziął tę latarkę i wyszedł znowu do ogrodu, zamiast jednak pójść w cienistą aleję, szedł tuż pod murem, aż do wejścia do jednej z grot kamiennych, tak modnych przy końcu ośmnastego i na początku dziewiętnastego stulecia.
W głębi tej groty pod szeroką prostą ławką drewnianą, znajdowała się zupełnie ukryta, duża płyta kamienna z kółkiem po środku żelaznem.
Raymond odsunął ławkę, chwycił za kółko, uniósł z łatwością płytę i ukazały się schody z kamieni zupełnie dobrze utrzymane.
Ośm tych schodów prowadziło do korytarza sklepionego, dosyć szerokiego, długiego na stóp dwanaście i zakończonego mocnemi jak więziennemi drzwiami drewnianemi.
W poprzek tych drzwi znajdowało się łóżko żelazne, na którem spał wysoki i barczysty mężczyzna, mający dwa rewolwery obok siebie.
Mężczyzna ów sen miał tak lekki, że przelatująca mucha zrywała go na równe nogi.
Na szmer, jaki sprawiał Raymond odsuwając kamień, obudził się, usiadł na łóżku i chwyciwszy rewolwery zawołał:
— Kto tam? odpowiadaj, bo strzelę!...
— To ja Klejnocie — odparł żywo Raymond, świecąc latarką.
— A! to pan... — czyż to już dzień?...
— Nie jeszcze — jest najwyżej trzecia godzina rano, muszę jednak jeszcze tej nocy pomówić z młodymi ludźmi...
Klejnot podniósł się i odsunął łóżko, ażeby zrobić przejście grubemu.
Tymczasem Raymond pytał:
— Jakże się mają młodzieńcy?...
— Ni tak ni owak... — odpowiedział zapytany. — Nie jestem co prawda doktorem, wątpię jednak ażeby pociągnęli długo...
— Tak ci się zdaje?
— Tak panie...
— Z czego to wnosisz?...
— Z tego co widzę.. — Chłopaki w oczach się jak to mówią zmieniają — wyschli jak śledzie, apetytu wcale nie mają, a trawi ich gorączka okrutna. Litość doprawdy bierze patrzeć się na nich!
— Skarżą się?...
— O! wcale sobie tego nie żałują...
— Cóż mówią?...
— Utrzymują, że zginą, jeżeli będziesz pan wymagał od nich ścisłego spełnienia warunków... Mówią, że skoro się z panem godzili, nie wiedzieli do czego się zobowiązują, mówią, że umrą z pewnością i zgniją wpierw mim się doczekają majątku na jaki skusić się dali...
— Trzeba się im było pierw namyśleć — nie ciągnąłem ich przecie gwałtem... — nigdy nikogo nie zmuszam...
— To rzecz pewna i dowiedziona.,.
— O cóż im głównie chodzi?...
— Chcieli by wyjść... bo powtarzają nieustannie, że jeżeli zgodzi się pan aby choć przez godzinę odetchnęli świeżem powietrzem, to by się czuli jak zmartwychwstali i pracowali gorliwiej.
— A ty ich słuchasz?...
— Naturalnie, bo nie jestem przecie głuchy...
— I myślisz zapewne, że mają zupełną racyę?...
— Ani myślę, ani nie myślę, pozwalam im mówić co im się podoba, nie przeczę, bo nie chcę przyprowadzać ich do wściekłości... Czy nie mam racyi?...
— Masz... masz... ale pamiętaj, że położyłem w tobie najzupełniejsze zaufanie i że nie przebaczyłbym ci najmniejszego nieposłuszeństwa, najmniejszej nieroztropności...
— Ależ nie ma oto obawy przecie!...
— Pamiętaj żeś mi winien życie... że głowa twoja byłaby bezecnie spadła na szafocie przed trzema laty...
Ponura twarz „Klejnota” pobladła pod gęstym zaniedbanym zarostem.
— Do wszystkich dyabłów — zawołał — nie przypominaj mi pan o tem...
— Przeciwnie, będę ci to przypomniał — odpowiedział Raymond — ażebyś rozumiał dobrze jakiego posłuszeństwa bez granic żądam od ciebie...
— Ależ rozumiem! przysięgam, że rozumiem to doskonale...
— Zgubiłbyś się bez ratunku, — ciągnął Raymond, — zgubiłbyś się nieodwołalnie, jeżelibyś zaniedbał się w dozorowaniu młodych ludzi, których ci powierzyłem... Mam zapieczętowane w kopercie wszystkie dokumenty dowodzące, żeś jest mordercą zegarmistrza z Courbevoi. Koperta zaadresowaną jest do prokuratora cesarskiego...
Klejnot drżał jak w febrze, zęby mu dzwoniły, wargi zsiniały.
Raymond zaledwie powstrzymywał się od śmiechu.
— Wyobraź sobie radość pana prokuratora, gdyby naraz ujrzał się w posiadaniu ptaszka, który dotąd wymykał się tak zręcznie przed poszukiwaniami policyi!... Otóż jeżeliby młodzieńcy, któremi zanadto się interesujesz, potrafili się ztąd wydobyć, w dwie godziny potem koperta byłaby w ręku prokuratora...
Po chwilowym przestanku Raymond mówił znowu:
— No odpowiedzże mi teraz, czy ci wypada zezwolić na przechadzkę pansyonarzom, ażeby stan ich zdrowia polepszyć?
— Wolałbym im we łby wypalić od razu!... — wykrzyknął Klejnot zgnębiony.
— I to trzebaby zrobić koniecznie, gdyby ci się wymknąć chcieli.
— O! tego nie obawiam się wcale, Biedne chłopaki wcale nie myślą o tem, bo wiedzą dobrze, że sześciu takich zgniótłbym w jednej swojej łapie...
— Doskonale! — odparł Raymond, nie potrzebuję więc obawiać się niczego?
— Niczego zgoła!... Możesz pan spać spokojnie!... ja nie zapomnę tego coś mi pan mówił... Chcesz pan wejść do nich nieprawdaż?...
— Potrzebuję koniecznie...
— W tej chwili panu otworzę...


XX.
Babylas i Gedeon.

„Klejnot” ubrany był w długą kapotę z niebieskiego sukna z mosiężnemi guzikami.
Wyjął z kieszeni ogromny klucz i włożył go w zamek drzwi co zamykały korytarz.
Klucz dobrze nasmarowany oliwą, obrócił bez najmniejszego zgrzytu i drzwi otworzyły się niebawem.
Podziemie do którego wszedł Raymond z zapaloną w ręku latarką, przedzielone było przepierzeniem na dwie połowy.
Zamiast drzwi, była tylko ciężka portyera.
Lubo światło dzienne nie dochodziło tu nigdy, a powietrze dostawało się otworem wywierconym w kamieniach, nie był to loch jednakże więzienny.
Ściany pokrywały jasne tapety, a umeblowanie chociaż skromne, dostatnie było i wygodne.
Pierwsza przegroda była rodzajem pracowni.
Stały w niej dwa duże biurka a na każdem paliła się lampa z umbrelką z zielonej materyi.
Na jednem biurku rozłożone były wszystkie narzędzia potrzebne dla drzewo i miedziorytnika.
Pomiędzy temi narzędziami, obok małej prasy ręcznej, leżał z tuzin biletów bankowych francuzkich i angielskich.
Drugie biurko zawalone było piórami różnego rodzaju, atramentami różnych kolorów i pieczątkami różnych form.
Z paru otwartych pudełek wyglądały paczki biletów pokrytych różnemi hieroglifami.
Raymondowi światło latarki wydało się niedostateczne, zapalił więc obydwie lampy.
Zasiadł w szerokim fotelu stojącym przed pierwszem biurkiem i zaczął bacznie śledzić najpierw gołem okiem a następnie przez powiększającą lupę, dwie tabliczki miedziane, na których snać mistrz artysta, wyrznął wzory biletów bankowych.
Wpatrywanie się trwało z górą dziesięć minut.
Egzaminator to się uśmiechał z zadowoleniem, to znów ściągał lekko brwi.
Napatrzywszy się nareszcie dowoli, wstał, przeszedł do drugiego biurka i zaczął się znów z niemniejszą uwagą przypatrywać wekslom i mandatom.
— No... No... — mruknął przez zęby, — wcale, wcale nieźle... Za rok najbogatsi bankierzy francuzcy i europejscy, będą wobec mnie biedakami
Po tej uwadze, która go napełniła niewymowną radością, wstał, wziął latarkę, uchylił ciężkiej zasłony i wszedł do drugiego przedziału, będącego sypialnią obitą perską materyą i bardzo elegancko umeblowaną.
Dwa łóżka ustawione jedno za drugiem, zajmowały całą ścianę przedziału.
Na tych łóżkach spali dwaj młodzieńcy, snem tak twardym, że ani otwierające się drzwi, ani światło latarki nie przebudziło ich wcale.
Jeden był blondyn — a brunet drugi.
Zdawali się być mniej więcej w jednym wieku i mogli mieć od dwudziestu ośmiu do lat trzydziestu.
Regularne ich twarze, którym niej brakowało pewnej nawet dystynkcyi, wyglądały bardzo blado i były nadzwyczaj wychudłe.
Oczy mieli podsiniałe a przy ustach zmarszczki.
Włosy gęste bardzo na skroniach, znacznie na czubkach głów przerzedziały.
Brody, których widocznie nie dotykała nigdy brzytwa, spadały im aż na piersi.
I jeden jak drugi — mieli na sobie czerwone flanelowe koszule.
Raymond przypatrywał im się przez chwilę, nareszcie głosem donośnym, jak trąba sądu ostatecznego, zawołał:
— No Babylas, no Gedeonie, wstawajcie przyjaciele!... mamy do pomówienia ze sobą...
Młodzi ludzie zbudzeni tak nagle, zerwali się z łóżek i osłupiałym wzrokiem patrzyli na Raymonda, którego zrazu poznać nie mogli.
— Czy to dyabeł? — szepnął jeden z nich, myśląc że śni jeszcze.
Raymond posłyszał to i zaczął się śmiać na głos cały.
— Dyabeł?... — powtórzył, — nie moje chłopaki, nie dyabeł... ale może blizki jego kuzyn. Babylas nie tak bardzo znowu się myli.
— A!... to pan panie Raymondzie, odezwał się z kolei Gedeon.
— Tak — to ja kochane dziecko, to ja, a że mi się bardzo spieszy, nie dajcie czekać na siebie długo... Nie potrzebujecie się zupełnie ubierać... tak tylko aby prędzej...
Gedeon i Babylas wyskoczyli z łóżek i zaczęli zbierać porozrzucane ubrania.
Powiedźmy zaraz naszym czytelnikom, że Babylas był brunet, a Gedeon blondyn.
Podczas gdy się ubierali — Raymond mówił tymczasem:
— Słuchajcie no moje chłopaki, co to mi Klejnot opowiadał o was przed chwilą?... Nie chciałem doprawdy wierzyć, tak mi się to wydało nieprawdopodobnem. Klejnot mówił mi, że tracicie większą część czasu na skargi i wyrzekania!.. To nie ma najmniejszego sensu i bodaj że on chyba nie wie co mówił...
Gedeon i Babylas nic nie odpowiedzieli...
— Cóż to, czyście zaniemówili obadwa?... czy też nie wiecie co mi odpowiedzieć?... Jakże, mam wierzyć, czy nie temu co mi Klejnot powiedział?...
Babylas wziął na odwagę:
— Tak panie Raymondzie, Klejnot mówił ci zupełną prawdę...
— Więc narzekacie na mnie?
— Na pana nie, ale sami na siebie. Przeceniliśmy nasze siły wchodząc w układy z panem...
— Zdaje mi się, — odrzekł Raymond z ironią, — że te warunki, takie niby zabijające, pozwalają wam żyć jednak dotąd...
— Ładne mi życie, — mruknął ponuro Gedeon, — przypatrz nam się pan tylko, wyglądamy jak z grobu wyciągnięci!...
Młody człowiek mówiąc to nie przesadzał wcale a wcale, obaj wyglądali jak widma.
Raymond widział to doskonale, ale co go to obchodziło?...
— Moi kochani przyjaciele, — rzekł, wasza szczerość zachęca mnie również do szczerości i oto oświadczam, że uważam was za bardzo śmiesznych i raz chcę skończyć z temi waszemi reklamacyami bez sensu... Czego odemnie żądacie?...
Babylas zabrał głos:
— Nic tak nadzwyczajnego: — prosimy tylko o zwolnienie nas z układów, jakiemi jesteśmy związani ze sobą... Zrzekamy się korzyści, jakie mieliśmy osiągnąć za dotrzymanie zobowiązań, nie żądamy nawet ażebyś nam pan zapłacił za ten czas cośmy tu pracowali...
— Jednem słowem, życzycie sobie aby się ztąd wydobyć za jaką bądź cenę!...
— Tak, bo chcemy żyć... a tutaj umieramy...
— Pragniecie wolności, chociążby bez jednego sous w kieszeni!...
— Tak... wolności... nie tylko wolności, bieda nie przestrasza nas wcale...
Raymond uśmiechnął się ironicznie.
— O! moi poczciwi chłopacy, jaką wy, jak się pokazuje, macie paskudnie krótką pamięć...
— Jakto?... co pan chcesz przez to powiedzieć?...
— Muszę postąpić z wami jak w sztuce teatralnej, w której osobistość główna opowiada drugim to, o czem oni sami wiedzą najdoskonalej. Ale niech i tak będzie, przez ten czas zanim się ubierzecie, sprobuję rzucić światło na pewne fakta spełnione. Babylas, zaczynam od ciebie...
— Ależ... panie Raymondzie.
— Cicho smarkaczu!... pamiętaj nie otwierać ust, chyba gdy cię o co zapytam. Czem byłeś kiedy przypadkiem poznałem się z tobą?...
— Trzecim dependentem notaryusza.
— Jaką brałeś pensyę?...
— Ośmset franków.
— Czy miałeś wtedy kochankę?...
— Miałem niestety.
— Jak się nazywała?...
— Grandinette’a.
— Kobieta ta, która zresztą kochała cię szczerze i nie żądała od ciebie pieniędzy, kosztowała cię jednak miesięcznie więcej, aniżeli wynosiła twoja pensya roczna... Nie prawda?...
— Zupełna prawda... wiesz o tem dobrze...
— Pewnego dnia, znalazłszy się bez grosza, przyszła ci myśl, aby skorzystać ze swojego stanowiska i dobyć pieniądze... Jeden z twoich przyjaciół, dał ci adres pewnego wekslarza Dawida, bardzo łatwego do interesów...
— Tym Dawidem pan byłeś...
— Ma się rozumieć... — Otóż przyszedłeś do mnie i pokazałeś mi weksel na pięć tysięcy franków wystawiony — a podpisany przez twojego pryncypała. — Znałem doskonale podpis... nie zawahałem się więc ani chwili, i wypłaciłem sumę żądaną... — W cztery miesiące później, gdy nadszedł termin wypłaty, wpadłeś do mnie zrozpaczony, rzuciłeś mi się do nóg, wyznałeś, że weksel był twojej roboty i, że ci nie pozostaje nic jak tylko utopić się, albo w łeb sobie wypalić, jeżeli ci nie pozostawię czasu na regulacyę... — Mogłem cię był odprawić z kwitkiem jak to było moim obowiązkiem i byłbyś dzisiaj o sześć łokci pod ziemią, albo spacerowałbyś po wybrzeżu portu Tulońskiego, w kitlu czerwonym...
— Być może — mruknął Babylas — ale przynajmniej oddychałbym świeżem powietrzem i korzystał ze światła dziennego...
— No, a przytem, brał cały dzień kijem po grzbiecie od dozorców, co także jest bardzo przyjemne!... — dorzucił Raymond. — Ale nie o to idzie... zamiast cię wyrzucić za drzwi albo przyaresztować, poprosiłem grzecznie, ażebyś poczekał... Poszedłem po weksel, przypatrzyłem się przez lupę podpisom i znalazłem, że robota była prawdziwem arcydziełem... O! pomyślałem sobie, ten chłopak ma przed sobą świetną przyszłość...
— Przeklęty weksel!... — wykrzyknął Babylas strapiony — żebym był lepiej uciął sobie prawą rękę, aniżeli dopuścił się czegoś podobnego...
Raymond roześmiał się głośno.
— Gdybyś, jak powiadasz, uciął był sobie prawą rękę... byłbyś zaraz na drugi dzień zaczął naśladować podpisy lewą ręką... To twoje powołanie mój chłopcze... Zresztą taki talent jak twój, wymagał długiej wprawy, ażeby się wydoskonalić... — Ale powróćmy do rzeczy... Mogłem cię przyaresztować nie prawda?...
— Bez wątpienia.
— Byłeś winny, przyznałeś się, i sąd byłby cię zesłał na jakie dziesięć lat na galery!... Zamiast tego wszystkiego, cóżem ci zrobił?...
— Zaproponowałeś mi, abym zaprzedał się tobie..
— Powiedziałem ci mniej więcej te słowa: — Moje kochane dziecko, jeżeli zechcesz mi poświęcić dwa lata, to po upływie tego czasu, obowiązuję ci się dać okrągłą sumkę sto tysięcy franków... — Czy przyjmujesz propozycyę?... Jeżeli nie, to poślę po straż w tej chwili — ale pozostawiam ci zupełną wolność wyboru... — Przyjąłeś ofertę z zapałem, czego nie zechcesz zapewne zaprzeczyć.
— Naturalnie, bom wolał przecie sto tysięcy franków kiedyś, niż natychmiast aresztowanie... — mruknął ponuro ex-dependent.
— Powiedziałem nadto: Będziesz mieszkał wygodnie, będziesz miał życie doskonałe, brakować ci będzie tylko wolności, bo nie wyjdziesz nigdzie przez dwa lata... Odpowiedziałeś mi najwyraźniej: Wszystko mi jedno że nie będę wychodził, mój poczciwy panie Dawidzie — i tak robisz strasznie dużo, gdy mi ocalasz honor i życie!... Czy przypominasz sobie te słowa?...
— Przypominam...
— Upłynął od tego czasu rok i dni ośm... czy nie dotrzymałem wszystkich obietnic moich?... Czy niewygodnie mieszkasz, czy jeść dobrze nie dostajesz?...
— Zanadto nawet dobrze... bo straciłem apetyt i najdelikatniejsze potrawy nie są mnie w stanie odżywić.
— Rozumiesz doskonale, że nie mogę wchodzić w podobne szczegóły... wiem tylko tyle, że mi winien jesteś jeszcze dwanaście miesięcy bez ośmiu dni i że mi musisz je odsłużyć.
— Jesteś pan w zupełnem prawie, ale ja z pewnością nie doczekam oznaczonego terminu...
— Nie obchodzi mnie wcale dłuższa czy krótsza twoja egzystancya, i jeżeli ci się przytrafi co niedobrego to krzywda tylko dla ciebie.
Pokonany Babylas w milczeniu opuścił głowę.
Raymond zwrócił się z kolei do blondyna.
— Twoja historya Gedeonie, jest prawie taką samą jak twojego towarzysza...
„Lekkomyślność, która cię mogła zaprowadzić bardzo daleko, ściągnęła na cię uwagę policyi... Zostałeś mi przedstawiony... A że jesteś dzielnym rytownikiem i, że mogłeś bardzo być przydatnym w moich zamiarach, zainteresowałem się tobą i zrobiłem ci taką samą jak Babylasowi propozycyą... dwa lata życia — sto tysięcy franków gotówką.
„Tak samo jak i twój towarzysz przyjąłeś prypozycyę natychmiast...
Raymond mówił dalej:
— Dzisiaj zaczynacie obaj narzekać. Nie będę dbał o to, bądźcie pewni, oświadczam wam z góry, że nie wyjdziecie ztąd aż po dwóch latach skończonych... Zrozumieliście?...
— Ależ, — zawołał Babylas zdesperowany, dla czego nam zabraniać odetchnięcia co noc świeżem powietrzem, pod dozorem Klejnota, któremu ufasz pan przecie zupełnie? Moglibyśmy przejść się codzień choć z godzinę...
— Jestem człowiekiem ostrożnym, i nie chcę was narażać na pokusy... W usposobieniu w jakim się znajdujecie, gdybyście wyszli na świeże powietrze, przesadzilibyście pomimo baczności dozorcy mur ogrodu, ażeby uciec od dostatniego i wygodnego Życia, jakie tu prowadzicie... Ponieważ nie macie ani pieniędzy, ani mieszkania, nie przepędzicie jednego dnia w Paryżu, tak, ażeby was policya nie przydybała.. Zaczną was badać, każą się legitymować z czasu, będą wypytywać coście porabiali i gdzie się obracali przez rok zeszły, a że panowie komisarze policyjni są daleko od was zręczniejsi, wyśpiewalibyście więc wszystko na pewno...
— A — ośmielił się odezwać Gedeon — niebezpieczeństwo, jakiego pan dziś się obawiasz, czyż za rok nie będzie u istniało?...
— Właśnie, że nie — moi drodzy.
— Jakto, więc i za rok nawet, jeżeli przeżyjemy, nie będziemy jeszcze wolni?...
— Będziecie wolni z jak największą pewnością!...
— A więc?...
— Za rok nie będę się miał czego obawiać — za rok będziecie już bogaci — a człowiek bogaty posiadający sto tysięcy franków w kieszeni, wcale nie podobny jest do tego co nic niema. Bogactwo da wam pewność siebie i zdolności, nie będziecie w możności mnie zdradzić, ażeby się samym nie skompromitować.
Obaj młodzieńcy zrozumieli, że nie ma co walczyć z postanowieniem Raymonda, pospuszczali więc głowy i milczeli.
Raymond mówił dalej:
— No, ubraliście się już i zdaje mi się, żeśmy się doskonale porozumieli — przejdźmy zatem do pracowni... — Mam wam porobić niektóre uwagi co do waszej roboty i dać coś bardzo pilnego...
Obaj młodzieńcy, poszli za tym, którego z początku uważali za najlepszego opiekuna — a który teraz stał, się okrutnym dla nich tyranem...
Raymond przystąpił najprzód do biurka Babylasa.
Podniósł przycisk żelazny, pod którym leżała niezliczona liczba fałszywych biletów tysiąc-frankowych — a przypatrzywszy się im dobrze przez lupę powiększającą, powiedział:
— Bardzo dobrze, ale jest jeden zarzut i to dużej wagi.
— Jaki? — zapytał Babylas, dotknięty w miłości własnej.
— Tutaj — odpowiedział Raymond — w medalionie, w którym bank francuzki przypomina karę zastrzeżoną w kodeksie karnym na podrabiaczy, twój rylec taki pewny w każdem innem miejscu, wydaje się trochę niepewnym, przy literze c zaczynającej — wyraz ciężkie roboty i przy literze e kończącej wyraz wiecznie.
Babylas wziął miedzioryt z rąk Raymonda i przypatrywał się z natężoną uwagą literom wspomnianym.
— Masz pan racyę — rzekł następnie — jest niedokładność rzeczywiście, ale się ją poprawi.
Raymond skończywszy z Babylasem, podszedł do biurka Gedeona.
— Ty — rzekł, przeglądając zwolna pakę papierów wartościowych — zasługujesz na pochwałę... wszystko jest doskonałe, wyjąwszy...
— Ah! — mruknął Gedeon niezadowolony — jest jednak i jakiś wyjątek?...
— Nawet dwa.. — w przekazie z New Yorku William Wythe i Comp. na Rotszylda, pierwszy strych podwójny wydaje się trochę drżący... — Kasyer tego nie spostrzeże i wypłaci pieniądze okazicielowi, ale zawsze zwracam ci jednak uwagę...
— A drugi wyjątek?... — zapytał Gedeon.
— Przypatrz się temu przekazowi na kasę państwa... Podpis odbierającego jenerała Haute-Saône jest bez zarzutu, ale szczegóły zakrętu przedstawiają pewne dodatki, których niema w oryginale, jaki masz przed oczami.
— Prawda... — odpowiedział Gedeon — widzę to sam teraz... — Ale co pan chcesz?... Są chwile, że ręka staje się ciężką... Niezadługo nie zdam się panu na wiele...
— No... no... zanadto jesteś skromny, bo właśnie co dzień stajesz się doskonalszym...
Gedeon potrząsnął głową.
Raymond ciągnął dalej:
— Przynoszę ci bardzo piękną robotę i proszę cię abyś rozwinął cały dla niej swój talent...
— Będę się starał, nie wiem jednak czy mi się uda...
— Zaręczam ci to z góry...
— O cóż idzie?
— O testament... — To twoja specyalność...
Rzekłszy to, sięgnął Raymond do głębokiej swojej kieszeni i wyjął z niej list oraz testament margrabiego Castella.
Rozłożył oba dokumenty na biurku przed Gedeonem.
— Przeczytaj to najpierw uważnie... — a później pomówimy...
Gedeon spełnił polecenie.
— No cóż? — zapytał, patrząc mu w oczy Raymond — nie rozumiesz?
— Rozumiem, że ten testament jest nie na rękę komuś i że trzeba go zastąpić innym...
Raymond zatarł ręce z radości. — Masz rozum mój Gedeonie!... masz rozum i serce...


XXI.
Gedeon.

— Doskonale mój chłopcze — domyśliłeś się od razu. — Tak jest ten testament przeszkadza komuś i musimy zastąpić go innym, który cały świat zadowoli...
— Margrabia Castella legował swój majątek na zakłady dobroczynne — zauważył Gedeon — akt ten jest zupełnie nieważnym, jeżeli testator pozostawił dzieci albo wnuki.
— Ani dzieci ani wnuków... — odpowiedział Raymond.
— W takim razie, najbliżsi krewni, mogą go zakwestyonować, ale powinni zaryzykować i rozpocząć proces.
— Nie ma krewnych ani bliższych ani dalszych...
— Na czyję więc korzyść mamy przerobić testament?...
— Na korzyść pozostałej wdowy.
— A więc jest margrabina Castella?...
— O jest — i jest prześliczną kobietą, co niezgorzej dokuczyła mężowi za życia, który przed piętnastu dniami poległ w pojedynku z kochankiem pani... Ta młoda wdówka Gedeonie, stanie się z łaski naszej prześwietną partyą?.. — Nie braknie jej konkurentów!... Choćby miała lać pięćdziesiąt a była brzydka jak stary murzyn, jeszcze by miała kłopot z wyborem.. — Dwa miliony to tęgi wabik... — No, Gedeonie zabieraj się do dzieła.
— Jaką formę trzeba nadać testamentowi?...
— Najkrótsza będzie najlepszą — gdyby ot trzy wiersze naprzykład...
— Niechaj będzie trzy wiersze, ale cóż w nich wyrazić?...
— Nie więcej nadto:
„Żonie mojej margrabinie Castella, pozostawiam i leguję cały mój majątek. Szczegóły znajdują się poniżej.”
— Czy to wystarczy?
— Zupełnie.
— Czy podobny dokument, byle pismo i podpis były dobrze znaśladowane, będzie najzupełniej dostatecznym?...
— Mógłby zostać unieważnionym w jednym tylko wypadku.
— W jakim?...
— Gdyby znalazł się inny testament z datą późniejszą.
— Nie ma wcale oto obawy.
— Czy przyjmujesz to co zredagowałem?...
— Przyjmuję... — w tych rzeczach lepsze pan masz doświadczenie odemnie...
— Wiele czasu potrzebujesz na robotę?...
— Cały dzień a może i drugi cały...
— Jakto!... cały dzień na napisanie kilku wierszy?...
— Zapominasz pan, że muszę najpierw wystudyować i to nadzwyczaj charakterystyczne pismo i ten podpis margrabiego.
— Masz racyę... — Pozostawiam cię więc i pracuj... — Przyjdę tu wieczorem, aby się przekonać o rezultacie.
—. Tylko jeszcze pytania jedno... — Testament margrabiego nosi datę trzeciego lipca!...
— Więc co?...
— Jakąż datę ma nosić moja reprodukcya?...
— Tę samę co oryginał — odpowiedział Raymond — bo nazajutrz do dnia jeszcze pan Castella został zabitym...
Reymond wziął latarkę i skierował się ku drzwiom, ale zaraz cofnął się i zapytał:
— Czy, jeżeliby twoje fac-simile nosiło datę l-go lipca, starczyłoby do obalenia go przedstawienie oryginału?
Gadeon kiwnął głową potakująco, a Raymond opuścił podziemie mówiąc do siebie wesoło:
— Bodaj! że mi przyszła genialna myśl do głowy!...


∗             ∗

Opuścimy dom dziwnej osobistości, którąśmy wyprowadzili na scenę — i poprosimy naszych czytelników do najświetniejszej dzielnicy Paryża.
Pomiędzy bulwarem Madelaine a szynkownią Pawła Niqueta jest taka różnica, jak pomiędzy Chinami a Paryżem.
Wstąpmy na schody hotelu Wilsona, wyłożone czerwonym chodnikiem, i wejdźmy do mieszkanka, najętego przez pana Credencé dla pani margrabiny Castella.
Joanna zupełnie wypoczęta po podróży, piękniejszą, bardziej pociągającą i bardziej czarującą była niż zwykle — a przed chwilą zaledwie skończyła ranną swoję toaletę.
Grube sploty ciemnych włosów otaczały marmurowe czoło i uwydatniały bardziej jeszcze matową białość cudnej naprawdę twarzyczki.
Miała na sobie penioar biały, przewiązany jedwabnym sznurem w pasie, z rękawami z których wyglądały rączki jak utoczone i przyozdobione w aksamitne bransolety.
Spojrzała w lustro, uśmiechnęła się do swojej wdzięcznej postaci i pociągnęła za sznurek od dzwonka.
— Śniadanie!... — powiedziała do pokojówki przybyłej na wezwanie.
W pięć minut później siedziała przed małym stoliczkiem, zastawionym najdelikatniejszemi potrawami.
Właśnie zabierała się do jedzenia, kiedy znowu ukazała się pokojówka.
— Co takiego?... spytała Joanna.
— Pan de Credencé czeka w salonie... Czy pani margrabina przyjmuje?...
— Przyjmuję... przyjmuję... — odrzekła młoda dama wesoło. — Pan de Credencé jest zawsze miłym mi gościem... poproś go tutaj...
Raul posłyszał te słowa.
— Margrabino, — rzekł wchodząc, nie pytam o zdrowie pani, bo wyglądasz czarująco.
— Zjesz zemną śniadanie kochany hrabio?...
— Dziękuję, już się z tem przed chwilą załatwiłem.
— No to siadaj... proszę...
Raul usiadł nieopodal Joanny.
— Niepotrzebną mi jesteś, — odezwała się ta ostatnia do pokojówki — możesz odejść sobie.
Skoro tylko drzwi się zamknęły, pani Castella żywo zwróciła się do hrabiego.
— No có2?... czy masz jakie wiadomości?...
— Naturalnie.
— Złe czy dobre?...
— Doskonałe...
Twarz Joanny zajaśniała radością.
— O!... — wykrzyknęła ze szczerością, — jesteś nieocenionym przyjacielem, bo w czynach nie w słowach składasz dowody przywiązania...
— Ten co mówi a nie działa jest głupcem lub przyjacielem fałszywym, odparł pan hrabia...
— Nie wszyscy są jednak takiego zdania... No — ale zaspokójże kochany Raulu moję ciekawość...
— Cóż chcesz wiedzieć?...
— Wszystko, z najmniejszami szczegółami.. Czy widziałeś się z tym tajemniczym jegomością, któregoś tak wychwalał przedemną?...
— Widziałem.
— Wczoraj wieczorem czy w nocy?...
— Dziś — około drugiej nad ranem, a że dostałem się doń, nie bez trudności i niebezpieczeństwa, na to uroczyście przysięgam...
— Nie bez niebezpieczeństwa powiadasz?... Groziło ci więc niebezpieczeństwo?...
— Tak jest piękna Joanno, i to niebezpieczeństwo takie, że mało brakowało, ażebyś mnie wcale już nie oglądała...
— Przerażasz mnie!... Cóż ci się przytrafiło?... co ci uczynić chciano?...
— Usiłowano mnie zamordować po prostu, aby obedrzeć... Opowiem ci zresztą zaraz całą historyę ubiegłej nocy...


XXII.
U Joanny.

Raul opowiedział nie bez upiększenia wypadki, o jakich wiedzą już czytelnicy nasi.
Słuchając go, Joanna bardzo na prawdę była wzruszoną...
Prześliczna margrabina niepokoiła się istotnie o kochanka i zadrżała na samą myśl o morderstwie, dla tej prostej przyczyny, iż życie Raula stanowiło dla niej obecnie ani mniej ani więcej, jak okrągłe dwa miliony.
Rozumiała dobrze, że jeżeliby pan Credencé, padł pod razami zabójcy, zabrałby ze sobą na tamten świat majątek, jaki spodziewała się odzyskać przy jego pomocy.
Bladość jej i przerażenie łatwe były do zrozumienia.
— Podły nędznik!... — wykrzyknęła, — Postąpiłeś zanadto względem niego wspaniałomyślnie... bo powinieneś był zabić go jak psa na miejscu...
— Zapominasz kochana Joanno, — odpowiedział z uśmiechem Credencé, że gdybym Boule-qui-roula wyekspedyował do lepszego świata, nie miałby mnie kto doprowadzić do Raymonda, bo on jeden tylko wiedział gdzie go szukać. A chodziło mi tymczasem mniej o własne życie, niż o to, ażebyś nie czekała na wiadomość.
Margrabina zarzuciła rączki na szyję hrabiego i zaczęła go całować.
— O!... mój przyjacielu!... — wołała wzruszona, — nie ma drugiego takiego jak ty człowieka na świecie... Jesteś rycerzem średniowiecznymi... Całe moje życie nie wystarczy na okazanie ci wdzięczności i przywiązania!...
— Błagam cię kochana Joanno, — przerwał hrabia, — nie mów mi wcale o tem... wynagrodzony jestem aż zanadto.
— No, to już nic nie powiem, ale serce moje nie przestanie cię uwielbiać...
Po małej chwili odezwała się znowu:
— Teraz opowiedz mi jeszcze widzenie się z Raymondem i jakeście się ułożyli?...
Raul opisał Raymonda takim, jakim go zastał w zakładzie Pawła Niquet.
— Cóż to za dziwne stworzenie?... zauważyła Joanna. Zdawało mi się, że podobne istoty można tylko napotykać w zawikłanych romansach Frederyka Soulié’go!...
— Byłaś zatem w wielkim błędzie, kochana margrabino... o typy podobne codzień można się ocierać w Paryżu. Nie ma szynkowni w całem mieście, w którejby nie napotkać fizyognomij i charakterów, godnych współzawodniczyć z bohaterami Soulié’go i Eugeniusza Sue...
— Zaciekawiasz mnie nad wszelki wyraz Raulu...
— Naprawdę?...
— Twoje opowiadanie o gorączkę mnie przyprawia...
— Czy trzeba posłać po doktora?... zapytał śmiejąc się de Credancé.
— Nie szydź sobie mój drogi ze mnie... jestem wszak córką Ewy, więc jestem ciekawą... Wiesz czego teraz pragnę najbardziej?...
— Zkądże mogę wiedzieć?... A może przypadkiem chciałabyś zajrzeć tej nocy do Pawła Niquet?...
— Życzenia moje nie sięgają tak daleko... Pijani gałganiarze nie obchodzą mnie za bardzo...
— Cóż więc jest przedmiotem twojej ciekawości?...
— Chciałabym własnemi oczyma popatrzeć się choć przez chwilę na tego sławnego łotra, przybierającego tak przeróżne postacie, na tego traktującego z tobą kameleona, na tego opryszka przybranego w podartą kurtkę i czapkę wełnianą a strzeżonego przez cały sztab bandytów...
— Chciałabyś zobaczyć Raymonda?... — wykrzyknął hrabia zdziwiony, ale zarazem ucieszony bardzo tym niezwykłym kaprysem.
— Dałabym nie wiem co za to...
— Czy mówisz całkiem seryo?...
— Słowo ci daję na to!...
— No, to moja piękna margrabino, nic łatwiejszego, jak spełnienie tego życzenie — a muszę dodać, że wybawiasz mnie z niemałego kłopotu...
— Nie rozumiem...
— Zaraz mnie zrozumiesz jednakże... Nie wiedziałem oto jak ci oznajmić o dziwnem wymaganiu Raymonda, o wymaganiu, które mi się wydało niepodobnem do przeprowadzenia...
— Cóż to za wymaganie?...
— Raymond oświadczył, że chce się z tobą porozumieć osobiście, co do warunków na jakich przerobi testament według twej woli... Inaczej nie podejmie się niczego...
— Cóżeś mu odpowiedział na to?...
— Obawiałem się z twojej strony odmowy... — przekładałem na różne sposoby...
— Ale ci się nie udało?...
— Nie... Raymond obraził się nawet — chciał zerwać ze mną zupełnie, musiałem go więc na klęczkach prawie przepraszać i przystać na wszystko co żądał
Joanna klasnęła w ręce.
— Cieszę się prawdziwie, że mi tak łatwo przyjdzie zaspokoić moję ciekawość...
— Trzeba przyznać margrabino, że masz szczęście szalone, kiedy wypadek nawet zaspakaja twoje fantazye...
— Więc Raymond przyjdzie tutaj?...
— Bezwątpienia.
— Tutaj...
— No maturalnie tutaj, bo — tutaj wskazałem mu twój adres.
— A kiedy przyjdzie?...
— Może dzisiaj... ale prędzej chyba jutro... —
— Więc to nie ty go przyprowadzisz hrabio?...
— Nie żądał tego — oświadczył owszem, że nie potrzebuje nikogo aby go prezentował.
— Czy sądzisz że się zaanonsuje pod nazwiskiem Raymonda?
— Nic nie wiem — a w tej chwili może i on sam także nie wie jak postąpi w tym względzie. Mogę cię tylko zapewnić, że jakkolwiek się przeistoczy i jakiekolwiek przybierze nazwisko, zachowanie jego będzie bardzo przyzwoite, i wyda ci się lepszym gentelmanem, od wielu z wyższego świata...
— O!... — krzyknęła Joanna, — to źle...
— Dla czego?...
— Jeżeli przybierze maniery dystyngowane, nie będzie tak ciekawym...
— Doprawdy, — odrzekł ze śmiechem Credencé, — nie pomyślałem o tem... bądź jednak spokojną moja piękna. Spotkanie wasze nie straci na malowniczości — a za scenę jaką zapewniam, grubo by z pewnością jaki powieściopisarz zapłacił... Bandyta-dyabeł z podziemi paryzkich, traktujący z prześliczną margrabiną o cenę za sfałszowanie testamentu, to przecie coś nadzwyczaj oryginalnego... Czem więcej dyabeł będzie ukrywał swoje pazury pod mankietami koronkowemi, tem bardziej położenie będzie ciekawsze... Czy podzielasz moje zdanie?...
— Zaczynam.
— Przekonasz się nie zadługo...
— Bądź łaskaw zadzwonić...
Pan de Credencé spełnił żądanie.


XXIII.
Baron de Saint-Erme.

Weszła pokojówka, i
— Pani margrabina mnie potrzebuje?... — spytała.
— Tak — zejdź do biura hotelowego, i powiedz, że jeżeliby dzisiaj albo jutro, pytał się kto o mnie, niechaj tu przyjdzie... — Przyjmuję wszystkich — rozumiesz, wszystkich... bez wyjątku...
— Dobrze pani margrabino.
— Idź...
Pokojówka odeszła.
— Widzę, że jesteś przezorną!... i że ci bardzo chodzi o wizytę pana Raymunda!
— Ale bo widzisz hrabio, taka osoba ciekawa, a przytem przynosząca dwa miliony w kieszeni, nie może być narażoną na nieprzyjęcie, a ja powiedziałam poprzednio, iż nie przyjmuję nikogo.
— Ale, masz zupełną słuszność margrabino.
Około drugiej, pan Credencé pożegnał Joannę, przyrzekając że przyjdzie wieczorem, aby się czego dowiedzieć.
Joanna pozostawszy sama, zaczęła się głęboko zastanawiać, jakby się ubrać na przyjęcie Raymonda.
Przejrzała się w lustrze.
— W białym kolorze bardziej mi do twarzy niż w czarnym... — rzekła — dla czegóż bym więc nie mogła w białym pozostać?... Kostyum to negliżowy, ale cóż mi to szkodzi? — Jestem przecie u siebie, a mój gość oryginalny, nie musi być tak dalece znowu obeznanym z kodeksem wielkiego świata... — Zresztą najwaźniejszem jest dla kobiety, żeby się ładnie prezentowała, a ja chyba zadowolnić mogę pod tym względem najwybredniejsze nawet gusta.
Wypowiedziała to i roześmiała się zadowolona.
— No, no — mówiła znowu prawie głośno — czy czasami nie przyjdzie mi ochota skokietować tego pana Raymonda?... — Oh! margrabino!... margrabino!... ostrożnie!... Taki adorator mógłby się stać bardzo dla ciebie niebezpiecznym!...
Pozostała w swoim negliżu, rzuciła się na szezląg, wzięła w rękę jakiś dziennik i... czekała...
Oczekiwanie to trwało dzień cały...
Nadszedł wieczór.
Raymond nie dawał znaku życia, margrabina więc była w bardzo złym humorze, gdy się pan Credencé pokazał.
— Doprawdy, kochany hrabio — zawołała cierpko — twój kameleon szydzi sobie widocznie ze mnie! — Przyznam ci się, że to wcale nieprzyzwoicie!... — Kiedy margrabina Castella godzi się na przyjęcie pana Raymonda, pan Raymond — nie powinienby kazać czekać na siebie...
— Droga, kochana Joanno, — odpowiedział hrabia — jesteś kobietą, więc jesteś naturalnie niesprawiedliwą...
— Co!... jestem niesprawiedliwą?...
— Pod każdym względem...
— Trudno by chyba było mi dowieść tego.
— A ja cię o tem przekonam jednak w dwóch słowach...
— Powiedzże mi te dwa słowa...
— Jeżeli Raymond nie przyszedł, to widocznie, że testament nie jest jeszcze gotów... — Nie utrzymywałem wcale, żeby musiał przyjść dzisiaj koniecznie... jutro trzeba się go spodziewać...
Słowa te uspokoiły zupełnie panią Castella, i uzbroiła się w cierpliwość do jutra.
— Całą noc nie zmrużyła oka, zasnęła dopiero nadedniem i nie obudziła aż o dwunastej.
Ubrała się jak dnia poprzedniego — zjadła naprędce śniadanie i rozłożyła na szezlongu, usiłując coś czytać...
Ale za każdym szelestem drżała jak liść...
— Czy też przyjdzie?... — zapytywała, spoglądając na wolno obracające się skazówki zegaru.
Skoro wybiła trzecia, rozległ się dzwonek w przedpokoju.
— A! przecie... nakoniec! — szepnęła Joanna. To on!... to z pewnością on... nie może być nikt inny!...
Ukazała się pokojówka i podała kartę wizytową.
Na karcie tej ładnemi gotyckiemi literami napisane było nazwisko nieznane:

„Baron de Saint-Erme.“

Zgrabna korona baronowska przyozdabiała jeden z rogów.
Joanna ździwiła się niezmiernie.
— Co to może być za nazwisko? — Chyba, że pomyłka jakaś...
— Ten pan czeka w przedpokoju — odezwała się pokojówka — i prosi o przyjęcie...
— Pewną jesteś, że się nie pomylił? — zapytała Joanna.
— O! nie proszę pani... — najwyraźniej pytał się mnie o panią margrabinę Castella.
— Poproś zatem...
Przez chwilę, jaka upłynęła pomiędzy wyjściem pokojówki a wejściem nieznanego gościa, Joanna miała czas powiedzieć sobie:
— Zaczynam się domyślać... to zapewne ów Raymond pod nazwiskiem przybranem. Raul uprzedził mnie wszakże, że nie wie pod jaką postacią zjawi się on u mnie... — Przekonam się o tem zaraz.. — Można zmylić czujność policyi, ale z kobietą trudniejsza trochę sprawa...
Otworzyły się drzwi i ukazał się baron de-Saint-Erme z ukłonem i pewnością, znamionującemi człowieka z najlepszego towarzystwa.
Zaledwie przestąpił próg, a już Joanna zlustrowała go od stóp do głów samych.
— Niepodobna, aby to był Raymond — pomyślała — ale któż to taki?...
Musimy opisać naprędce osobistość, co tak zaniepokoiła panią margrabinę.
Był to człowiek lat jakich czterdziestu pięciu, średniego wzrostu, dobrej tuszy, twarzy jasnej, spokojnej, zupełnie łysy, mający na skroniach tylko kosmyki siwiejących blond włosów.
Złote okulary — prawdziwe okulary dyplomaty lub naczelnika wydziału z jakiego ministeryum, przysłaniały oczy żywe z zaczerwienionemi nieco powiekami...
Broda starannie wygolona spoczywała na krawacie śnieżnej białości.
Oprócz tego krawata i jasnych rękawiczek, całe ubranie było zresztą czarne...
W dziurce od guzika miał mikroskopijną wstążeczkę legii honorowej — a na czarnej jedwabnej kamizelce, zawieszony łańcuszek od zegarka w złote ogniwa z koralami.
Pod pachą trzymał pan baron de Saint-Erme, dosyć duży portfel czerwony.
Jego twarz wyrażała rozumną dobroduszność — na ustach igrał uśmiech nieustannie, z całej zaś osoby wiał zapach zapamiętałego biurokraty.
— Czy z panią margrabiną de Castella mam honor mówić?... — zapytał uprzejmie.
— Tak panie... — odpowiedziała Joanna, przysuwając fotel gościowi.
— Z panią margrabiną Castella, wdową po margrabim Gastonie Castella, poległym w pojedynku w kwiecie wieku, w sposób bardzo nieszczęśliwy?...
— Tak panie — odpowiedziała po raz drugi Joanna, której ździwienie wzrastało po każdem słowie gościa.
— Pani margrabino — ciągnął baron — niechaj mi pani proszę wybaczy, żem się zjawił tak niespodzianie, nie będąc wcale znanym... — Musi to dziwnem wydawać się pani i niestosownem, uwzględni mnie pani jednakże — skoro się dowie o przyczynie wizyty...
W tem miejscu baron de Saint-Erme przerwał przemowę, obejrzał się wolno w prawo i w lewo po pokoju — jakby badał wszystkie części salonu i tonem tajemniczym zapytał:
— Czy sami jesteśmy margrabino?
— Najzupełniej sami, łaskawy panie...
— Czy nas nikt przypadkiem nie podsłuchuje?
— Tak mi się przynajmniej zdaje...
— Czy nas nikt nie może usłyszeć?
— Tak sądzę...
— Śmiałbym prosić margrabinę, aby się dobrze o tem przekonała?
Joanna podniosła się trochę zniecierpliwiona, a bardziej jeszcze zaintrygowana tem wszystkiem, i zajrzała do dwóch sąsiednich pokoi.
W jednym i drugim nie było nikogo zgoła.
— Jesteśmy zupełnie bezpieczni — powiedziała, siadając na szezlągu — możesz pan mówić zupełnie swobodnie, a proszę uczyń to jak najprędzej, bo jestem niezmiernie ciekawą. Co pan masz za tajemnicę mi zwiastować?...
— Idzie tu o własny pani interes margrabino...
— O mój własny interes?... — powtórzyła Joanna, zadrżawszy mimowoli.
Twarz barona przybrała wyraz poważny.
Dobroduszny uśmiech zniknął jak słońce za chmurą.
— Tak pani margrabino — odpowiedział — idzie o pani majątek, o honor pani i jej przyszłość...
— Ależ to niepodobna mój panie!... — wykrzyknęła ździwiona Joanna — to niepodobna mój panie... — nie wierzę temu co pan mówisz! — Nie mam przyjemności znać pana i nazwisko pańskie usłyszałam przed chwilą pierwszy raz w mojem życiu. — Jakimże sposobem zatem...
Baron de Saint-Erme skłonił się z uszanowaniem.
— Pani margrabino — odrzekł — uwaga pani jest zupełnie naturalną,
więc czuję się w obowiązku odpowiedzieć.
— Czekam na to — mruknęła Joanna i nie ukrywam wcale przed panem, że mnie to dziwi i niecierpliwi.
— W tej chwili pani margrabino. Miałem honor doręczyć pani bilet z nazwiskiem mojem... ale bez pomieszczonego na nim mojego tytułu urzędowego...
— A ten tytuł?...
— Naczelnik wydziału w prefekturze policyi...
Pomimo całej krwi zimnej, Joanna poczuła, że zbladła śmiertelnie i że na chwilę serce jej bić przestało.
— Uspokój się pani margrabino!... wykrzyknął pan de Saint-Erme z galanteryą — doprawdy zrozpaczony jestem, że mimowoli sprawiłem pani przykrość taką ogromną.
Słowa te przypomniały młodej kobiecie jej położenie i odzyskała od razu całą przytomność umysłu.
— Nie miej pan nic sobie do wyrzucenia, — odpowiedziała głosem zupełnie spokojnym, — podlegam często osłabieniom, a pan wziąłeś to za wzruszenie. Przeszło mi już i nie pozostaje mi nic, jak tylko coraz większe zdziwienie z pańskiej u mnie obecności, nigdy bowiem nie miałam żadnego interesu z policyą.
Pan de Saint-Erme uśmiechnął się z właściwą sobie dobrodusznością — a oczy żywo mu po za złotemi okularami zabłysły.
Wydobył z prawej kieszeni kamizelki małą tabakiereczkę srebrną przelicznej roboty, otworzył ją, chwycił dwoma palcami szczyptę tabaki, zażył wolno i zaczął strzepywać proszek opadły na gors holenderskiej koszuli.
Joanna siedziała jak na szpilkach, ale milczała, nie chcąc zdradzić wewnętrznego swego niepokoju
Po dwóch albo trzech sekundach, które się jej wydały wiekiem, baron zaczął w rodzaju badania:
— Pani margrabina utrzymuje zatem, że nie ma nic a nie wspólnego z policyą... wszak tak powiedziała mi pani przed chwilą?...
— Powiedziałam to i to samo raz jeszcze powtarzam...
— Pozwoli pani sobie powiedzieć, że się zupełnie myli w tym względzie.
— Mylę się?... powiadasz pan...
— Tak pani...
— Więc policya mną się zajmuje?...
— Nawet bardzo się zajmuje... Specyalnie się zajmuje panią, lubo ze wszystkiemi względami winnemi sobie, tak jak pani margrabina wysoko położonej.
— Jakież to są te względy, o których pan wspomniałeś?...
— Są istotnie wyjątkowe, jak się pani zaraz o tem przekonasz... Każda inna kobieta, potrzebująca tłomaczyć się przed policyą, nie doczekałaby się u siebie wizyty naczelnika wydziału, ale dwóch poprostu agentów i zostawałaby pod strażą w prefekturze, zanimby ją odprowadzono do więzienia...
— Do więzienia?... — krzyknęła Joanna przerażona, — do więzienia?... powtórzyła.
Baron de Saint-Erme skłonił się z uszanowaniem.
— Tak niestety pani margrabino...
— Ależ to absurd!... bezsens!... pan sobie chyba żartujesz ze mnie... wszystko to jest ohydnem kłamstwem! Ażeby być zagrożoną więzieniem, potrzeba przecie popełnić jakieś przestępstwo... — a ja mam zupełnie czyste sumienie.
Powiedziała to z akcentem patetycznym i wzrokiem w niebo utkwionym.
— Z pewnością, — odrzekł baron z uśmiechem, — nikt nie jest odemnie skłonniejszym do uwierzenia w niewinność pani, faktem jednakże jest, że istnieją podejrzenia...
— Przeciwko mnie?...
— Tak pani margrabino, są podejrzenia i bardzo poważne nawet.
— Czyś pan przy zdrowych zmysłach baronie?...
— Zapewne... skoro mi taką ważną sprawę powierzono.
— Powiedz-że mi pan przynajmniej nareszcie, kto i o co mnie oskarża?...
— Podwójne pani zapytanie, wymaga podwójnej odpowiedzi. Przedewszystkiem zatem oskarżają panią margrabinę fakta... co do natury oskarżenia, do tego dojdziemy troszkę później...
— Panie baronie — wykrzyknęła pani Castella z wyrzutem — musisz jak sądzę przyznać, że daję dowody cierpliwości niezwykłej...
— A pani — odrzekł gość z ukłonem — nie odmówi mi chyba przeświadczenia, że się znajduję ze wszelką możliwą względnością...
— Daj pan jeszcze jeden jej dowód — odrzekła poważnie Joanna — i jeżeli masz mnie badać, badaj bezzwłocznie. Jestem gotową do zeznania...
— Czekałem aby pani raczyła mi pozwolić na tę poufną, że się tak wyrażę, pogadankę.
— Czy będziesz pan zapisywał moje odpowiedzi?... — zapytała ironicznie margrabina — przypuszczam, że potrzebny będzie protokół!...
— Nie, nie zachodzi tego potrzeba, mam pamięć doskonałą... a zresztą powtarzam, że nie idzie o badanie, lecz rozmowę poufną.
— No więc rozmawiajmy.
— Pani margrabina ma wszak bardzo poufałego przyjaciela?
— Mam ich kilku panie baronie...
— Być może; ja jednak mówię o tym, którego pani wyróżniasz z pośród innych... którego... no domyśla się pani margrabina...
— Nie panie... nie domyślam się niczego wcale.
— A... hrabia Raul de Credencé, skoro muszę wymienić nazwisko...
Po raz drugi od początku rozmowy Joanna straciła krew zimną.
Zaczerwieniła się obrażona, iż ośmielono wnikać w najskrytsze tajniki jej życia...
Miała już wybuchnąć i kazać wyjść za drzwi natrętowi, ale instynkt ostrzegł ją, aby tego nie czyniła.
Dziwna osobistość, której obecność burzyła jej krew w żyłach, była osobistością wszechwładną, skoro groziła policyą.
Znieważyć ją i wypędzić, było to stworzyć sobie nieprzyjaciela, którego zemsty nie możnaby może uniknąć...
Trzeba było koniecznie postępować dyplomatycznie.
— Panie baronie — szepnęła drżącym głosem — nie wiem, czy jakie wsteczne myśli pokrywają pańskie słowa i nie chcę tego wcale wiedzieć... — Wymieniłeś pan hrabiego de Credencé... — Jest on rzeczywiście przyjacielem moim....jest człowiekiem posiadającym nieograniczone moje zaufanie, jest człowiekiem mającym dla mnie pełne uszanowania przywiązanie...
— Pani margrabino — odpowiedział baron dobrodusznie — porzuć pani skrupuły niegodne takiej jak pani kobiety... — Naczelnik policyi jest jakby spowiednikiem, pani to dobrze przecie rozumie... — Błądzi kto przed nim kłamie, bo go okłamać nie potrafi... oczy uzbrojone w powiększające szkło doświadczenia, przenikają wszelkie tajemnice kobiece... Grajmy w odkryte karty... Hrabia de Credencé jest poprostu kochankiem pani...
— Panie... — odezwała się wyniośle Joanna...
Baron przerwał jej w tej chwili.
— No... no, no! nie unośmy się niepotrzebnie... — Nie ma potrzeby ukrywać tego, co jest jasnem jak słońce?... — Pan de Credencé, powtarzam to po raz drugi, jest kochankiem pani. Zabił on przed piętnastu dniami margrabiego Castella, o czem pani wiesz zapewne równie dobrze jak i ja, a jednakże... pozostał jej przyjacielem.... Przypuszczam margrabino, że na ten niewielki argumencik nie znajdziesz dostatecznej odpowiedzi....
Joanna w milczeniu spuściła głowę a pan de Saint-Erme mówił dalej:
— Nie pytam wcale o to, czy mąż pani — pan margrabia Castella, zabity został przez hrabiego w sposób legalny... lubo trudno, aby w tym względzie nie nasuwały się także pewne wątpliwości.
„Bodaj, że do pewnego stopnia pani sama je przypuszcza.
„Skoro jednak pojedynek nie odbywał się we Francyj, nie mamy obowiązku zaczepiać o to pana Credencé...
„Idzie mi jednak wszakże — a wierzaj pani, że mam do tego powody bardzo ważne — idzie mi wszakże o szczerą pani opinię o tym człowieku, który tak lekkomyślnie uczynił z pani wdowę...
— Chcesz pan wiedzieć co myślę o panu de Credencé?... — zapytała Joanna ździwiona obrotem jaki wzięła rozmowa.
— Tak właśnie...
— Uważam hrabiego za najprzyjemniejszego człowieka na świecie, i jestem najpewniejszą, że gotów zgodzić się na to nawet najzawziętszy jego nieprzyjaciel...
— Podzielam w zupełności zdanie pani margrabiny — odpowiedział Saint-Erme z widoczną ironią. — Reputacya pana hrabiego zanadto dobrze jest znaną. Wiemy, że to jest człowiek światowy, a jeżeli może to zrobić pani przyjemność, opowiem jej wszystko co tylko o nim wiemy...
— Chcesz pan oczerniać pana de Credancé?... — zawołała margrabina.
— My nikogo nigdy nie oczerniamy łaskawa pam... A nam na co to się zdało?... — Mamy pełne ręce prawdy i nie otwieramy ich łatwo. Tylko jako dowód wielkiego dla pani szacunku, przedstawię rzeczy takiemi jak są, bo to przydać się bardzo może... — Jeżeli pani będzie trwać przy swojem zdaniu po tem co jej opowiem, będzie to dla mnie dowodem, że pani nie chce, aby jej oczy otworzono...
— Mów-że pan... słucham... — szepnęła Joanna, nadając twarzy wyraz najwyższego znudzenia.
— Niechaj pani margrabina będzie zupełnie spokojną, postaram się być jak najzwięźlejszym: — Pan de Credencé pochodzi z wysokiej i bardzo bogatej rodziny... — Zostawszy wcześnie sierotą i panem majątku, strwonił wszystko co miał i zabrnąwszy w kolosalne w dodatku długi, dostał się przez stosunki na drogę dyplomatyczną, z tytułem sekretarza ambasady... — Dzięki temu posiada dziś nawet wstążeczkę orderową... — Ponieważ zawsze przepadał za zbytkiem i lubił żyć wystawnie, a pensyjka nie wystarczała, zaczął dla powiększenia dochodów grywać zawzięcie w karty... Złapany na gorącym uczynku w Wiedniu, w salonie półoficyalnym, musiał zwrócić pieniądze wygrane podstępnie i podać się do dymisyi. Powrócił wskutek tego do Francyj... — Ambasador dla honoru członków poselstwa, zatarł naturalnie brudną sprawę... dzięki czemu nie pozamykano drzwi salonów przed oszustem.
„To z czem mam honor zaznajamiać panią, działo się przed pięciu laty.
„Od tego czasu pan de Credencé nie otrzymał żadnej sukcesyi, a jednakże zapłacił wszystkie dawne długi i nowych nie narobił.
„Prowadzi prócz tego życie, jakby posiadał przynajmniej pięćdziesiąt tysięcy liwrów rocznego dochodu.
„Trzyma trzy konie, każdy wart co najmniej ze dwa tysiące dukatów, i podróżuje jak magnat prawdziwy.
Przed ostatnim wyjazdem za granicę, gdzie miął szczęście spotkać się z panią margrabiną, opiekował się damami z teatru Rozmaitości i innych.
„Ciekawą pani zatem być musi, jakiemi też środkami zdobywa pan hrabia pieniądze na zaspokojenie wszystkich tych swych wydatków...
„Powiem pani otóż krótko, że nietylko jest rycerzem przemysłu na wysoką skalę, ale jeszcze jest złodziejem... Tak pani margrabino złodziejem...”


XXIV.
Ździwienie Joanny.

— Cóż znowu panie baronie? wykrzyknęła margrabina, — żartujesz pan sobie ze mnie... czy co?...
Zna pan stare przysłowie, utrzymujące iż ten kto zawiele mówi, to nic nie mówi!... — Gdybym z początku nawet uwierzyła panu, to po ostatnich jego słowach...
— Mówię najszczerszą prawdę margrabino, — odpowiedział baron... Pan hrabia de Credencé, należy do bandy rabusiów, do bandy która zna go jako komisanta kupieckiego pod nazwiskiem Regulusa...
Pan hrabia de Credencé daje bandytom tym wskazówki: jak, gdzie i kiedy uderzyć mają na najpoufalszych bogatych przyjaciół jego, i na bogate domy położone w okolicach Paryża i naturalnie dzieli się łupem z opryszkami.
Oto źródło jego bogactwa...
Joanna — o czem mówić niepotrzebujemy — była najzupełniej przekonaną... że prawdą jest wszystko co słyszy, ale nie chciała tego pokazać po sobie.
— Ah! panie baronie — rzekła — gdyby hrabia de Credencé był złodziejem, a panowie bylibyście o tem przekonani, nie byłby przecie wolnym ani jednej nawet chwili...
— Sądzi pani, że posadzilibyśmy go po za kratę?...
— Naturalnie.
Baron uśmiechnął się znowu ironicznie.
— Pani wybaczy — ale nie ma mniejszego o tem wyobrażenia, co to jest dobrze zorganizowana policya.
— Czyż taka policya pozostawia podobnym łotrom wolne pole działania?... spytała szyderczo Joanna.
— Czasami proszę pani, czasami...
— Ciekawa rzecz dlaczego?
— Dla tego, że taki łotr na wolności, jest nam daleko użyteczniejszym aniżeli w więzieniu.
— Zagadka to, której rozwiązać nie potrafię.
— Zaraz to pani wytłómaczę. — Pan de Credencé jako więzień nie przyda się nam na nic.
Pan de Credencé na wolności, oddaje nam rozliczne usługi.
— Jakie?
— Służy nam za rodzaj nitki przewodniej... Za jego pomocą dostajemy jego współtowarzyszów, którzy jako wykonawcy daleko są niebezpieczniejsi...
Nie dalej jak zeszłej nocy, nie wiedząc wcale o tem, dał agentom naszym możność zaaresztowania jednego z największych łotrów, — który od wielu lat wyśmiewał się z usiłowań naszych.
W obec owego łotra, pan de Credencé nic, ale to nic nie znaczy...
Wie pani teraz zatem, jak nam bardzo zależy ażeby pana de Credencé nie chwytać...
Pan de Saint-Erme, mógłby był długo jeszcze opowiadać, nie obawiając się braku tematu, ale Joanna już go wcale nie słuchała.
Drżała całem ciałem i była blizką omdlenia.
Wiadomość o aresztowaniu zeszłej nocy łotra, na którego ślad niewiedząc o tem naprowadził hrabia policyę, była przyczyną wielkiego jej osłabienia.
— Panie baronie — szepnęła głosem zmienionym kto jest ów łotr, o którym pan wspominasz?...
— Czy pani margrabina zapytuje o nazwisko tego człowieka?
— Joanna kiwnęła głową potakująco.
— Na pytanie to, nie mogę dać odpowiedzi dokładnej...
— Dla czego?
— Dlatego że ów łotr posiada tyle przynajmniej nazwisk, ile imion w kalendarzu... Mogę wszakże wymienić jedno, bo jest zapewne znanem pani margrabinie.
— Jakto? ja mam wiedzieć nazwisko tego łotra!...
— Ależ z największą pewnością... zaraz się przekonamy — nazwisko łotra... Rajmund...
Nastało chwilowe milczenie, które baron przerwał niebawem wykrzyknikiem:
— O! pani margrabino!... czy pani źle się zrobiło?...
Joanna rzeczywiście przymknęła oczy, przechyliła na szezląg głową i... straciła przytomność.
Pan de Saint-Erme wyjął czemprędzej z kieszeni flakonik kryształowy, napełniony bardzo mocną solą angielską i przytknął takowy do noska pani Castella.
Przyszła w tej chwili do siebie.
— Muszę się panu wydawać bardzo dziwną, — rzekła usiłując się uśmiechnąć, — i mocno przepraszam za to co się zemną stało, ale to pan temu winien!... Opowiada mi pan historye takie dziwne... ciska takie okrutne podejrzenia, że słuchając ich, pomimo woli doznaje się przygnębiającego wrażenia!... Nie przeszkadza mi to jednak słuchać pana dalej, bo jestem zaciekawioną niezmiernie.
— Gotów jestem zaspokoić tę ciekawość.
— Dla czego powiedziałeś pan przed chwilą, że muszę znać Raymonda?...
— Nie powiedziałem, że pani go znać musisz... powiedziałam tylko i powiadam, że musiała pani słyszeć to nazwisko.
— Najzupełniej się pan myli...
— Mam dowód na to w portfelu...
Dowód?...
— Tak pani margrabino.. mam na to dowód w portfelu...
Mówiąc to pan de Saint-Erme odpinał wolno srebrne zameczki czerwonej teczki, na, którą oczy Joanny zwróciły się z przerażeniem.
Przeczuwała groźne niebezpieczeństwo,.
Wtrącanie się policyi do jej interesów, nie wróżyło nic dobrego.
Podczas kiedy zastanawiała się nad tem, baron otworzył porfel.
— Tak pani margrabino, — powiedział, — mam na to co mówiłem niezbite dowody w ręku — a muszę dodać, że gdyby nie szczęśliwy wypadek, który dostarczył nam tych dowodów, nie znajdowałbym się z pewnością tutaj w tej chwili.
— Zlituj się pan!... — wykrzyknęła Joanna, — nic nie ma dokuczliwszego nad niepewność, a pan masz widocznie przyjemność trzymać mnie w takiej pozycyi... O cóż idzie?... jakież to dokumenty masz mi pan zamiar przedstawić?...
Baron skłonił się uprzejmie.
— Proszę pani o trochę cierpliwości i względności... Postępuję tak jak mogę, nie zaś tak jakbym pragnął... Przyzwyczajenie stają się drugą naturą, a ja mam zwyczaj nie razu przystępować do rzeczy, bo z doświadczenia wiem, iż prostą drogą nie osiągniemy nigdy tego co osiągnąć potrzebujemy.
— A zatem mój panie!... — odparła margrabina Castella, zniecierpliwiona już do najwyższego stopnia, — obierz-że pan sobie krzywą drogę, ale skończ już raz na Boga przecie!...
— Czy łaskawa pani, — zapytał baron, — będzie mi mogła wytłomaczyć, dla czego i po co testament jej nieboszczyka męża — znajdował się w posiadaniu Raymonda?...
Pytaniem tem, którego wcale się nie spodziewała, została Joanna jakby piorunem rażona.
— Testament mego męża? — powtórzyła wolno, testament mojego męża znalazł się w rękach tego człowieka?...
— Czyż pani wcale o tem nie wiedziała?...
— Zkądże bym wiedzieć mogła?...
— A więc w takim razie testament ten został skradzionym pani?...
Joanna skorzystała z furtki, jaką jej baron otwierał — i przez którą jak sądziła, zdoła się wydobyć z trudnego położenia.
— Tak... właśnie skradziono mi go, odpowiedziała.
— Czy pani spostrzegła tę kradzież?...
— Nie panie...
— W jakim celu mogła być uskutecznioną?...
— Nie mogę tego wiedzieć.
— Czy pieniądz lub kosztowności jakie nie zginęły pani także?...
— Nie panie.
— Trzeba jednak przypuścić, że był cel jakiś w wykradzeniu testamentu i musimy koniecznie przekonać się o tem... Pani margrabina rozumie...
— Zapewne... — szepnęła młoda kobieta.
— Czy testament był na korzyść pani czy przeciwnie?... — zapytał gość z naciskiem.
Joanna nadstawiła ucha...
Może się dowie czy dokument znaleziony u Raymonda, był oryginałem, czy też już fabrykatem...
Pan Saint-Erme mówił dalej:
— Testament ten reprezentował dwa miliony dla pani margrabiny, bo wskazywał ją jako jedyną po panu Gastonie Castella sukcesorkę.
— Aha!... — pomyślała Joanna, — więc to fałszywy testament dostał się w ręce policyi!...
— Czy pani posiada majątek osobisty?... — zapytał baron...
— Majątek mój osobisty jest niewielki... — odpowiedziała Joanna. — Dwakroć sto tysięcy franków wszystkiego.
— W takim razie zniszczenie testamentu, zrujnowałoby panią doszczętnie. Co dwa miliony... to nie dwakroć sto tysięcy franków...
— Tak panie...
— No to teraz wiemy już cośmy się dowiedzieć chcieli, wiemy jaki był powód skradzenia testamentu!... Raymond miał na widoku pewne własne swoje korzyści!... Ukradł testament dla tego, ażeby mógł powiedzieć: — ten papierek wart jest dla pani okrągłe dwa miliony franków... dajże mi pięć kroć sto tysięcy, bo inaczej rzucę go w ogień.
Joanna błogosławiła w duchu naczelnika policyi, że daje zapytania i sam sobie na nie odpowiada, bo tym sposobem wybawiała się z ogromnego kłopotu.
— Ależ, panie baronie, — zawołała, — jestem naprawdę zachwycona pańską przenikliwością!... Nie ma wątpliwości, iż złodziej działał w takich mianowicie widokach.
— Pani margrabina nie byłaby tego sama się domyśliła?... — zapytał.
— Z pewnością, że nie!...
— Pani margrabina wiedziała jednak, że mała pewna ugoda, miała jej być właśnie dzisiaj przedstawioną.
— Nie, nie wiedziałam... bo i jak że by to być mogło, gdy nie wiedziałam o skradzeniu testamentu...
— Pomimo najszczerszej chęci, nie mogę uwierzyć pani...
— Zaczynam znowu nic nie rozumieć pana barona...
— Bo pani nie chce mnie rozumieć.
— Jakto?...
— Wczoraj cały dzień oczekiwałaś pani na Raymonda, oczekiwałaś go nawet dziś, nawet przed chwilą jeszcze...
— Ja?...
— Tak pani — i na to także mam dowód...
— Proszę mi ten niby dowód przedstawić.. proszę oto i domagam się tego!...
— Służę pani...
Baron otworzył czerwony portfel i wyjął zeń maleńki notesik.
— Pani margrabino — powiedział — notesik ten należał, albo raczej — należy do pana Rajmonda...
„Jest to jego memorandum.
„Na każdej stronniczce zapisane jest tu coś tajemniczego, jakieś naznaczone rendez-vous...
Na ostatniej z datą wczorajszą, czytam co następuje:
„Ulica Madelaine... hotel Wilson... margrabina Castella... dzisiaj albo jutro... koniecznie... rendez-vous naznaczone...
A w nawiasie:

(„Testament”)

Czy pani zechce dowodzić jeszcze, że nie czekała na Raymonda i to z wielką niecierpliwością w dodatku?...
— Tak jest panie, stanowczo będę czego innego dowodzić — odparła śmiało młoda kobieta, odzyskując wobec grożącego niebezpieczeństwa całą swoję energię i zadziwiającą zimną krew.
— Zapierasz się pani pomimo takich aż dowodów?...
— Te dowody to uprzedzenie! — Co za związek może mieć moja osoba z temi kilku słowami napisanemi przez jakiegoś nieznanego bandytę? — Co ja panu złego zrobiłam, żeś się pan tak uwziął na mnie?.. Zkąd jesteś pan wrogiem moim?...
— Jestem o tyle nieprzyjacielem pani, że użyłem wszelkich sposobów, aby ocalić panią, daję na to słowo honoru...
— Aby mnie ocalić?... — powtórzyła Joanna z najwyższem przerażeniem... — Cóż mi takiego zagraża?...
— Bardzo jest pani zagrożoną...
— Uprzedziłem zaraz na wstępie naszej rozmowy, że idzie o honor pani i jej przyszłość — powinienem był jeszcze dodać, że idzie i o wolność pani nawet...
— Kto zagraża mojej wolności?
— Prawo.
— Jestem więc oskarżoną?..
— Nie, ale może się to stać lada chwila...
— O cóż mnie posądzają?
— O wspólnictwo z Rajmondem, o potrójne przestępstwo, o przyczynienie się do śmierci męża, o ukrycie testamentu i o fałszerstwo.
Baron wypowiedziawszy to uśmiechał się złośliwie.
Joanna nie miała siły odpowiedzieć choćby jednem tylko słowem.
Pan de Saint-Erme ciągnął dalej:
— Z przykrością widzę, że słowa moje robią na pani przygnębiające wrażenie... — ale niechże pani się uspokoi — będę się usilnie starał o wydobycie jej z tego przykrego położenia, będącego skutkiem raczej nierozwagi aniżeli złej wali...


XXX.
Konkluzya.

Zapewnienie to niespodziewane ożywiło trochę Joannę i przywróciło jej równowagę umysłową.
— Jeżeli ten człowiek jest istotnie dobrze dla mnie usposobionym — myślała sobie — to jeszcze nie ma nic straconego... — Będę walczyć do ostatka.. O! przeklęty Raul, co on mi narobił, wciągając mnie w tę awanturę!
— Wybacz pan, mojemu przygnębieniu — odezwała się po cichu — ale nie dziw mi się wcale... nie wiem sama czy śpię czy jestem na jawie... — słyszę pana, ale napróżno silę się go rozumieć...
„Powiedz mi pan, co znaczą te oskarżenia, osłonięte jakąś nieprzeniknioną tajemnicą?... Wspomniałeś pan o ukryciu testamentu... wytłomacz że mi ten mniemany występek. — Gdy poznam rodzaj przestępstwa, będę się usiłowała obronić...
— Na nic by się to nie zdało, łaskawa pani margrabino.
— Jakto?... więc chcesz mnie skazywać bez wysłuchania...
— Daleki jestem od tej myśli — jeżelim jednak mógł mieć jakie wątpliwości, rozmowa moja z panią — utwierdziła mnie w mojem przekonaniu.
„A ażeby dać pani dowód, że tak jest, opowiem jak się to wszystko stało...
— Nieboszczyk mąż pani, nie bardzo zadowolony z pani postępowania, wyraził w testamencie ostatnią swoję wolę i wydziedziczył panią zupełnie...
„Nie mam tego testamentu, ale pewny jestem, że istniał a może istnieje jeszcze.
„Zniszczyć go — nie było wystarczającem dla pani, lubo bowiem nie byłby doszedł do rąk adresata, nie byłby ocalił majątku dla pani.
„Pan hrabia de Credencé, wskazał pani Raymonda, jako najzręczniejszego fałszerza nie tylko w Paryżu, ale w Europie, ale nawet w świecie całym...
„Pan hrabia de Credencé zapewnił, że Raymond wybawi panią z kłopotu... udał się do niego, wręczył mu testament prawdziwy jako wzór pisma i podpisu i zamówił testament odpowiedni fałszywy...
„Nie wiem co się stało z oryginałem, jednak wiem, że ten jaki mam w portfelu, jest już roboty Raymonda.
„A teraz pani margrabino, nie pozostaje mi nic, jak tylko pożegnać panią.”
Pan de Saint-Erme powstał i zabierał się do wyjścia.
— Jakto? pan baron odchodzi... — krzyknęła Joanna.
— Muszę... — zanadto już i tak przecie wynudziłem panią margrabinę.
— I byłbyś pan tak okrutnym, żebyś mnie pozostawił w takiej niepewności strasznej?
— Niech pani mną rozporządza, jestem na jej usługi... ale co ja poradzić mogę...
— Pan wszystko,.. możesz zrobić!... wszystko!...
— Pani margrabina za bardzo możność moję przecenia — odpowiedział baron z ukłonem.
— Panie, — zawołała Joanna, składając ręce — panie błagam cię, ocal mnie pan na miłość Boga!...
— Więc pani margrabina nie zapiera się już?... — zapytał baron, którego oczy zabłysły pod złotemi okularami.
— Przyznaję się, przyznaję do wszystkiego — tak, uległam złym namowom... — jestem kobietą... — nie mogłam poddać się myśli, że z ogromnego bogactwa zejdę do skromnej fortunki...
„Tak jest... margrabia Castella wydziedziczył mnie istotnie; ale niszcząc jego testament, nie zrobiłam krzywdy nikomu, cały bowiem majątek przeznaczył na zakłady dobroczynne...
„Nie kochałam nigdy mojego męża... — wyszłam za niego jedynie dla majątku — liczyłam na ten majątek i zdawało mi się, że wszelkie sposoby są legalne, gdy idzie o naprawienie takiej niesprawiedliwości...
„Zbłądziłam, nie zapieram się tego, ale pan sam mówiłeś przed chwilą, że jestem raczej nieroztropną aniżeli występną... mam prawo do pańskiej litości... zasługuję na pobłażanie... ratuj mnie pan!... błagam cię o to...
Pan de Saint-Erme zdawał się być wzruszonym i rozczulonym.
Podniósł nawet okulary i batystową chusteczkę przycisnął do oczu, ażeby otrzeć łzy z zaczerwienionych powiek.
Joanna widząc że dobrze idzie — uchwyciła jego tłuste, ale bardzo starannie utrzymane ręce i ściskała w swoich a nawet przyciskała do piersi i głosem jak mogła najczulszym szeptała:
— O!... panie baronie!... bądź dobrym dla mnie!... bądź wspaniałomyślnym... nie daj mi cierpieć dłużej... wybaw mnie z tego kłopotu... No... powiedz... że mnie ocalisz!...
Twarz barona zaczerwieniła się bardzo.
Szare jego oczki migotały dziwnym światłem.
Podniósł rączkę Joanny i ucałował z galanteryą.
— Rachuj na mnie margrabino a będziesz zupełnie zadowoloną... Chcę się okazać prawdziwym pani przyjacielem i niczego nie zaniedbam, aby panią wydobyć z biedy!...
— A co panu przeszkadza uczynić to zaraz... natychmiast?...
— Czyż to możliwe?...
— O możliwe z pewnością.
— Jakim sposobem?...
— Najprostszym w świecie... otwórz swój portfel i oddaj mi testament.
Pan de Saint-Erme uśmiechnął się pobłażliwie.
— Pan to zrobisz, nieprawda panie baronie?... — mówiła Joanna z całą kokieteryą kobiety, która poprzysięgła sobie dopiąć swego. — Pan się zgodzisz na moję proźbę?.. Nieprawdaż?...


XXVI.
Raul i Joanna.

Naczelnik wydziału pokręcił głową.
— Niepodobna pani margrabino... niepodobna!...
— A to dla czego?... proszę pana dla czego?...
— Obowiązek mój i sumienie nie pozwalają na to.
— Nie idzie tu ani o obowiązek, ani o sumienie... Idzie tylko o oddanie przysługi biednej kobiecie, która w panu tylko widzi zbawienie... Niech pan nie sądzi, że chcę zrobić jaki użytek z tego fałszywego dokumentu... o nie... ja go chcę zniszczyć... tu... Zaraz... w pańskich oczach... Skoro tylko ten przeklęty papier nie będzie egzystował, nie pozostanie śladu z mojego błędu, a moja wdzięczność dla pana trwać będzie wiecznie.
Baron zamyślił się poważnie.
— Pani margrabino... — odezwał się tonem stanowczym, — kosztuje mnie to bardzo wiele, że muszę odmówić żądaniu pani, ale niechaj pani nie nalega na mnie napróżno... Dla własnego interesu pani nie mogę uczynić zadość jej żądaniu, proszę jednak zaufać mojej obietnicy, proszę uwierzyć, że sprawka Raymonda nie wyjdzie na światło dzienne. Zapewniam panią, że nie zagraża jej żadne a żadne niebezpieczeństwo, ponieważ dotąd ja jeden tylko wtajemniczony jestem w tę ważną sprawę... Jutro będę miał zaszczyt zobaczyć się z panią, lub dać jej wiadomość całkiem bodaj zadawalającą — pod jednym wszakże warunkiem...
— A ten warunek?... — zapytała żywo Joanna.
— Że pan de Credencé nie dowie się o tem co zaszło... Jeżeli powie mu pani, iż byłem tutaj i jeżeli objaśni go pani o tem, cośmy mówili ze sobą, sprawa będzie musiała pójść swoim torem, a wtedy nic a nic już nie poradzę!... Miej pani odwagę zamknąć mu drzwi na dzień jeden lub dwa, bo wymaga tego koniecznie interes pani.
— Zrobię jak pan każesz baronie... Hrabia zadawałby mi z pewnością pytania, na które nie umiałabym odpowiedzieć tak, ażeby się nie skompromitować... najlepiej więc nie będę przyjmować go wcale.
— Nawet gdyby nalegał?... — zapytał baron.
— Gdyby nie wiem jak nalegał... wydam zaraz stosowne rozkazy.
— Nie pozostaje mi nic zatem, jak pożegnać panię margrabinę.
— A jutro mogę się spodziewać pana?
— Przyjdę albo przyślę pani wiadomość... może być nawet, że dziś jeszcze wieczorem dam znać o sobie.
— Żegnam cię zatem baronie a proszę nie zapominać, iż w tobie cała nadzieja moja.
Naczelnik wydziału ucałował rączki Joanny i wyszedł z salonu.
Pani Castella odprowadziła go aż do przedpokoju.
Można łatwo wyobrazić sobie jej ździwienie, gdy skoro się drzwi za baronem zamknęły, zobaczyła stojącego przed sobą pana da Credencé.
Był trochę blady, w ręku trzymał bilet barona, a palcem przyłożonym do ust nakazywał milczenie.
Gest ten powstrzymał Joannę od okrzyku.,
Raul nachylił się i szepnął:
— Nie obawiaj się niczego!... słyszałem wszystko... dzieją się jakieś rzeczy nadzwyczajne, ale ja czuwam nad tobą... Powrócę wieczorem.
I nie czekając na odpowiedź margrabiny, otworzył po cichu drzwi, któremi wyszedł baron i puścił się na schody.
Joanna pozostawszy samą pod wrażeniem ostatnich wypadków, chciała przynajmniej dowiedzieć się, jakim sposobem dostał się do niej pan de Credencé w chwili gdy go się wcale nie spodziewała.
Powróciła do salonu i zadzwoniła.
Pokojówka zjawiła się natychmiast.
— Kiedy przybył pan de Credencé? zapytała Joanna.
— W kwadrans może po przybyciu tamtego pana, którego bilet wręczyłam pani.
— Dla czego nie uprzedziłaś mnie o jego przyjściu?...
— Bo mi pan hrabia zabronił... ja sądziłam, — dodała z minką dyplomatyczną, — iż trzeba go słuchać tak samo jak pani?.. czy źle zrobiłam...
— Nie mówię tego — a gdzież czekał hrabia?...
— W sypialnym pokoju pani, do którego dostał się korytarzem, prowadzącym z przedpokoju do garderoby pani margrabiny.
Pokój sypialny przytykał do salonu.
Raul potrzebował więc tylko przyłożyć ucho do drzwi, aby słyszeć całą rozmowę.
Po skończonej wizycie przeszedł przez salon i wziął bilet, który Joanna położyła była na stole.
Wiemy już resztę.
Upłynęło kilka godzin.
Potrzebaby nam Bóg wie ile czasu na opisanie przeróżnych myśli nurtujących w rozgorączkowanym umyśle margrabiny.
Skończyło się jednak nakoniec niecierpliwe jej oczekiwanie.
Otworzyły się drzwi i pan de Credencé wpadł jak strzała do salonu.
Był niezwykle pomieszany i jakby zafrasowany.
Rzucił się na fotel nie przemówiwszy ani słowa.
— Co to się stało Raulu?... — wykrzyknęła Joanna, ponurą twarzą hrabiego przerażona już do reszty. — Nie sądziłam abyś był zdolnym do takiego przygnębienia!... Przynosisz chyba bardzo złe jakieś wiadomości.
— Przynoszę wiadomości bardzo dziwne i wcale niespodziane...
— Mówże prędko...
— Czy wiesz zkąd powracam?...
— Jakżebym mogła wiedzieć?...
— Zgadnij...
— Nie!... nie!... nie chcę się bawić w domysły, powiedz lepiej odrazu...
— No więc powracam prosto z prefektury policyi...
Joanna podskoczyła na fotelu.
— Z prefektury policyi?... — powtórzyła. — Doprawdy, że nie chce mi się temu wierzyć Raulu, to mi się nieprawdopodobnem wydaje...
— A jednak nic prawdziwszego nad to co mówię...
— Po coś tam chodził?... wykrzyknęła margrabina.
Pan de Credencé podał jej bilet, jaki trzymał w ręku.
— Poszedłem po to po prostu, aby zobaczyć się z naczelnikiem wydziału baronem de Saint-Erme...
— Drżę cała!...
— Dla czego?
— Podobna nieostrożność może nas zgubić oboje!...
— Uspokój się margrabino, potrafiłbym się cofnąć w porę, gdyby była jakakolwiek tego potrzeba...
— Wiesz co mi odpowiedziano w biurze policyi?...
— No?...
— Odpowiedziano mi, że baron de Saint-Erme nie istnieje, przynajmniej że w prefekturze nie było nigdy w życiu żadnego naczelnika wydziału tego nazwiska.
— Niepodobna!...
— Najprawdziwszą mówię ci prawdę, mniemany baron Saint-Erme nie istnieje...
— A więc któż jest ten człowiek, który był u mnie przed kilku godzinami, który zna najskrytsze szczegóły mojego i twego życia, który posiada w swym ręku fałszywy testament margrabiego Gastona Castella?... któż jest ten człowiek Raulu?...
— Zdziwię cię ogromnie Joanno — odpowiedział hrabia — a jednakże uwierz mi, bo mówię szczerą prawdę... że tym człowiekiem nie był nikt inny tylko... Raymond.
— Ten łotr paryzki?... — wykrzyknęła margrabina.
— On we własnej swojej osobie! — Nie mogłem widzieć twojego gościa ponieważ drzwi były zamknięte, ale słysząc głos jego powziąłem zaraz pewne podejrzenie...
„Puściłem się za nim, chciałem go dogonić, iść za nim, ale potrafi on zatrzeć zawsze wszelki ślad za sobą, potrafi wymknąć się jak widmo przed najlepszym wzrokiem...
— Nie uszedłem dwudziestu kroków, gdy baron zniknął mi z oczu, jakby go ziemia pochłonęła...
„To potwierdziło moje domysły...
„Wtedy też, ażeby się lepiej utwierdzić, pobiegłem do prefektury policyj...
„Powiedziałem ci już, jaką mi dano odpowiedź: — odpowiedź ta przekonała mnie ostatecznie!...


∗             ∗

Chwilowe milczenie zapanowało po tych słowach.
Margrabina odezwała się pierwsza:
— Ach!... — wykrzyknęła — miałeś zupełną racyę, mówiąc przed chwilą, że przynosisz mi nowiny dziwne. — Cóż za cel jednak mógł mieć Raymond, przedstawiając mi się pod taką fantastyczną postacią?... — spytała Joanna.
— Nie wiem, jaki miał cel... — odpowiedział de Credencé — ale wiem, że nie zrobił tego bez przyczyny... — Nie odgrywa on komedyj, bez ważnych powodów...
— Czegoż mamy się więc obawiać?...
— Nic nie wiem.. niepodobna zbadać tego dyabelskiego człowieka. — Jego przewrotne kombinacye mylą wszelkie rachuby...
— Cóż mamy robić?...
— Czekać... — Nie możemy kierować wypadkami, ale będziemy gotowi do walki...
Rozmowa margrabiny z panem de Credencé trwała jeszcze parę godzin.
Joanna coraz bardziej stawała się niespokojną, a Raul pomimo wszelkich usiłowań, nia potrafił jej pocieszyć, nie był w stanie dodać jej odwagi.


XXVII.
Służący trochę niezręczny.

Pan de Credencé pożegnał margrabinę i wyszedł, ale na schodach przyszła mu do głowy myśl, że Raymond czuwający nad wszystkiem i przewidujący wszystko, nie zaniedbał też zapewne usunąć wszelkie zawady, jakieby mu przeszkodzić mogły w dopięciu celów jego.
Łotrowi temu, myślał sobie, bardzo na pewno zależy, ażeby na czas jakiś przerwać stosunki moje z margrabiną, toteż porozstawiał niechybnie szpiegów na ulicy w pobliżu hotelu i pilnuje każdego poruszenia mojego.
Trzeba zmylić jednak czujność niegodziwca.
Zamiast opuścić hotel, hrabia wszedł do kantoru, gdzie wystrojona pani Eleonora Damirau królowała jak zwykle.
— Kochana przyjaciołko — rzekł — przychodzę cię prosić o jednę wielką przysługę...
— Rozporządzaj mną hrabio, jak ci się żywnie podoba — wiesz bo przecie, że jestem gotową zawsze na twoje usługi... — O cóż idzie mianowicie?...
— O numer na czterdzieści ośm godzin...
— Dla kogo?...
— Dla mnie samego.
Eleonora poruszyła się ździwiona.
— No, to nie numer ale apartament chyba cały.
— Najskromniejszy numer, choćby na mansardzie nawet... i z tego będę zadowolony...
— Są wolne dwa małe pokoiki w antresoli... być może, że będą dobre?
— Wyśmienite...
— Kiedy hrabia chcesz je zająć?...
— W tej chwili...
— Proszę zatem... zaprowadzą cię tam sama.
Hrabia poprzedzany przez właścicielkę, wszedł do dwóch małych pokoików, mających okna od ulicy.
— Lokal to wcale dla hrabiego nie stosowny — odezwała się pani Damirau.
— Nie żądam nic a nic lepszego... ale mam ci jeszcze dwie rzeczy do zalecenia.
— Jakie?
Najprzód każesz mi tu przynieść dzisiaj obiad a jutro rano śniadanie...
— Więc nie będziesz jadał razem z ową piękną z pierwszego piętra?...
Pan de Credencé uśmiechnął się znacząco.
— Nie kochana przyjaciołko, nie...
— No a drugie zlecenie?...
— Prośba, żebyś nikomu nie powiedziała, iż tu jestem, jakby się zaś pytał kto o mnie, abyś odpowiedziała, że od wczoraj nie widziano mnie w hotelu...
— Możesz być najzupełniej spokojny.. stanie się tak jak żądasz...
— Dziękuję ci serdecznie przyjaciołko...
— Więcej nie masz nic do powiedzenia?...
— Nic...
— Zatem zostawiam cię i odchodzę... — Czy przysłać dzienniki jakie?...
— Nie — nie potrzeba... Nie bawię się w politykę...
Wdówka Damirau zachodziła w głowę, co miało znaczyć to zachowanie się hrabiego — a nareszcie doszła do przekonania, że Raul zazdrosny o panią Castella, ukrył się, aby ją szpiegować.
Zaledwie pani Damirau odeszła, hrabia udał się na drugie piętro i zadzwonił do pani Castella.
Pokojówka wpuściła go w tej chwili.
— To ja jeszcze — rzekł do Joanny — przychodzę cię uprzedzić — jakie postanowienie uznałem za konieczne. A oto — mówił — będziesz mnie miała ciągle pod rękę... — Jeżeliby Raymond, albo raczej jeżeli baron de Saint-Erme — — przysłał ci jaką wiadomość, każesz zastukać do drzwi numeru piątego, a ja zaraz się stawię....
Powiedział to i odszedł.
O dziewiątej, rozległ się znowu dzwonek w przedpokoju Joanny.
Pokojówka otworzyła a we drzwiach ukazał się lokaj w liberyi.
— Do kogo?... — zapytała służąca.
— Czy mieszka tu pani margrabina Castella?...
— Tak właśnie...
— A czy jest teraz w domu?...
— Jest — czego pan sobie życzy?...
— Przyniosłem list.
— Od kogo?...
— Od pana barona de Saint-Erme.
— Proszę... Czy ma być odpowiedź jaka?...
— Pan baron nic nie mówił, kazał tylko list ten doręczyć...
— W takim razie zlecenie pańskie skończone.
— Nie zupełnie, pan baron bowiem rozkazał mi, aby młodej ładnej pannie, jaka man drzwi otwierała, coś doręczyć jeszcze...
— Co takiego?...
— A czy to panna jesteś tą dziewczynką ładną?...
— Zapewne...
— A no to proszę o rączkę... Oto co mi kazał oddać pannie pan baron.
— Ho! ho! dwa luidory. — Podziękuj pan panu baronowi — rzekła pokojówka ze śmiechem.
— Nie zapomnę... dobranoc pannie...
Lokaj skłonił się pokojówce i oddalił, a zaledwie uszedł parę schodów, wyjął z kieszeni drugi list i udał się z nim do mieszkania odźwiernego.
— Pan de Credencé?... — zapytał.
— Nie znam... tutaj taki nie mieszka wcale.
— Być może... ale bywa często w tym hotelu...
— To się pan dowiedz w kantorze...
— A gdzie kantor?...
— Naprzeciwko...
Lokaj wszedł do kantoru i zwrócił się do pani Damirau.
— Czy hrabia de Credencé u siebie? — zapytał.
Eleonora pomna zalecenia Raula, odparła:
— Pan de Credencé nie mieszka wcale w hotelu.
— Wiem proszę pani, ponieważ jednak bywa w nim bardzo często, moja pani sądziła, iż go i dzisiaj tu zastanę....
— Jak się nazywa twoja pani?...
— Pani vice-hrabina de Randal.
— Czy to pilny list jaki?...
— Bardzo pilny, potrzeba aby był zaraz doręczony koniecznie.
— No, to w takim razie zanieś go zaraz na ulicę Latette Nr. 7, bo tam mieszka hrabia de Credencé... — Od wczoraj nie pokazywał się tutaj, więc zapewne i dziś się już nie pokaże.
— Dziękuję uprzejmie pani.
Barczysty lokaj pani Randal wyszedł z hotelu i udał się ku bulwarowi.
Mały powozik czekał nań na rogu ulicy Madelaine.
Nieszczęśliwy Larifla byłby z pewnością poznał odrazu ów ekwipaż taki dla niego fatalny, był to ten bowiem po za którym się uczepił i którego stangret tak go posmagał sromotnie.
Lokaj wsiadł do powoziku i zapuścił czerwone firanki.
Nie mamy potrzeby podpowiadać naszym czytelnikom, kto był ten lokaj barczysty i taki niezgrabny niby.
Każdy pozna w nim z pewnością Raymonda.


∗             ∗

Powróćmy do hotelu Wilson i wejdźmy do apartamentu pani Castella w chwili, gdy ów lokaj się oddalił.
Joanna zadzwoniła i czekała kilka minut niecierpliwie.
— Kto dzwonił?... zapytała stojącej w progu pokojówki.
— Służący pana barona de Saint-Erme.
— Czego chciał?...
— Przyniósł list do pani margrabiny.
Joanna żywo list pochwyciła i przez parę sekund przypatrywała mu się uważnie...
Wyglądał niezmiernie okazale.
Duża wyperfumowana koperta zapieczętowana była pieczęcią herbową.
Adres bardzo był pięknie wypisany.
Joanna chciała odpieczętować, ale się zatrzymała.
— Lepiej niech on przy mnie będzie... — pomyślała i zadzwoniła.
Pokojówka zjawiła się natychmiast.
— Zejdź do antresoli i zastukaj pod numer 5.
— Dobrze pani margrabino.
— Pan Credencé sam ci zapewne otworzy, powiesz mu zatem, że proszę bardzo, aby się zaraz do mnie pofatygował.
— Idę pani margrabino.
— A pamiętaj, — dodała, — że gdyby przyszedł kto przypadkiem, podczas gdy hrabia będzie u mnie, lub gdyby kto pytał o niego, odpowiesz żeś go na oczy swoje nie widziała.
— Pani margrabina może być przekonaną, że ściśle wypełnię jej rozkazy.


XXVIII.
List barona.

Raul nie dał czekać na siebie.
— No cóż moja piękna?... — zapytał z największą ciekawością, — czy masz już jakie wiadomości?...
— Tak.
— Co takiego?...
— List.
— Od Raymonda?
— Od barona Saint-Erme.
— Co pisze?...
— Nie chciałam odpieczętowywać bez ciebie...
Raul rozerwał kopertę i rozłożył elegancką ćwiartkę papieru.
— Papier listowy prawdziwie wielkiego pana!... — wykrzyknął, — To dyabeł nie człowiek, jak się on zna na wszystkiem doskonale!... Gdybym nie wiedział co zacz, nie poznałbym się nigdy na komedyi.
— O! tak... to kuglarz niezmiernie zręczny!.. — szepnęła Joanna.
Hrabia zaczął czytać:

„Pani margrabino!...

„Nie wybaczyłbym sobie nigdy, gdybym o godzinę choć jednę, przedłużyć śmiał niepokój w jakim się szanowna pani znajduje...
„Od chwili gdy z żalem opuściłem, szanowną panię, umysł mój nie spoczął ani na chwilę, zajęty wyszukiwaniem sposobu, który bez obciążenia honoru i sumienia, pozwoliłby mi stać się użytecznym pani.
„Po długich, bardzo długich mozołach, wynalazłem jednak coś, jak mi, się zdaje bardzo dobrego i pewnego.
„Tak jest pani margrabino, mogę zachować w zupełności powagę mojego powołania i jednocześnie zająć się pani sprawą...
„Wszystko zależy od pani... wyłącznie od pani samej...
„Ażeby dojść do celu, którego pragniemy oboje, potrzeba ażeby mi pani margrabina zaufała zupełnie..
„Wiek mój, stanowisko i charakter powszechnie znany — odpowiadają zupełnie za mnie,
„Potrzebuję pomówić z panią obszernie, ale rozmowa nasza musi być największym sekretem dla powodów, jakie będę miał honor przedstawić pani, i jakie sama pani uzna z pewnością za słuszne...
„Jutro o dziewiątej wieczorem, nieduży fiakr z numerem 125 na latarniach, stanie przed hotelem Wilson...
„Niech pani siądzie weń bez żadnej a żadnej obawy, powiezie panią de miejsca, w którem będę na panią oczekiwać z pełną uszanowania niecierpliwością.
„Ale niechaj pani siędzie sama i tak, aby jej nikt nie szpiegował!... Niech się nikt bezwarunkowo nie dowie, dokąd się pani udaje... inaczej wszystko byłoby stracone!...
„Powóz po przejechaniu kilku ulic, odwiezie panią z powrotem do hotelu...
„Piszę umyślnie dzisiaj, ażeby pani miała czas do namysłu...
„Decyzya jej jest rzeczą nadzwyczajnego znaczenia.
„Majątek pani, muszę to dodać koniecznie, zależy całkowicie od jak największego we mnie zaufania. Jeżeli pani nie przybędzie jutro wieczór na moje wezwanie, zmuszony będę pojutrze złożyć raport w wiadomej sprawie, i zniewolony będę przedstawić testament znaleziony przy osobie Raymonda...
„Skoro się to stanie, nikt w świecie nie zdoła powstrzymać, nikt w życiu nie potrafi złagodzić biegu sprawiedliwości.
„Odwróć pani, póki czas, te okrutne następstwa; — zaufaj człowiekowi zdolnemu dać ci dowody rzetelnego przywiązania, zaufaj najwierniejszemu pełnemu uszanowania słudze, jakim bezspornie jest:

„Baron Saint-Erme“...

— Stary szatan rozpisał się... — wykrzyknął pan de Credencé po skończeniu czytania. — A co za pociągająca wymowa?... No i cóż ty na to Joasiu?...
— Nie wiem co mam powiedzieć, nie wiem co mam myśleć o tem wszystkiem, — odpowiedziała margrabina — albom źle zrozumiała, albo wcale chyba nie zrozumiałam żądania pana Saint-Erme.
— Jasne jest przecie jak kryształ... Raymond żąda sam na sam z tobą i to nie u ciebie, ale u siebie...
— W jakim celu?...
— Jeszcze sam nie wiem, ale zapewniam, że twoja niepewność nie będzie trwać zbyt długo...
— Jakto?...
— Raymond powie ci jutro to czego nie możemy dzisiaj odgadnąć.
— Radzisz mi zatem udać się na to, szczególniejsze rendez-vous?...
— Naturalnie, że ci to radzę... trzeba się tam udać koniecznie!... Wahasz się?...
— Bardzo.
— Dla czego?...
— Bo Raymond jest niebezpiecznym bandytą, jak mi nieraz mówiłeś...
— Mówiłem najrzetelniejszą prawdę...
— Sama myśl przebywania sam na sam z bandytą, musi przerażać przecie...
— Nie ma się czego przerażać, zaręczam ci za to... Raymond nie zrobi ci nic złego, ma bowiem interes nie w tem aby ci szkodzić, ale aby ci pomagać.
Według wszelkiego prawdopodobieństwa, celem obecnej jego komedyi jest, aby wyciągnął o ile można jak największą zapłatę... Zresztą nie będziesz tak jak sądzisz — zależny, całkiem od Raymonda. Garstka ludzi wiernych i zupełnie mi oddanych, czuwać będzie nad tobą, strażą tą zaś ja będę dowodzić osobiście.
— Ty Raulu!... ale nie wiesz przecie gdzie mnie zawiozą...
— Nie przeszkadza mi to jednak zapewnić cię, że jutro zaraz wydam wszelkie stosowne w tym względzie rozporządzenia, i że na pewno, nie stracę cię z oczu ani na chwilę... Raymond jest bardzo zręcznym, ale ja jestem jeszcze zręczniejszym. Bywa kuglarz nad kuglarza!...
— Przyjmujesz zatem odpowiedzialność za wszystko?...
— Przyjmuję najzupełniej.
— I mogę zupełnie polegać na tobie?...
— Możesz ufać mi ślepo.
— Skoro tak, to siadam o dziewiątej do powozu pana Raymonda... i zdaję się na łaskę i niełaskę mocy czartowskiej.
W pół godziny po tej rozmowie, pan de Credencé wysiadł z najętego powozu na placu bulwaru Chateau d’Eau.
— Wszedł do domu, który już znamy, i który miał drugie wyjście na ulicę Meslay, i pobiegł na schody prowadzące do mansardy wynajmowanej przez komisanta.
W dziesięć minut wyszedł ztamtąd całkiem już przeistoczonym, dzięki kostyumowi, który już także znamy.
Udał się na bulwar du Temple, wstąpił do sklepu z zabawkami dziecinnemi i kupił sobie gwizdawkę.
Zaopatrzywszy się w ten znaczący instrument, wstąpił do zakładu pod „Ściętym kłosem”, ażeby zobaczyć czy przypadkiem nie napotka tam Larifla.
Nie było go jednakże.
Poczekał aż skazówka zegarka stanie na dwunastej.
Wziął fiakr i kazał się zawieźć nad brzeg Sekwany.
Na dwieście kroków od mostu d’Arcole kazał się zatrzymać woźnicy, odesłał go i zaczął wolno, zatrzymując się i oglądając co chwila.
— Rzadkie płomyki gazu słabo oświetlały ciemności.
Dokoła pustka była zupełna.
Na wodach Sekwany ciemnych jak atrament, gdzieniegdzie dziwnie migotliwie odbijały światełka nadbrzeżne.
Raul doszedł do mostu.
Nocny wiatr pomiędzy ogromnemi wiązaniami żelaznemi świszczał przeciągle...
Pan de Credencé przystanął.
Przyłożył do ust świstawkę i według zalecenia Larifla, zaczął wydobywać z niej ponurą arję grywaną przez katarynki:

„Kiedy zobaczysz
Jak liście opadną,
Jeżeliś mnie kochał,
To pomódl się za mnie...

Upłynęło kilka sekund, poczem zaraz w górnej części wiązaniu mostu, dały się słyszeć dziwne szmery jakieś.
Był to dowód że jaskółki się przebudziły.


XXIX.
Pod pierwszą arkadą mostu d’Arcole.

Pan de Credencé postąpił kilka kroków na most, nucąc pod nosem swoją aryę.
Prawie jednocześnie dwie długie żylaste ręce uczepiły się u jednej z balustrad, i ukazała się twarz blada z rozczochranemi czarnemi włosami.
Była to pokaleczona twarz Larifla.
Młody bandyta raptownie ze snu wyrywany, przymrużał oczy jak puszczyk nie mogący znosić światła.
Potrzeba mu było kilku chwil, ażeby się przekonać kto go to wzywał tak niespodzianie.
— A to ty Regulusie!... — zawołał nakoniec.
— Ja kochany chłopcze, — odpowiedział pan hrabia de Credencé. — Cóż to, poznać mnie nie możesz, Czy co u licha?...
— Owszem, poznałem cię mój stary, tylko nie oczekiwałem wcale twojej wizyty... Ki-dyabeł cię tu sprowadzać.
— Dałem ci sygnał...
— Ależ duszo mojej duszy, gadaj co robisz tutaj?... Doprawdy, że cię miałem za daleko rozsądniejszego!...
— Co chcesz powiedzieć przez to? — zapytał ździwiony pan de Credencé — Czy masz tak krótką pamięć? — Czy zapomniałeś już jakeśmy się ułożyli?... — Kiedy mnie zapotrzebujesz po północy — weźmiesz gwizdawkę i przyjdziesz zagrać na moście d’Arcele, aryę o suchych liściach... — Tak jak kazałeś zrobiłem, zkądże więc utrzymujesz, że postąpiłem nierozsądnie?...
— Nie zrozumiałeś mnie mój dobroczyńco!... Nigdy, przenigdy nie mówiłem, abyś się ze swoją muzyką sadowił na moście i zwracał w ten sposób uwagę wszystkich inspektorów i wszystkich patroli policyjnych, jakich tu nie brakuje nigdy. Trzeba ci to było zrobić inaczej.
— Jakże to mianowicie?...
— Trzeba było zajść pod most...
— Zatem poprawię się teraz i zejdę...
Radzę ci się bardzo przytem spieszyć, bo od pięciu minut trzymam się baryery i rąk już wcale nie czuję.. Z żelaza tymczasem nie jestem, a jak bym się puścił, szkaradnie opił bym się wody. To żaden jak wiesz interes... gdyby w Sekwanie płynęło wino... to co innego... to możnaby jeszcze zaryzykować...
— Którędy przejść?... — zapytał Raul.
— O dwadzieścia pięć kroków ztąd, znajdziesz schody prowadzące na brzeg...
— Dobrze...
Larifla zniknął a pan de Credencé cofnął się na wskazane miejsce.
W minutę później, hrabia i bandyta, albo raczej dwaj bandyci spotkali się w ogromnej ciemności pod pierwszą arkadą mostu d’Arcole.
Prawie pod samemi nogami, wezbrana ciągłym deszczem Sekwana, płynęła z głuchym nieustannym łoskotem.
Larifla chwycił w swoje twarde ręce, wyperfumowane delikatne rączki hrabiego i ścisnął je z całej siły.
— Nie miej mi za złe mój stary, żem się do ciebie nie tak bardzo grzecznie odzywał, ale wiesz przecie najwspaniałomyślniejszy śmiertelniku, że nie chciałbym ci za nic zrobić najmniejszej nawet przykrości. — Bezpieczeństwo jednak przedewszystkiem, mój aniołku!... Potrzebne to i dla ciebie i dla nas, narażając nas, sam byś się wpakował w kłopot niemały!... — Zrozumiałeś?...
— Biedny mój, kochany mój Lariflo — przerwał hrabia — po co te wszystkie tłomaczenia?... na co one potrzebne?...
— Nie potrzebne powiadasz a to dla czego?
— Dla tego żeś mnie wcale nie obraził...
— Na prawdę?
— Jakem Regulus!...
— Kiedy tak, to dzięki Bogu!... bardzo jestem kontent z tego!... Obawa, że mogłem ci się narazić... dławiła mnie jak komar w gardle, jak to się mówi na przedmieściu Saint-Germain u pp. ambasadorów... — Komar szczęśliwie odfrunął, powiadaj zatem po coś przyszedł w nocy do wiernego swojego Larifla...
— Mam wiele do pomówienia z tobą
— Otwieram uszy i łykam wyrazy...
— Jesteś mi koniecznie potrzebnym Larifla...
— To się wcale ładnie złożyło... bo marzyłem właśnie tylko o tem, jaką by ci oddać przysługę.
— Więc stale jesteś mi wiernym?
— Stale i na zawsze!... — rozrządzaj mną jak swoją własnością!... — O co idzie?
— O wyprawę...
— Natychmiastową?...
— Nie... — zaczniemy działać dopiero jutrzejszej nocy.
— Czy to sprawa kryminalna, czy poprawcza tylko?... jeżeli wolno zapytać...
— Ani policya, ani sąd, wcale tu w grę nie wchodzi... — dodam nawet, że podług wszelkiego prawdopodobieństwa, zagraża nam bardzo małe jedynie niebezpieczeństwo.
— Jakto, ani żandarmów, ani kluczów, ani guzów w perspektywie?... — wykrzyknął Larifla — no to w takim razie, mój stary Regulusie, zapraszasz chyba na obiad? Gadaj-że o tem od razu — nie odmówię twojej grzeczności i spiję się za twoje zdrowie!...
Pan de Credencé wzruszył ramionami.
— Mówię seryo... — wysłuchaj że mnie zatem spokojnie.
— Chowam język do kieszeni i przykrywam chustką!... — mruknął Larifla!...
— Czy sam byłeś na górze, jakem ci podał sygnał?... — zapytał hrabia.
— W gnieździe?... O nie!... Jaskółki nie licznie zleciały się tej nocy to prawda — bo musiały znaleźć dobrą robotę biedaczki, albo miały żer w kieszeniach, ale mam jednak kilku towarzyszów. Wysypiają się na puchu ze słomy...
— Czy ja ich znam?...
— Zdaje się... Bardzo to znane osobistości, najpierwsi goście z pod Ściętego kłosa z Rigolado i od Pawła Niquet...
— Jak się nazywają?...
— Co do ich nazwisk... rozumiesz, że nie dopytuję się o nie... byłoby to w bardzo złym guście... zwłaszcza, że każdy wie w Paryżu, iż jestem zanadto dobrze wychowanym młodzieńcem, ażebym miał się aż do tego stopnia zapomnieć... Co do nazwisk przybranych, to rzecz inna...
— Aj! do wszystkich dyabłów, nieznośny gaduło — o te właśnie nazwiska pytam! — krzyknął hrabia.
— No, więc są: Bec-de-miel, Radisnoir, Peau d’angora i Tape à l’oeil...
Hrabia uśmiechnął się zadowolony.
— Tak, tak... — rzekł — znam ich, i powiadasz, że są dobrzy...
— Widziałeś ich przy robocie? — zapytał bandyta.
— O joj... — pracowali nawet parę razy pod moją komendą!... Słowo honoru, że mam szczęście!... Z pomiędzy wszystkich beduinów paryzkich, tych cenię sobie najwyżej.
— Więc ja sam nie mogę tego zrobić?... więc potrzeba towarzystwa?...-
— Tak i dla tego przyszedłem do ciebie, ażebyś zamówił ludzi..
— A to się ślicznie składa!... Czy chcesz się sam rozmówić z jaskółkami?...
— Koniecznie.
— Kiedy?...
— Zaraz...
— Trzeba je zatem zwołać?...
— Natychmiast... Bez straty czasu...


XXX.
Patrol.

Larifla włożył dwa palce w usta, tak jak to robią strzelcy, ażeby naśladować głosy różnych ptaków i przeciągle zagwizdał.
Podobne, tylko cichsze daleko gwizdnięcie, wyszło z głębi ciemności, i Regulus spostrzegł, albo raczej odgadł przesuwające się jakieś cienie po niewidzialnym pręcie żelaznym.
Cienie te stawały się coraz wyraźniejsze, przybierały kształty ludzi i otoczyły nareszcie dwie osobistości, a głos jakiś ochrypły zapytał: — Ej!... Larifla a to co...
— O co ci chodzi przyjacielu?... — Musi chyba być coś niezmiernie ważnego, jeżeli przerywasz sen takim jak my poczciwym chłopakom!...
— Towarzysze — zawołał Larifla — stulić buzie i nie odzywać mi się ani słowa!... Oto przyjaciel nasz Regulus ma nam coś powiedzieć ciekawego...
Wiecie tak dobrze jak i ja, że Regulus to kolos wspaniałomyślności, to kolos o całą głowę przewyższający olbrzyma z bulwaru du Temple!... Wiecie, że gdy Regulus miesza się do jakiej sprawy, to musi być dobra sprawa!...
Słowa te przyjęte szmerem zadowolenia, dowodziły, iż wspaniałomyślność i zręczność Regulusa — znane były i cenione.
Cztery ręce czterech bandytów wyciągnęły się na powitanie nocnego gościa, a ten nie bez pewnego wstrętu, uścisnął każdą po przyjacielsku.
— Jak idzie o interes z Regulusem, jesteśmy zawsze gotowi — odezwał się znowu głos jakiś ochrypły, mamy do niego najzupełniejsze zaufanie!...
— No mów więc stary i nie chowaj języka do kieszeni, bo masz przed sobą chłopczyków, których zrazić nie potrafisz!...
— Co to, to prawda — mruknął Larifla — chłopcy mocne, tęgie jak króliki! — niemożnaby w całym świecie dobrać lepszego kompletu! — Prawdziwy kwiat podziemia paryzkiego! prawdziwa śmietanka towarzystwa!...
Hrabia odchrząknął i przemówił:
— Znam was dobrze i wiem, że mogę liczyć na was zupełnie... a że jutro można zarobić i to bez narażania się wielkiego, pomyślałem, ażebyście skorzystali z tej gratki...
— Niech żyje Regulus! — wykrzyknęli półgłosem łotrzykowie.
— W paru słowach powiem czego od was potrzebuję — rozpoczął znowu pan de Credencé. — Jutro wieczór...
W tem Larifla przyłożył nagle rękę do ust Regulusa i szepnął:
— Cicho!...
— O co idzie?... — zapytał hrabia odsuwając klapę tamującą mu zupełnie oddech.
— O co idzie — odpowiedział młody człowiek — a no posłuchajcie...
— Pan de Credencé i czterej jego towarzysze nadstawili ciekawie uszów i... usłyszeli chód równy kilku ludzi.
— Coś mi się to podejrzanem wydaje!... — rzekł Larifla — wlezę więc na trapez i zobaczę co jest...-Nie można się dać przecie złapać do stu dyabłów!... — No chłopusiu naprzód!
Powiedziawszy te Larifla, ze zręcznością i wprawą akrobaty wdrapał się po żelaznych wiązaniach mostu aż do baryery.
Pozostał kilka chwil nieruchomy, niby czerwonoskóry indyanin zaczajony na gałęzi drzewa i czyhający na nieprzyjaciela...
Ale dowiedział się widocznie czego chciał, bo złaził prędzej jeszcze jak właził.
— No cóż! — zapytał hrabia.
— Zgadłem.
— Co takiego?
— Patrol...
Bec de miel, Radis noir, Peau d’angora i Tape à l’oeil mruknęli złowrogo.
— Patrol? — powtórzył Raul.
— Najrzetelniejszy.
— Z wielu ludzi?...
— Z dwunastu i dwóch latarni.
— Zagraża nam więc niebezpieczeństwo?
— I tak i nie...
— Jakto?
— Nie, jeżeli przejdą most i pójdą sobie dalej — tak, jeżeli przyjdzie im ochota na brzeg przyspacerować...
— Czy im się to przytrafia czasami?
— Częściej aniżeli potrzeba.
— Cóż tedy zrobimy? — Czort wie!.... — przebierzemy się za jeleni.
— A czy nie byłoby lepiej — zapytał hrabia — ukryć się w waszem gnieździe, musi to być schowanie bezpieczne?
— Byłoby to najłatwiejszem i najpewniejszem, gdyby ciebie nie było — cóż jednak z tobą zrobić? — Nie możemy cię porzucić, bo to w porządnem towarzystwie nie uchodzi...
— Pójdę za wami...
Obawa położenia powstrzymała Larifla i czterech jego towarzyszy od głośnego wybuchu śmiechem.
— Najzacniejszy przyjacielu! — zawołał młody bandyta — możesz sprobować, ale w takim tylko razie, jeżeli masz ochotę pogruchotać sobie kości... — Ażeby się tam wdrapać, mój stary, potrzeba być gimnastykiem pierwszego rzędu!... — Rozpoczynać ćwiczenia po raz pierwszy i wpośród takiej ciemności, byłoby szaleństwem, byłoby chęcią zostania od razu generałem!... — Baczność i milczenie... — patrol niedaleko...
Odgłos kroków rozlega się co raz bliżej.
I tak było istotnie, bo można już było nawet dosłyszeć rozmowę, jaką prowadzili ze sobą policyanci.
— Jeżeli się zwrócą na prawo, to dobrze!... — mruknął przez zęby Larifla, — miejmy nadzieję że tak zrobią.
Nadzieja ta atoli nie miała się wcale ziścić.
Patrol skręcił na lewo i poszedł brzegiem.
— Jeszcze nic straconego... — odezwał się znowu Larifla, — jeżeli miną schody, jesteśmy także ocaleni!...
Niebawem nastąpiło znowu rozczarowanie.
Doszedłszy do schodów patrol zatrzymał się na chwilę, ale zaraz potem dwie latarnie ukazały się na pierwszych stopniach, rzucając migotliwe światło do koła.
— Zła sprawa!... — mruknął Larifla, — Są nareszcie i łapacze... czyli że nie można być spokojnym nawet na swoich śmieciach!... Hej kamraci, zbierajcie się, bo musimy się wymknąć koniecznie!... Raz... dwa... trzy... i rozwińcie skrzydełka!...
Jednocześnie pięciu opryszków i hrabia zaczęli biedz co im sił starczyło, starając się nie robić najmniejszego hałasu:
Ulecieli w ten sposób piędziesiąt albo sześćdziesiąt metrów i już mogli sę uważać za zupełnie bezpiecznych, gdy Larifla, który biegł na przodzie i służył za przewodnika bandzie, zatrzymał się tak nagle, iż podążający za nim uderzyli jeden o drugiego.
— Do pioruna!... — mruknął bandyta, — dyabeł miesza się do nas tej nocy, czy co?... Spojrzyjcie no tylko przed siebie.
— Złapaniśmy!... — odezwał się ochrypły głos jakiś, — to pewna!... Musimy objaśnić czytelników, że przyczyną gwałtownego zatrzymania się Larifli, było spostrzeżenie dwóch latarni, migocących z daleka.
— Było to dowodem, że drugi patrol, albo też oddział wojska, podąża na spotkanie pierwszego patrolu...
Za jakie dziesięć minut połączą się ze sobą.
— Po prawej stronie Sekwana szeroka, czarna i głęboka, płynęła szybko z głuchym szumem.
Po lewej był mur tak wysoki, że nie można było myśleć o przeskoczeniu... Żadne wyjście... żadna ucieczka niepodobna...
Dwa patrole przetną drogę sześciu bandytom.
Jak tylko dostaną się w ręce patrolu, zostaną badani, muszą pokazywać papiery, wskazywać miejsce zamieszkania, usprawiedliwiać się z obecności nad brzegiem rzeki, w czasie kiedy porządni ludzie zasypiają...
Te indagacye i ich następstwa, tak niepokojące dla Larifli i czterech jego towarzyszów, najniebezpieczniejszemi były jednakże dla kochanka Joanny Castella.
Jego kompania z podobnemi wyrzutkami społeczeństwa stanie się bardzo podejrzaną... nie poprzestaną na jego tłomaczenia.
Dobiją się prawdy i zwalą całe rusztowanie tak zręcznie i tak starannie wzniesione.
Pod mniemanym Regulusem, odnajdą hrabiego de Credencé napewno. Wtedy Raul przepadnie bezpowrotnie.


XXXI.
Kamienie z Fontenebleau.

To wszystko cośmy powiedzieli przed chwilą o panu de Credencé, on sam sobie daleko wcześniej powiedział.
Jednakże nie uznawał się jeszcze za zwyciężonego.
Wierzył w swoję gwiazdę szczęśliwą, liczył, że jakiś przypadek nieprzewidziany przyjdzie mu z pomocą właśnie w sam czas, żeby go powstrzymać nad przepaścią...
Wszakże jeżeli ten przypadek miał nastąpić, powinienby nastąpić bezzwłocznie, bo dwa naprzeciw siebie idące patrole zbliżały się coraz bardziej.
— Co robić?... — mruknął hrabia — co robić?...
Chociaż wymówił to bardzo cicho, Larifla go posłyszał.
Daję ci słowo mój stary, że nic a nic nie wiem!... Sprawa dyablo niedobra!... Ciekawych mamy i przed sobą i poza sobą!... Jesteśmy w położeniu człowieka, któremu nos przycięto dwoma drzwiami.
— Żadnego zatem sposobu wydobycia się?... — zapytał Raul.
— Byłby jeden, — odrzekł po namyśle młody bandyta.
— Jaki?... — zapytał żywo hrabia.
— Rzucić się do wody i przepłynąć rzekę....
Raul spojrzał na wodę czarną jak atrament.
— Woda za duża... a noc za ciemna... możnaby łatwo śmiercią taką awanturę przypłacić.
— O!... sprzeczać się o to wcale nie będę... Ale trudno, kto nie rezykuje, ten nic nie ma...
— Ja mam innego rodzaju projekt, mruknął inny z bandytów.
— Więc mów prędko!... — krzyknął Raul, — a jeżeli wymyślisz co dobrego, masz dziesięć luidorów w kieszeni!...
— Przytulmy się oto do muru i poczekajmy na jeden z patroli, a gdy się przybliży o jakie dziesięć kroków, rzućmy się z nożami i utorujmy sobie drogę.
— Bawić się w noże!... — powtórzył Raul z mimowolnym dreszczem, — krew przelewać... a co będzie jeżeli nas złapią?... Szafot!... nieprawda?... Nie... nie... nie zgadzam się na to.
— Skoro tak, to pozostańmy, — odezwał się człowiek z ochrypłym głosem. — Chleb w Passy taki dobry jak i wszędzie.
Przez czas kiedy się ze sobą sprzeczali, Larifla przyjmując obojętnie rozwiązanie jakiekolwiek nastąpi, poszedł machinalnie naprzód kilka kroków.
Niemałe było zdziwienie towarzyszy, gdy posłyszeli że krzyknął i upadł na twarz.
Raul sądząc, że nagle zasłabł, chciał mu pospieszyć z pomocą...
Ale młody bandyta był już na nogach.
— Co ci się stało? — zapytał pan de Credencé.
— A to to, że ci spłacę zaraz mój dług wdzięczności, kochany, prawdziwy przyjacielu... — odpowiedział blady młodzieniec, — że wyciągnę ciebie i innych z niebezpieczeństwa w jakiem się znajdujemy!... Wymkniemy się policyi aż miło!...
— Co to znaczy?... — pytał Raul niecierpliwie, — wytłomacz że się...
— Wytłomaczę się zaraz i jasno i kategorycznie... Czy wiesz dla czego wziąłem bilet na parter?...
— Nie...
— Po prostu dla tego, że mi się nogi zaplątały w wyciągniętą jakąś linę... Otóż nie potrzeba na to wielkiego rozumu ażeby odgadnąć, że tą liną przywiązany jest statek, którego noc nie pozwala nam zobaczyć, ale który stanowić będzie schronienie doskonałe...
— Ależ... — zapytał pan de Credencé, — jak się dostaniemy do tego statku?...
— O, to bagatela — chwyta się linę we dwie ręce i posuwa się po niej, to to samo co przejechać się fiakrem... Zobaczysz... — Uważać tylko na rozkazy... Ja idę pierwszy żeby wam drogę pokazywać.
— Otóż i jestem — odezwał się po chwili — niebezpieczeństwo takie same jak na trotuarze bulwaru. — Uważać tylko i dobrze trzymać się sznura... — Pomiędzy brzegiem u statkiem słychać plusk wody, co wcale żartem nie jest... Gdyby kto wpadł — no, to dobranoc... z całej kompanii nie zostałoby już nikogo.
Pomimo wrażenia jakie słowa Larifli wywarły na panu de Credencé, zryzykował się jednakże na tę przeprawę i bez wielkiego wysiłku dostał się do statku, na który wskoczył przy pomocy Larifli.
Czterej pozostali towarzysze uczynili to samo i udało im się szczęśliwie.
Statek, co się stał miejscem schronienia dla wesołej kampanii, był jednym z owych dużych statków płaskich, na jakie ładują wino, węgle, melony i towary podobne.
Ten o jakim mowa, napełniony był kamieniami brukowemi z Fontenebleau, a ogromny ciężar równał go prawie z wodą.
Dzięki ładunkowi, niepotrzebującemu pilnowania, czterej marynarze składający załogę statku, nie uważali za potrzebne nocować na wodzie.
W pięć minut najwyżej potem, gdy pan Credencé z towarzyszami ukryć się zdołali, dwa patrole spotkały się ze sobą na wprost statku.
Ten co szedł od strony Bercy, składał się z ośmiu żołnierzy piechoty pod dowództwem podoficera.
Zatrzymali się na chwilę — inspektor patrolu policyjnego zamienił kilka słów z sierżantem, poczem oba oddziały zawróciły i poszły każdy w swoję stronę.
Skoro tylko oddaliły się o jakie sto kroków, Larifla wpadł w wielką radość.
— A włóczęgi przeklęte! — wykrzyknął klaszcząc w kościste swoje ręce, co wydawało dźwięk jakby kastanietowy.
I narażając się co chwila na wpadnięcie do wody, zaczął skakać i tańczyć na stosie kamieni, przyśpiewując sobie piskliwym głosem.

La — ri — fla
Fla — fla
La — ri — fla!...

— Oto położenie godne upostaciowania na deskach teatru Gaité lub Ambigue!... — rzekł gdy mu już tchu zabrakło. — Już ztąd widzę olbrzymi afisz, opiewający Sensacyjną nowość „Jaskółki z mostu d’Arcole”, dramat w pięciu aktach, dwudziestu trzech odsłonach z prologiem i epilogiem!... Obraz piętnasty: Patrol... szesnasty: Zbawczy statek... Co za efekt!... co za efekt!... Sto przedstawień zapewnionych... Muszę się koniecznie zobaczyć z panem Anicet... albo z Wiktorem Seour... Oni potrafią to wyzyskać... Na „Kabalarce” byłem siedm razy z rzędu... Prześliczna sztuka!...
— Larifla moje dziecko, zdaje mi się, że wyprowadzenie w pole patrolu doprowadziło cię do szaleństwa... Czy długo będziesz jeszcze bajdurzył?... — zapytał Raul.
— Już basta, już się zupełnie wygadałem, prawdziwy przyjacielu, — wykrzyknął młody opryszek, — i nie otworzę już gęby, chyba żeby ci dać dobrą radę...
— Po tem co dla mnie uczyniłeś, każda rada musi być dobrze przyjętą, odrzekł Raul, — gadaj zatem o co chodzi, bardzo cię proszę...
— Rozmawiałeś zemną i z moimi towarzyszami o rzeczach bardzo poważnych, nieprawda?...
— Najświętsza prawda... wiesz sam o tem dobrze..<.br> — Tak, ale ja wiem także, że nic tak nie nuży i nie męczy jak gimnastyka i wiem, że nigdzie nie gawędzi się tak dobrze jak przy stole... Że zaś jesteśmy i ogromnie głodni i ogromnie spragnieni, nie bylibyśmy w stanie słuchać cię o suchej buzi... Zrozumiałeś Regulusie?...
— Zrozumiałem że macie ochotę na kolacyę!..
— Odgadłeś Regulusie!... Chodź zatem w moje objęcia, niech cię do serca przycisnę!... Co to za dowcip, co to za inteligencya u tego człowieka!... To dziecko nie pożyje długo... bo jest naprawdę za mądre!...
— Tylko że o drugiej w nocy i jeszcze w tych tutaj stronach, nie wiem jak sobie damy radę, — wtrącił Raul.
— Nie zajmuj się takiemi drobiazgami!... — przerwał Larifla, — oświadcz tylko, że się zgadzasz na małą ucztę Baltazara i kwita!... To wystarczy. No jakże: tak? — czy nie?...


XXXII.
Bibka hultajska.

— Zgadzam się i to z całego serca!... — oświadczył pan de Credencé.
— Słyszycie towarzysze!... — wykrzyknął młody człowiek z zapałem, ofiarność mojego dobroczyńcy nie zna zaprawdę granic!... Wspaniałomyślny ten śmiertelnik, ufetuje nas za chwilę najdelikatniejszemi i najrozmaitszemi potrawami. Nie braknie nic na naszej uczcie, ani baraniny z czosnkiem, ani sałaty z jajami, ani starego burgunda z zieloną pieczątką, ani starki, ani biszofu z muszkatołową gałką, ani ponczu z prawdziwej jamajki!... Głosuję za obeliskiem ze statuą Regulusa na wierzchu i to z najczystszego srebra, dokładnie sprawdzonego w mennicy!...
— Przyjmuję obelisk i statuę... — odpowiedział ze śmiechem Regulus, — ale gdzie u dyabła znajdziemy tę kolacyę wykwintną i te stare wina?... Myślę że nie tutaj na tych kamieniach.
— Nie obawiaj się... — odrzekł Larifla, — zaraz ci opowiem rzecz całą... Czy znasz ojca Filocha i jego dwa oddziały?...
— Co to jest?... nigdy o niczem podobnem nie słyszałem.
— Żartujesz chyba, słowo honoru!...
— Dla czego...
— Bo taki jak ty egzemplarz, co ma kieszenie zawsze dobrze wypchane, powinien znać wszystkie porządne miejsca. Jest to restauracya na Rapée, mała knajpka dobrze utrzymana i podzielona na oddziały...
— Jakto na oddziały?...
— A no, oto co znaczy: Ojciec Filoche restaurator, ma dwa rodzaje bardzo dystyngowanej klienteli i dwa a bodaj trzy strzały w swoim łuku, jest bowiem rybakiem, restauratorem i przechowywaczem.
„W dzień, uczciwym ludziom, jak rybakom, marynarzom i t. p., Sprzedaje króliki pieczone.
„Wieczorem zajmuje się operacyami handlowemi z piratami Sekwany i rabusiami przychodzącymi sprzedawać mu połów swój dzienny... Ojciec Filoche posiada w swojej piwnicy piękne zbiory spożywcze, spore zapasy wyborowego wina i zawsze kilka lub kilkanaście baryłeczek wyborowej okowity. O!... zna on świetnie swoje rzemiosło.
„W nocy daje jeść i pić dzielnym tak jak my chłopakom, co mają czem płacić i wiedzą co rzec potrzeba ażeby ich wpuszczono!...
„Ojciec Filoche zawsze śpi na jedno tylko ucho, a ma, jak powiedziałem, spiżarnię zawsze dobrze zaopatrzoną... Widzisz więc, że warto poznać taki zakład... Jak wleziesz tam raz, to z pewnością zasmakujesz!... No dalej łap się za linę i marsz!... Wiesz już drogę, zostawiam ci zatem pierwszeństwo!...
W dziesięć minut później pan de Credencé i jego towarzysze, przeszli most d’Arcole i udali się brzegiem Rapée.
— Halt... — zawołał Larifla, — bo otóż i jesteśmy.
Pan de Credencé pogrążony w rozmyślaniu, szedł roztargniony.
Zatrzymał się, podniósł oczy i zobaczył dzięki latarni gazowej stojące nieopodal, dom albo raczej ruderę nędzną dwu piętrową, z drzwiami i okiennicami pomalowanemi na czerwono i szczelnie pozamykanemi.
Na murze nazwa zakładu wypisana była olbrzymiemi czarnemi literami, zmytemi trochę przez deszcze.
— Oto nasza restauracya.... Nie wygląda wprawdzie tak wspaniale jak Maison Dorée lub zakład pana Deffieux, ale pozór nic nie znaczy... Wewnątrz prawdziwy to pałacyk... słowo daję!...
— Przecie to to pustka zupełna, — zauważył Raul, — albo śpią tu przynajmniej wszyscy w najlepsze...
— Cierpliwości!... zawołał Larifla — mówiłem już, że ojciec Filoche nigdy prawie nie zasypia... — Zresztą jest inne przejście...
Brudny, zabłocony parkan z desek dotykał do domu.
W pośrodku parkanu była furtka.
Larifla zapalił zapałkę i przyświeciwszy sobie, znalazł niewielkie żelazne kółko, za które pociągnął silnie.
Drzwi zaraz się otworzyły i zaraz się zamknęły same za nocnymi włóczęgami, którzy znaleźli się w niewielkim ogródku, gdzie w małych altankach pozastawiane były stoły i ławki.
Była to najważniejsza część zakładu, przeznaczona na użytek mieszczan paryzkich, uważających, że zjeść obiad na świeżem powietrzu w Rapée, jest prawdziwą przyjemnością.
Okiennice od okien wychodzących na ogród, były także pozamykane.
— Ojciec Filoche, jest człowiekiem bardzo ostrożnym mruknął Larifla — ma racyę! — Kto ma pełną kasę złota nie licząc srebra — ten powinien mieć się na baczności.
Mówiąc to bandyta zastukał trzy razy do okiennicy i zanucił jednocześnie pół głosem:

Przyjacielu Pierrot,
Pożycz no mi pióra
Bo chcę parę słów napisać
Przy świetle księżyca...

— Oto hasło! — rzekł, zwracając się do pana Credencé — zobaczysz jaki będzie pyszny skutek.
Z parę minut przynajmniej, nikt a nikt się nie odezwał.
— Ho! ho!... — zawołał znowu Larifla — czy przypadkiem tatuś Filoche nie zdrzemnął się i na drugie ucho?... — Trzeba mu zaśpiewać inną strofkę romansu...
I zaczął:

Świeca mi zagasła!...
Nie mam już ognia

Otwórz mi...

Ale nie miał czasu dokończyć... bo dał się słyszeć głuchy zgrzyt odsuwającej się zasuwy i małe okienko wyrżnięte w okiennicy, otworzyło się raptownie.
Błysnęło światło i ukazała się jakaś głowa w białej bawełnianej szlafmycy.
— Kto tam u dyabła budzi mnie o tej godzinie?...
— A! ha! ukazałeś się nam nareszcie ojcze Filoche — odpowiedział Larifla — widocznie twardo zasypiałeś. — Kazałeś nam długo czekać na siebie!... No, ale skoro już jesteś, nie mówmy więcej o tem.. — Otwieraj tylko prędko!..
— Otwieraj!... otwieraj... bardzo to łatwo powiedzieć otwieraj, ale ja nie otwieram tak zaraz pierwszemu lepszemu kołaczącemu... — Muszę najprzód wiedzieć co wy za jedni jesteście?...
— Jakto! ojcze Filoche — wykrzyknął oburzony Larifla — nie poznajesz swoich stałych gości?... — A to pięknie z twojej strony!... — Nie spodziewałem się tego po tobie!...
— Nie poznaję nikogo, — W nocy wszystkie koty szare... Powiedzcie jak się nazywacie.
— Włóż stary niedołęgo okulary i przypatrz mi się!... Larifla jestem.
— No to co innego smyku... — teraz poznaję cię doskonale... A ci drudzy co są razem z tobą?
— To moje towarzystwo...
— Skoro tak, to możemy porozmawiać... — Czego żądacie moje dzieci?...
— Żądamy sutej kolacyi, win wyborowych i ponczu na zakończenie.
Zkądże taki rozmach moje baranki, musieliście chyba znaleźć jaki dobrze ciężki worek?...
— Coś podobnego parzy-gnacie.
— Bo w moim zakładzie jak wiecie, kredyt jest we własnych tylko kieszeniach...
— Nie żądamy wcale kredytu.
— To się zawsze tak gada... ale, ile ja się razy już złapałem?... — Czy napewno macie pieniądze?
— Pieniądze! — wykrzyknął Larifla — nie mamy pieniędzy, ale mamy złoto. Regulusie, prawdziwy przyjacielu, ten stary sknera, niewierny jest jak Tomasz — nie uwierzy dopóki nie zobaczy... Oto chwila do zamanifestowania twojego dostatku...
Raul zbliżył się do okienka — wyjął z kieszeni z piętnaście luidorów i zaczął niemi pobrzękiwać przed oczami restauratora, który wyszeptał nieśmiało:
— Zaręczacie, że nie fałszywe?...
Głośnym śmiechem przyjęto to zapytanie.
Filoche zdecydował się nareszcie otworzyć i wpuścił przybyłych do domu.
— Może będziecie bardzo hałasować?... — zapytał.
— Nie wiemy... — odpowiedział Larifla — przy butelce śmieje się i śpiewa... — Ale co ci to szkodzi?... jeżeli co potłuczemy to zapłacimy za to... mamy czem...
— Patrol przechodzi nieraz brzegiem — szepnął Filoche... — nie trzeba więc zwracać uwagi na siebie... bo mogłoby zajść co niedobrego. Ot pomięszczę was najlepiej w małym saloniku podziemnym... — tam można z armat strzelać, a i tak nie będzie słychać.
— Niech będzie salon podziemny — odparł filozoficznie Larifla — będziemy bliżej piwnicy...


XXXIII.
Menu Larifli.

„Nie trzeba nigdy sądzić ludzi z pozoru” mówi przysłowie.
Indywidualność Filocha potwierdzała raz jeszcze tę prawdę.
Wiemy już, jakie tajemnicze przemysły uprawiał przy swoim zakładzie. Wiemy, że był przechowywaczem i składnikiem tak zwanych szczurów Sekwany, to jest najniebezpieczniejszych rabusiów, dla których dom jego pewnem był schronieniem.
Filoche między innemi, uprawiał także kradzieże nocne, a uprawiał je z prawdziwym talentem, wychodząc na łup wtedy tylko, gdy zdarzała się sposobność dobrego zysku, bez wielkiego wszakże rezyka.
Oberżysta z la Rapée, mógł jednem słowem uchodzić za łotra najgorszego rodzaju, a pomimo to uważano go za człowieka uczciwego niezmiernie.
Wyobraźcie sobie małą figurkę, okrągłą niby pieniek, obdarzoną potężnym brzuszkiem, twarz szeroką i czerwoną, zawsze dobrodusznie uśmiechniętą, wyobraźcie sobie tłuste świecące zdrowiem policzki, oczy jasne, łagodne i wieczny uśmiech na ustach, a będziecie mieli żywy portret Filoche’a.
Nosił on zawsze białą szlafmycę, której końce przy każdem poruszeniu, powiewały niby fruwające motyle.
Gdy czasami zdjął tę szlafmycę, ździwionym oczom widza ukazywała się czaszka zupełnie łysa, świecąca, jakby masłem wysmarowaną została.
Głowa ta z tyłu podobną była na bilę bilardową.
Musimy dodać, że Filoche posiadał głos pieszczotliwie łagodny — zawsze przedstawiał się jako człek spokojny i umiarkowany — co mu się udawało doskonale.
Filoche, jakeśmy powiedzieli, wpuścił do domu zacnych swoich gości, poprzedzając ich ze świecą osadzoną w dobrze zaśniedziałym mosiężnym lichtarzu.
Gdy minęli obszerną kuchnię — pan gospodarz uniósł drzwi znajdujące się w podłodze i pierwszy wszedł na stopnie schodów, albo raczej na stopnie drabiny prowadzącej do piwnicy.
Tak zwany salon podziemny, do którego wprowadził swoich gości, była to najzwyczajniejsza piwnica, w której położono podłogę i ściany wytapetowano.
Robiąc tę zamianę, ojciec Filoche nie pomyślał jednak o wilgoci, koniecznej w miejscu podziemnem a tak blizkiem wody.
Podłoga gniła na wszystkie strony, ściany pokryte były grzybem, poczerniała tapeta kawałami odpadała od muru.
Okrągły stół i dziesięć drewnianych krzeseł, zajmowały środek tego — w nowym zupełnie guście salonu.
Cztery świece obsadzone w lichtarzach stały na stole.
Ojciec Filoche zapalił świece a jasne światło oblało zaraz ściany przebrzydłej nory, jakąśmy dopiero co opisali.
Hrabia de Credencé rzucił okiem w około i aż go dreszcze przeszły z obrzydzenia.
Lubo oddawna przyzwyczaił się do wszelkich miejsc wstrętnych, lubo był już z niemi obyty i w ogóle zahartowany — czegoś podobnie atoli szkaradnego nigdy jeszcze dotąd nie widział.
Zakład pod Ściętym kłosem i szynk Pawła Niqueta, były wspaniałymi w porównaniu z dziurą u Filocha.
Przemieniając się w Regulusa, musiał się jednak Raul zastosować we wszystkiem do swojej roli.
Ukrył swoje obrzydzenie i zajął miejsce pomiędzy Lariflą i Bec de miel.
— Zbliż się po rozkazy ojcze Filoche! — odezwał się Larifla — i pomyśl abyś się odznaczył tej nocy.
— Zrobi się wszystko smyku jak tylko można najlepiej — odpowiedział restaurator. — Kto dysponuje i co ma być?...
— Dysponuje ten oto dygnitarz i co ma być zaraz ci powie.
Larifla oparł się łokciami o stół i zaczął medytować nad wyborem potraw.
— Niech dyabli porwą!... — mruknął człowiek o chrapowatym głosie — nie za ciepło tutaj wcale. Wiecie co... — zanim nam dadzą coś dokumentniejszego, możeby się rozgrzać czemkolwiek...
— Świetna myśl... — odezwali się chórem trzej bandyci inni.
— Cóż podać przyjaciele?... — zapytał ojciec Filoche.
— Absyntu! — wykrzyknął Larifla, przerywając medytacyę gastronomiczną. — A tobie co Regulusie?...
— Ja zaczekam do kolacyi...
— Wolna wola!... — zanucił młody bandyta.
— Zatem pięć absyntów? — zapyta Filoche.
— Tak mój stary.
— Tylko dawaj prawdziwego absyntu...
— A o jakimiże myślałeś?...
Filoche skoczył na schody z lekkością, jakiejby się nikt po nim nie spodziewał i powrócił niezadługo z butelkami i szklankami
— Teraz uważaj dobrze!... — zawołał Larifla, rozkoszując się absyntem. — Oto karta Baltazara... ale powiedzno najprzód, czy też macie świeże jaja?...
— Zawsze...
— Omlet ze słoniną ze dwudziestu czterech jaj i dużo siekanej w nim cebuli...
— Bądź spokojny, zdaleka ci w nosie zakręci... A cóż następnie?
— Czy masz w swojej spiżarni zimną baraninę czosnkiem szpikowaną?...
— Jest baranina i to upieczona wieczorem... pachnie w całym domu...
— Brawo stary... — to znaczy, że dobrze idzie... — Potem dasz nam sałatę dobrze opieprzoną z jajami na twardo... Tylko nie żałuj mi octu i musztardy... rozumiesz ?... na deser pół kilo sera, co się sam porusza i chodzi... więcej nie chcemy...
— Jakże się to doskonale składa zauważył Filoche — właśnie chłopak od kupca przyniósł mi sera — podobnego... Kiedy go niósł, robiło mu się niedobrze!... — Powąchaj a doznasz wrażenia jakbyś przyłożył nos do otworu gazowego!...
— Już się naprzód oblizuję — wykrzyknął Larifla — talerz legominki dokompletuje uczty przed ponczem... — No dalej bierz się do rzeczy parzy-gnacie — a prędko!...
— Jakie wina pić będziecie? — zapytał Filoche na odchodnem.
— Jest nas sześciu, na początek zatem przyniesiesz nam dwanaście butelek lekkiego burgunda. Co będzie potem zobaczymy...
— Zgoda i na to!...
Pozostawmy nasze towarzystwo chciwie pochłaniające podaną im wieczerzę — z wyjątkiem naturalnie pana de Credencé — i korzystając ze sposobnej chwili, nakreślmy szkice tych figur ekscentrycznych, które mają zająć odpowiednie miejsce w galeryi podziemi paryzkich, w galeryi oryginalnej, przepełnionej typami odpychającemi i wstrętnemi, ale rzeczywistemi zupełnie.
Lariflę znamy już dostatecznie, zaprezentujemy zatem czytelnikom Bec de miel, Radis noir, Tape à l’oeil i Peau d’angora.
Postaramy się, aby zrobić to jak najkrócej.
Postaramy się o sylwetki węglem na murze, nie zaś portrety całe.


XXXIV.
Sylwetki węglem — Bec de miel.

Bec de miel, to skończony typ kasty, której nikt z pewnością nie żałuje a która prawie zupełnie zniknęła od chwili, gdy municypalność paryzka zniszczyła fundamenty teatrów na bulwarze du Temple.
Nie ma ani jednego włóczęgi, któryby nie pamiętał owych wyrostków chudych i wynędzniałych, odzianych w powystrzępiane spodnie, w bluzy i w czapki często za ciasne lub za obszerne na głowy.
Bulwar du Temple był ziemią obiecaną dla podobnych młodych nędzników, w epoce kiedy o siódmej wieczorem oświetlano teatry, i kiedy publika spieszyła na przerażające dramaty, albo wodewile wesołe.
Skoro tylko pozapalano światła, cyganerya o jakiej mowa, zajmowała w tej chwili chodniki i zbierała łepki od cygar, kupowała kontramarki, podawała zapałki i t. d.
Po każdym antrakcie rzucała się chciwie na wychodzących spektatorów i wrzeszczała:
— Czy pan sprzedaje?... czy pan sprzedaje?...
Albo:
— Jeżeli nie powracasz ambasadorze, to podaruj mi kontramarkę.
O północy wszyscy zbierali się pod „Ściętym kłosema” lub w innej jakiej winiarni i przepijali cały zarobek.
Gdzie mieszkali?...
Rozwalone domy, albo piece wapienne po za rogatką — mogły powiedzieć o tem.
Wszyscy bez wyjątku prawie — uprawiali sztukę złodziejską i całemi bandami zasiadali na ławie oskarżonych.
Żaden z nich nie cofnąłby się przed zbrodnią nawet...
Ludność uczciwa nazywała ich nasieniem galer... — i nie myliła się wcale.
Włóczęgi te rodziły się i wzrastały na kryminalistów — a honorowe miejsca w Brest, Rochefort i Tulonie dla nich były przeznaczone.
Bec de miel, jakeśmy powiedzieli, najdoskonalszym był typem tego rodzaju.
Pewnej nocy wskutek walki z innymi bandytami, upadł na ziemię nieprzytomny, o mały włos że nie uduszony.
Dzięki silnej pomimo nędznego wyglądu naturze, wygrzebał się jakoś ale głos stracił zupełnie.
Nie mógł odtąd wydobyć z gardła jak tylko dźwięki jakieś głuche, chrapowate, podobne do skrzeczenią żaby.
Ztąd powstało jego przezwisko.
Przed wypadkiem nazywał się Polyte i uchodził pomiędzy kolegami za znakomitość pewnego rodzaju, wynalazł sobie bowiem zupełnie nowy a wielce korzystny sposób wyzyskiwania.
Blady ten i wynędzniały chłopak z zapadłemi policzkami i długiemi płowemi włosami, spacerował w blizkości teatrów aż dotąd, dopóki nie natrafił na jaką twarz sentymentalnie naiwną.
Szedł wtedy wprost do owej osoby a skłoniwszy się pokornie, szeptał głosem drżącym, przerywanym:
— Szanowny panie, w imię prześlicznej duszy, która się w pańskich oczach maluje, ulituj się nad nieszczęśliwym młodzieńcem... umieram z miłości... pańska szczodrobliwość może mnie ocalić od przedwczesnej śmierci,
Dziwna ta zaczepka zaciekawiała naturalnie niejednego.
— Panie!... — prawił dalej młodzieniec, — wiem co pan myśli... Myśli pan oto sobie, że ten dryblas to waryat widocznie... A ja daję panu słowo honoru... że mam zmysły jak najlepsze... tylko serce rozdarte!...
„Tak czcigodny panie, jestem istotnie zakochany i to zakochany do szaleństwa...
„Przepraszam za moję śmiałość, ale pan człowiek tak zacny, tak wspaniałomyślny, możesz mi dużo uczynić dobrego.
„Pan musisz znać przedmiot mojej miłości... to kobieta z marmuru... sławna Dodindetta, co przedstawia Wenus i inne podobne postacie w teatrze.
„Nie mam wcale nadziei, ażeby zdecydowała się uwzględnić kiedykolwiek moje gorące pragnienia, bo oświadczałem się jej napróżno przynajmniej z dziesięć razy...
„Brak mi szyku, bo nie mam ubrania, nie mam pince-nez... nie mam worka łaskawy panie.
„Pogodziłem się z mojem przeznaczeniem, widok jednak mojego bóztwa, potrzebniejszy mi jest niż chleb powszedni, to też obywam się nieraz bez jedzenia, byleby kupić miejsce na widowisko!...
„Dzisiaj nie dostałem żadnej roboty, nic nie jadłem i nie mam ani szeląga!... Żem głodny, śmieję się z tego, nigdy o żołądku nie myślę... ale na bilet nie mam...
„Okaż pan wspaniałomyślność swoję i wspomóż nieszczęsną ofiarę miłości!... Daj dziesięć okrąglaków, bo wyglądasz na człowieka dostatniego, z dobrze wypchaną portmonetkę... Nie namyślaj się najzacniejszy dobrodzieju, powiedz sobie, że ten dryblas cię rozczulił... i rzuć mu dziesięć okrąglaków... niechaj zobaczy swoję ukochaną!...”


∗             ∗

Trafił nieraz na naiwnego, który dał mu żądaną sumę... a wtedy zmykał zaraz z pod teatru i podążał do knajpy pod „Ściętym kłosem”, gdzie raczył się wódką i absyntem.
Radis noir, starszy o lat parę, był nizkiego wzrostu, karzeł prawie, niezgrabny i śmieszny.
— Powinieneś się pokazywać na jarmarkach po dwa sous za wejście, powtarzali mu często jego kamraci — a z pewnością wyszedłbyś na kapitalistę...
Radis noir wyglądał w rzeczy samej dziwacznie, ze swą ogromną głową, pokrytą kręcącemi się gęstemi włosami osadzoną na herkulesowym prawdziwie tułowiu, z krótkiemi i pokrzywionemi nogami.
Kiedy siedział wyglądał na olbrzyma, gdy wstał był nie karłem, ale karzełkiem tylko.
Siłę posiadał nadzwyczajną — podnosił bez żadnego wysiłku jak największe ciężary a gwałtownością swą przerażał często najlepszych przyjaciół swoich.
— Skoro tylko się rozgniewał, brał się do noża — za co nieraz już był karanym.
Co dzień na pierwszy posiłek musiał mieć kawałek chleba i rzodkiew czarną ze solą, ztąd powstało jego przezwisko,
Peau d’Angora zajmował się polowaniem na koty a gdy udało mu się pochwycić zdobycz, chował ją zaraz w worek, jaki miał zawsze pod bluzą, poczem z wielką starannością obdzierał kota ze skóry i odstępował go pewnemu restauratorowi przy rogatce Mont-Parnasse, skórę zaś sprzedawał składnikom futer, ciągnąc tym sposobem podwójne z polowania zyski.
Czwarty towarzysz Larifla miał wielką sinawą plamę pod okiem.
Zawsze wesoły i zupełnie obojętny na wszystko, był prawdziwym bohaterem w sprawach kryminalnych.


XXXV.
Melodramat Larifla.

Wykwintna uczta trwała już od godziny.
Wesołość więc jaskółek coraz się stawała głośniejszą.
Pierwsze dwanaście butelek wypróżniono ze szczętem, mistrz zatem ceremonii kazał ojcu Filochowi podać nowy kosz burgunda — pan de Credencé zaś, obawiając się, ażeby towarzysze nie przebrali miarki tak, iżby wysłuchać go zdolni nie byli, postanowił zaraz im o co idzie opowiedzieć.
W tym celu uderzył w stół z całej siły.
Larifla podniósł się natychmiast.
— Postawić kieliszki i uciszyć się!... zawołał. — Regulus ma głos!... Musicie z największą uwagą wysłuchać szczęśliwego śmiertelnika, który nam sprawia taką ucztę prześwietną!... Pierwszy co się odezwie niepytany, dostanie kułaka w bok takiego, że go kwartał popamięta.
Energiczna przemowa młodego bandyty, poskutkowała jak nie można lepiej, bo natychmiast głuche zapanowało milczenie.
— Towarzysze, — przemówił Raul, wiecie że przyszedłem do was w interesie...
Jaskółki odpowiedziały potakującem na to mruknięciem.
— Dodam w tem miejscu od siebie, odezwał się Larifla, — że każda propozycya Regulusa zasługuję z góry na uznanie i przyjęcie!.... wszakże i wy koledzy tego samego zdania jesteście?
— Tak! tak... — mruknęli bandyci.
— Potrzebuję was na noc następną, ciągnął pan Credencé — i musicie być w pogotowiu od ósmej wieczorem.
— To najmniejsza... — odrzekł Larifla, — rozkazuj stary... a będziemy ci posłuszni.
— Czy znacie, — mówił hrabia, — sklep kupca winnego na rogu ulicy Pepinière i ulicy?...
— Znam... znam... — odpowiedział Larifla, — i podejmuję się ich zaprowadzić...
— Właścicielem sklepu jest człowiek bardzo uczciwy, który nie widzi czego widzieć nie potrzeba, nie słyszy czego słyszeć nie wypada... W głębi sklepu znajduje się gabinet... tam się otóż zbierzecie i tam ja stawię się po was. Każecie sobie podać obiad, ale pić musicie skromnie, bo musicie być zupełnie przytomni...
— Bądź spokojny... — odezwał się Radis noir, — nie wypije się więcej jak potrzeba... każdy po litrze wina jak panienka, i po kieliszeczku wódki na zakończenie!...
— Czy chodzi o wytropienie jakiego wielkiego skarbu?... — zapytał niewyraźny głos Bec de miela.
— Czy potrzeba napaść na kogo? — dorzucił Tape à l’oeil z kolei.
— Nie idzie ani o kradzież ani o gwałt... — odpowiedział pun de Credencé.
—Cóż więc w takim razie będziemy mieli z tego u dyabła?... — burknął Radis noir.
— Pracować będziecie na mój rachunek, więc ja wam za to zapłacę.
— I co dasz?...
— Po trzy napoleony każdemu...
— To wcale dobrze... — a zadatek?...
— Zadatku nie dam i to dla dwóch przyczyn...
— Jakich?
— Najprzód, że mnie znacie dobrze i możecie mi zaufać...
— Tak... tak!.. — wykrzyknął Larifla!... — każdy ci ufa nieograniczenie!... — Słowo Regulusa tyle warto co podpis barona Rotschilda...
— Druga przyczyna jest daleko jeszcze ważniejszą — ciągnął Raul — jakbyście mieli pieniądze w kieszeniach, popilibyście się z pewnością i w chwili kiedy was będę potrzebował... bylibyście niezdolni do niczego...
— Dobrze to — zauważył Radis noir — kto jednak zapłaci za obiad, jaki mamy zjeść przedtem?
— Nie turbujcie się o to wcale — odpowiedział hrabia.
— O! przeciwnie, jest się czem i to bardzo nawet turbować, skoro zaprzeczyć niepodobna, iż mamy wygląd nie wzbudzający tak wielkiego znowu zaufania!... — Na kredyt nikt nam nic nie da... jak dać nie chciał ten łotr Filoche, który byłby nas napewno nie wpuścił nawet do siebie, gdyby nie zobaczył naprzód pieniędzy...
— Bądźcie zupełnie spokojni, powtarzam wam raz jeszcze, bądźcie spokojni, wszystko będzie naprzód zapłacone.
— Ha! to co innego... — odpowiedział Radis noir — jak tak, to zaczynam wierzyć, że będziemy jedli obiad... — a co po obiedzie będziemy mieli do roboty?...
— Wsiądziecie do fiakra...
— A potem?..,.
— Zobaczycie.
— To znaczy, że nie życzysz sobie, abyśmy cię wypytywali...
— Pytać się możecie o co wam się żywnie podoba...tylko, że ja pozostawię te pytania bez żadnej a żadnej odpowiedzi?...
— Ba!... to po cóż psuć sobie gęby na próżno....
Ułożywszy plan na noc następną, pan de Credencé nie przeszkadzał już bandytom i butelki zaczęły krążyć na nowo.
Około trzeciej wesołość doszła do ostatecznych granic, uczta w orgję się zamieniła.
Każdy krzyczał, śpiewał, nie zważając na towarzyszy.
Naraz Larifla dobrze już podcięty, podniósł się z trudnością.
— Towarzysze — zawołał — zanucę wam coś tak pięknego, że z pewnością nic podobnego nie słyszeliście dotąd nigdy.
— Co takiego?... — zapytali zaciekawieni kamraci.
— Zanucę wam śpiewkę, którą się mogę pochwalić!... śpiewkę o dzieciach północy!
— Zkąd-żeś ją wziął?
— Ztąd moi przyjaciele! — odpowiedział Larifla, wskazując na czoło. — Ja sam jestem autorem tego arcydzieła, ja, który skomponowałem także prześliczny melodramat pewien...
— Tyś skomponował melodramat!...
ty Lariflo?... — zaśmiały się na całe gardło jaskółki,
— Tak. tak, ja moi synkowie.
— A jakiż nosi tytuł ta twoja sztuka?...
— Siarczysty: „Ścieki paryzkie”!... wielki melodramat z prologiem w czterech obrazach.
— Stanowczo kupuję sobie krzesło na pierwsze przedstawienie.
— I ja także!...
— I — ja.
— I — ja...
— I — ja!...
— Będę ostentacyjnie wywoływał autor!... — wykrzyknął Peau d’ Angora...
— Ale kiedyż pierwsze przedstawienie? — pytali drudzy.
— Czy ja mogę wiedzieć moi drodzy?... Dyrektorzy są nieznośni, nie podobna doprosić się ich o przeczytanie rękopismu, z powodu że niby napisany nie ortograficznie... — Pytam was — na dyabła ortografia w melodramie?
— Najzupełniej niepotrzebna — odpowiedzieli chórem zapytani.
— Jak aktorzy wyjdą na scenę i mówią, czy żąda kto objaśnienia czy to co mówią napisane było poprawnie?... Najwięksi uczeni patrzą tylko na grę wyłącznie.
— Prawda, prawda!... — odpowiedziały jaskółki. — Ale daj pokój ortografii a zaśpiewaj nam swoję śpiewkę — żądamy śpiewki!...
— Muszę wam najprzód powiedzieć co przedstawia scena — odezwał się Larifla z ukłonem.
„Scena przedstawia zakład w rodzaju Pawła Niqueta albo „Ściętego kłosa“, umeblowany dwunastoma podobnemi do nas indywiduami, naradzającemi się nad porwaniem młodej dziewczyny, córki biednego robotnika, którą wziął bogaty kapitalista i wychowuje jakby swoję, ale którą robotnik pragnie odebrać, posiadając ważne jakieś papiery.
„Może mnie nie rozumiecie dokładnie, bo opowiadanie nie jest moją specyalnością, w sztuce jednak wychodzi to wszystko bardzo zrozumiale.


CZĘŚĆ CZWARTA.
Dama pikowa

I.
Prometeusz paryzki.

— Zobaczycie — mruczał coraz bardziej podochocony Larifla... — cie, że ja zajmę jeszcze bardzo wybitne stanowisko w teatrze!... zobaczycie, że zostanę słynnym autorem. No! niech się pan d’Emery ma na baczności!... Radzę mu szczerze!...
Zapał Larifli przerwali mu jego towarzysze, domagający się ponczu coraz głośniej i natarczywiej.
Niebawem też ojciec Filoche przyniósł i postawił na stole ogromną salaterkę, w której było pół głowy cukru i kilka cytryn w plasterki pokrajanych.
Wlał do tej salaterki trochę gorącej wody i kilka litrów wódki i przyłożył zapaloną zapałkę.
Jeden z biesiadników zagasił w tej chwili cztery świece, posiedzenie więc odbywało się teraz przy niebieskawym płomieniu zapalonego napitku.
Wiadomo, jak wszystkie przedmioty fantastycznie wyglądają, przy migotliwem świetle palącego się alkoholu...
Sala podziemna przedstawiała się teraz okropnie...
Twarze jaskółek wyglądały tak blado, iż Regulusowi wydało się, że jest w otoczeniu potępieńców zebranych obok kotła ze smołą, w którą mają być pogrążeni.
— Niech mnie szatani porwą!... — mówił do siebie pan de Credencé — jeżeli ja nie jestem w rzetelnem piekle!...
Fantasmagorya ta trwała jednak parę zaledwie minut, bo płomień zagasł i zapalono z powrotem świece.
Nie mamy potrzeby dodawać, że poncz dokończył tego co zaczęło wino.
Całe towarzystwo urżnęło się fatalnie.
Wybiła piąta, gdy Larifla najsilniejszy z pośród opryszków, runął pod stół jak długi.
Pan de Credencé był naturalnie zupełnie przytomnym... — bo zaledwie dotykał ustami szklanki, gdy jego towarzysze wychylali swoje do ostatniej kropli najrzetelniej.
Powstał, rzucił pogardliwe spojrzenie na śpiących na ziemi pijaków i wyszeptał:
— Obrzydłe bydlęta! — wyrzutki społeczne — czemuż ja muszę się wdawać z wami?...
Następnie przywołał gospodarza.
— A co...— odezwał cię gruby człowiek zbliżając się z uśmiechem — ładnie wyglądają baranki!... użyli do syta a może nawet i za dużo trochę, ale to nic — im to wcale nie zaszkodzi, tem bardziej, że wszystkie napoje z mojej piwnicy są czyste, niczem a niczem nie zaprawne. Prześpią się parę godzin i wstaną zdrowi jak moje oko!...
— Ojcze Filoche — odezwał się Raul — porachujmy się... proszę...
— A no bardzo dobrze, porachujmy się — odpowiedział, gospodarz. — Nie zedrę pana wcale, bo wydajesz mi się gościem pożądanym i idzie mi o znajomość z panem.
Obliczono się dosyć szybko i Raul co się należało zapłacił złotem.
— Jeszcze nie wszystko, — rzekł następnie. — Uważam żeś jest ojcze Filoche dzielnym co się nazywa gospodarzem, to też chcę zażądać od ciebie pewnej małej przysługi. Przysługi?... — zapytał właściciel zakładu skrobiąc się w ucho.
— Czy nie chciałbyś mi jej wyświadczyć?...
— Ależ uchowaj Boże, tylko...
Filoche nie dokończył.
— No dopowiedz o co chodzi... — zawołał Raul.
— Tylko żeby mnie nic nie kosztowała ta przysługa.
— Nietylko że cię nic kosztować nie będzie, ale owszem możesz zarobić na niej.
— Jeżeli tak... to bardzo proszę... to zrobię wszystko co potrzeba... a za tem o cóż to idzie...
Pan de Credencé wskazał na leżących pijaków i powiedział:
— Widzisz tych chłopaków ojczulku?...
— A toć przecie nie jestem ślepy...
— Będę ich potrzebował dziś o ósmej wieczorem... muszą się znajdować o tej godzinie na pewnem wskazanem im stanowisku...
— Dla czegoż nie mieliby się znajdować?... do wieczora dosyć czasu... wyśpią się doskonale i wstaną stokroć raźniejsi niźli byli...
— Zapewne, tylko że nie jestem wcale pewny, czy po przebudzeniu, nie pójdą pić gdzieindziej...
— Nie byłoby nic w tem dziwnego, ale cóż ja poradzę na to?...
— Musisz ich zatrzymać tutaj aż do wieczora.
— Niepodobna...
— Dla czego?...
— Bo mój zakład. nie jest więzieniem... Nie chcę i nie mogę zatrzymywać nikogo...
— Ja też wcale nie żądam abyś ich gwałtem zatrzymywał.
— Zwłaszcza że jest sposób na to, żeby sami dobrowolnie tu pozostali... mruknął ojciec Filoche precz zęby.
— A jakiż to sposób?...
— Postawić im dobre śniadanie.
— Właśnie tak i ja rozumiałem...
— Ale kto za nich zapłaci?...
— Ją i to z góry!.. naprzód!.. A co się będzie należeć?...
— No, nie tak znowu drogo — po takiem całonocnem używaniu, będzie dosyć, jak im dam zupę cebulaną z serem i kotlety wieprzowe z sosem... Nie dostaną też więcej jak po butelce wina a wódki ani na powąchanie!... Te im przywróci równowagę...
— Więc masz dwadzieścia franków ojcze Filoche, ale pamiętaj, że stanowczo liczę, na, ciebie...
— Czy pan zaraz ztąd umykasz?...
— Bądź zatem najzupełniej spokojny!... Skoro się obudzą, powiem im o śniadaniu, ale będę tak długo z niem przewłóczył, ażeby ztąd nie wyszli aż około jakiej czwartej lub piątej!... Dobrze tak, będzie?...
— Doskonale... Do miłego widzenia ojcze Filoche.
— No żegnam pana, jako stałego już chyba gościa...
Hrabia de Credencé opuścił restauracyę w Rapée i powróciwszy do Paryża, udał się do swego małego mieszkanka na bulwarze św. Marcina, w którem zwykle się przebierał.
Długo tu pozostawał dzisiaj, zamiast bowiem wystroić się w swoje zwykłe ubranie światowe, wziął na siebie kurtkę i spodnie aksamitne, rudą perukę i takież bakenbardy, i przeistoczył się w posłańca.
Przyczyna nowego tego przebrania była nadzwyczaj prosta.
Czytelnicy nasi przypominają sobie zapewne, iż Rajmond przeistoczony w barona de Saint-Erme, naczelnika prefektury policyi, wymógł na pani Castella formalne przyrzeczenie, iż nie będzie się widziała z panem de Credencé i nie powie mu nic z tego co zaszło...
Pan de Credencé znał aż nadto dobrze Rajmondą, ażeby nie był przekonanym iż nakazał szpiegować przystęp do hotelu Wilson, aby wiedzieć czy margrabiną Castella zastosowała się do jego rady.
Raul otóż, aby się dostać do Joanny, musiał się przebrać w sposób niezdolny wzbudzić podejrzenie.
Pan de Credencé zaopatrzył się jeszcze w paczką owiniętą ceratą, zaadresowaną do pani Castella.
Zblijażając się do hotelu, spostrzegł z daleka dużego draba podejrzanej powierzchowności, przechadzającego się tam i napowrót na wprost bramy.
Zwolnił kroku, zaczął się rozglądać po numerach domów, jak człowiek który czegoś poszykuje.
Przyszedłszy do hotelu, przystanął, przeczytał jeszcze adres na pakiecie i wreszcie wszedł w bramę.
Szwajcar stojący przy drzwiach zaraz zapytał:
— A do kogo to mój chłopcze?...
— Do pani margrabiny Castella — odpowiedział Raul, przybierając głos owerneńczyka.
— Na drugiem... — drzwi na prawo.
Raul wbiegł prędko na schody i zadzwonił do Joanny.
Otworzyła mu pokojówka.
Przebranie hrabiego tak było dokładne i tak go zmieniło, iż dziewczyna wzięła go naprawdę za komisionera.
— Tu mieszka pani margrabina Castella? — zapytał.
— Tutaj — odpowiedziała pokojówka.
— Czy mogę mówić z panią?...
— Nie.
— A dla czego?...
— Bo pani śpi jeszcze.
— No to zaczekam, aż pani wstanie.
— Czy tak koniecznie potrzebujesz widzieć się z panią?...
— Muszą samej pani powiedzieć zlecenie z jakim mnie do niej przysłano — i muszę także doręczyć ten pakiet osobiście.
— Czyż ja oddać go nie potrafię?...
Raul potrząsnął głową przecząco.
— Na nic by się to niezdało — odpowiedział — mam coś powiedzieć samej pani.
— To ja to samo także powiedzieć mogę...
— O! nie moja piękna panienko... kazano mi powiedzieć coś samej pani. Bądź więc panienka łaskawe uprzedzić ją o tem...
— Mówię że pani śpi jeszcze.
— To niech ją panna obudzi.
— Podobasz mi się mój chłopcze chcesz żeby mnie pani wypędziła?...
— Nie będzie się wcale gniewać skoro się dowie od kogo przychodzę...
— A od kogo jeżeli łaska?
— Od pana de Credencé.
Posłyszawszy nazwisko pokojówka nie wzdragała się więcej.
— Kiedy tak, to poczekajże tu chwilę, — rzekła, — ja zaraz pójdę do pani.
Młoda dziewczyna przeszła przez salon i weszła na palcach do sypialnego pokoju, gdzie podwójne rolety zasłaniały okna.
Joanna zasnęła dopiero nadedniem po nocy niespokojnej, pełnej myśli najprzykrzejszych.
Prześliczne, bielsze od marmuru obnażone ramiona, wyglądały z po za kołdry.
Blada twarz ginęła w koronkach i bujnych rozpuszczonych włosach.
Dziewczyna zbliżyła się do łóżka i kilka razy szepnęła:
— Pani margrabino!...
Joanna poruszyła się, otworzyła wpółsenne powieki, a zobaczywszy pokojówkę, wsparła się na łokciu i z widocznem niezadowoleniem spytała:
— Moja Marietto, cóż za szaleństwo przyszło ci do głowy budzić mnie, kiedy ja niedawno co zasnęłam?...
— Niechaj pani wybaczy, nie śmiałabym nigdy w świecie zrobić nic podobnego, — odpowiedziała młoda dziewczyna, — ale przyszedł jakiś posłaniec, który chce się z panią widzieć koniecznie, bo ma coś ważnego do powiedzenia od pana de Credencé...
Joanna zadrżała i szybkim ruchem odgarnęła włosy spadające jej na czoło.
— Pan de Credencé go przysłał?... powtórzyła.
— Tak proszę pani, czy dobrze zrobiłam, żem panią obudziła?...
— Bardzo dobrze.
— Czy pani margrabina się ubierze?...
— Nie, bo to by trwało zadługo... przyprowadź tutaj tego człowieka.
— Pani go przyjmie w swojej sypialni?... wykrzyknęła zdziwiona dziewczyna.
— Cóż to szkodzi?... mówiłaś przecie że to posłaniec...
— Tak, proszę pani.
— No to nie potrzeba chyba robić z nim ceremonij, zasłoń zresztą firanki u łóżka, tak żeby mnie nie było widać...
Pokojówka spełniła rozkaz i wyszła po posłańca.
— Pani was woła... — rzekła, — chodźcie...
Raul pospieszył za dziewczyną.
— Masz dla mnie jakąś wiadomość mój przyjacielu?.. — zapytała Joanna z po za firanek, które ją osłaniały jak namiot.
— Tak pani margrabino — odpowiedział Raul głosem zmienionym.
— Przysłany jesteś przez pana de Credencé?
— Tak proszę pani.
— No to mów... słucham...
— Samej pani mogę to tylko powiedzieć.
— Odejdź moje dziecko — rzekła Joanna do pokojówki, a ta wyszła natychmiast.
— Teraz nikt nas nie słucha, mów zatem, — a najprzód podaj mi tę paczkę.
— Nie ma wcale potrzeby — odpowiedział Raul głosem swoim naturalnym — a margrabina aż podskoczyła na łóżku.
— Pakiet ten zawiera same gałgany, a potrzebny mi był do dokompletowania mojej toalety...
Joanna rozsunęła firanki i spojrzała ździwiona.
Pierwszy to raz w życiu widziała pana de Credencé, przebranego do niepoznania — a lubo poznała go po głosie, nie mogła zrozumieć co to znaczy.
— To ty!... — ty hrabio!... — czyż to podobna?...
— Tak, to ja, moja najdroższa Joanno!... dla czegoż to cię tak zadziwia?
— Taka wyborna metamorfoza!... nie mogę się dość napatrzeć na ciebie!... No — ty istotnie zasługujesz tak jak i Raymond na przezwisko Prometeusza paryzkiego...
— Pochlebiasz mi margrabino!... ja jestem żakiem przy Raymondzie.
— Ale po cóż to przebranie tak rano?
— Ażeby się dostać niepostrzeżonym do ciebie... — Hotel Wilson jest obserwowanym.
— Przez kogo?...
— Dziwię się, że pytasz oto... przez Raymonda naturalnie!... Raymond chce się przekonać, czy nie będziesz się widzieć ze mną... przywiązuje do tego wielką wagę... Zje dyabła jednakże, jeżeli dojdzie zemną do końca, pomimo całej swojej przebiegłości...
— Co masz mi do powiedzenia?...
— Najprzód, że całą noc przepędziłem w twoim interesie, — w interesie zarekrutowania dzielnej a niewidzialnej eskorty, któraby wraz zemną czuwała nad tobą, gdy nadejdzie stosowna po temu chwila...
— I powiodło ci się... mój drogi?...
— Musiało... skoro o ciebie chodziło!... Tak jest, zrobiłem wszystko co potrzeba i zapewniam, że podczas jutrzejszej nocy, doskonale będziesz strzeżoną!... Trzeba jednak wszystko teraz przewidzieć, powiem ci zatem jak masz postępować, jeżeli ufasz mi jeszcze w zupełności.
— Ufam ci ślepo!... — odpowiedziała Joanna, — i cokolwiek każesz, zrobię to bez wahania.
Pan de Credencé ujął prześliczną rączkę pani Castella i złożył na niej gorący pocałunek.,br> — Przedstawiają się dwie hypotezy, tak zaczął dalej: — Albo Raymond jako baron de Saint-Erme, zjawi się dzisiaj u ciebie, co mi się jednak nieprawdopodobnem wydaje, albo tak jak napisał we wczorajszym liście, fiakr oznaczony nr. 125 zajedzie przed hotel Wilson, aby cię powieźć na rendez-vous z tym panem...


∗             ∗

Raul zatrzymał się na chwilę.
Zbliżył się do stolika, na którym stał flakon z czerwonego kryształu w złote gwiazdki, i wskazując nań tak mówił dalej:
— W pierwszym wypadku, to jest w razie gdybyś otrzymała dzisiaj jakąkolwiek wiadomość od Raymonda, postawisz ten flakon na oknie antresoli...
„Będę się włóczył po ulicy, dostrzegę to — dowiem się że zaszło coś nowego i natychmiast przybędę... W razie przeciwnym, nie obawiaj się niczego, nie przerażaj się żadnem niebezpieczeństwem, wspomnij, że wierny przyjaciel czuwa nad tobą na czele garstki zuchów całkiem mu oddanych, że jak cień trop w trop posuwa się za tobą...
„Zejdź o dziewiątej i siądź śmiało do tajemniczego powozu...


II.
Dzień Regulusa.

— Zrobię co każesz, kochany hrabio, — odpowiedziała Joanna, — chociaż jednak uważam się za kobietę odważną, nie taję, że mi serce zabije z pewnością gwałtownie, gdy mi przyjdzie spotkać się sam na sam z tą dziwną osobistością, którą i ty wszakże za bardzo niebezpieczną uważasz:..
— Raymond nie może być niebezpiecznym dla ciebie, powiedziałem ci to już po kilka razy i teraz jeszcze powtarzam... — odparł pan de Credencé.
— Takie jest stanowcze twoje przekonanie?...
— Daję ci słowo na to!... Wiesz zresztą chyba dobrze, że gdybym przypuszczał najmniejsze niebezpieczeństwo, nie pozwoliłbym ci się narażać. No, ale moja piękna, muszę cię już opuścić...
— Już?...
— Koniecznie...
— Dla czego?...
— Agent Raymonda widział, że posłaniec jakiś wchodził przed chwilą do hotelu... — będzie się dziwił zatem, że nie powraca tak długo..
— Skoro tak, to nie zatrzymuję cię dłużej... idź... ale czy naprawdę nie zobaczymy się już przed wieczorem?...
— Chyba, że zobaczę flakon w oknie jako znak, iż zaszło coś nowego... cokolwiek bądź się jednak stanie, licz na mnie najzupełniej!... — Twój interes obchodzi mnie bardziej jak mój własny — a nie zawiedziesz się na Raulu!...
Pan de Credencé ucałował ręce margrabiny i opuścił hotel.
Wyszedłszy po za bramę, przekonał się, że szpieg postawiony przez Raymonda przygląda mu się podejrzliwie.
Nie dał poznać po sobie, że go to obchodzi i spokojnym krokiem udał się w stronę ulicy Pepinière.
Doszedłszy do rogu obejrzał się uważnie, czy czasem nie idzie kto za nim, a uspokojony zupełnie, pobiegł ulicą Pepinière i wszedł do winiarni, o której mówił zeszłej nocy z Lariflą.
Zakład ten zajmował cały parter od rogu ulicy du Rocher..
Pan de Credencé wziął na bok gospodarza, zadysponował obiad dla pięciu jaskółek, zapłacił zań z góry, zalecając, aby wina i wódki dano im bardzo umiarkowanie.
— Bądź spokojny mój przyjacielu! — odpowiedział restaurator — jeżeli ludzie twoi upiją ci się dzisiaj — to z pewnością nie u mnie się to stanie.
Raul zadowolony z obietnicy, podszedł pod dworzec kolei Havre, wsiadł do fiakra, kazał powieźć się na bulwar św. Marcina, a przybywszy przed dom wskazany, udał się na górę do swojego pokoju, żeby przebrać się znowu w liberyę stangreta remizy.
Z bulwaru św. Marcina podążył na przedmieście św. Antoniego i wszedł na podwórze d’Amoy.
Podwórze to jest, albo raczej było rodzajem obszernego placu, przeznaczonego wyłącznie dla kowali i naprawiaczy starych powozów.
— Ci ostatni, po większej części Overniacy, trudnili się skupowaniem rozmaitych wehikułów zużytych, niektóre nie tak, zniszczone — odświeżali i w kurs puszczali, inne rozbierali na części, zkąd rozmaitego żelaztwa, kół i resorów, leżały tu zawsze stosy całe.
Pan de Credencé przeszedł się parę razy po tym bazarze i zatrzymał przed starym powozikiem szkaradnym i odrapanym, na który nie spojrzałby żaden z pewnością dorożkarz najpośledniejszego gatunku.
Targował się długo o tę landarę, nareszcie oświadczył gotowość zapłacenia za nią trzystu franków.
— Czy trzeba ją odesłać do pana? — zapytał kupiec.
— Nie — odpowiedział pan de Credencé — stawię się tu sam o ósmej wieczorem i sam zabiorę.
— Dobrze obywatelu — będę zatem czekać na ciebie... — kupiłeś nie drogo nie ma co mówić, ten powóz może jeszcze służyć ci tak jak nowy... za tanio doprawdy sprzedałem! — nie zarobiłem doprawdy ani grosza... słowo daję!... jesteśmy obaj przecie uczciwi ludzie, a jeżeliby przyszło targować się na nowo, nie odstąpiłbym go za tę cenę!
— A jeżeli ja jutro odstawię panu tego klekota — czy nabędziesz go odemnie za ośmnaście luidorów? — zapytał de Credencé.
Owerniak zakaszlał się gwałtownie.
— Hm!... musielibyśmy pogadać o tem!... — odpowiedział — ośmnaście luidorów to także pieniądze, a teraz handel tak ciężko idzie, iż trudno zarobić na życie!...
Raul opuścił bazar, ucieszony ze swojego nabytku i z komedyjki, jaką odegrał...
Nie będziemy zajmować się tem co porabiał przez dzień cały, dość nam będzie się dowiedzieć, że kilka razy przechodził koło hotelu Wilson, ale że czerwony flakon nie ukazywał się w oknie antresoli.
Raymond nie dał zatem żadnej o sobie wiadomości Joannie!...
Około czwartej po południu, pan de Credencé napisał w kawiarni przy bulwarze Kapucynów list dosyć długi, włożył go w pudełko od biżuteryi z jakąś bagatelką starannie owiniętą papierem jedwabnym.
Potem okręcił jeszcze pudełeczko sznureczkiem, zapieczętował i oddał posłańcowi, aby je zaniósł do pani Castella.
— Odnieś to chłopcze bez straty czasu — rzekł, dając mu pięcio frankówkę — a gdyby przypadkiem, pytał cię kto zkąd przychodzisz, nie zapomnij powiedzieć, że od jubilera pani Castella z ulicy de la Paix...
— Od jubilera pani Castella z ulicy de la Paix — powtórzył posłaniec — bądź pan spokojny niezapomnę...


∗             ∗
Biła siódma godzina na którymś z zegarów wieżowych w chwili, w której Regulus wprowadzał wielką chudą szkapę ze łbem smutnie spuszczonym, na przedmieście św. Antoniego.

— Szkapa ta wyglądająca tak nędznie i zaniedbanie z pozoru, była prawdziwym biegunem angielskim, niezrównanym w biegu.
Wiadomo bo zresztą, że konie prawdziwie rasowe, najpiękniejszych kształtów i najsilniejszej organizacyi, wyglądają na istne szkapy, jeżeli nie są osiodłane lub zaprzężone albo też zupełnie wolne.
Ale że znawcy trafiają się rzadko, Raul więc doszedł ze swoim koniem aż do bazaru d’Amoy, nie zwróciwszy niczyjej na siebie uwagi.
Zaledwie kilku chłopaków zaczepiło go po drodze okrzykiem:
— A to Rosynant!... ho! ho!... — ależ to stangret co ciągnie konia... nie koń co powozi stangreta, świat się widocznie do góry nogami przewraca!...
Owerniak siedział na stopniu jakiegoś klekota i palił fajkę...
— A!... jesteś obywatelu... — zawołał — czekałem właśnie na ciebie...
Spojrzawszy zaś na konia dodał:
—Co to, to tę wywłokę chcesz zaprządz do powozu?
— Naturalnie — a dla czegoż pytasz się o to?
— Bo biedactwo nie poradzi sobie z pewnością... — bo sam ledwie się trzyma na nogach... — Że się nie rozchoruje z przejedzenia, można przysiądz w każdej chwili.
— Boki ma zapadłe to prawda — odpowiedział Raul — ale że jest silny, zaraz się o tem przekonasz.
Owerniak potrząsnął głową powątpiewająco i wprowadził konia za zagrodę.


III.
Wyścigowiec.

Dwie minuty starczyły panu de Credencé do zaprzęgnięcia. konia do powozu.
Łagodne zwierzę, ze spuszczoną ciągle głową, dało się powodować z łatwością.
— A co? — zapytał przekupień starzyzny, gdy Raul siadał na kozioł — a gdzież ty masz bat u dyabła?
— Nie mam bata — odpowiedział Raul.
— Chcesz to ci sprzedam niedrogo, zupełnie prawie nowy.
— Nie potrzeba...
— Czemże będziesz poganiał szkapę.
— Niczem. Nie mam zwyczaju bicia koni...
Przekupień ujął się pod boki i zaczął śmiać się na całe gardło...
— A to pyszne, a to wspaniałe! — wołał — więc będziesz zachęcał tego rumaka głosem, tak jak to czynią u Frankoniego?
— Bardzo być może.
— A czy daleko masz jechać, jeżeli zapytać wolno?
— Na drugi koniec Paryża.
— W takim razie, jeżeliś chciał dostać się tam o północy, trzeba tu było przyjść w południe.
— Sądzisz, że mi koń ustanie na drodze?
— Tak mi się przynajmniej wydaje.
— A nie wiesz, że pozory często mylą?
— Nie mówię, że tak nie jest, na koniach jednak znam się doskonale...
— Widzę to... — widzę, że nie można by ci sprzedać szkapy za konia czystej krwi...
— O! z pewnością, że nie!...
Raul skoczył na kozioł, zebrał lejce i cmoknął językiem.
Nigdy bodaj nikt nie widział podobnie raptownej zmiany.
Koń jakby go dotknęła iskra elektryczna, stał się odrazu innym.
— Zgrabną szyję wyciągnął jakby szyję łabędzia, a rozpuszczonym ogonem począł się bić po bokach.
Muskuły i żyły wyprężyły mu się pod skórą i zaczął bić niecierpliwie nogami.
— Do pioruna!... — wykrzyknął Owerniak — ten koń znarowiony!... — co to za koń jakiś?
— Ten koń, mój stary — odpowiedział hrabia ze śmiechem — to anglik prawdziwy, anglik wartujący co najmniej dziesięć tysięcy franków!... — No, teraz uwierzysz zapewne, że nie ustanie mi w drodze?
Ściągnął lejce i puścił się galopem.
Wyjechawszy z ulicy św. Antoniego, pan de Credencé pojechał bulwarem, ale już zupełnie wolno, aby uwagi przechodniów nie zwracać na siebie.
Było już ciemno oddawna, gdy dotarł na ulicę św. Magdaleny i ztąd przez ulicę Tronchet na plac Hawru, a ztąd znów na ulicę Pepinière.
Tu przystanął o kilka kroków od winiarni.
Zawołał posłańca, kazał mu czuwać nad koniem, sam zaś wszedł do sklepu.
— Pańscy ludzie tam się znajdują rzekł gospodarz, wskazując na gabinet.
Skoro hrabia stanął na progu, Larifla i czterej jego kamraci przywitali go okrzykiem:
— Niech żyje Regulus!...
— Tylko nie tak głośno!... — zauważył na to Raul.
— Niech żyje Regulus! — powtórzyli łotrzykowie trochę ciszej.
— A co moje zuchy? — zapytał hrabia — spodziewam się, że pijani nie jesteście.
— Za kogo to nas bierzesz?... prawdziwy przyjacielu! — odpowiedział Larifla — nie upijamy się nigdy gdy idzie o robotę dla naszego dobrodzieja.
— Doskonale!... — odpowiedział Regulus — jestem z was zadowolony.
— Nas zaś słowa twoje napełniają prawdziwą radością!... — szepnął Larifla.
— Nadeszła chwila — odezwał się znowu Raul.
— Jesteśmy też całkiem gotowi.
— Obiecałem po trzy luidory każdemu... alę dostaniecie po cztery.
Jaskółki mruczały zadowolone, a Larifla rozmaitemi pantominami okazywał wdzięczność swoję.
Pan de Credencé wyjął dziesięć luidorów z kieszeni.
— Oto połowa... resztę dostaniecie zaraz jak tylko skończymy wyprawę...
— Bardzo dobrze, zgadzamy się na to.. — rzekł Larifla.
— Teraz słuchajcie co wam powiem...
— Odkorkuj ryjek a będziemy pić twoje słowa...
— Ja wyjdę pierwszy... wy wyjdziecie po mnie w parę minut... zobaczycie o kilka kroków od sklepu stary powóz... którym ja powożę... wsiądziecie więc do tego powozu...
— Wszyscy pięciu?...
— Tak, wszyscy pięciu... zamkniecie drzwiczki i zapuścicie firanki...
— Widzisz! widzisz! widzisz!... — szeptał Larifla, — jak to pięknie będzie przejechać się karetą!...
— Kiedy będziecie już w powozie, nie wolno wam nietylko śpiewać, ale rozmawiać nawet... musicie zachować grobowe poprostu milczenie...
— Zastosujemy się do tego, będziemy sobie jednak palić...
— Nie myślcie wcale o tem, — zawołał żywo Raul, — palić nie wolno także...
— A dla czego?...
— Dla tego, że ja tak chcę...
— Słusznie... ten co płaci ma prawo wymagać co mu się żywnie podoba... Zrobimy zatem tak jak każesz, pochowamy języki do kieszeni...
— Sądzę, że zrozumieliście mnie dobrze i wychodzę... wy wyjdziecie po mnie w pięć minut...
— Idź, idź stary... nie każemy na siebie czekać...
— Przybliżycie się do powozu, a jeżeliby kto przechodził, niech jeden z was zawoła: Hej! hej przyjacielu, a co, czy wolny jesteś?... Ja odpowiem: Siadajcie obywatele... i zapytam: Gdzie jedziemy?...
— Co mamy odpowiedzieć na to?... zapytał Larifla.
— Bierzemy cię na godziny i ruszaj na most Jena.
— Dobrze...
Pan de Credencé opuścił winiarnię, dał kilka sous posłańcowi, wlazł na kozioł i czekał.
Niezadługo Larifla z towarzyszami zbliżył się, zamienił ze stangretem wiadome słowa, wsiedli i zaraz odjechali.
Trzy kwadranse na dziewiątą biło na wieży, w chwili kiedy przejeżdżali obok hotelu Wilson.
Żaden powóz nie stał przed bramą.
— Wyprzedziłem go... — pomyślał pan de Credencé, — to doskonale...
Minął hotel i zatrzymał się dopiero na samym końcu ulicy.
Przechylił się na koźle jak to zazwyczaj robią stangreci, gdy na stacji skracają sobie drzemką wyczekiwanie.
Nie mamy potrzeby dodawać, że Raul nie myślał wcale o spaniu, że owszem wytężył wzrok w ulicę słabo oświetloną rzadkiemi latarniami, a nawet prawie ciemną, bo nie było tu żadnych sklepów, ani kawiarni, jak te co oświetlają bulwary.
Upłynęło dziesięć minut.
Dwa czy trzy powozy prywatne i tyleż fiakrów przejechało obok nie zatrzymując się wcale.
Rzadko kto przechodził trotuarem.
Ulica Magdaleny jest jedną z mniej uczęszczanych, szczególnie w wieczór.
Nakoniec w chwili kiedy tylko co miała uderzyć dziewiąta, Raul posłyszał z daleka szybko kłusującego konia.
Jakiś powóz się zbliżał, a iskry wydobywające się z pod kopyt końskich przy uderzaniu o kamienie, świadczyły iż ów koń nie ustępował w niczem koniowi Raula.
— O ho!... — pomyślał hrabia — taki kłus oznacza bardzo jakieś piękne stworzenie!...
Powóz przejechał...
Pan de Credencé zadrżał...
Był to zwyczajny fiakr a miał na latarniach numer 125!...


IV.
Numer 125.

— Rozumiem!... — pomyślał Raul — i ten powóz i ten koń należą do pana Raymonda. Dorożka ma ten przywilej, że nie zwraca niczyjej uwagi... — Zręczny Prometeusz paryzki uznał za potrzebna, ażeby jego ekwipaż wyglądał na dorożkę!... — Podziwiam słowo honoru tego człowieka, i gdybym nie był kim jestem, chciałbym być nim z pewnością.
Pan de Credencé nie mylił się wcale.
Mały powozik dojechał do hotelu Wilson zawrócił, i stanął na wprost bramy.
Wejdźmy i my teraz do hotelu, na drugie piętro, do mieszkania zajmowanego przez panią margrabinę Castella.
Zegar stojący w salonie na kominku, wskazywał dziesięć minut do dziewiątej...
Joanna siedziała przy małym stoliczku, na którym stała zapalona świeca; w lewej ręce trzymała flakonik kryształowy, szczelnie zakorkowany.
Przed oczami miała rozłożony list, który w pudełku otrzymała w południe od Raula — i odczytywała go po raz dziesiąty może, jakby chciała zapamiętać każde słowa.
— No — szepnęła, gniotąc pismo i zapalając przy świecy — to jasne i łatwe o zrozumienia, a skutek zupełnie pewny. Niebezpieczeństwa żadnego już niema dla mnie w tej chwili. — Ten hrabia jest doprawdy nadzwyczaj pomysłowym człowiekiem!... — Sposób w jaki użytkuje z najgenialniejszych wynalazków tegoczesnych, dowodzi iż sam jest także genjuszem!... Brawo kochany Raulu!... posiadasz nietylko moję przyjaźń ale i mój szacunek także... ty prawdziwie godnym jesteś być moim pomocnikiem... a to pochwała wcale nie do odrzucenia!...
Po tym krótkim monologu, Joanna spojrzała na zegar.
Mała skazówka zbliżała się do dziewiątej, duża do dwunastej.
— Nadchodzi zatem chwila stanowcza!... — odezwała się margrabina — i mam zaledwie tyle czasu ile potrzeba do dokończenia toalety. Nie chcę, ażeby na mnie czekano...
Miała na sobie strój czarny, wdowi, ale nie pozbawiony atoli wykwintnej kokieteryi.
Stanik uwydatniał kształty jej przepyszne, ręce do łokci obnażone i marmurowe ramiona, przeglądały z pod czarnych koronek.
Kilka pereł dżetowych błyszczało w splotach włosów.
Takaż sama bransoleta na ręku i czarne perełki w uszkach, podnosiły matową białość twarzy.
Stanęła przed lustrem, uśmiechnęła się zadowolona, poprawiła włosy i włożyła leciutki kapelusik krepowy.
Potem owinęła się kosztownym koronkowym szalem i kładąc rękawiczki zadzwoniła.
Pokojówka zaraz przybiegła.
— Czy to pani dzwoniła? — spytała.
— Tak moje dziecko — odpowiedziała Joanna.
— Co pani rozkaże?
— Zejdziesz na dół i udasz się aż do bramy wychodzącej na ulicę Magdaleny.
— Dobrze proszę pani.
— Wyszedłszy z bramy spojrzysz w ulicę.
— A na co mam patrzeć proszę pani?...
— Zobaczysz czy nie stoi jaki powóz przed domem.
— A potem proszę pani?...
— Potem przyjdziesz mi powiedzieć.
— Jeżeli zastanę powóz czy mam co powiedzieć stangretowi?...
— Ani słowa... No, idź prędzej moje dziecię.
— Lecę już proszę pani...
Pokojówka wyszła z salonu, Joanna kończyła wkładać rękawiczki.
Zaledwie pozapinała guziczki, gdy pokojówka przybyła już z powrotem.
— No cóż?... — zapytała żywo margrabina.
— Jest fiakr, właśnie w tej chwili nadjechał.
— Nie zauważyłaś też numeru?...
— Owszem proszę pani, ma na latarniach nr. 125.
— Czy pani ma mi jeszcze co do rozkazania?...
— Nie.
— Pani wychodzi?...
— Tak
— Czy mam czekać na panią...
— Nie ma potrzeby... powrócę późno może... Daj mi tylko klucz od pokoju i połóż się spać, jeżeliby zaś kto dzwonił, to nie otwieraj wcale...
Po wydaniu rozporządzeń pokojówce, Joanna zapuściła woal i zeszła ze schodów.
Była może bledszą trochę niż zwykle, ale na prześlicznej twarzyczce miała wyraz stanowczości.
Wyszła z bramy, zatrzymała się przy fiakrze i otworzyła drzwiczki.
Stangret pochylił się z kozła.
— Czy pani nie myli się czasami?... zapytał.
— Nie... — odpowiedziała Joanna.
— Czy pewną pani tego jesteś?...
— Najpewniejszą, ponieważ na latarni widzę nr. 125, a dziewiąta dopiero co wybiła.
— Widzę, że pani wie o co chodzi proszę zatem siadać.
Joanna otworzyła drzwiczki, pewna że znajdzie w powozie pana barona de Saint-Erme...
Omyliła się jednak, bo nikogo tam nie było...
Zaledwie zajęła miejsce, koń ruszył dobrym kłusem.
Pozostawmy fiakra toczącego się po bruku paryzkim, a powróćmy do Raula i jego staroświeckiej landary.
Pan de Credencé znał pewną zasadę, którą nie raz już wypróbował.
Wiedział, że gdy się chce śledzić kogo w taki sposób, aby nie zwracać uwagi, najlepiej go jest wyprzedzać.
Miał racyę najzupełniejszą, najpodejrzliwszy bowiem i ten nawet co na każdym kroku w koło siebie dostrzega szpiegów, nie może wziąć za podejrzaną starej landary, toczącej się sobie przed nim.
Raul w ten otóż sposób postanowił śledzić Raymonda.
Manewr taki mógł przedstawiać pewne trudności, jeżeliby fiakr Raymonda przejeżdżał przez wielką liczbę ulic, wtedy bowiem najmniejszy błąd, pociągałby groźne za sobą skutki, zmusiłby hrabiego do zawrócenia z drogi...
Ale Raul liczył na swoję gwiazdę i na szybkość swojego konia, dzięki której potrafi zachować równość dystansu, pomimo pospiesznej jazdy fiakra Raymonda.
Szło mu tylko o wyciągnięcie wniosków i o odgadnięcie kierunku na chybił trafił, co mu się jednak udawało zawsze.
Ażeby dojść do tego rezultatu, zestawił pospiesznie w umyśle wszelkie prawdopodobne przypuszczenia... Zdawało mu się, że najprędzej fiakr Raymonda postara się najkrótszą drogą wydobyć na bulwar, i że trzeba zatem wyprzedzić go w stronę bulwaru.
Skoro tylko fiakr ruszył z miejsca, Raul cmoknął na kłusaka i udał się przodem.
Uważając wyłącznie niby na swojego konia, bacznie jednak obserwował czerwone latarnie jadącego za nim fiakra.
Przekonał się też wkrótce, iż nie pomylił się w przypuszczeniach.
Fiakr zdążał prosto ku ulicy Magdaleny i naturalnie ku bulwarowi.
Raul tak teraz znowu kombinował:
— Zwyczaje i położenie Raymonda, pociągają go z pewnością w oddaloną jaką część miasta, fiakr zatem wiozący Joannę, nie uda się na plac Zgody, ale prosto bulwarem Magdaleny, skieruje ku Bastylli.


V.
Ulica des Amandiers-Pepincourt.

I tą razą nie omylił się znowu Raul.
Fiakr zamiast zawrócić na lewo w ulicę Royale, pojechał w stronę Saint-Denis.
Zadanie pana de Credencé znacznie zostało ułatwionem.
Masa powozów krzyżując się wzdłuż arteryi tak ożywionej jak bulwary, zwolniła naturalnie bieg konia Raymonda...
Raul ani na chwilę nie stracił go z przed oczu.
Jechali tak dosyć już długo.
Nareszcie fiakr i powóz minęły bulwary Saint-Martin i Temple...
— Gdzie oni do dyabła nas zawiozą? — pomyślał Raul.
Ale właśnie w tej samej chwili trafiło mu się pierwsze niepowodzenie.
Fiakr raptem skręcił w lewo w ulicę d’Angoulème.
Nic łatwiejszego jak dopędzić go i wyminąć, ale to z pewnością zwróciłoby uwagę stangreta a może nawet obudziło w nim podejrzenie...
Pan de Credencé zdecydował się na krok stanowczy.
Cmoknął w taki sposób na swojego bieguna, iż ten puścił się jak strzała w ulicę sąsiednią, która z ulicą d’Angoulème stykała się o jakie najwyżej sto kroków.
Objechawszy w ten sposób, ucieszył się niezmiernie, bo spostrzegł czerwoną po za sobą latarnię.
Nie będziemy zastanawiali się dłużej nad tą pogonią szczególną, która skończyła się dopiero na ulicy des Amandiers-Pepincourt.
Przejechawszy około wysokiego murowanego parkanu, Raul spostrzegł że fiakr nagle przystanął.
Stangret Raymonda zatrzymał konia przed małą furtką w murze.
Raul nie namyślając się wjechał w najbliższą uliczkę...
Tu przystanął, zeskoczył z kozła, otworzył drzwiczki i odezwał się do jaskółek, które zasypiały w najlepsze: — Dalej!... dalej!... niech jeden z was co tchu wysiada i przytrzyma konia, bo nie ma ani chwili do stracenia... chodzi o powodzenie przedsięwzięcia!...
Larifla wyskoczył i stanął przed koniem, w postawie najprawdziwszego grooma angielskiego.
Raul pobiegł tymczasem kawałek drogi przed siebie, zatrzymał się na rogu uliczki przy murowanym parkanie, i wyjrzał na ulicę des Amandiers-Pepincourt, ulicę tak pustą, jakby się znajdowała o jakie sto mil od Paryża.
Przybył na czas, bo w chwili gdy stangret wsiadał z powrotem na kozioł i zawróciwszy zniknął w kierunku przeciwnym.
— No, to i dobrze idzie!... wiem przynajmniej, gdzie się znajduje Joanna... reszta sama się ułoży.
Powrócił do swoich towarzyszy.
Bec de miel i trzej inni wyleźli także z powozu.
Otoczyli Lariflę i po cichu zapytywali jeden drugiego, gdzie się znajdują, zapuszczone bowiem firanki u okien, nie pozwalały się oryentować w jakim kierunku ich wieziono.
— Czy idzie tak jak trzeba?... — zapytał cicho Larifla Raula.
— Tak... — odpowiedział Raul — jestem zupełnie zadowolony.
— Teraz kiedy się odetchnęło świeżem powietrzem i wyprostowało trochę nogi, — ciągnął Larifla, — czy trzeba będzie znowu gnieść się w tem pudle, nieprzymierzając jak śledzie w baryłce, albo korniszony w słoju?...
— Nie w tej chwili.
— Więc to tutaj mamy robotę?...
— Tak tutaj...
— No to powiedz co mamy robić i gdzie się udać?...
— Najprzód jeden z was musi pozostać przy koniu.
— Jeden, no dobrze, ale który?...
— Niechaj Bec de miel zostanie, — odpowiedział po namyśle Raul.
— No to zostanę... — mruknął bandyta. — Chociaż jednak nie będę nic robił, tylko stał naprzeciw tej bestyi, dostanę jednak to coś obiecał na równo ze wszystkimi.
— Dostaniesz wszystko co do grosza!... — odpowiedział pan de Credencé. — Czy ja kiedy nie dotrzymałem danego słowa?...
— Nie nigdy!.. nigdy!... — wykrzyknął z mocą Larifla. — Ktoby śmiał sądzić, że wielki Regulus, protektor mój i dobroczyńca, nie dotrzymuje słowa?...
Gdzie jest taki, niech mi się pokaże, a zaraz mu gnaty połamię!...
— Cicho nieznośny gaduło!... — krzyknął Raul z mimowolnym uśmiechem, a następnie dodał zaraz:
— Więc Bec de miel zajmie stanowisko przy koniu i nie ruszy się z miejsce. A wy chodźcie za mną...
Raul poprowadził towarzyszy aż do furtki w murze.
Wskazał na ogród po za murem i powiedział:
— Musimy dostać się tam moje chłopcy!...
— Nie wielkie rzeczy... ośmnastomiesięczny pędrak takżeby to potrafił zrobić.
Pan de Credencé prawił dalej:
— Zaopatrzyłem się na wszelki przypadek w sznur i hak... możemy się i niemi posłużyć.
— Sznur i hak?... — powtórzył Larifla — a to po co to wszystko?...
— Dla przesadzenia muru...
— O joj!... joj... co mi za mur, na pół trzecia łokcia wysokości!... — A toż litość bierze!... — Zaraz ja, mój stary, rozmówię się z twoim murem, nie potrzebując ani sznura ani haka!... niech no tylko stanie tu jeden i posłuży mi za drabinkę...
Tape à l’oeil zbliżył się, założył ręce, plecy nadstawił Larifli, a ten wskoczył mu na ramiona a potem na szczyt muru, tu zatrzymał się chwilkę jak akrobata na rozciągniętej linie i zsunął do ogrodu Prometeusza Paryzkiego.
Upłynęła minuta, a Raul i jego jaskółki usłyszeli zgrzyt otwieranego wytrychem zamku...
Jednocześnie furtka się otworzyła i Larifla ukazał się na progu:
— Oto i po krzyku — odezwał się z ukłonem — a teraz bardzo proszę, wejdźcie panowie... panie!... — Wchód jest bezpłatny... przy wyjściu tak samo nic się nie pobiera.
Pan de Credencé wszedł pierwszy.
— Czy trzeba drzwi z powrotem zamknąć?... — zapytał Larifla... uradowany, że mu się tak dobrze udało.
— Naturalnie, że potrzeba!... — odpowiedział Raul — pozostawione otworem, zdradziły by nas przecie przed pierwszym lepszym przechodniem.
— Racya!... — palnąłem głupstwo — odpowiedział Larifla — ale cóż chcesz!... człowiek nie jest doskonałością!...
Księżyca nie było, ale za to miliardy gwiazd błyszczały na niebie.
Raul i jego towarzysze, których oczy przyzwyczajone były do chodzenia wśród ciemności, spostrzegli zaraz dubeltowy szpaler około alei prowadzącej do pawilonu, do którego na początku naszego opowiadania, Raymond wprowadził był owego młodego blondyna z którym poznał się w tak dziwnych okolicznościach w lasku Bulońskim.
— Chodźmy tą aleją — odezwał się po cichu mniemany Regulus — tylko idźcie ostrożnie i nie odzywajcie się ani słowa!... — Nieprzyjaciel jest blizko i może otaczają nas nadsłuchujące uszy jego agentów.
Do zalecenia hrabiego ściśle się zastosowano.
Nocni awanturnicy dotarli aż pod stopnie, prowadzące do przedsionka pawilonu.
Przez cały czas nie wymówili ani żadnego słowa.
Front pawilonu pogrążony był całkiem w ciemności.
Żadnego światełka ani w oknach na dole, ani w oknach pierwszego piętra.
Raul wszedł na schody i poruszył za klamkę u drzwi w stylu rococo rzeźbionych bogato.
Z największą ostrożnością probował otworzyć, ale napotkał na opór dowodzący, iż drzwi wewnątrz były zamknięte.
Nie było co marzyć o podważeniu, najmniejszy hałas obudziłby czujność Raymonda, albo jego służby i wszystko byłoby stracone!
Raul jednak nie mógł porzucić Joanny, której obiecał swoję opiekę i ratunek w niebezpieczeństwie...
A otóż znajduje się ona w niebezpieczeństwie.
Raul uspakajał młodą kobietę, ale sam się nie łudził wcale.
Po takim człowieku jak Raymond, wszystkiego można się było spodziewać...
Pan de Credencé zeszedł ze stopni i obszedł do okoła budynek.
Napotkał kląb lipowy, który zacieniał przepysznie z obydwóch stron pawilon.
Tutaj odetchnął swobodnie.
W dwu oknach pierwszego piętra błyszczały jarzące światła.


VI.
Larifla jako gimnastyk.

Larifla znalazł się obok Raula.
Przyłożył usta do ucha Regulusa i powiedział wskazując na światło.
— Wszak tutaj... nieprawda?...
— Tutaj... — odpowiedział Raul.
Możeś ciekawy wiedzieć co się tam dzieje, pomiędzy czterema ścianami tego pudełeczka, co nas tak oślepia rażąco?....
— O! bardzo!... — szepnął pan de Credencé — nie wiem co dałbym za to...
— No, to nic nie dasz i będziesz zadowolniony...
— Jakto?... któż mi to uczyni?...
— Ja!... i to zaraz...
— Ty Lariflo?... — szepnął Credencé.
— Ja w mojej własnej osobie, mój stary...
— A jakże to zrobisz?...
— To już do mnie należy.
— Tylko bez nieostrożności!...
— Nieostrożności! oh! la! la!... — a to mi się podoba!... — każdy wie o tem, żem jest jak wąż ostrożnym.
— Pomyśl dobrze... — odrzekł Raul — zależy mi bardzo na tem, ażeby nie zwrócić na siebie uwagi...
— Niema żadnego niebezpieczeństwa, nietoperze i sowy siedzące na gałęziach, niedyskretniejszemi są szpiegami odemnie...
— Cóż myślisz zrobić?...
— Sprobuję zastosowania gimnastyki amerykańskiej i wiem, że mnie pochwalisz.
— Myślisz się wdrapać po murze?
— Ej! co też ty gadasz!.. Żeby chcieć zrobić coś podobnego, potrzeba by mieć zajączka we łbie!... Dziękuję ci mój piękny! — Jestem dzieckiem Paryża u dyabła! — Nabrałem trochę wprawy we wdrapywaniu się na maszty w uroczystości narodowe na polach Elizejskich urządzane!... Wlezę na to wielkie drzewo i zrobię sobie nań obserwatoryum...
I nie czekając odpowiedzi, Larifla objął lipę dwoma rękami, chwycił za najniższą gałęź i zniknął w nieprzejrzanej gęstwinie po nad głowami swoich towarzyszy.
Przez kilka sekund Raul słyszał trzeszczenie gałęzi, a nareszcie wszystko ucichło.
Upłynęło jeszcze kilka minut.
Raul oczekiwał z najwyższą niecierpliwością, każda minuta wydawała mu się nieskończenie długą.
— Co się tam dzieje przed jego oczami, że tak siedzi?... — myślał Raul, kiedy na raz Larifla stanął przed nim, jak owoc spadły z drzewa.
Hrabia zadrżał.
— No cóż?... — zapytał żywo.
— A co mój dobroczyńco — odpowiedział młody bandyta — daję ci swoje słowo kawalerskie, że nie warto było włazić.
— Co chcesz powiedzieć?
— Chcę powiedzieć, że przychodzi mi ochota krzyknąć jak w kurniku Funamb.
— Podnieście kurtynę, albo zwróćcie mi moje cztery sous!
— Skończysz-że niepoprawny gaduło? — mruknął ze złością Credencé — nie o twoje wrażenia się pytam...
— Naturalnie, prawdziwy przyjacielu!... Chcesz wiedzieć co się tam dzieje?...
— Właśnie...
— Opowiem ci, jak najlepiej potrafię...
Scena przedstawia piękny pokój, bogato wyzłocony, wspaniale umeblowany, z dywanami, jedwabiami i lustrami, jak w jakiej kawiarni na bulwarach — jednem słowem szyk ogromny... Na środku mały stolik z nakryciem do kolacyi... na talerzykach owoce... w butelkach napoje najrozmaitsze, a tak ponętne, że aż mi się pić zachciało...
Raul tupnął nogą.
— A w tym pokoju — wyszeptał — w tym pokoju nie ma nikogo?
— Owszem — odpowiedział Larifla — występują i osoby...
— Kto taki?
— Jakiś on i jakaś ona... kochankowie jak mi się zdaje... ale wcale pięknie ubrani, to im trzeba przyznać...
— Jak wyglądają? — zapytał znowu pospiesznie Raul.
— On nizki, gruby, ani brzydki ani ładny, lat koło pięćdziesięciu... na nosie złote okulary, bielizna wykwintna, krawat biały, garnitur czarny, czerwona wstążeczka w dziurce guzika... jednem słowem dystyngowana jakaś osobistość — widać to na pierwszy rzut oka...
Raul poznał Rajmonda pod uroczystą postacią barona de Saint-Erme.
Nie mógł powstrzymać uśmiechu, posłyszawszy ostatnie słowa Larifla.
— A dama? — zapytał Raul.
Larifla przyłożył palce do ust i zaczął je oblizywać.
— Co do damy — rzekł — to bestyjka prześliczna!... — Znam wiele ładnych dziewcząt sprzedających lemoniadę, znam i inne rozmaite paryżanki... ale jakem Larifla, wszystkie tamte ani się do tej umywały! Trochę może za blada, ale oczy ma za to jaśniejsze od płomieni gazowych.
— Jak ubrana?... — zapytał Raul.
— Tak jak i on, cała czarno... Jeżeli to mąż i żona, to z pewnością musieli kogoś pochować.
Teraz Raul pewnym był, że to Rajmond i Joanna.
— Cóż robią? — pytał dalej.
— Nic.
— Jakto nic?...
— A no naprawdę nic... Ona siedzi na sofie... on stoi przed nią, i zdają się prowadzić jakąś ożywioną rozmowę.
Spokojnie?
— Jako para najlepszych przyjaciół!...
Raul zamyślił się chwilę a potem odezwał się cichutko:
— Larifla...
— Obecny i przytomny — odpowiedział młody bandyta — mów o co ci jeszcze chodzi?...
— Zależy mi dużo na tem, ażeby zobaczyć na własne oczy co się tam dzieje... w tym domu.
— A no mój stary, to cóż ci przeszkadza zobaczyć... — Bierz bilet do amfiteatru, jak ja zrobiłem przed chwilą... i idź rozerwij się trochę... Znajdziesz miejsce odrazu i nie będziesz potrzebował nic nawet dać woźnemu...
— Zapewne... tylko, że ja nie potrafię wdrapywać się na drzewa...
— Ot to, to zaniedbana edukacya... o czem-że u dyabła myśleli twoi rodzice?
— Brakuje mi — ciągnął pan Credencé — doświadczenia i wprawy...
— Co ma znaczyć — odpowiedział Larifla — że miałbyś wielką ochotę wdrapać się... ale niedowierzasz sobie i obawiasz się o kości.
— Właśnie!...
— Chciałbyś zatem, ażeby Larifla ułatwił ci tę hecę...
— Cudownie odgadujesz moje myśli...
— Bądź spokojny mój dobroczyńco.. — dopomogę ci i urządzę poręcz u twych schodów.
— Jakże to zrobisz?...
— Zobaczysz.. — Czy masz przy sobie sznur, o którym wspominałeś?...
— Mam...
— Dawaj go...
— Cóż myślisz zrobić?
— Wejdę z powrotem na drzewo, przywiążę jeden koniec sznura tam wysoko, drugi opuszczę na ziemię, a ty... pochwycisz go dwoma rękami i trzymając silnie, pójdziesz po gałęziach jak po szczeblach do góry... — Jakże ci się to podoba dobroczyńco?...
— Doskonale...
— No, to ponieważ nie ma czasu do stracenia, biorę się w tej chwili do rzeczy i sądzę, iż sprawa w oka mgnieniu zostanie załatwioną.
Larifla chwycił zębami koniec sznura i po raz drugi zniknął w gęstwinie drzewa, ze zręcznością małpy.
Po paru chwilach gwizdnął cichutko, ażeby uprzedzić Regulusa, iż co trzeba przygotowane.
Raul czekał tylko sygnału.
Uczepił się sznura i dostał do najbliższej gałęzi — a skoro tylko oparł nogi w coś trwałego, mógł też pomimo ciemności drapać się coraz wyżej, aż nakoniec znalazł się obok Larifli.
— Widzisz stary — otóż jesteśmy w loży!... — Nic ci teraz nie przeszkadza przypatrywać się sztuce i wygwizdać aktorów, jeżeli ci się ich gra nie podoba!


VII.
Baron de Saint-Erme powraca na scenę.

Pozostawmy pana de Credencé, siedzącego na gałęzi i wytężającego wzrok ku jednemu z pokojów domu Raymonda, a cofnąwszy się, wstecz trochę, przypomnijmy sobie Joannę w chwili gdy opuszczała hotel Wilsona.
Margrabina, jak to wiemy, wsiadła bez wahania do fiakra Nr. 125, a skoro tylko wehikuł ruszył z szybkością nie odpowiadającą skromnemu pozorowi fiakra wynajętego, uchyliła małą jedwabną poduszeczkę, zasłaniającą okienko z tyłu powozu i patrzyła...
Po niedługim czasie przekonała się, iż nikt za niemi nie jedzie i... pomimo całej siły charakteru, zapytywała się z obawą, czy pan de Credencé nie zapomniał czasem o obietnicy rozciągnięcia nad nią opieki?...
Do tej obawy jednej przyłączyła się wkrótce i inna, Raymond dzięki swojej tajnej policyi, mógł się dowiedzieć o zamiarach Raula i w takim razie przedsięwziął wszelkie środki ostrożności.
Kto wie, czy hrabia nie pokutuje już za swoję ciekawość i za wtrącanie się w sprawy tego Prometeusza paryzkiego...
Nieobecność jego zdawała się to potwierdzać.
Czy nie znajdzie się zatem bez obrony — w mocy i na łasce jednego z najniebezpieczniejszych łotrów wielkiego miasta?...
Bez wątpienia — gdyby czas był na to jeszcze, nie dałaby się wciągnąć w taką niebezpieczną awanturę, której końca nie wiedziała.
Ale było już za późno...
Nie byłoby już na cofnięcie się sposobu...
Trzeba było wytrwać do końca i odzyskać majątek, który Raymond tylko mógł powrócić.
Powozik zatrzymał się na ulicy Amandiers-Pepincourt, przed małą furtką w parkanie.
Stangret krzyknął przeciągle i nagle drzwi się otworzyły — zaraz potem Raymond się ukazał — taki sam jakim był w hotelu Wilson, w roli naczelnika prefektury.
Poskoczył do drzwiczek, otworzył je i pomógł wysiąść Joannie.
— O! pani margrabino — zawołał drżącym głosem, może ze wzruszenia, a może udając tylko — nie śmiałem spodziewać się pani!... — Co to za szczęście dla mojego skromnego domku!... — co za radość i duma dla twojego najniższego sługi!... — Niechże pani margrabina pozwoli mi podać sobie ramię... przejdziemy przez mój mały ogródek...
Margrabina nic nie odpowiedziawszy, oparła się na ramieniu Raymonda.
Przed wejściem w progi domu, w którym znajdzie się w zupełnej mocy i woli opryszka, Joanna rzuciła szybkie spojrzenie do okoła, czy nie spostrzeże jakiego znaku uwiadamiającego ją o obecności Raula i jego towarzyszy.
Nie spostrzegła nic zgoła...
Napróżno wytężała wzrok w ciemności — ulica wydała jej się pustą zupełnie.
— Ah! — myślała sobie z goryczą — jestem zatem opuszczoną zupełnie! — i wątpić o tem dłużej byłoby szaleństwem!... — Muszę liczyć sama na siebie... — Ale mniejsza o to!... Spełnię z pewnością swój obowiązek, a jeżeli zwycięstwo będzie możebne, zwyciężę...
Zamykające się z trzaskiem drzwi przerwały rozmyślania Joanny.
— Czy pani nie cierpiąca? — zapytał Raymond zaniepokojony.
— Czym cierpiąca, panie baronie? — odpowiedziała młoda kobieta zapewniam pana, że wcale nie jestem cierpiącą... — dla czego pan o to pyta?
— Bo przed chwilą czułem, że pani drżała...
Joanna roześmiała się głośno.
— Ależ baronie, co się też to panu zdaje?... ja jak żyję nie drżałam nigdy i z pewnością nie zadrżę tej nocy!... Obecność moja tutaj, musi być panu dostatecznym chyba dowodem, iż nie mam najmniejszej obawy, iż ufam panu bez granic...
— Ufność pani margrabiny! — szepnął Raymond — czyni mnie najszczęśliwszym z ludzi!... Cóż mam uczynić, żeby pani okazać moję wdzięczność?...
— Bardzo łatwe to zadanie... — odpowiedziała Joanna — daj mi pan dowód, że zasługujesz na tę ufność...
— A jaki?
— W liście, który pan do mnie pisałeś, nazwałeś się wiernym przyjacielem moim... — bądź otóż naprawdę takim przyjacielem...
— Pani wątpi, że nim jestem?... — przerwał Raymond żywo.
— Nie chcę wątpić — odrzekła margrabina — nie wątpiłabym wcale, gdybyś pan innemi słowy wyraził swoje mną zainteresowanie. — Słowa pańskie są słowami człowieka grzecznego... ale niechże i uczynki pańskie podobne będą do obietnic!... Dałam panu dowód największego zaufania, — dajże mi pan dowód zupełnej szczerości swojej!...
— Pani margrabino — odpowiedział Raymond głosem stanowczym — baron de Saint-Erme umie uszanować swoje słowo, umie święcie spełnić zawsze to cokolwiek raz obiecał. Oto bądź pani zupełnie spokojną.
— Zobaczymy... szepnęła Joanna...
Całą tę rozmowę zamienili w kompletnej ciemności, przechodząc aleją prowadzącą do pawilonu.
Ciemności przykro działały na nerwy Joanny.
— Panie baronie — rzekła, czy będziemy ciągle tak jak dotąd rozmawiać ze sobą po ciemku? — Przyznam się panu, że wolę patrzeć w twarz interlokutora...
— Za chwileczkę pani margrabino — odpowiedział Raymond z galanteryą, za chwileczkę niebiańska piękność pani zajaśnieje przy świetle... Otóż jesteśmy... Prześliczne pani nóżki wchodząc — w próg skromnego mojego domku w pałac go zamieniają...
Prometeusz paryzki puścił rękę Joanny, wszedł na stopnie peronu i drzwi otworzył.
Jarzące światło zabłysło w przedpokoju. Okienice tak były szczelnie dopasowane, że nazewnątrz nie było zupełnie widać tej iluminacyi.
Raymond podał rękę margrabinie, a prowadząc ją po stopniach mówił:
— Proszę pani margrabino... bądź pani jak u siebie, skoro jesteś u mnie...
Joanna uśmiechnęła się mimowoli i poszła za gospodarzem domu.
Skoro znaleźli się w przedpokoju, Raymond nacisnął sprężynę, a drzwi same się zamknęły, z długim metalicznym trzaskiem.
Na ten niespodziewany hałas, pani Castella zadrżała znowu.
— Czyśmy w więzieniu? — zapytała. Doprawdy, że przypominają mi się melodramaty, w których z podobnie metalicznym trzaskiem zamykają lochy więzienne.
— Drzwi i okiennice mego mieszkania, poobijane są żelazną blachą — odpowiedział Raymond swobodnie.
— Poobijana blachą żelazną? — wykrzyknęła Joanna.
— Blachą, której kula z pewnością nie przebije... tak jest pani margrabino,
— A to dla czego... wielki Boże?
— Dla własnego bezpieczeństwa pokornego sługi pani.
— Czybyś się pan tak obawiał, panie baronie?
— Nie pani margrabino, tchórzem wcale nie jestem, ale jestem bardzo ostrożnym...
— Czegoż bo się tak znowu obawiać?... Paryż nie jest wszak dzikim krajem i wcale nie słychać w nim o tych krwawych napadach nocnych, których widownią jest, jak mi się zdaje Ameryka, a opisami których zajmują się z upodobaniem romansopisarze amerykańscy...
— Najprzód pani margrabino — odrzekł Raymond — nie o wszystkiem się słyszy co się dzieje w Paryżu... ma on jednak jak i każde wielkie miasto swoje nieprzeniknione tajemnice!... zresztą mam nieszczęście zajmować wyjątkowe stanowisko.
— Ah! — szepnęła Joanna.
— Moje obowiązki w prefekturze jednają mi wrogów zaciętych... prowadzę wszak otwartą wojnę z najniebezpieczniejszymi łotrami w świecie... z łotrami gorszymi z pewnością od dzikich indyan i wszystkich dzikusów w ogóle.
Nie grozi mi skalpel, to prawda, ale co noc gdybym nie był ostrożnym, mógłbym mieć poderżnięte gardło... Widzi zatem pani margrabina, że moja obawa jest słuszną — a wszelkie środki ostrożności...
Joanna nic nie odpowiedziała.
Po chwilowem milczeniu Raymond zaczął tak znowu dalej:
— Pani margrabina raczy mi podać rękę i przejdziemy na pierwsze piętro.
Joanna spełniła żądanie machinalnie.


VIII.
Sam na sam.

Schody po których mniemany baron de Saint-érme poprowadził panią Castella, przyozdobione były wykwintnie.
Stopnie zaścielał miękki dywan pąsowy, a flamandzkie makaty doskonale zakonserwowane, pokrywały ściany.
Wielki żyrandol bronzowy wisiał zawieszony u sufitu.
Wazony z starej holenderskiej porcelany niebieskiej z białą, tak poszukiwanej przez amatorów, stały poustawiane na schodach z kwitnącemi kameliami, różami i szerokolistnemi kaktusami.
Joanna przejęta i zaniepokojona położeniem, nie zwracała wielkiej na te wszystkie cuda uwagi.
Jedna rzecz tylko zastanawiała ją głęboko, to, że widziała takiego człowieka jak Raymond, takiego jak on skończonego bandytę, otaczającego się zbytkiem, jakiego by mu mógł pozazdrościć niejeden bogaty artysta albo książę.
Schody kończyły się na pierwszem piętrze, na wprost drzwi rzeźbionych w stylu Ludwika XVI, przysłoniętych do połowy makatą podobną do tych jakie okrywały ściany sieni.
— Raymond odsunął makaty, otworzył drzwi i ustąpił na bok, aby zrobić przejście margrabinie.
Joanna została olśnioną przestąpiwszy próg salonu, oświetlonego balowo. Salon ten właśnie przed chwilą opisywał Larifla panu de Credencé.
Obicia były tu białe, zdobne złotemi arabeskami, a dokoła lustra weneckie z XVIII stulecia, — odbijające czarująco światło jaskrawe.
Meble złocone, pokryte czerwoną brokatelą, wyglądały po królewsku
— Cztery konsole rzeźbione à jour jak koronki, dźwigały prześliczne błyszczące wazony japońskie.
Ogromny dywan, miękki jak gazon murawy majowej, podobniejszym był raczej do rozrzuconego bukietu najpyszniejszych kwiatów, aniżeli do wyrobu z wełny.
Pośrodku salonu, zmienionego chwilowo w salę jadalną, stał stół z nakryciem na dwie osoby.
Nie będziemy się zapuszczać w szczegóły menu, które z pewnością sprowadziłoby apetyczną ślinkę na usta naszych czytelników.
Zapewniamy tylko, że mogło zadowolić najwykwintniejsze podniebienia.
Zastęp zakurzonych butelek, które wzbudziły taki zachwyt w bladym wspólniku Raula, ustawiony był w porządku tuż przy stole.
Dwie butelki szampana chowały się do połowy w srebrnych cyzelowanych naczyniach, napełnionych lodem.
Talerze z chińskiej porcelany najprzedniejszego gatunku.
Srebra prawdziwe arcydzieła, nieocenionej artystycznej wartości.
Joanna jednem spojrzeniem objęła wszystkie te szczegóły i została uderzoną tym przepychem nadzwyczajnym.
Nie dała jednak poznać tego po sobie.
Raymond, albo raczej mniemany baron de Saint-Erme, spostrzegł jednakowoż doskonale wrażenie, jakie wywarł na pięknej damie ten widok niespodziany.
Zamilkł na chwilę, ażeby wrażenie owo utwierdziło się w niej bardziej jeszcze, a potem odezwał się z doskonale udaną skromnością:
— Pojmuję pani margrabino, że mój ubogi domek niegodnym jest pani, ale... widziano wszak królowe, nie pogardzające chwilowym spoczynkiem pod dachem najuboższych poddanych.
— Panie baronie... — odpowiedziała Joanna ze śmiechem, — najbogatsze nawet pałace, mogłyby pozazdrościć panu tego mieszkania!... Pozwól powinszować sobie gustu w urządzeniu, bo to prawdziwy honor panu przynosi.
Raymond skłonił się z uszanowaniem.
— Prawda to proszę pani, ale prawda względna. Wiem o tem, że dzisiejszego wieczoru nie jeden by mi pałac pozazdrościł, ale to dzięki obecności pani jedynie... Gdziekolwiek pani się znajduje, wszystko w około niej promienieje...
Wyraz na wpół wesoły, na wpół szyderski ukazał się na ustach margrabiny.
— A!... panie baronie... — rzekła, czy nie pisałeś też pan przypadkiem kiedyś poezyj?...
— Dla czego pani margrabino?...
— Bo jeżeli tak... — odpowiedziała Joanna, — posądzałabym pana, iż mi recytujesz jednę ze swoich strofek, zmieniwszy trochę rymy...
Prometeusz paryzki, pomimo całego pienia nad sobą, zmarszczył brwi lekko.
Nie mógł znosić szyderstwa, nawet od najpiękniejszej kobiety.
— Racz mi pani margrabina wybaczyć — odezwał się trochę sucho — racz być względną na moje śmiesznostki... jakich się dopuściłem mimowoli. — Powinienem był pamiętać, że naczelnik wydziału w prefekturze policji, jest zanadto poważną osobistością, ażeby miał prawo wypowiadać swoje uwielbienie, nawet w obec takiej jak pani piękności...
— Popełniłam nieostrożność... pomyślała Joanna... bandyta głaszcze mnie dotąd aksamitną łapką, ale niebawem gotów pokazać i ostre swoje pazury!...
Ażeby wynagrodzić błąd, — spojrzała na barona wzrokiem, któremu nic się oprzeć niezdoła i zapytała pieszczotliwie:
— Czy cię obraziłam mimowolnie baronie?... Jeżeli tak, to bardzo żałuję niewinnego mego żartu... Ale jesteś pan człowiekiem światowym i wiesz, że kobiecie młodej i trochę przytem ładnej, przebacza się bardzo wiele...
Jednocześnie nie dając się odezwać Raymondowi dodała:
— Nie tylko przepych mieszkania godnym jest podziwu... Nic bo oto nie widziałam piękniejszego nad to nakrycie, to też zazdroszczę prawie szczęśliwemu pańskiemu współbiesiadnikowi, dla którego widzę przygotowane talerze.
Twarz Raymonda wypogodziła się zupełnie.
— Pani margrabino — szepnął — nie śmiem się przyznać jaką miałem nadzieję...
— Ależ panie baronie — odpowiedziała Joanna — mów pan bez obawy czego się pan spodziewałeś?...
— Że pani raczysz zasiąść ze mną do stołu...
Joanna uważała za stosowne spuścić oczy, z kokietującą skromnością.
— Pan na prawdę miałeś taką nadzieję?...
— Przynajmniej jest to najgorętszem mojem pragnieniem...
— Mam jeść z panem kolacyę, sam na sam?...
— A dla czegożby nie?...
— Dzisiaj widzimy się zaledwie po raz drugi... Czyż mogę więc postępować z panem, jakby z dobrym starym znajomym?... Podobna lekkomyślność skompromitowałaby mnie ogromnie...
— W czyich oczach, jeżeli wolno zapytać?...
— Przedewszystkiem w oczach służby pańskiej...
Raymond uśmiechnął się z zadowoleniem...
— Przewidziałem to... — odpowiedział.
— Osądź pan zatem czy nie miałam słuszności...
— Miałaby pani margrabina słuszność zupełną, gdybym był nie zapobiegł wszystkiemu stanowczo...
— W jaki sposób?...
— Urządziłem wszystko tak, ażeby pani nie obawiała się żadnego niedyskretnego spojrzenia... — Wydaliłem służbę na całą noc... i w całym domu jesteśmy zupełnie sami...
Joanna uczuła że blednie...
Myśl, iż sama jedna znajduje się w ręku gotowego na wszelkie zbrodnie opryszka, nabawiła ją strasznego niepokoju.
Zdobyła się jednak na ukrycie wzruszenia, a nawet na uśmieszek.
— Masz pan na wszystko odpowiedź, panie baronie, — rzekła, — ja jednakże sądziłam, iż najgłówniejszą przyczyną naszego nocnego spotkania, była rozmowa o sprawie tak ważnej dla mnie...
— Po tysiąc razy ma pani racyę pani margrabino, przekonałem się nie raz jednak w moim zawodzie, iż o interesach jakiegokolwiek są rodzaju, najlepiej mówić przy stole...
— A!... przekonałeś się pan o tem?
— Daję na to słowo honoru!...
— Więc skoro tak, to znaczy, że muszę przyjąć zaproszenie pańskie!...
— Uczyni mnie pani najszczęśliwszym w świecie, jeżeli przystanie na moję prośbę...
Margrabina zdawała się wahać przez chwilę a nakoniec szepnęła:
— Niechajże, panie baronie, stanie się zadość twej woli... Napisane to widać w wyrokach przeznaczenia, że muszę dzisiaj wieczór popełnić grzech łakomstwa!...
Przez cały ten ciąg rozmowy, pani Castella i Prometeusz paryzki, stali naprzeciw siebie, jakby sam na sam miało się nie przeciągnąć zbyt długo.
Joanna rozglądała się dokoła i co chwila ukradkiem rzucała wzrok na fałszywego barona...
Kiedy się nareszcie zgodziła na kolacyę, rozwiązała wstążki prześlicznego kapelusika, oraz zdjęła szal.
I z gołą główką, której za całą ozdobę służyły bujne sploty włosów — z ramionami pokrytemi zaledwie przezroczystą koronką, siadła z nieopisanym wdziękiem na sofie stojącej przy ścianie.
Rozmowa rozpoczęła się na nowo.
Było to w chwili, w której Larifla wdrapawszy się na drzewo, zaglądał z pomiędzy liści do pokoju.
Joanna rozmawiając, nie przestawała bacznie przypatrywać się baronowi.
Nasi czytelnicy przypominają sobie portret jego, skreślony w poprzednim rozdziale.
Pani Castella studyowała tę twarz spokojną i dobroduszną, tę twarz doskonale odpowiadającą postawie i ubraniu i... czuła się przejętą prawdziwą admiracyą dla człowieka zdolnego do takiej metamorfozy.
Przyznała się sama sobie, iż gdyby nie stanowcze zapewnienie hrabiego de Credencé, nie wpadłaby na żadne zgoła podejrzenie i wzięłaby była Raymonda za tego, za kogo się jej przedstawił, to jest za barona de Saint-Erme, naczelnika wydziału prefektury policyi.
Lubo pani Castella czyniła takie spostrzeżenia, starając się żeby ich Raymond nie zauważył — widział to on jednak doskonale...
— Pani margrabino — odezwał się nagle — czy pozwoli pani zadać sobie jedno pytanie?
— Bardzo chętnie... — odpowiedziała Joanna z uśmiechem.
— I odpowie mi pani otwarcie?
— Najotwarciej...
— Dwa dni temu, gdy miałem honor przedstawić się pani, raczyła pani dać mi jednę obietnicę...
— Jaką?
— Że pani unikać będzie widzenia się z panem de Credencé. — Czy dotrzymała pani zobowiązania?
— Możesz pan wątpić o tem?
— Może...
— To bardzo źle mnie pan sądzi baronie... — jak daję słowo, to z pewnością umiem go dotrzymywać...
— Więc nie widziała pani pana hrabiego?
— Nie widziałam... — odpowiedziała Joanna stanowczo.
— Musiał przecie przychodzić do pani?
— Dwa razy... — ale wydałam rozkaz, iżby go nie przyjmowano...
— Czy nie pisał do pani, aby się dowiedzieć o przyczynie takiego postępowania?
— Nie.
— To szczególne, to dziwne!... — to trudne nawet do wiary.
— Ja zupełnie sądzę o tem inaczej... — ja przypuszczam, że hrabia dotknięty kaprysem, uznał za stosowne obrazić się i usunąć do swojego namiotu, aż dotąd dopóki ja nie uczynię pierwszych kroków pojednania.
— Może być rzeczywiście... zdeptana miłość własna, to klucz tajemnic rozmaitych!... Jeżeli tak, to pan Credencé nie wie o mojej bytności u pani.
— Nic a nic zgoła.
— Nie wie o mojem istnieniu, nie słyszał nigdy mojego nazwiska?
— A! tego, przerwała Joanna — to ja już nie mogę wiedzieć...
— Dla czego? — zapytał żywo Raymond z odcieniem obawy.
— Dla tego, że każdy chyba ze świata paryzkiego, musi znać pańskie nazwisko i wysokie stanowisko jakie pan zajmujesz... Jestem pewną, że hrabia de Credencé sto razy słyszał o baronie de Saint-Erme, że może bez pańskiej wiedzy zna go nawet osobiście.
Raymond kiwnął głową uspokojony zupełnie.
— Przypuszczenie pani jest bardzo prawdopodobne — wątpię jednak bardzo czy jest prawdziwe... Ja się udzielam bardzo mało, ukrywam się jak to zalecali dawni filozofowie, mam stosunki urzędowe tylko — z tym podejrzanym trochę światem, w którym błyszczy pan de Credencé.
— Ten człowiek jest niezrównany pomyślała Joanna!... — Podtrzymuje swoję rolę z bezczelnością graniczącą z geniuszem — słuchając go zaczynam prawie powątpiewać, obawiać się czy Raul nie pomylił się czasami!
Raymond mówił dalej.
— Jedno nieoględnie rzucone słowo, mogłoby pociagnąć bardzo złe za sobą skutki, o czem miałem też sobie za obowiązek uprzedzić szanowną panią, przy pierwszem naszem widzeniu. Teraz gdy jestem zupełnie uspokojony, szczerze winszuję pani margrabinie dyskrecyi — przymiotu tak rzadkiego u naszych kobiet...
I Prometeusz paryzki dodał podając rękę pani Castella:
— Niechże raczy pani zająć miejsce przy stole... będziemy mogli swobodnie porozmawiać o przedmiocie, który tak bardzo interesuje panią...
Joanna zajęła wskazane sobie miejsce, Raymond naprzeciw niej się usadowił.
— Dziwne jest moje położenie!... — myślała sobie margrabina, podczas gdy gospodarz krajał z wielką zręcznością pasztet z bażantów z truflami, i nie chyba oryginalniejszego nad to sam na sam wielkiej damy z bandytą, w pośród czarującego zbytku i przy prawdziwie książęcej wieczerzy!... Gdyby jaki romansopisarz opowiedział publicznie to szczególne spotkanie, którego jestem bohaterką — słuchacze nie chcieliby wierzyć, iż coś podobnego mogło mieć w istocie miejsce.
— Pani margrabino! — odezwał się Raymond, — ośmielam się zalecić pani ten pasztet... bażanty pochodzą z królewskich lasów... a trufle z Perigueux, i umyślnie dla mnie sprowadzone... wątróbki zasługują także na uwagę, bo pochodzą z gęsi tuczonych według przepisu, jaki sam ułożyłem.
Joanna skosztowała pasztetu.
— Rzeczywiście wyborny... rzeczywiście godny królewskiego choćby stołu... — powiedziała.
Raymond wzruszył ramionami:
— Królewski stół... O!... wierzaj mi pani margrabino, że na królewskich stołach nie dają nic podobnego — polityka i kłopoty inne, zanadto zajmują, koronowane głowy, aby miały czas myśleć o gastronomii.


∗             ∗

Gdy rozmowę powyższą prowadzono w salonie pierwszego piętra, Raul i Larifla, oparci nogami o grubszą gałęź, a rękami trzymający się cienkich gałązek, znajdowali się w pozycji jeżeli nie niebezpiecznej, to przynajmniej nie wygodnej wcale... nie opuszczali jednakże pomimo to swojego napowietrznego stanowiska.
Pan de Credencé chciał wytrwać do końca, chciał widzieć koniecznie na własne oczy, jak się zakończy ta gawęda tak teraz spokojna, ale mogąca lada chwila zmienić się w burzliwą scenę, — Larifla przeciwnie, radby był jak najprędzej dostać się na ziemię, ale nie śmiał porzucić swojego dobroczyńczy, niebardzo zręcznego gimnastyka...
Po dwa razy już zapytywał go nieśmiało:
— Powiedz no mi Regulusie, czy długo jeszcze siedzieć będziemy na tej grzędzie, nieprzymierzając jak papugi?... Uprzedzam cię, że mnie na dobre już nogi drętwieją, i że za jakie pięć minut dostanę kurczów w lewej łydce... Trzymaj się ostrożnie, bo jak spadnę i zabiję się, to będzie strata niepowetowana.
— Cicho bądź... — odpowiedział szorstko Raul, — zleź jeżeli chcesz, ale ja pozostanę!...


IX.
Jakim pan baron de Saint-Erme jest u siebie w domu.

— Hm!... — mruknął przez zęby Larifla, — czy to cię tak bawi Regulusie, patrzeć przez szyby na te maryonetki, co widać że giestykulują, ale nic nie słychać co mówią!... Gdyby jeszcze wyrażali się czynnie... gdyby był w ruchu pogrzebacz i kij od szczotki, to zapewne byłoby się na co popatrzeć... Ale te turkaweczki nic i nic!... Żeby się chociaż całowali, ale i to nawet nie... To śmiechu godne doprawdy!...
Larifla mówił to wszystko dosyć głośno, Raul jednak tak był zajęty, że nie zwracał nań uwagi i nie słyszał co prawi.
Młody bandyta poprawił się jak mógł najlepiej, i że grube sęki gniotły go potężnie w plecy, zaczął kląć po cichu wprawdzie, ale na czem świat stoi.
Przyszła nareszcie chwila, iż Raymond poprowadził Joannę do stołu.
— A co!... — mruknął Larifla... — przecie że zaczynają się poruszać! — zamienił bym się z niemi na miejsce, gdyby mnie grzecznie o to poprosili...
Powiedział to za głośno trochę — to też Raul poczęstował go potężnym w bok kułakiem.
Sowizdrzał o mało nie stracił równowagi.
— Dla czego mnie nakręcasz... mój dobroczyńco?... — zapytał z wymówką.
— Żebyś był cicho gaduło — odpowiedział pan de Credencé. — Siedź spokojnie albo złaź; bo jak będziesz nieustannie mruczał mi nad głową, to doprawdy zrzucę cię z drzewa. Skręcisz kark i będziesz miał...
— Nie ma potrzeby wprowadzać obietnicy tej w wykonanie... odparł żywo Larifla... — milczę odtąd jak lin...
Pozostawmy hrabiego i bandytę pomiędzy zielonemi liśćmi lipy i przejdźmy znowu do salonu, gdzie jest Raymond z Joanną.
Mniemany baron de Saint-Erme służył młodej kobiecie z nadzwyczajną galanteryą, podsuwał jej najdelikatniejsze potrawy, nalewał najstarsze wina z najsławniejszemi markami i w dodatku zabawiał bardzo dowcipnie prowadzoną rozmową.
Prosząc Joanny żeby piła, sam nie oszczędzał się także wcale — co chwila wychylał jej zdrowie i to do ostatniej zawsze kropelki.
Nie zapomnijmy dodać, że libacya nie wywierała żadnego złego nań skutku, że fizyonomię miał zupełnie spokojną, że był ciągle z najgłębszem dla margrabiny uszanowaniem i wyrażał się z łatwością, — że słowem, w całej jego osobie nie widać było wcale by przebrał miarkę za bardzo.
Tylko uważny obserwator mógł zauważyć, iż powieki naczelnika wydziału stawały się coraz czerwieńsze, iż oczy po za okularami błyszczały coraz mocniej i coraz uparciej wpatrywały się w Joannę.
Pani Castella z niecierpliwością łatwą do zrozumienia wyczekiwała ażeby gospodarz rozpoczął rozmowę, która ją tu sprowadziła — Raymond atoli nie zdawał się spostrzegać, tej źle ukrywanej niecierpliwości...
Mówił o wszystkiem, oprócz o tem, czego pragnęła Joanna, zachowywał się tak, jakby testament zgasłego Gastona Castella nie egzystował dlań wcale.
Aż nareszcie młoda kobieta nie mogła wytrzymać dłużej.
Skorzystała z chwili, gdy Raymond zajęty nalewaniem tokaju — rozkoszował się jego prześlicznym kolorem i przezroczystością, i odezwała się w te słowa:
— Czy pan ma dobrą pamięć baronie?
Raymond postawił kieliszek na stole i uważnie spojrzał na margrabinę.
— Pani pyta czy mam dobrą pamięć? — powtórzył.
Joanna kiwnęła główką potakująco.
— Odpowiem zatem — że mam pamięć wyborną — i to dwojaką.. jednę z natury... — drugą z przyzwyczajenia — komórki moje mózgowe podobne są do skrytek kasy bezpieczeństwa, — przechowują starannie wszystko co im powierzono... — Nie zapominam nigdy tego czego nie chcę zapomnieć... — O czem więc powinienem przypomnieć sobie, ażeby się pani przypodobać?...
— Wspomnienia pańskie nie potrzebują sięgać zbyt odlegle... — odpowiedziała pani Castella... — chodzi o list wczorajszy?...
— A!... — wykrzyknął Raymond.
— Czy pamięta pan wszystko, co pan w liście tym wyraził?... — ciągnęła Joanna.
— Doskonale... — Mogę powtórzyć każdy wyraz od początku do końca...
— Niech mnie Bóg broni, — abym miała wymagać coś podobnego!... — wykrzyknęła z uśmiechem margrabina... zwłaszcza, że to mi wcale niepotrzebne, bo list mam ze sobą.
Mówiąc to młoda kobieta, włożyła rączkę za stanik sukni i wyjęła złożony we czworo papier.
— Szczęśliwy list!... — westchnął Prometousz paryzki. — Szczęśliwy list — powtórzył — któżby nie pragnął znaleźć się na jego miejscu?...
Margrabina udała że nie słyszy.
Rozwinęła papier i mówiła:
— Proszę o chwilkę uwagi baronie... — Oto słowa pańskie — z pewnością więcej warte od moich...
Po krótkiej tej przemowie, zaczęła, kładąc widoczny nacisk na wyrażeniach większego znaczenia — czytać co następuje:
„Od chwili, gdy miałem honor zostać przyjętym przez panią, umysł mój nie przestawał pracować, nad wyszukaniem sposobu, któryby pozwolił mi pogodzić obowiązki stanowiska z chęcią usłużenia pani...
„Sposób ten bodaj, że wynalazłem... Mogę nawet dodać, że pewnym jestem w tym względzie.
„Tak pani margrabino, wynalazłem możność połączenia obowiązków moich służbowych, z zajęciem się tak ważną dla pani sprawą.
„Wszystko zależy od pani.
„Ażeby jednak dojść do celu, potrzebuję całego pani zaufania, którego zresztą jestem jak sądzę godzien.”


∗             ∗

Po tem miejscu Joanna przerwała czytanie
— Nie trzeba nic jaśniejszego, nic bardziej stanowczego po nad te słowa pana barona.
„Ażeby mnie wydobyć z przykrego pod każdym względem położenia, czego pan wymaga odemnie?...
„Zaufania?... — Zaufałam panu przecie w zupełności!...
„Zaufałam panu aż do nierozwagi, skoro na pierwsze wezwanie, powierzyłam się tajemniczej dorożce, mającej zawieść mnie w nieznane jakieś miejsce... Czy znalazła by się w całym Paryżu kobieta inna, zdolną uczynić to, na co ja odważyłam się tej nocy?...
„Każda inna byłaby się z pewnością zawahała, byłaby z pewnością cofnęła się w stanowczej chwili...
„Ja od pierwszego spojrzenia poczułam pewną sympatyę dla pana.. Odgadłam że pan możesz być prawdziwym moim przyjacielem.
„Czułam, że wyrządziłabym panu niesprawiedliwość, nie wierząc słowom pańskim, podejrzywając zasadzkę... — Ale poco próżne słowa?... skoro jestem, daję najlepszy dowód, że robię tak jak mówię.
„Przestąpiłam progi pańskiego domu, zasiadłam przy pańskim stole...
„Czyż można wymagać większego zaufania?...
„Teraz na pana kolej dowieść mi iż nie przeceniłam pana... Losy moje w pańskim ręku... Czego pan chcesz, albo raczej co pan chcesz dla mnie uczynić?.. Jakim sposobem pragniesz pan mnie ocalić...”


X.
Ukazanie się testamentu.

Joanna umilkła.
Raymond skłonił się z uśmiechem i ze wpół ironiczną dobrodusznością.
— Powinszować pani margrabinie!... posiada pani niezwykły dar stawiania kwestyj jasno i... przycisnęła mnie pani do muru.
— Czyż mogłam zrobić inaczej panie baronie? — odpowiedziała Joanna — Pomyśl pan, że niepewność w jakiej się znajduję, jest wprost nie do zniesienia.
Raymond wyjął z kieszeni srebrną prześlicznej roboty tabakierkę, otworzył ją i wolniutko zażył pachnącej hiszpańskiej tabaki.
— Kochanej pani — rzekł następnie tonem poufałym, ojcowskim prawie, nie podobnym już wcale do tego pokornego i pełnego uszanowania tonu jakim przemawiał dotąd — kochanej pani bardzo zatem chodzi o te dwa milioniki stanowiące, spadek po nieodżałowanej pamięci margrabim Gastonie Castella, ukochanym mężu pani?...
— Czy mi o to idzie?... — zawołała młoda wdowa — a oczy zabłysły jej jak dwa czarne dyamenty — czy mi oto idzie!... — powtórzyła.
— Idzie pani o ten majątek, jak o życie.
— Więcej jak o życie...
— No! no!...
— To pana dziwi baronie?
— Trochę... przyznaję...
— Dla czego?
— Bo życie, to rzecz bardzo piękna, zwłaszcza też w wieku pani.
Joanna wzruszyła ramionami.
— Bez majątku — odpowiedziała — życie jest tylko męczarnią — a czem wcześniej męczarnia ta się zaczyna, tem dłużej znosić ją trzeba...
— Wspominała pani wszakże zeszłą razą, że posiada osobiście dwa kroć sto tysięcy franków?... — wtrącił od niechcenia niby Raymond.
— Tak... ale ta suma przy moich przyzwyczajeniach, to nędza.
— Nędza w każdym razie nie najgorzej ozłocona — dodał mniemany naczelnik policyi... — bardzo wielu uczciwych ludzi, miałoby się za bardzo szczęśliwych, posiadając dziesięć tysięcy liwrów renty...
Joanna skrzywiła się pogardliwie i odparła:
— Kapitał owych dziesięciu tysięcy liwrów renty, daje mi możność dwuletniej zaledwie egzystencyi takiej, jak ją rozumiem i jakiej potrzebuję...
— To okrągłe sto tysięcy franków rocznie?
— Tak panie baronie, sto tysięcy franków. Panu zdaje się to dziwnem zapewne, a może po prostu głupiem?
— Bynajmniej proszę pani... — mam przyzwyczajenie rozumieć wszystko i niczemu się nie dziwić...
„Zresztą pani masz słuszność... — dodał mniemany baron z galanteryą.
„Dla arcydzieł natury, tak samo jak i dla arcydzieł sztuki, potrzeba do podwyższenia ich wartości ram kosztownych... — dla pani, tylko ogromny majątek, może być wspaniałą ramą...
— A ten majątek — odrzekła młoda kobieta — pan mi jeden powrócić możesz...
Raymond potrząsnął głową.
— Ah! kochana pani... — odezwał się z wymówką — niechaj mi pani wierzy, że gdyby zależało tylko odemnie, jużbym był to dawno uczynił...
Joanna oparła się o stół łokciami, spojrzała prosto w oczy swojemu interlokutorowi i wolno zapytała:
— Więc są jakieś przeszkody?...
Mniemany naczelnik wydziału, wydawał się bardzo ździwiony.
Wzniósł oczy w górę i zawołał:
— Pani pyta, czy są przeszkody?... Czy podobna, aby osoba tak inteligentna, wątpiła o tem na chwilę?...
— Dobrze zatem... — zaczęła znowu Joanna... — przyznaję że są: jedynym jednak celem naszego widzenia, było usunięcie tych przeszkód.. — List pański świadczy mi o tem...
— List wyrażał myśli moje, wyrażał pragnienia moje, wolę moją... — odpowiedział Raymond. — Jestem zawsze jednakim... — to co obiecywałem, obiecuję jeszcze i zaraz się tem zajmiemy co zrobić, ażeby panią zadowolić?...
Młoda kobieta odetchnęła.
Nareszcie się doczekała!...
Zdawało jej się, że widzi już w oddaleniu stosy sztuk złotych, spadających kaskadą z metalicznym brzękiem... Zdawało jej się, że słyszy szmer jedwabisty biletów bankowych, poruszanych delikatną jej rączką...
Przekonana, że zamiarem Raymonda było za pomocą dróg tajemniczych, najeżonych przeszkodami, osiągnąć jak największą korzyść z łupu, zrezygnowaną już była na tę ofiarę...
— Ten człowiek ma mnie w swojem ręku!... — myślała sobie — muszę się okazać wspaniałomyślną... — więc się targować nie będę... — Jeżeli żąda stu tysięcy franków... a nawet dwóch kroć sto tysięcy, dam mu je... — I tak nie za drogo zapłacę za dwa miliony...
Podczas gdy pani Castella prowadziła taką ze sobą rozmowę, baron powstał od stołu.
Zbliżył się do małego bardzo bogatego biurka, otworzył je maleńkim kluczykiem, jaki nosił przy dewizce od zegarka i wyjął z głębi szuflady duży portfel z czerwonego safianu, który miał pod pachą, gdy się przedstawił w hotelu Wilson.
Na ten widok serce Joanny zabiło gwałtownie.
W jednej z czerwonych przegródek owego portfelu, spoczywał jej majątek a więc i los jej cały...
Raymond spokojny i uśmiechnięty, wydostał dużą kopertę i pokazując ją margrabinie rzekł:
— Oto testament pana Gastona Castella...
— Który?.. — zapytała żywo Joanna.
— Ten w którym zapisano pani dwa miliony, dzięki... najsławniejszemu łotrowi o jakim miałem honor wspominać pani wczoraj. Podpisy tak są wybornie naśladowane, że gdyby nieodżałowany mąż pani z grobu powstał, nie byłby w stania nic a nic im zarzucić. Będziemy dokument ten nazywać złym albo dobrym, jak się pani będzie podobać... — zasługuje na oba tytuły w miarę tego, z jakiego punktu widzenia zapatrywać się na niego.
— A drugi?... — szepnęła margrabina.
— Testament drugi, to jest prawdziwy?...
— Tak.. — Cóż się z nim stało?...
— Wczoraj nic o tem nie wiedziałem — jak sobie pani zapewne przypomina.
— Rzeczywiście... tak pan mówiłeś...
— Dzisiaj jednak zebrałem wiadomości... i to z najpewniejszego źródła, bo widziałem osobiście Raymonda... On właśnie jest tym łotrem... Przyznał mi się otwarcie do wszystkiego, w nadziei, że mnie ujmie sobie w ten sposób. Wiem już całą prawdę doskonale.
— A czy mnie zechcesz pan objaśnić?...
— Najchętniej, zwłaszcza że to panią jedynie obchodzi... Testament oryginalny, który panią wydziedziczył i w którym nie wspomniano wcale o pani, został zniszczony...


XI.
Baron de Saint-Erme nie daje się przekupić.

Joanna poruszyła się gwałtownie.
— Czy to prawda?... — zapytała.
— Najzupełniejsza!... Raymond spalił oryginał wraz z listem margrabiego Castella, który dostał od pana de Credencé...
— W takim razie nie ma już żadnego przeciwko mnie dowodu?...
— Żadnego, chyba tylko fakt oszczerstwa...
— O tym fakcie nikt się nie dowie...
— Jak to pani rozumie?... i co pani chce przez to powiedzieć?...
— To po prostu, że nikt na świecie nie ma interesu w sprawdzaniu podpisów nieboszczyka Castella...
Fizyonomia barona de Saint-Erme przybrała wyraz surowej godności.
— Pani margrabino, — rzekł, — czy pani sprawiedliwości wcale nie bierze w rachubę?...
Joanna uśmiechnęła się z ironią.
— Sprawiedliwość, — szepnęła, — widzi tylko to, co jej powiedzą... W tym razie powinna pozostać i głuchą i ślepą!...
Surowa fizyonomia barona przybrała pozór zirytowany.
Zaczerwienił się a oczy z po za złotych okularów ciskały błyskawice.
— Pani margrabino, — zawołał ostro, — zapomina pani chyba, że ja reprezentując władzę, reprezentuję tem samem i sprawiedliwość!... zapomina pani, że ja znam całą prawdę i że moim obowiązkiem wszystko powiedzieć...
— Owszem, wiem doskonale to wszystko, kochany panie baronie, — rzekła Joanna pieszczotliwie, — ale wiem także, że pan nic a nic nie powiesz...
— Tak pani myśli?...
— Tak jestem przekonaną...
— Doprawdy?... A zkąd ta pewność proszę pani?...
— Bo pan jesteś moim przyjacielem, a przyjaciel nie zdradza tego kogo kocha...
Słowa te wywołały skutek pożądany.
Baron rozjaśnił oblicze i zaczął się uśmiechać.
— Ma pani racyę margrabino, — odpowiedział łagodnie, — jestem pani przyjacielem i to lepszym jak pani myślisz...
— Nie wątpiłam o term... — odpowiedziała Joanna, — i tylko od pana zależy, ażebyś mi dał dotykalny tego dowód.
— Jakto?...
Młoda kobieta wskazała końcem paluszka kopertę zawierającą testament.
— Oddaj mi pan to... — powiedziała.
Raymond chwycił żywo kopertę, której dotknęły paluszki margrabiny i schował ją do portfelu, co zdekoncentrowało zupełnie panią Castella
— Jakto?... odmawiasz pan!... — szepnęła.
Zamiast odpowiedzieć, baron zapytał:
— Co kochana pani zrobiłabyś z tym testamentem, gdybym ci go oddał?...
— Fałszywy ten testament wynagradza wielkę niesprawiedliwość, — krzyknęła młoda kobieta, — zwraca mi majątek, który niweczy konsekwencye złego postępku, którego jestem ofiarą...
— Dobrze — odrzekł Raymond — rozumiem pani przekonania w tym względzie... nie idzie jednak zatem, abym je aprobował... Ale powiedz mi pani proszę, jaka — gdybym się na to zgodził, byłaby rola moja w tem wszystkiem?
— Rola prawdziwego przyjaciela.
— Nie pani... rola wspólnika...
— Gdzie jest wspólnik, tam musi być występek, a tu niema żadnego występku...
— Byłby — gdybyś pani zużytkowała fałszywy dokument.
— Jakkolwiek bym go zużytkowała, nie byłoby to żadnym występkiem, skoro nie przyniosłoby to żadnej szkody nikomu...
— Pozwól pani sobie powiedzieć, pani margrabino, że pani dziwnie moralizujesz... moje sumienie nie zgadza się z panią... Postaw się pani w mojem położeniu...
— No i cóż?
— Czyż mogę narażać się na skompromitowanie i na zgubę dla pani?... niech pani sama osądzi?...
— Skompromitować się... zgubić... czyż to podobna?...
— Gdyby sprawiedliwość dowiedziała się o pani tajemnicy i mojem wspólnictwie, uważałaby mnie za winniejszego od pani...
— Przyznaję — ale któżby odkrył przed władzą moją tajemnicę?
— Kto... Raymond... Jest on uwięziony przecie — będzie stawał przecie przed sądem... i może będzie chciał się okupić takiem ważnem wyznaniem...
— Czyż nie ma żadnego sposobu zmusić go do milczenia?
— Nie znam takiego sposobu...
— Nie mógł byś pan go uwolnić?
— Zapewne żebym mógł, ale bym się skompromitował ogromnie, a zresztą na cóż by się to przydało?... Przedewszystkiem Raymond zgłosiłby się z pewnością do pani margrabiny i powiedział:
Zawdzięczasz mi pani swój majątek... należy mi się za to część jakaś...
— No, to dałabym sumę tak znaczną, iż nie będąc już w potrzebie, stałby się może uczciwym człowiekiem.
— Nie sądzę... odpowiedział baron... Zna pani margrabina przysłowie, że czem skorupka za młodu nasiąknie, tem na starość trąci. — Raymond czem był i jest, tem pozostanie z pewnością całe życie.. Wisiałby on jak miecz Damoklesa nad pani i nad moją głową, zmusiłby mnie do sromotnego usunięcia się z zajmowanej posady, bo jak pani rozumie to zapewne bardzo dobrze, człowiek na tem co ja stanowisku, nie może być ani zależnym, ani posądzanym...
— Otóż jesteśmy — pomyślała Joanna — mówi o tem co mu niby zagraża w danym razie, a mówi dla tego, żeby mi drogę otworzyć... Przystępuję zatem do rzeczy... Czuję że będzie wymagał dużo, ale nie mam na to sposobu...
I głośno zapytała:
— Czy pan bogatym jesteś panie baronie?
— Zkąd to pytanie, pani margrabino?
— Rozumiem, że wydaje się panu niedyskretnem, proszę mi jednak szczerze odpowiedzieć...
Raymond skłonił się uniżenie:
— Życzenia pani są dla mnie rozkazami... będę jej więc posłusznym... Nie kochana pani, nie jestem wcale bogatym... Rodzina moja posiadała niegdyś znaczne dostatki, ale ojciec mój był na nieszczęście człowiekiem strasznie rozrzutnym i wydawał bez rachunku... Gdy umarł, pokazało się, że strwonił majątek równy prawie majątkowi zgasłego Gastona Castella i że po nad ten domek nic a nic mi pozostawił. Nie mam zatem innych dochodów oprócz pensyi, która dzięki Bogu dosyć jest jednakże znaczną...
— Panie baronie, mogę zrobić panu propozycję..
— Mnie... propozycyę?...
— Tak panie.
— Jakąż?
— Bardzo i bardzo drażliwą: ale pan człowiek inteligentny nie obrazisz się o to, co ci się zresztą słusznie należy...
— Przedmowa ta, przyznam się otwarcie, zaczyna mnie trochę niepokoić — przerwał z powagą Raymond.
— Nie ma się pan czem niepokoić, bo idzie o rzecz najprostszą w świecie... Mam pana prosić o wielką przysługę, która, i dla pana barona może być bardzo korzystną... Najpierwszym oto moim obowiązkiem, mówiła młoda kobieta, było pomyśleć nad sposobem osłonienia pana przed wszelkiemi następstwami... Sposób ten wynalazłam... Polega on oto na tem, że w chwili kiedy dzięki panu wejdę w posiadania majątku, jaki mi się słusznie należy, oddam mu sumę jaką sam naznaczysz, sumę od której procent równałby się pobieranej przez pana pensyi... gdybyś pan przypadkiem stracił ją z mego powodu, Widzi pan baron, że to, propozycya nie do odrzucenia i że potrzebaby mieć wielką dla mnie niechęć, aby nie zgodzić się na nią...
Raymond milczał przez chwilę.
Joanna starała się wyczytać w jego twarzy, jaką będzie odpowiedź; ale ta twarz nie zdradzała żadnego uczucia, pozostała spokojną jak zwykle.
— Pani margrabino — odezwał się nakoniec — prawdą jest, iż kobiecie młodej i pięknej, wszystko bezwzględnie wolno — i prawdą jest, że takiej kobiecie najokropniejsze rzeczy wydają się zupełnie legalnemi!... — Pani margrabina traktuje ze mną tak, jakby traktowała z samym Raymondem, gdyby był tutaj przypadkiem.
Joanna chciała zaprzeczyć.
— O! niech pani mówi co chce, nie potrafi pani jednakże osłodzić gorzkiej pigułki. Popełniła pani czyn, doskonale określony w naszym kodeksie kryminalnym. Czyn ten nazywa się usiłowaniem przekupienia urzędnika... To przestępstwo pani margrabino, to bardzo ważne przestępstwo...
Joanna spojrzała na Raymonda i oniemiała z podziwu.
Zaczynała nie pojmować dziwnej osobistości, przy której stole siedziała... — zaczynała powątpiewać, czy naprawdę ma do czynienia z tym nieujętym bandytą, o którym mówił jej Raul.
— W sytuacyj, w jakiej pani mnie widzisz — ciągnął dalej naczelnik policyi — mam do wyboru dwie rzeczy, albo rozgniewać się za zniewagę wyrządzomą i mojej osobie i mojemu stanowisku, albo nie przywiązywać do tego com posłyszał żadnej wagi, z racyi, że się nie zważa na nierozważne gadaniny dziecka... „Wybieram naturalnie to ostatnie, tembardziej żem jest najmocniej przekonanym, iż obraziła mnie pani nieumyślnie...
„Powiedz pani, że tak jest, że żałujesz tego, a ja z zapałem ucałuję prześliczne jej rączki.
Joanna ździwiona coraz bardziej, podała rękę baronowi, który jak się zdawało, nie mógł ust oderwać od niej.
Potem wstał od stołu, wziął czerwony portfel, na co margrabina patrzyła zrozpaczonym wzrokiem, włożył go do szuflady i zamknął starannie — a potem znowu przystąpił do okna i rozpalone czoło przyłożył do zimnej szyby, ani się spodziewając, iż na wprost niego dwaj ludzie ukryci w gęstwinie liści, śledzili każde jego poruszenie.
Usiadł z powrotem przy stole, wypił duszkiem szklankę mrożonego szampana i odezwał się głosem zmienionym:
— Teraz prześliczna margrabino, porozmawiajmy jeszcze trochę...


XII.
Gdzie maska spada.

Joanna poruszyła się zdziwiona.
— Cóż nam pozostaje do mówienia?... — spytała, — skoro pan odrzucasz prośby moje i przyjmujesz moją ofiarę jakby największą zniewagę?...
— Kochana pani, — odpowiedział Raymond z uśmiechem, — przy największem nieporozumieniu, dochodzi się najprędzej do zgody...
Margrabina żywo podniosła głowę.
— Czy i my jesteśmy w tem położeniu?... — wykrzyknęła.
— Może...
— Jest sposób wydobycia od pana testamentu?...
— Może... — powtórzył tajemniczo Raymond.
— No, więc cóż potrzeba uczynić, aby osiągnąć ten rezultat pożądany?... Musisz mi pan koniecznie to powiedzieć, bo sama tego z pewnością nie zgadnę...
— Wszystko zależy od pani margrabiny.
— Jakto?...
— Odrzuciłem pani propozycyę, to prawda... ale teraz muszę się dowiedzieć, czy pani zgodzi się na moję?...
— Masz mi pan uczynić propozycyę?...
— Tak.
— No to bądź pan pewnym, że wszystko przyjmuję z góry... czemużeś pan wcześniej nic nie mówił?...
— Przez litość margrabino, — przerwał Raymond, — nie zobowiązuj się zawcześnie... bo może cofniesz się właśnie natychmiast...
— Idzie więc o coś okropnego?...
— Okropnego nie, ale dziwnego... niespodziewanego...
— I to pana powstrzymuje?... A tymczasem czy pan wie, że przy takim charakterze jak mój, wszystko co szczególne, niespodziewane, wywiera na mnie urok potężny...
— Dziękuję ci margrabino, — rzekł Raymond z uśmiechem, — dodajesz mi pani odwagi...
— Tylko przez litość mów baronie co prędzej, bo umieram z niecierpliwości!...
— Będę mówił, naprzód jednak musisz mi pani dać jednę obietnicę...
— Jaką?...
— Że się pani nie obrazisz bez względu na to, co bądź powiem, bo gdy zerwę swoję maskę, pani maska spaść musi także.
Joanna uśmiechnęła się z przymusem.
— Nie rozumiem pana, — odpowiedziała, — nie wiem o jakich maskach pan mówisz, ale przyrzekam że wysłucham pana spokojnie i z wielką uwagą...
Raymond powstał i złożył ukłon głęboki.
— Korzystam pani margrabino z danego mi przyrzeczenia... i w kilku słowach dam pani wyjaśnienie... Baron de Saint-Erme, naczelnik wydziału prefektury policyi, nie istniał jako żywo nigdy...
Joanna ani drgnęła.
Raymond ciągnął dalej.
— Ja jestem tym człowiekiem, do którego zgłosił się hrabia Raul de Credencé przysłany przez panią, ja jestem widmem, którego policya, poszukuje bezustannie, ale pochwycić nie może... Ja posiadam sto fizyognómij i sto nazwisk... z których pani znasz jedno tylko: Raymond...
Wymawiając te słowa, gospodarz studyował wyraz twarzy pani Castella, spodziewał się wywołać zdziwienie i oburzenie a margrabina tymczasem pozostała zupełnie spokojną, żadna zmarszczka nie wystąpiła na białe jej jak z kości słoniowej czoło.
Chwilowe milczenie nastało po ostatnich słowach.
Przerwała je pierwsza margrabina.
— Panie baronie, — rzekła — pozwól mi się tak nazywać, bo mi to daleko dogodniej, jeżeli jesteś wielkim aktorem tegoczesnym, co z pewnością trzeba ci przyznać, — ja również jestem nie najgorszą komedyantką...
„Odegrałeś pan swoję rolę wybornie, ale i ja nie gorzej wywiązałam się ze swojej!...
„„Wszystko coś mi pan powiedział, bardzo dobrze wiedziałam.
Prometeusz paryzki zadrżał mimowoli,
— Pani wiedziałaś, że ja nie byłem baronem de Sąint-Erme?
— Wiedziałam.
— Wiedziałaś pani, że jestem Raymundem?
— Wiedziałam.
Raymond tupnął nogą.
— Któż mnie więc zdradził?... wykrzyknął ze złością.
— Nikt albo raczej sam się pan zdradziłeś...
— Ja? — powtórzył Raymond.
— Nikt a nikt inny.
— Jakim sposobem?
— Dokładnością swojego ubrania i zachowaniem się swojem... Wczoraj przez cały czas pańskiej bytności u mnie, nie przyszło mi do głowy żadne podejrzenie, żadna wątpliwość!... ale po pańskiem odejściu, zaczęłam się zastanawiać, rozbierać z każdej strony położenie, i doszłam do pewności, że naczelnik wydziału policyi, uzbrojony przeciwko mnie potępującemi dowodami jakie miał w rękach; byłby mnie poprostu kazał przyaresztować, a nie przychodziłby do mnie, ażeby mi zadawać pytania z taką wzruszającą galanteryą...
Tak więc gość mój był fałszywym baronem, urojonym naczelnikiem wydziału...
Pozostawało mi się dowiedzieć kim pan byłeś rzeczywiście?... Nie przedstawiało to wielkich trudności.
Jeden tylko człowiek w całym Paryżu, — mówił mi pan de Credencé — posiada talent najdokładniejszego naśladowania natury...
Tym człowiekiem pan jesteś.
„Powiedziałam sobie od razu, żem przyjmowała Raymonda.
„Widzisz panie baronie, żem się nie omyliła...”


∗             ∗

Podczas kiedy to mówiła Joanna, czoło Raymonda wypogodziło się zupełnie.
— Pani margrabino — wykrzyknął z szaloną prawie radością — składam przed panią sztandar i pochylam czoło... — pani mnie doprawdy przewyższasz!
— Pani wiedziałaś, że ja jestem Raymondem i zaufałaś mi pani!... — Przyszłaś nie wahając się do kniei rozbójnika!... To pięknie... — to wspaniale!.. Podziwiam wielkość pani i mam pewność, że teraz zrozumiemy się i zgodzimy doskonale, bo jesteśmy ludźmi jednej rasy i jednej wartości...
— Eh! panie baronie — odpowiedziała ze śmiechem Joanna — gotowa jestem zawrzeć z panem przymierze przyjaźni, abyśmy tylko raz już doszli do końca z temi dwoma milionami...
— Jeżeli dojdziemy do porozumienia — odpowiedział Raymond — dwa te miliony wydadzą się pani tem czem są, to jest nędzną bardzo sumką...
— Czy pan masz coś lepszego dla mnie?... — zawołała młoda kobieta.
— Z pewnością!...
— Cóż mi pan chcesz ofiarować?
— Królestwo...
— Joanna skrzywiła się niezadowolona.
— Królestwo?... — szepnęła szyderczo — to, to pan trzymasz do mojej dyspozycyj baronie?
— Tak pani margrabino.
— W krainie marzeń zapewne?
— Nie pani, w samym Paryżu...
— Więc królowanie na scenie teatralnej?
— Królowanie prawdziwe, ogromne bogactwa i panowanie wszechwładne...
Młoda kobieta skinęła znacząco głową.
— Pani mnie uważasz za waryata — nie dziwię się temu... — pani źle o mnie sądzi, bo mnie pani nie rozumie, wytłomaczę się jednak w kilku słowach...
— Cóż mi pan chcesz powiedzieć?
— Będę niestety zmuszony prawić o sobie dłużej, niżelibym tego pragnął...
— Nic nie szkodzi...
— Pozwala mi pani mówić o mojej nędznej istocie?...
— Wszystko co się tyczy pana barona, bardzo mnie interesuje... Jedno tylko pytanie... czy to co mi pan powiesz, daleko nas odprowadzi od moich dwóch milionów?...
— Jak one pani leżą na sercu!...
— Nieskończenie!... — odpowiedziała młoda kobieta.
— Postaram się aby wynaleźć drogę o ile można najkrótszą...
— To wszystko co chciałam wiedzieć... Teraz mów baronie, słucham cię z największą uwagą.
Raymond skłonił się nizko.
— Pan de Credencé opowiedział pani o mnie z największemi szczegółami.
„Powiedział pani że jestem bandytą i nic prawdziwszego nie mógł powiedzieć, tylko, że nie jestem bynajmniej bandytą zwyczajnym.
„Nie wstydzę się wcale mojego rzemiosła. Doprowadziłem go aż do artyzmu — poświęcam mu wszystkie moje zdolności, całą inteligencyę moję i oddaję mu się z całem zamiłowaniem, dla tego właśnie, że przedstawia różne niebezpieczeństwa.
„Dzisiaj zajmuję się poszukiwaniem złota, nie z potrzeby, ale dla własnej satysfakcyi i ambicyi.
„Pytała mnie pani przed chwilą, czy baron de Saint-Erme jest bogatym?...
Odpowiedziałem że nie — bo mi się podobało go przedstawić za biedaka.
„Ale tak nie jest — ja istotnie jestem bogatym, posiadam już ogromny majątek, i wskutek nowej operacyj jaką prowadzę, powiększę go do rozmiarów potwornych prawie.
„Za kilka tygodni, bogactwo moje wyrówna skarbowi Banku francuzkiego, bo... zajmuję się podrabianiem biletów tysiąc i pięćtysięcy frankowych i puszczę je wykończone z taką dokładnością, że ani dyrektor, ani kontrolerzy i kasyerzy bankowi, nie poznają się na nich.
„Pani ciekawą jest zapewne, dla czego opowiadam to wszystko, ale to się wkrótce pokaże...
„Skoro pan Raul de Credencé przyszedł do mnie z testamentem i listem zgasłego margrabiego Castella, miałem zamiar postąpić tak, jak każdyby postąpił na mojem miejscu, to jest zażądać za przeróbkę jakich stu albo dwustu tysięcy franków.
„Na szczęście namyśliłem się, albo raczej miałem dobre przeczucie, żeby się z panią zobaczyć i wprost z panią traktować.
„Pan de Credencé więc zaanonsował pani wizytę Raymonda, a przedstawił się pani baron de Saint-Erme, którego pani przyjąć raczyłaś.
„Tutaj pani margrabino, spowiedź moja staje się bardzo trudną, bo muszę użyć języka, z którym nie jestem obyty... i może źle wyrażę moje myśli...
„Zaledwie panią ujrzałem, doznałem uczucia, jakiego nie doświadczałem nigdy, zostałem jakby rażony piorunem...
„Oczy pani wznieciły we mnie pożar...
„Serce, o którem nie wiedziałem że je posiadam, zabiło gwałtownie w mojej piersi...
„Jednem słowem — zakochałem się w pani!...


XIII.
Zamiary Raymonda.

Raymond umilkł, bo zdawało mu się, że na ustach Joanny zobaczył uśmiech szyderczy.
— Wydaję się pani śmiesznym, nieprawdaż pani margrabino?... — zapytał z goryczą.
— Śmiesznym?... — odpowiedziała młoda kobieta... Wcale nie!... lubo trudno mi brać na seryo zaimprowizowane oświadczyny, których się wcale nie spodziewałam — przyznaję...
— Przysięgam pani, że mówię szczerą prawdę... ale nie obawiaj się pani, użyję argumentów daleko pewniejszych od tych marnych słów miłosnych. Tylko racz mnie pani wysłuchać z pobłażaniem.
Mówiłem pani przed chwilą, że jestem na drodze zalania Paryża, Fracyi a nawet Europy całej, powodzią biletów bankowych, które powrócą do mnie niewyczerpanym strumieniem złota...
Zobaczywszy panią, przyszła mi cudowna myśl do głowy.
Powiedziałem sobie, że ażeby uchronić od wszelkiego niebezpieczeństwa te sumy olbrzymie, potrzeba przeprowadzać je przez ręce kobiety takiej jak pani, kobiety dla której stworzę pozycyę tak wysoką, iż nie dosięgnie jej żadne a żadne podejrzenie.
Pani właśnie posiadasz wszelkie potrzebne ku temu przymioty...
Jesteś nadzwyczajnie piękną, jesteś wdową, a zatem jesteś kobietą mogącą zupełnie dowolnie rozporządzać swoją osobą.
Nadto posiadać pani będziesz majątek znaczny, niezależny, bo zaraz uczynię panią prawną spadkobierczynią majątku po margrabim Castella...
Nic nam nie przeszkodzi, rozpuścić zręcznie po świecie, że majątek ten wynosi trzy, albo cztery i pięć razy więcej... niż jest w rzeczywistości...
Za miesiąc bądź pani pewną, utrzymywać będą wszyscy, żeś jest bogatszą od Rotszylda.
Ja się zajmę nabyciem książęcego dla pani pałacu i urządzeniem takowegoż przepychem odpowiednim.
Zaczynasz zapewne domyślać się margrabino o jakiem ci królestwie wspomniałem?...
To królowanie nad Paryżem, królowanie przepychem i bogactwem...
Wielkie miasto opanowane przez ciebie, składałoby ci nieskończone hołdy... — Wszystkich bezwzględnie ujrzałabyś u nóg swoich!...
„Oto jaką by była twoja rola margrabino... Nie wiem czy możnaby znaleźć coś piękniejszego pod słońcem?...
„A teraz zajmę się sobą...
„Nie lubiłem nigdy wrzawy i mam coś z natury ptaków nocnych, których światło oślepia...
„Żyłbym sobie obok ciebie, w twoim pałacu i pod osłoną twoją...
„Nie będę już Raymondem ani baronem de Saint-Erme — ale zostanę cichą, potulną a niezmiernie uczciwą człowieczyną, przybyły z prowincyi — i z wielką wiernością i sumiennością pełnić będę obowiązki intendenta pani margrabiny.
„Złoto zapełniać będzie nasze piwnice... — miliony będą się powiększać.. — drogie kamienie z Kalifornii i Indyj napływać będą do nas i... pewnego pięknego poranku, gdy nam przyjdzie taka fantazya, kupimy sobie połowę Paryża.
„Dla tego mówię „my” pani margrabino, albo raczej kochana pani Joanno, bo pomiędzy nami, wszystko byłoby wspólnem, każda cząstka tych bogactw, należałaby tak dobrze do mnie jak i do ciebie, a ja nadto byłbym zależnym od ciebie, bo dałabyś mi więcej niż te wszystkie skarby... „dałabyś mi swoję miłość...”


∗             ∗

Raymond umilkł.
Wymawiając ostatnie słowa wpadł w taki zapał, jakby deklamował jakąś najpiękniejszą poezyę...
Po chwili odezwał się znowu, ale daleko już spokojniej:
— Znasz pani teraz moje pragnienia, ambicye i nadzieje — odpowiedz więc, nie powoduj się dumą fałszywą... — Tylko nie wmawiaj w siebie, że ja, margrabina Castella, nie mogę należeć do Raymonda, bo Raymond jest bandytą!...
„Nie wmawiaj w siebie tego pani margrabino, ale raczej powiedz sobie: nie czułam się poniżoną, kochając Raula de Credencé, a jednakże Raul był złodziejem!... lepszy bandyta od złodzieja...
— Czy mam prawo odmówić panu?... — zapytała margrabina po chwilowym namyśle.
— Masz pani prawo...
— Jeżeli zaś skorzystam z tego prawa, to co się stanie?
— Zniszczę testament i zostanie pani walka z biedą, której tak się obawiasz szalenie.
— Gdy przyjmę?... — spytała znowu Joanna.
Oczy Raymonda zabłysły radością:
— Jeżeli pani zgodzi się na moją prośbę — zabierzesz pani testament, podniesiesz swoje dwa miliony i czekać będziesz na coś lepszego... — A zapewniam panią, że nie będziesz czekać długo...
— Zgadzam się zatem, — ale proszę oddaj mi pan zaraz testament...
Raymond uśmiechnął się z wyrazem, któregoby mu Mefistofeles na pewno pozazdrościł.
Wybacz pani moję niewiarę... ale nie śmiem wierzyć w moje szczęście... — Będziesz pani miała ze mnie pokornego niewolnika, ale wtedy dopiero, gdy dasz mi dowód dobrych swoich chęci...


XIV.
Flakonik.

— Dowód na to, że przystaję? — powtórzyła Joanna.
— Potrzebuję dwóch dowodów... — odpowiedział Raymond.
— Jakich?
— Najprzód napiszesz mi pani parę wyrazów, które mogą się stać w mojem ręku bronią przeciwko pani, w razie gdybyś przestała być moją wspólniczką...
— Obawiasz się pan, żebym go nie zdradziła?
— Nie, nie obawiam się, ale jestem tego zdania, że ostrożność jest matką bezpieczeństwa!...
— Cóż trzeba będzie napisać?...
— Mniej więcej to:
„Oświadczam, że testament, dzięki któremu weszłam w posiadanie majątku po mężu moim nieboszczyku margrabim Castella, jest aktem fałszywym, sporządzonym na moje żądanie i w miejsce testamentu rzetelnego, w którym mnie wydziedziczono...
Joanna zerwała się z krzesła gwałtownie.
— I pan miałeś nadzieję, że ja podobny cyrograf podpiszę?... — zawołała.
— Dla czegóżby nie?...
— Bo byłoby to podpisanie wyroku śmierci na siebie!...
— Cóż znowu?... — Pani wiesz doskonale, że nie zrobię żadnego z tego użytku...
— W takim razie po cóż stawiasz mi pan podobne żądanie?...
— Czy nie wiadomo pani po co się używają pancerze?... — To także broń obronna, jak każda inna... — Powierzyłem pani swoję tajemnicę... — chcę ją mieć dokładnie zabezpieczoną!... — Trzy wiersze opatrzone podpisem pani, zasłaniają mnie od wszelkich nieprzyjemności, od ewentualnej zdrady niewinnej zresztą, od tej tak zwanej niedyskrecyi kobiecej!... — Byłbym wierutnym głupcem, musi pani przyznać to sama, gdybym sobie nie zawarował spokoju.
Joanna wsparła czoło na ręku i przez chwilę medytowała głęboko.
Raymond przypatrywał jej się z uśmiechem.
Młoda kobieta podniosła głowę.
Silne postanowienie malowało się w jej pałających oczach.
— Panie baronie — rzekła — ja bardziej panu ufam, aniżeli pan mnie...
— Co pani chce przez to powiedzieć?...
— Żądasz pan zabójczej przeciw ko mnie broni, ja jednak zgadzam się dać ją panu, bo jestem najzupełniej przekonaną, iż jej pan nie nadużyjesz...
— Więc pani podpisze tę deklaracyę? — zapytał Raymond.
— Podpiszę wszystko, co się pana tylko podoba. — Czy panu potrzeba jeszcze co więcej?...
— Jesteś pani prześliczną!...
— O! wiem o tem!... — szepnęła Joanna, poruszając główkę z wyzywającą kokieteryą.
Twarz Prometeusza paryzkiego jaśniała radością.
— Więc zgodziliśmy się zapytała?...
— Najzupełniej co do pierwszego warunku...
— Jest zatem jeszcze i drugi?...
— Powiedziałem wszak z góry przed chwilą, że wymagam dwóch warunków...
— Czy ten drugi jest równie słodkim jak pierwszy?
— Nie jest tak ważnym dla mojego bezpieczeństwa, ale daleko jest ważniejszym dla mojego szczęścia.
— Mówisz pan zagadkowo panie baronie.
— Chciałbym, ażebyś pani sama myśl moję odgadła...
— Na to nie licz pan wcale... — odpowiedziała ze śmiechem Joanna — umysł mam strasznie tępy i rozumiem to tylko, co mi jest powiedziane całkiem jasno.
— Ponieważ pani zmusza mnie do tego — zaczął Raymond z pewnem wahaniem — wytłomaczę się jak będę mógł najlepiej.
— Proszę oto bardzo... — Kolacya skończona, za chwilę porozumiemy się zupełnie, a że już bardzo późno, radabym powrócić do siebie...
Prometeusz paryzki zaczął się śmiać, więc Joanna spojrzała ździwiona.
— Wyprowadziłaś mnie pani z ogromnego kłopotu!... — Sam nie wiedziałem jak zacząć...
— Znowu pana nie rozumiem... — szepnęła Joanna.
Raymond wyjął zegarek i odezwał się głosem drżącym trochę:
— Brakuje kilku minut do dwunastej. — Drugi mój warunek jest ten, ażebyś pani została moją na zawsze...
Joanna zaczerwieniła się.
Gestem szybszym od myśli, zasłoniła twarz rękami, ażeby ukryć gwałtowny rumieniec — a szczególniej wyraz pogardy, jakiego przezwyciężyć nie była w stanie.
— Gdyby Prometeusz paryzki uchwycił ten wyraz mej twarzy, wszystko byłoby stracone — pomyślała, a chciała wytrwać w swej roli aż do końca...
Po chwili odjęła ręce.
Twarz jej była jeszcze zarumienioną, oczy ciskały błyskawice z pod na dół spuszczonych powiek.
Raymond znalazł ją tak piękną, iż nie mógł oczu od niej oderwać.
Chciał coś mówić, ale stracił pewność siebie.
Joanna pierwsza przerwała milczenie.
— Będziesz pan mną pogardzał, jeżeli zostanę twoją dla tego tylko, aby okupić ten nieszczęśliwy testament.
— Pogardzać panią?... — wykrzyknął Prometeusz paryzki. — O!... Joanno, co też pani mówisz!... Czyż się pogardza tą, którą się kocha?...
Młoda kobieta bywała często na przedstawieniach melodramatów i sięgnęła po jaką stosowną odpowiedź.
— Muszę się — rzekła — zgodzić ze swojem przeznaczeniem!... O! Raymondzie, Raymondzie, dziwnym jesteś człowiekiem!... oprzeć się twojej dyabelskiej sile nie sposób.
Raymond zapomniał o poważnej swojej roli, o swoich złotych okularach i białym krawacie. Padł na kolana przed margrabiną, chwycił jej rączki i okrywał pocałunkami, wymawiając czułe bez żadnego związku wyrazy.
Pani Castella przerwała mu mówiąc:
— A te trzy wiersze, co mnie oddają w moc pańską a mój podpis?... zapomniałeś pan o nim?...
U takiego osobnika jak Raymond, interesa stały zawsze na pierwszem miejscu.
Podniósł się wtej chwili.
— Masz racyę kochana pani Joanno... — Zakończmy jak najprędzej z temi drobiazgami!... Zaraz daję co potrzeba do pisania.
Podszedł do małego biureczka, w którym schowany był czerwony portfel i zaczął otwierać szufladkę.
Joanna skoro się tylko odwrócił, wyjęła z kieszeni maleńki flakonik, przysłany jej przez pana de Credencé w pudełku do biżuteryj...
Odetkała koreczek i wylała wszystko co zawierał na stół, w miejsce gdzie siedział Raymond.
Silny zapach rozszedł się po salonie.
— Co to jest? — zapytał rozbójnik co to tak pachnie?
— To, to — odpowiedziała młoda kobieta, pokazując flakonik i wylewając niby parę kropel na chustkę od nosa.
— Czyż byłabyś pani cierpiącą? — wykrzyknął pełen obawy Raymond.
— E... to nic... — to niedyspozycya nerwowa, jaka mi się często przytrafia... ale to zaraz przejdzie, przyzwyczajoną jestem do podobnych ataków, i wiem jak sobie radzić... — O jednę tylko rzecz proszę pana, nie zważaj pan wcale na mnie przez chwilę...
— Może pani powietrza brakuje?... może okno otworzyć?...
Joanna dała znak przeczący, oparła się o kanapę i silnie przyciskała chusteczkę do nosa...
Raymond usiadł na tem samem co poprzednio miejscu, postawił elegancki kałamarzyk, położył parę ćwiartek papieru i pióro w złotej obsadzce.
Poczuł silniejszy zapach perfum, ale nie zwracał na to uwagi, sądząc, iż to pachnie tak z batystowej chusteczki Joanny.
— Jakże się czujesz? — zapytał czule po chwili.
Ale pani Castella wstrząsnęła główką nie odejmując chusteczki i nic nie odpowiedziała.
Raymond oparł się o stół łokciami, i z oczami utkwionemi w młodą kobietę, czekał, aż przyjdzie zupełnie do siebie i będzie w stanie mu odpowiedzieć,


XV.
Katalepsya.

Upłynęło parę minut na tem oczekiwaniu, aż naraz Raymond poczuł, że doznaje jakiegoś uczucia, z którego nie umiał zdać sobie sprawy.
Przesunął ręką po czole, zaczął oddychać ciężko, jakby mu tchu w piersiach zbrakło, chciał więc wstać z krzesła i uniósł się trochę, ale siły go opuściły i upadł z powrotem na siedzenie.
Potem zaraz poczuł się lepiej trochę, więc się uspokoił zupełnie.
Pochmurna twarz przybrała wyraz wesoły, na usta wystąpił uśmiech głupowaty.
Zaczął mrugać coraz prędzej oczami, nareszcie przewrócił je zupełnie.
Przez kilka chwil głowa pochylała mu się to na jedno, to na drugie ramię, nakoniec przechylił ją na prawo...
Oddech ustał — najmniejsze drgnie, nie poruszało członków, i... Prometeusz paryzki wydawał się teraz ni śpiącym, ni trupem, figurą jakby woskową... wystrojoną w biały krawat i garnitur czarny.
Tryumfująca radość zabłysła w oczach Joanny, z rodzajem szyderczego politowania patrzyła teraz na tę metamorfozę Raymonda...
Podniosła się żywo i przeszła w najodleglejszy kąt salonu, gdzie atmosfera nie była tak przepełnioną rozlanym płynem...
Zaczęła się znowu przypatrywać Raymondowi i szepnęła pod ukoronkowaną batystową chusteczką, która przysłaniała koralowe je usteczka:
— Raul się nie mylił!... — chloroform poskutkował nadspodziewanie...
Te słowa wyjaśniają dostatecznie, co za płyn zawierał się w maleńkim flakoniku, przysłanym Joannie przez hrabiego de Credencé...
Teraz ani żaden hałas, ani huk armat, ani nawet skalpel chirurga nie byłby wyrwał Raymonda ze stanu znieczulenia, w jakim miał pozostawać godzinę czasu.
Joanna poczekała parę minut, ażeby pan baron zasnął mocniej jeszcze, że jednak sama, pomimo całej ostrożności, zaczęła uczuwać zawrót, symptomat poprzedzający omdlenie, że w uszach zaczęło jej szumieć, a przed oczami zaczęły jej krążyć czarne płatki — otworzyła czemprędzej okno i wychyliwszy się z niego, odetchnęła całą piersią świeżem nocnem powietrzem, przepełnionem wonią kwiatów...
Zaraz się uczuła też lepiej...
— Jestem ocaloną!... — rzekła — i najważniejsze zadanie spełnione... Teraz muszę dokończyć działa!...
Odwróciła się i miała oddalić od okna, gdy posłyszawszy nagły szelest, zadrżała od stóp do głów.
Krew ścięła jej się w żyłach.
Szmer ten, zdawał się pochodzić nie z dołu ale z góry, a podobnym był do gwizdnięcia, służącego za sygnał umówionego porozumienia...
— Że prędko się cieszyłam — pomyślała przerażona Joanna. — Rayjmond kłamał przedemną, mówiąc, że byliśmy zupełnie sami!... — jego spólnicy pilnowali nas! Teraz mnie widzą... otaczają... jestem zgubiona...
Pomimo całej mocy charakteru, młoda kobieta nie była w stanie zapanować nad ogarniającym ją przestrachem.
Zapominając o wszystkiem, starałaby się była zapewne uciekać, gdy usłyszała znowu cicho bardzo wymówione imię swoje.
Głos ten wydawał jej się znajomym.
Przystanęła cała drżąca i nadstawiła ucha z gorączkową uwagą.
Głos zdający się pochodzić z nieba odezwał się znowu, ale już wyraźniej daleko:
— Joanno, jestem.
Nie ma wątpliwości.. — to jej przyjaciel... to jej obrońca... to pan de Credencé się odzywał...
Pewność, że hrabia czuwa, usuwała wszelkie obawy niebezpieczeństwa.
Nadzieja wstąpiła jej w serce...
O mało nie krzyknęła z radości, ale powstrzymała okrzyk na ustach odważyła się tylko szepnąć po cichutku.
— Noc taka ciemna na dworze... słyszę cię, ale nie mogę zobaczyć... gdzie jesteś?...
— Tutaj... — odpowiedział hrabia.
— Ale gdzie?... — głos dochodzi mnie z góry... — czy z nieba zstępujesz?
W odpowiedzi na to zapytanie, naprzeciwko okna w którym stała Joanna, ukazało się słabe światełko zapalonej zapałki, przy którem Joanna poznała sylwetkę Raula i bladą twarz Larifla.
Zapałka zgasła, wszystko pozostało na nowo w ciemności.
— Co mam robić? — zapytała Joanna, skoro znikło chwilowe zjawisko.
— Czekać — odpowiedział Raul.
— Przyjdziesz tu do mnie?
— Tak.
— Kiedy?
— W tej chwili.
Pan de Credencé zaczął zbierać się rzeczywiście do opuszczenia swojego wysokiego, ale nie zbyt wygodnego stanowiska, na którem znajdował się od godziny.
— Trzymaj dobrze sznur... — odezwał się do Larifla, ja schodzę...
— Nie obawiaj się!... — sznur mocny, może utrzymać siedemnastu takich jak ty — odpowiedział młody bandyta... — Chcę ci się tylko zapytać: — czy i ja mogę zejść za tobą — przyczem uprzedzam, że już czas na to wielki, bo czuję kurcze w nogach a grzbietu nie mogę wyprostować...
— Możesz zejść — tembardziej, że będziesz mi potrzebny w tej chwili...
— Więc i sznur potrzeba odwiązać? — zapytał blady chłopak.
— Koniecznie... — bo będzie nam także potrzebny.
— Dobrze.
Pan de Credencé, albo raczej Regulus, pomimo ciemności i braku znajomości gimnastyki, znalazł się niebawem w towarzystwie Radis-noir’a i jego towarzyszy, stojących nieruchomo na straży.
— A cóż — kumie?... — zapytał Tape à l’oeil — czy zabierzemy się do roboty? — bo to wcale nie wesoło tak łazić tam i z powrotem około muru, i drżyć, nogi czort wie po co; lepiej by już było zabrać się do rozwalenia tej budy...
— Oceniam wasz zapał... — odpowiedział z uśmiechem Raul — ale zachowajcie go na inny raz...
— Dla czego?...
— Bo prawdopodobnie tej nocy cała wasza robota skończy się na tem, że otrzymacie drugą połowę zarobku!...
Za pięć minut wszystko będzie skończone i już nie będziecie mi potrzebni...


XVI.
Ucieczka.

Podczas kiedy Raul rozmawiał z towarzyszami, Larifla odwiązywał sznur przymocowany do grubej gałęzi, a potem zesunął się z lipy ze zręcznością trudną do wiary.
Przybliżył się do Raula.
— Cóż teraz będziemy robić przyjacielu Regulusie?... — zapytał.
— Odpowiem ci natychmiast, — odparł kochanek Joanny.
— Jak ci się podoba!... — burknął młody bandyta. — Mnie wcale nie pilno, jestem jak ów fiakr wynajęty na godziny... Czekam dopóki mi tylko każą...
Pan de Credencé postąpił pod otwarte okno i przyłożywszy obie ręce do ust zapytał:
— Nie wiesz Joanno, czy dom jest pusty zupełnie?...
— Tak się przynajmniej zdaje... — odpowiedziała margrabina.
— Czy możesz nas tam wpuścić?... zapytał znowu Raul.
— Nie wiem, ale zobaczę...
Pani Castella odeszła od okna i probowała otworzyć kolejno wszystkie drzwi salonu.
Mieszkanie Prometeusza paryzkiego posiadało widocznie maszyneryę teatralną.
Wszędzie były ukryte sprężyny, z któremi trzeba było umieć się obejść.
Wszystkie troje drzwi nie dały sią otworzyć.
Młoda kobieta powróciła do okna.
— Niepodobna wpuścić was, — zawołała, — jestem uwięzioną w tym salonie... Liczę na was, że mnie oswobodzicie...
— Nie obawiaj się o to, będziesz wolną za parę minut... — odpowiedział Raul.
— Coś zrobił ze sznurem?... — zapytał zwracając się do Larifli.
— Oto jest.
— Potrafisz go tak użyć, ażeby się dostać na pierwsze piętro?...
— Nic łatwiejszego mój aniele, trzeba tylko, aby ta pani zechciała zaczepić hak o futrynę okna.
— Podejmie się tego z pewnością.
— No, to pójdzie wszystko jak po mydle.
Raul objaśnił Joannę co ma zrobić, Larifla rzucił sznur, którego koniec wpadł do salonu i który pani Castella jak tylko mogła najlepiej zaczepiła za hak przy oknie.
— Czy mam wleźć?... — spytał Larifla.
— Tak jest.
— Co zrobić jak się dostanę na górę?...
— Wyprobuj czy sznur jest dość mocno zaczepiony, aby wytrzymał i mój ciężar i zaczekaj...
— Aha!... — zauważył młody bandyta, — poprobujesz wdrapać się na własne rezyko?...
— Koniecznie...
— Nie poradzisz sobie nigdy...
— Grubo się mylisz przyjacielu... Umiem ja zrobić wszystko co zechcę i zaraz cię o tem przekonam...
— Wiem żeś jest silny jak królik... ale... nie przyjdzie ci to z łatwością.
— No dosyć już paplaniny!... — zawołał Raul zniecierpliwiony.
Larifla uchwycił sznur, podrzucił się silnie i za sekundę był już przy oknie.
— Oto jak się jeździ!... — mruknął stając we framudze.
Spojrzał na Joannę, uchylił zatłuszczonej czapki i odezwał się z galanteryą:
— A to ci się nazywa piękna kobieta!... Daję słowo, że może pani powinszować sobie takiej fizyonomii... Z daleka wyglądała pani bardzo efektownie, ale z blizka... palce lizać... słowo honoru!... Co za szyk!... co za szyk!... prawdziwie oślepiające słońce!... Ofiarowałbym pani z chęcią moje serce...
Pomimo całej grozy położenia Joanna nie mogła się powstrzymać od uśmiechu na ten okrzyk uwielbienia.
Czas jednak naglił i Larifla musiał dać pokój komplimentom.
Przymocował sznur mocniej i odezwał się do pana de Credencé:
— Wszystko przygotowane jak należy, możesz się drapać jeżeli ci tak serce dyktuje...
Pan de Credencé nie dał sobie powtarzać tego — a że był odważny i silny, udało mu się daleko lepiej aniżeli można się było spodziewać.
— Ah!... mój przyjacielu... — szepnęła Joanna odciągając Raula w róg salonu, — więc to ty naprawdę!... więc nie opuściłeś mnie?...
— Czy mogłaś myśleć coś podobnego?... — zapytał hrabia.
— Wcale nie, ale obawiałam się, czy Raymond się nie domyślił i czy ci nie przeszkodził?
— Byłem zabezpieczony dokładnie, z takim nieprzyjacielem jak Raymond, wojuje się stosowną bronią.
— Zdawało mi się przynajmniej żeś nie jechał za mną.
— Masz rację, bo jechałem przed tobą... Ale o tem potem... zdam ci później historyę z dnia całego. A teraz pospieszajmy, żeby się Raymond nie obudził.
— Najzupełniejsza racya.
— Według wszelkiego prawdopodobieństwa, stan omdlenia Raymonda powinien potrwać dobrą najmniej godziną, ale są wypadki, że uśpieni budzą się i prędzej znacznie... Nie narażajmy się i zabierajmy testament.
— Wiem gdzie jest — zawołała żywo Joanna.
— O!... i ja wiem także...
Młoda kobieta spojrzała zdziwiona.
— Zkąd?.. — zapytała.
— Widziałem wszystko na własne moje oczy... Od godziny siedziałem na drzewie na wprost tego okna... Widziałem wszystko co się tu działo... Nie słyszałem wprawdzie nic, ale po wyrazie fizyonomij, domyślałem się coście ze sobą mówili.
— W takim razie nie mam ci nic do powiedzenia?
— Zupełnie nic, ja tylko muszę ci zrobić jednę uwagę...
— Jaką?...
— Przy tym młodym, który jest ze mną, przy tamtych co czekają na dole, nie nazywaj mnie Raulem tylko Regulusem... bo nie chcę ażeby się domyślali, iż nie jestem tym, za którego im się podałem.
— A teraz do rzeczy... najpierw odejmę breloki Raymondowi, ażeby znaleść kluczyk od szuflady — a więc i od portfelu.
Postąpił ku stołowi, ale Joanna go zatrzymała.
— Ostrożnie! — rzekła.
— Z czem?
— Z wpływami chloroformu...
— Słuszna uwaga — mruknął hrabia i przyłożył chustkę do nosa.
W chwili kiedy przechodził obok Larifla, tenże szepnął mu do ucha:
— Skoro skończyłeś rozmowę z piękną panią — czy mogę cię o coś zapytać?
— Proszę bardzo.
Młody bandyta spojrzał do koła, i rozjaśnione oczy zatrzymał na srebrach stołowych.
— Tłusto tutaj! — rzekł — a taki biedak jak ja, nie częste spotyka się z taką gratką. Ale sam nie śmiem bez twojego pozwolenia.
— Ani mi się waż co poruszyć!... — odpowiedział żywo Raul....
— Dla czego, jeżeli wolno zapytać?...
— Idzie o nasze bezpieczeństwo!... bylibyśmy zgubieni, jeżeliby gospodarz tego domu podejrzewał, że byliśmy u niego.
— Więc to jakiś straszny, niebezpieczny człowiek?...
— Przypatrz mu się... czyż go nie poznajesz?
— Widzę go po raz pierwszy w życiu.
— Mylisz się grubo.
— Jakto, więc ja go niby znam?...
— Bardzo dobrze.
Larifla potrząsnął głową.
— Jeżeli jeden z nas się myli, to nie ja z pewnością.
Raul wzruszył ramionami.
— Ten człowiek to Raymond...
— Żartujesz sobie chyba ze mnie?..
— Jakem Regulus, mówię prawdę.
Larifla dreszcze przeszły i cofnął się instynktownie.
— No to jak najprędzej ztąd uciekać.. Ile razy zetknąłem się z tym człowiekiem, zawsze mi to na złe wyszło.
— W tej chwili możesz go się tyle obawiać, co tego posągu kamiennego.
— A jeżeli się obudzi?... Taki lis musi mieć sen bardzo lekki.
— Nie obudzi się, nie bój się... jest tak jak w letargu... a kiedy przyjdzie do przytomności, już nas tu dawno nie będzie... Wyjdziemy za parę minut, powtarzam ci jednak raz jeszcze stanowczo, że nic zgoła ruszyć nie wolno, najmniejsza bowiem kradzież zdradziłaby naszę bytność i naraziła na okrutną zemstę tego potwora.
— Bądź spokojny bracie Regulusie, niech sobie kradnie kto chce, ja z pewpnścią niczego się nie dotknę.


XVII.
Nakoniec!

Pan de Credencé, pewny, że zapobiegł wszelkim zachciankom ze strony towarzyszącego mu bandyty, zbliżył się do Prometeusza paryzkiego, coraz bardziej wyglądającego na statuę.
Odpiął ciężki łańcuch jego od zegarka, pośród pęku breloków odnalazł bez wszelkiej trudności mikroskopijny kluczyk stalowy i otworzył szufladkę.
Czerwony portfel uderzył najpierwszy jego oczy, wziął go więc i podszedł do okna, aby w obec Joanny zobaczyć co zawierał.
Chmara różnych papierów wypełniała trzy przegródki, dla Raula jednak i Joanny, papiery te żadnego nie przedstawiały interesu.
Oprócz papierów, było tam jeszcze kilka biletów bankowych francuzkich i belgijskich, kilka banknotów angielskich, oraz trzy czy cztery koperty bez adresu.
Raul kolejno przeglądał te koperty.
Pani Castella drżała nerwowo i bladła coraz bardziej.
Pamiętała dobrze, że mniemany baron de Saint-Erme, powiedział jej pokazując kopertę:
— Oto testament...
Ale pamiętała także dobrze, że jej wcale tego testamentu nie pokazał.
Zaczynała podejrzewać, iż łotr z niej sobie żartował, że testamentu nie ma wcale w portfelu.
Jeżeli tak jest rzeczywiście, położenie jej stanie się prawdziwie rozpaczliwem.
Raymond tego co się stało nie daruje z pewnością nigdy... Przegra zatem całą stawkę i narazi się w dodatku na zemstę potwora, nie przebierającego w środkach.
Pogrążyła się w tych smutnych rozmyślaniach, gdy naraz Raul wykrzyknął wesoło:
— Otóż go mamy!... otóż jest!...
Rzeczywiście, w ostatniej kopercie znajdował się duży arkusz złożony we czworo i zaopatrzony u dołu w podpis margrabiego Gastona Castella.
Joanna myślała na chwilę, iż jej serce pęknie z wielkiego wzruszenia i zaledwie zdołała się odezwać:
— Daj mi go mój przyjacielu... daj mi go coprędzej... niechaj go sama przeczytam... niechaj go na własne oczy zobaczę...
Hrabia uczynił zadość żądaniu.
Na pierwszy rzut oka pani Castella doznała dotkliwego rozczarowania.
Poznała pismo nieboszczyka męża, sądziła więc, że Raul wręczył jej ów dokument fatalny, który ją wydziedziczał...
Ale nie trwało to długo.
Chciwie odczytała pierwsze słowa i przekonała się zaraz, że ma w ręku akt formalny, akt naznaczający ją jedyną spadkobierczynią dwu milionów.
Raul wpatrywał się w twarz pani Castella i czytał na niej odbijające się uczucia — a gdy zobaczył że obawa ustąpiła radości zawołał:
— A cóż, czy jesteś zadowoloną Joasiu?...
— Jakże by mogło być inaczej, kiedym jest dzięki tobie ocaloną!...
— Więc testament jest takim jak sobie tego życzyłaś?
— Ależ tak... tak... mój drogi.
— Czy pismo dokładnie znaśladowane?...
— Artystycznie... trzeba to przyznać.
— Nic zatem nie przesadzałem?...
— Nic a nic zgoła — ten Raymond to prawdziwy istotnie czarodziej...
— Zręczny to ptak ani słowa!... — Ale też jak się przebudzi i zobaczy jakiegośmy mu figla wypłatali, będzie się wściekał ze złości... Z pewnością pierwszy raz mu się trafi, że nie weźmie nic za robotę...
— O nie, ja tego nie chcę!... — odezwała się Joanna.
— Więc cóż zamyślasz uczynić?
— Zamyślam go wynagrodzić...
— Jakim sposobem?
— Jak tylko wejdę w posiadanie majątku margrabiego Castella, poślę mu sto tysięcy franków w złotej monecie...
— A to na co?
— Należy mu się przecie wynagrodzenie za trudy...
— Jest on tak bogaty, że się obejdzie doskonale bez twoich pieniędzy.
— Tak, ale, że ja także będę bogatą, więc nie chcę, żeby jakiś tam bandyta miał prawo utrzymywać, żem go okradła...
— Bardzo to pięknie i bardzo szlachetnie, ale najnierozsądniej zarazem. Spodziewam się, że ci to później wytłomaczę... Tymczasem nie opóźniajmy się niepotrzebnie... czas upływa... a właściwie nie mamy tu już nic a nic do roboty...
Mówiąc to, pan de Credencé powkładał do czerwonego portfelu różne powyjmowane papiery.
Raul i Joanna mówili ze sobą po cichu i Larifla nie mógł ich słyszeć, uważał jednak wszystkie ich gesta, aż do chwili gdy oczy jego zatrzymały się na biletach bankowych:
— O! do dyabła — pomyślał — jeden taki papierek przydał by mi się bardzo... — co za dobra okazya na wyładowanie kieszeni...
„Regulus i piękna pani ani nie spojrzeli na te obrazki... chyba, że oślepli doprawdy!... Kiedy zaś zobaczył, że papiery zniknęły z powrotem w portfelu — westchnął głęboko:
— A to przyjemne, położenie patrzeć i nie módz nic ruszyć...
— Muszę zrobić pewną przyjemną niespodziankę temu szatanowi!... — pomyślał pan de Credencé. — Niechaj jak tylko oczy otworzy — dowie się, że został pokonany!...
W tym celu zamiast schować portfel do szuflad, położył go przed nim na stole, obok zegarka i breloków.
— Chodźmy teraz... — odezwał się do Joanny.
— Gorąco tego pragnę... — ale którędy wyjdziemy?
— Przez okno, kochane dziecko, bo niema innego wyjścia... Wezmę cię na plecy, trzymaj się mnie tylko mocno za szyję i spuszczę się po linie...
Larifla zaprotestował.
— To na nic!... — rzekł — z ciężarem na plecach spadniesz na pewno i jeszcze się porozbijasz — wierz mi, że to niemożebne.
— No więc jakże zrobić?...
— Zejść naprzód... — Pani wygląda na kobietkę bardzo silną i potrafi na pewno spuszczać się wolno po sznurze... Ręczę, że nawet nie podrze sobie rękawiczek. — A zresztą będziesz czuwał na dole i przytrzymasz gdyby za prędko leciała...


XVIII.
Przebudzenie.

— Ten młody człowiek ma racyę — odezwała się Joanna! — Z pewnością sznura z rąk nie wypuszczę... nie jestem wcale tak znowu delikatną i przypominam sobie, żem w dzieciństwie robiła nieraz rzeczy trudniejsze...
— A to mi zuch kobietka!... mruknął Larifla przejęty admiracyą — ot tak się mówić powinno. Widać zaraz że była porządnie co się nazywa wychowaną... O! chętnie, słowo honoru, uczyniłbym z niej panią Larifla.
Raul przerwał ten prowadzony ze sobą monolog.
— Podejmujesz się odczepić sznur, skoro wszystko troje będziemy już na, dole?
— I jak jeszcze.
— A jakże weźmiesz się do tego?...
— Bardzo prosto... przerzucę sznur przez okno i spuszczając się będę od razu ciągnął go na dół...
— Inteligentny z ciebie chłopak — wyrzekł zadowolony Credencé, należy ci się hojna nagroda i tę ci przyrzekam...
— No to jakoś dobrze idzie!... odpowiedział Larifla — a po cichu dodał:
— Jeżeli idzie o nagrodę... mógłbym ją sam zaraz wypłacić sobie.
I spojrzał znacząco w stronę czerwonego portfelu.
— Zatem schodzimy — odezwał się Raul do Joanny...
— Dodaj mi pan odwagi swoim przykładem, panie Regulusie — odezwała się margrabina z uśmiechem.
— Schodź pan pierwszy — ja pójdę za panem..
Raul pochwycił za sznur i skoczył za okno.
Po krótkiej chwili odezwał się już z dołu.
— Na panią kolej... schodź pani bez żadnej obawy... to daleko łatwiej aniżeli się wydaje...
Larifla pochylił się za okno.
— Ej! Regulusie — uwaga! — pociągnij za sznur, żeby go lepiej wyprężyć... czem lepiej będzie wyprężony, tem łatwiej będzie schodzić...
Rada była dobrą, więc jej pan de Credencé usłuchał i Joanna odbyła awanturniczą podróż z najpomyślniejszym skutkiem. Dotarła do ziemi, istotnie, nie podarłszy sobie nawet rękawiczek.
— Wiesz co Joanno — rzekł Raul ze źle ukrywanem uwielbieniem, wiesz żeś jest bohaterką prawdziwą!...
— Ja bohaterką?... cóż znowu! — odpowiedziała margrabina z ironicznym uśmiechem — czy więzień uciekający z więzienia, jest także bohaterem?...
Pozostały na górze Larifla w obec bezwładnego Raymonda, zdawał się walczyć ogromnie ze swojemi skłonnościami.
Z jednej strony pamiętał o rozkazie Regulusa, którego nie można było lekceważyć... z drugiej bilety bankowe ukryte w pugilaresie, nęciły go ogromnie...
Walka pomiędzy posłuszeństwem a chciwością, nie trwała długo, przeważyła chciwość naturalnie...
— Podobnej okazyi bodaj, że nie będę miał drugi raz w swojem życiu, tłomaczył sobie Larifla, — to też byłbym ostatnim osłem, gdybym wyrzekł się takiej fortuny, dla przyjemności Regulusa... Raymond nie jest czarownikiem, gdy więc zapuszczę łapę do tej czerwonej torby, co się tak do mnie ponętnie uśmiecha, nie domyśli się z pewnością, że to ja tutaj byłem, nie kto inny...
Uspokoiwszy się w ten sposób, młody bandyta przyskoczył do stołu i chciał otworzyć portfel, ażeby dobyć pieniądze.
Ale ręka drżała mu jak w febrze i nie mógł żadną miarą otworzyć sprężynki zameczku.
Czując otóż, że ma czasu bardzo niewiele i że Regulus dziwić się będzie opóźnieniu, pochwycił portfel, ukrył go pod bluzą, dopadł do okna, chwycił za sznur i jak piłka elastyczna odbił się od ziemi.
Raul, Joanna i trzej bandyci, których rola ograniczyła się tej nocy na pilnowaniu ogrodu, wyszli teraz szybko małą furtką prowadzącą na ulicą i doszli do powozu, czekającego w sąsiedniej małej uliczce pod nadzorem Bec de miela.
Raul czyli inaczej Regulus, wypłacił tu towarzyszom resztę umówionej zapłaty i oprócz tego hojnie ich jeszcze wynagrodził.
— Do widzenia kochane chłopcy, — rzekł, — życzę wam dobrej zabawy!... ale radzę rozłączcie się i miejcie się na baczności... Nie zapominajcie przedewszystkiem, że gdyby Raymond powziął najmniejsze podejrzenie, iż byliśmy w jego mieszkaniu, jego zemsta z pewnością dosięgłaby każdego z nas po kolei. Jedno słowo rzucone niebacznie, mogłoby go na nasz ślad nas prowadzić.
Jaskółki poprzysięgły milczenie i rozbiegły w różne strony.
Hrabia de Credencé wsadził Joannę do starego powozu, zajął miejsce na koźle, ujął lejce i jak błyskawica przeleciał przestrzeń dzielącą bulwary od ulicy des Amandiers-Pepincourt.
Około ulicy Madelaine, zatrzymał konia i kazał wysiąść margrabinie.
— Pójdź do hotelu pieszo kochanko, — rzekł, — za dwie godziny przyjdę do ciebie, nie sądzę bowiem abyś chciała czekać do jutra z naradą co dalej czynić wypada...
— O, z pewnością że nie!... — odpowiedziała pani Castella, — będę czekać cię z niecierpliwością największą!...


∗             ∗

Powróćmy do pałacyku Raymonda i przestąpmy znowu próg salonu, w którym się odegrała scena opisana powyżej.
Świece w kandelabrach i świecznikach ciągle się jeszcze paliły, odbijając tysiące świateł w lustrach i pięknem białem obiciu złoconem.
Świeże powietrze szeroko napływało do pokoju otwartem oknem, odór chloroformu zaczynał się ulatniać...
Raymond ciągle jeszcze pozostawał w omdleniu.
Był blady śmiertelnie... Oczy przewrócone i otwarte, nadawały mu pozór przerażający.
Możnaby wziąć go było za trupa, gdyby nie słaby ale regularny oddech, poruszający mu piersi.
Zbliżała się atoli chwila przebudzenia...
To też zapewne Raul i Joanna zaledwie zdążyli zamknąć za sobą furtkę ogrodową, gdy głębokie westchnienie wydobyło się z jego piersi.
Jednocześnie lekki odcień różowy ukazał się na złowrogo bladej twarzy...
Powieki zaczęły się szybko poruszać, tak samo jak przed uśpieniem...
Oczy przybrały wyraz naturalny, — ale jeszcze trochę błędny i bezmyślny...
Podobnym był w tej chwili do trupa, któremu prąd galwaniczny nadał na chwilę pozory życia.
Ogólne osłabienie, krócej lub dłużej trwające, następuje zwykle po użyciu chloroformu, jak i po użyciu opium.
U ludzi zdrowych i silnych, stan taki nie trwa zbyt długo.
Tak też było z Raymondem.
Jak ciepłe promienie słońca rozpędzają wapory nagromadzone przez noc w dolinach, tak samo błyski inteligencyi, rozpędzały ociężałość z jego umysłu...
Mniemany baron de Saint-Erme przesunął ręką po czole, jakby chciał rozproszyć ostatnie ciemności — a potem spojrzał do okoła i ściągnął brwi z wyrazem zdziwienia i złości...
Obudził się już teraz zupełnie — pamięć mu już powróciła!...


XIX.
O drugiej nad ranem.

Raymond przypominał sobie to, co się działo, ale rzeczywistość przedstawiała mu się tak dziwną, tak nieprawdopodobną, iż przez pewną chwilę przypuszczał nawet, że to wszystko snem tylko było.
— Dla czego ja tak raptownie zasnąłem? — pytał się głośno — a jeżeli margrabina Castella przestąpiła próg tego salonu, w jaki sposób wydobyć się z niego potrafiła?...
Zadając sobie podobne pytania, Prometeusz paryzki spojrzał na dwa nakrycia, potem na otwarte okno, a potem spostrzegł na stole odczepiony łańcuch od zegarka, którego nie zabrał Lerifla.
Wątpić dłużej wobec takich dowodów, było już niepodobieństwem.
— Zrozumiał prawdę okrutną, okrzyk zgrozy wyrwał mu się z zaciśniętego gardła — i zerwał się szybko z siedzenia.
— Testament!... — zawołał.
Pochwycił breloki, pomiędzy któremi znajdował się kluczyk już nam wiadomy, i chciał poskoczyć do małego biureczka...
Ale osłabienie nie ustąpiło jeszcze zupełnie — nogi się pod nim zachwiały i odmówiły posłuszeństwa.
Prawie że na czworakach dowlókł się do szuflady, w której portfel był schowany.
Otworzył drżącą ręzą zameczek i przekonał się niebawem, Że portfelu owego nie było w szufladzie, że gdzieś zatem zniknął.
Bandyta zaśmiał się dziwnym szalonym śmiechem i upadł na najbliższy i fotel.
— Dobrześ się popisała margrabino!... — mruknął ponuro. — Pierwszy to raz w mojem życiu, spotkałem przeciwnika godnego siebie, albo raczej przeciwnika, który mnie pokonać potrafił!...
To prawdziwie zadziwiające, boć jestem zawsze jeszcze sobą, boć nie upadam jeszcze i ostatnia moja godzina wcale jeszcze nie wybiła!...
Po chwilowem milczeniu, Raymond podniósł głowę opuszczoną na piersi.
Wyraz głębokiego przygnębienia i zniechęcenia, zniknął z jego twarzy — oczy zabłysły żywo, powróciła mu cała stracona energia.
— Tak jest!... dobrześ się popisała margrabino!... — powtórzył... — ale ja się zemszczę okrutnie. Ja trzymam już zemstę tę w ręku, bom jest jak ów stary generał doświadczony na polu walki!... — Kiedy nieprzyjaciel ma mnie za zupełnie pokonanego, ja tymczasem ułożyłem już nowy plan i jestem najzupełniej pewny wygranej...
„Śmiejesz się z Raymonda pani margrabino... — śmiej się śmiej!... — ile ci się żywnie podoba!... ale pamiętaj, że ten się dobrze śmieje, kto się śmieje ostatni!...
„Myślisz, żeś ocaloną — a ty właśnie jesteś zgubioną!
— Zdaje ci się, żeś się uwolniła odemnie — a ją cię trzymam w swoich szponach, tak jak jastrząb jaskółkę, jak kot trzyma mysz!...


∗             ∗

Uspokoiwszy się w ten sposób, Prometeusz paryzki, zaczął się zastanawiać, ażeby wytłomaczyć sobie wypadki zaszłe w tym domu przed paru godzinami...
Przypomniał sobie zasłabnięcie Joanny i dziwny zapach, jaki się rozszedł z jej flakonu, z czego doszedł do przekonania, że ten to właśnie zapach, był przyczyną letargicznego snu w jaki popadł...
Pomimo jednak wszelkich domniemań, nie mógł sobie żadną miarą wytłomaczyć, jakim sposobem wydostała się od niego margrabina.
Najpewniejszy, że działała sama jedna, i że nikt nie przyszedł jej z pomocą, Raymond wysilał napróżno umysł nad rozwiązaniem zagadki...
Z pewnością wydobyła się przez okno, ale jakim sposobem, bez drabiny, bez sznura zeszła z pierwszego piętra, nie przyprawiwszy się o śmierć lub przynajmniej o połamanie kości?...
Zdrowy rozsądek oburzał się na konkluzyę podobną.
Po rozmaitych domysłach i przypuszczeniach, Raymondowi przyszło na myśl, Że margrabina mogła się stać ofiarą nieostrożności, że może ciało jej pokaleczone i pokrwawione, leży na piasku pod oknem...
Mimo woli dreszcze go przeszły...
— Ah! — to byłoby okropne!... Ja chcę zemsty, ale nie takiej!... — Ta kobieta jest za młodą i za piękną, ażeby miała zginąć w ten sposób!...
Opuścił spiesznie salon, zeszedł do ogrodu i ze drżeniem zbliżył się do miejsca, na które mogła upaść Joanna.
Wiemy już że nic nie znalazł.
— Czy to czary jakie, czy co? — pytał się siebie zamedytowany. — Czy ona miała skrzydła? czy też dyabeł z piekła przyszedł jej z pomocą?...
Postał chwilę zadumany: — Czuję żebym zwaryował, gdybym upierał się dłużej przy odgadnięciu dziwnej tajemnicy!...
Lepiej też nie będę myśleć już o tem i położę się spać, jeżeli tylko ta czarująca istota pozwoli mi zmrużyć oczy!...
Prometeusz paryzki wszedł z powrotem do domu, a kiedy wchodził na pierwsze piętro, gdzie się znajdował pokój jego sypialny, jakiś głos wewnętrzny wołał na niego:
— Raymondzie bądź ostrożnym!... Raymondzie opancerz sobie serce... Jeżeli ulegniesz syrenie, która szydzi sobie z ciebie, jeżeli ulegniesz z miłości, Raymondzie będziesz straconym!...


∗             ∗

Druga godzina biła, w chwili gdy hrabia de Credencé, zmieniwszy ubranie, perukę i faworyty stangreta, wysiadł z dorożki przed hotelem Wilson.
Miał wiele bardzo do roboty od czasu, jak się rozłączył z panią Castella przy ulicy Medelaine.
— Pozbył się najprzód starego wehikułu, kupionego przed kilku godzinami w bazarze d’ Amoy.
Zaprowadził do stajni konia, który jakeśmy się przekonali, posiadał nieocenione przymioty.
Wszystko to wymagało sporo czasu i tłómaczyło opóźnienie się naszego bohatera.
Raul przechodząc przez bramę, rzucił swoje nazwisko pytającemu go szwajcarowi.
Wbiegł szybko na schody i trzykrotnie zastukał do apartamentu Joanny.
Ta już oddawna kazała się usunąć swojej pokojówce.
Sama więc otworzyła panu de Credencé.
Pociągnęła go do pokoju sypialnego, gdzie na stole stały zimne mięsiwa i parę dobrze omszonych butelek.
— Wiesz margrabino! odezwał się wesoło Raul, że masz wyjątkowo dobry apetyt tej nocy! — jadłaś niedawno z Raymondem i nie najadłaś się, lubo kolacyjka musiała być wyśmienitą... winszuję ci doprawdy!..
— Sądziłam., że będziesz bardzo głodnym po wyprawie — i dla ciebie tylko wyłącznie kazałam to przygotować — odpowiedziała Joanna.
— Ha! jeżeli tak — rzekł Raul całując rączki pani Castella, — to dziękuję bardzo za pamięć, i złożę zaraz wymowny dowód, że moja piękna wcale się nie omyliła!... Patrząc na kuropatwy w galarecie, czuję już prawdziwie myśliwski apetyt!...
Powiedziawszy to, pan de Credencé zasiadł przy stole i zabrał się do jedzenia.
Po zaspokojeniu pierwszego apetytu, podniósł do ust szklaneczkę napełnioną starym Cheteau Margaux, stanowiącym dumę i ozdobę piwnic wdowy Damirau — a wychyliwszy ją duszkiem, powiedział:
— Za twoje zdrowie, śliczna Joanno, i za chwałę jakąś się okryła tej nocy!...
— Czyż okryłam się chwałą? — zapytała Joanna.
— O! z pewnością! twoje zachowanie się sam na sam z Raymonadem, o wiele przechodziło to, czego się po tobie spodziewałem...
Nic nie może wyrównać, nic przewyższyć twojej przytomności umysłu, i zimnej krwi jakiejś dała dowody! — Wiedz o tem, że mówię z całem przekonaniem, bo podziwiałem cię z loży pierwszego piętra...
— I byłeś zupełnie ze mnie zadowolony?...
— Zachwycony byłem — powiadam... Najpierwsze nasze aktorki pozazdrościłyby ci takiego dzielnego odegrania, takiej trudnej roli! — Oszukać Raymonda, wyprowadzić go w pole i to nie spełna we dwie godziny, to doprawdy prawdziwa sztuka!...
— No! no! przestań proszę cię hrabio! — — wykrzyknęła margrabina — bo gotowam naprawdę ci uwierzyć i stać się dumną — co by bardzo było niewłaściwem. |
— Trudno, muszę się wygadać... bo nie mogę się dość wydziwić.. Świetnem było wylanie chloroformu, podczas tej jednej minuty, kiedy Raymond odwrócił głowę!...
— Ależ kochany hrabio, jeżeli jest w tem jaka zasługa, nie mnie się należy ale tobie...
— Cóż znowu?
— Wszakże tyś mi dostarczył chloroformu, a bez tego genialnego pomysłu, testament byłby się znajdował dotąd w rękach Raymonda i nie wydobyliśmy go może nigdy.


XX.
Joanna tryumfuje.

— Myśl taka przyjść mogła każdemu, ale ty jedna tylko zdolną byłaś tak ją wykonać...
— Niechajże tak będzie! odrzekła Joanna z uśmiechem — przyjmuję twoje pochwały, ale dajmy już im pokój a pomówmy o rzeczach ważniejszych...
— Po to właśnie przyszedłem.
— Rezultat naszego przedsięwzięcia wydaje ci się pomyślnym?... — spytała młoda kobieta.
— Jakżeż może być inaczej... Masz przecie w ręku dowód, który ci zapewnia okrąglutkie dwa miliony...
— Zapewne... — mruknęła ponuro Joanna, — masz racyę... nie mogliśmy się spodziewać więcej....
— Jak ty to mówisz?... zdajesz się jakąś smutną... cóż ci jest...:
— Nie jestem smutną, ale zmartwioną.
— Dla czego?...
— Bo po powrocie do domu, gdy już nie byłam rozgorączkowaną i czynną, bardzo dużo rozmyślałam...
— I jakiż jest rezultat tych rozmyślań głębokich?...
— Najogromniejsza obawa...
— Czego?..
— Zemsty Raymonda.
Pan de Credencé potrząsnął głową.
— Nie potrzebujesz się obawiać tej zemsty...
— Raymond jednak jest ograbiony, jest strasznie w miłości własnej dotknięty... — odpowiedziała Joanna, — czy więc przebaczy takie upokorzenie?...
— Że miałby ochotę nie przebaczyć, to fakt, ale w jaki sposób się zemści?.. cóż ci jest w stanie, uczynić?...
— Gotów się dopuścić jakiej zbrodni... — szepnęła margrabina.
— Obawiasz się aby cię nie zabił?
— To bardzo do niego podobne.
— Śpij co do tego spokojnie — Raymond jest bandytą, ale krwi przelewać nie lubi... życiu twemu, bądź tego pewna, nie grozi żadne z jego strony niebezpieczeństwo.
Joanna odetchnęła swobodniej.
Słowa Raula dodawały jej otuchy, rozpraszały przypuszczenia bardzo a niewesołe.
— Ale... — odezwała się znowu po chwili, — czyż nie ma innych sposobów zemsty?...
— Co do mnie, nie widzę żadnego zgoła sposobu.
— A jeżeli mnie zadenuncyuje?...
— Trzeba aby miał ważne w ręku dowody... O cóż cię będzie oskarżał?...
— Że skorzystałam świadomie z fałszywego testamentu...
Pan de Credencé wzruszył ramionami.
— Raymond za dużo ma taktu i zdrowego rozsądku, ażeby popełnić niedorzeczność podobną. Pismo tak jest znaśladowane dokładnie, że Gaston sam, gdyby się z grobu podniósł, nie mógłby mu zaprzeczyć. Świadków i dowodów brakłoby oskarżycielowi... Zresztą — rozumiesz to tak dobrze jak i ja, że nie może cię zadenuncyować, boby się sam zdradził zarazem!... Bądź zatem całkiem spokojną...
— Przyjmuję zapewnienie, a że mam nieograniczone w tobie zaufanie, nie będę się niepokoić...
— Brawo kochana Joanno!... tak to lubię...
— Pomówmy teraz zatem o przyszłości, jaka się przedemną otwiera, bardzo pilno mi zostać bogatą...
— Wierzę i zupełnie usprawiedliwiam tę niecierpliwość...
— Cóż mam zrobić, aby jak najprędzej wejść w posiadanie majątku?...
— Czy wiesz kto był notaryuszem twojego nieboszczyka męża?...
— Wiem.
— Któż to taki?...
— Pan de Chauvelin.
— Gdzie mieszka?
— Neuve des-Petits Ohamps numer 27-my.
— Czy cię zna osobiście?...
— Widział mnie dwa, albo trzy razy, więc mnie pozna zapewne...
— Idź do niego zaraz dzisiaj... powiadom o śmierci margrabiego, bo zapewne jeszcze o tem nie wie, oddaj testament z listem i daj mu plenipotencyą do zajęcia się twojemi interasami...
— Myślisz że to prędko pójdzie?...
— Nietylko myślę... ale jestem zupełnie tego pewny!...


∗             ∗

Margrabina nie traciła czasu i zabrała się zaraz do spełnienia zaleceń hrabiego de Credencé.
Chciwa bogactwa i zbytku, oddałaby własną krew, ażeby jak najprędzej stać się posiadaczką upragnionej fortuny.
O jedenastej przed południem, przybrała się w grubą żałobę, wsiadła do powozu i kazała zawieźć się do notaryusza.
Pan de Chauvelin, był człowiekiem lat czterdziestu pięciu, nadzwyczaj eleganckim i bezżennym.
Pan de Chauvelin zainteresował się bardzo żywo położeniem pięknej klijentki, zapewnił ją, że testament znajduje się w jak największym porządku, dał do podpisania plenipotencyę, która była potrzebną do prowadzenia interesów i w dodatku ofiarował do dyspozycyi swoją kasę, błagając, żeby pani Castella bez żadnego skrupułu czerpała z niej, ile jej razy będzie tego potrzeba.
Podobna grzeczność nie mogła nie podobać się Joannie.
Poprosiła o pięćdziesiąt tysięcy franków na pierwsze potrzeby i odeszła z tem błogiem przekonaniem, iż za jakie dwa tygodnie, stanie się posiadaczką milionów.
Od czasu tej wizyty, egzystencya jej była prawdziwie czarującą, a dnie wydawały się za krótkiemi na przyjemne zajęcia, jakim się oddawała.
Jak tylko się upewniła, że zostanie posiadaczką fortuny, przynoszącej rentę pozwalającą na prowadzenie świetnego domu i dającą możność olśnić Paryż przepychem, postanowiła 200.000 franków, wymienione w kontrakcie ślubnym jako własny jej posag, użyć na urządzenie się odpowiednie.
Z początku miała zamiar kupić pałac jaki, ale obawiała się wydać za dużo, postanowiła więc poprzestać na wynajęciu eleganckiego apartamentu i przeglądała w tym celu najarystokratyczniejsze przedmieścia.
Porozumiewała się z tapicerami i sama dawała im wzory na umeblowania wspaniałe i zarazem oryginalne niezwykle.
Zwiedzała najsławniejsze stajnie na polach Elizejskich, ażeby wynaleźć jaką piękną parę koników angielskich i marzyła jak wspaniale będzie wyglądać w ekwipażu, przejeżdżając po lasku Bulońskim.
Wybrała już sobie trzy pojazdy: kocz-karetę, karetę i maleńki powozik.
Oddała jubilerowi brylanty po matce Gastona i kazała je oprawić modnie.
Jedna tylko okoliczność stawała jej na zawadzie, a mianowicie to, że musiała dla pozoru nosić grubą żałobę, i że nie mogła tym sposobem wybierać sobie jasnych kosztownych strojów.
Wzdychała też nieraz bardzo ciężko przechodząc obok magazynów modnych, w których tyle prześlicznych nowości nęciło oczy.
— Powetuję to po roku!... — mówiła sobie — kolory: różowy, niebieski, zielony w różnych odcieniach i żółty, zmieniać będę jeden za drugim kolejno...
Czasami myśl o Raymondzie przesuwała jej się także po głowie.
Sprawiało jej to zawsze pewien niepokój, pomimo uspokojeń Raula...
Dziesięć dni już upłynęło od odwiedzin w domu Raymonda przy ulicy des Amandiers Pepincourt.
Bandyta dotąd nie dawał żadnych znaków życia.
— Jeżeli miałby zamiar zemścić się na mnie — powtarzała Joanna — nie czekałby z pewnością tak długo...
„Nie... to człowiek nadzwyczajnie rozumny i gracz znakomity... przebacza on szczęśliwemu przeciwnikowi z którym przegrał partyę... przyjmuje z rezygnacyą fakta spełnione i nie myśli o pomście!...
„Tak... takim jest z pewnością Raymond a zatem wszystko jest dobrze!...


XXI.
Komisant jubilera.

Jedenastego dnia około czwartej po południu, margrabina wyszedłszy z rana o tej dopiero godzinie wracała do hotelu.
— Jubiler pani margrabiny czeka w salonie... — powiedziała na przywitanie pokojówka.
— Mój jubiler?... — zapytała z pewnem ździwieniem Joanna.
— Tak jest proszę pani — odpowiedziała młoda dziewczyna jubiler czy może komisant tylko, przyniósł pudełka jakieś dla pani... — Czeka już godzinę blizko...
— Dobrze... — poproś go aby jeszcze trochę poczekał... zdejmę tylko szal i kapelusz i zaraz przyjdę do salonu.
Ździwienie Joanny było bardzo naturalne,.
Wczoraj wszak dopiero była na ulicy de la Paix u Didiera, prawdziwego artysty sztuki jubilerskiej i od niego samego otrzymała oświadczenie, że precyoza jej nie będą gotowe wcześniej jak za dni kilka.
Cóż to więc za pudełka, które jej przysyła?...
Pani Castella nie znalazła odpowiedzi na to pytanie.
— Na co się zda zajmować rzeczą tak małej wagi? — pomyślała... — za chwilę dowiem się przecie o co chodzi...
— Otworzyła drzwi od salonu i zobaczyła na wprost siebie człowieka blizko czterdziesto-letniego, wytwornie ubranego, z bląd włosami i faworytami, O fizyognomii angielskiej, która nic nie wyrażała.
Siedział przy małym stoliku, na którym leżało kilka pudełek aksamitnych, czerwonych i niebieskich.
W chwili, gdy pani Castella próg przestąpiła, człowiek ów zerwał się na równe nogi i skłonił do samej ziemi.
— Służąca powiadomiła mnie, że pan czekasz na mnie od dawna... — odezwała się Joanna.
Jubiler znowu się skłonił głęboko...
— Jesteś pan zapewne pracownikiem puna Didier? — ciągnęło młoda kobieta.
— Tak jest pani margrabino — odpowiedział nieznajomy — jestem jego głównym komisantem a nawet wspólnikiem trochę...
— Zdaję mi się, że nie widziałam pana tam nigdy.
— To bardzo być może pani margrabino... rzadko bywam w sklepie... bo zajmuję się doglądaniem pracowników w fabryce.
— Pan Didier oświadczył mi wczoraj, że moje klejnoty nie mogą być prędzej jak za tydzień.
— Pan Didier, dobrze panią objaśnił.. — robota jeszcze nie skończona.
— A więc cóż to za pudełko? — zapytała pani Castella, wskazując na stół.
— Zaraz będę miał honor wytłomaczyć to pani margrabinie. — Wielka jakaś dama, jakaś księżna zagraniczna, prawie zupełnie zrujnowana przez grę na giełdzie, znalazła się w konieczności sprzedania tych oto klejnotów, rzadkiej zaprawdę piękności. — Wczoraj wieczorem przyszła w tym celu do pana Didier, swojego jubilera... — — Interes doskonały, okazya wyjątkowa, pryncypał mój jednakże nie ma możności wyłożyć w tej chwili tak znacznej sumy... nie wiedząc jak prędko ją odzyska... Z tego powodu przysłał mnie do pani margrabiny. — Jeżeliby pani zechciała skorzystać ze sposobności, pan Didier chętnie odstąpi ją pani, za niewielkiem komisowem.
Joanna uśmiechnęła się znacząco.
— Poznaję, pana Didiera po tej uprzejmości, ale niechno obejrzę klejnoty...
Komisant otworzył pudełko a młoda dama stanęła olśniona i jakby skamieniała z podziwu.
Promień zachodzącego słońca padał na kamienie i wydobywał z nich błyski wspaniałe.
— O! — wykrzyknęła Joanna — cóż to za cuda prawdziwe!...
— To pewna — mruknął komisant — że to brylanty godne królowej...
Joanna wzięła w ręce naszyjnik i bransolety i doznała tej prawdziwej rozkoszy, jakiej w tych razach doznać mogą tylko kobiety.
Po nasyceniu się rozkosznym widokiem, policzyła klejnoty i westchnęła głęboko.
— Ozdoba godna królowej.. .— szepnęła — to prawda... ule wymaga także fortuny królewskiej!...
A po chwilce zaś milczenia zapytała:
— Wiele też warte są te klejnoty?
— Czy pani margrabina pragnie wiedzieć wartość ich rzeczywistą, czy też cenę, za jaką chce je odstąpić księżna?
— Najprzód wartość realną...
— Pan Didier oszacował je na ośm kroć sto tysięcy franków co najmniej.
— A księżna zaś żąda?
— Pięćset tysięcy franków.
— Strata kolosalna — wykrzyknęła Joanna.
— Tak jest pani margrabino, ale wiele ten czyni co musi. Księżna potrzebuje gotowizny, a pół miliona nie łatwo dostać na poczekaniu... Muszę dodać, że jeżeli pani margrabina zdecyduje się na kupno, pan Didier obowiązuje się ułatwić zapłatę, a nawet zastąpić tę sumę, byle posiadł wszelką pewność, że pieniądze będą mu zwrócone w ciągu trzech miesięcy najdalej.
Po chwilowym namyśle, Joanna wstrząsnęła główką i włożyła z powrotem brylanty i rubiny do pudełek które zamknęła.
— Zabierz pan to... zabierz czemprędzej... nie kuś mnie dłużej...
— Więc pani margrabina nie pragnie posiąść tych kamieni?
— Muszę sobie odmówić tej przyjemności.
— Pozwoli pani zapytać przynajmniej dla czego?
— Dla nadzwyczaj ważnej przyczyny... Pan Didier uważa mnie za daleko bogatszą niż jestem, a ja mam zaledwie sto tysięcy franków renty. Taka fortuna nie pozwala na takie wydatki...
— Pani margrabina raczy mi pozwolić na jedno jeszcze pytanie.
— Proszę...
— Jeżeli wydanie tylu pieniędzy nie stałoby pani na przeszkodzie, życzyłaby pani zatrzymać te klejnoty...
— O!... zapewne!... jestem przecie córką Ewy... wszystko co błyszczy pociąga mnie niezmiernie.
Jeżeli tak to niechajże pani margrabina raczy zamknąć te pudełka do swojej toalety, bo należą do pani.
Joanna cofnęła się zdziwiona i spojrzała na interlokutora jak na waryata...
Zrozumiał on te spojrzenie dodał bowiem zaraz uprzejmie:
— Pani margrabina sądzi żem obłąkany, ale pani myli się zupełnie...
— W takim razie, racz mi pan wytłomaczyć, co to wszystko znaczy?
— Tłomaczenie bardzo proste... — Składam pani te klejnoty, które jej się tak podobają i błagam, abyś je przyjąć raczyła...
— Czy to zniewaga czy żarty ze mnie, mój panie? — zapytała rozczerwieniona Joanna. — Nie wiem doprawdy, w jaki sposób odpowiedzieć mam na pańskie propozycye!... Jesteś pan impertynentem, na którego poskarżę się przed panem Didier.
— Pani margrabino — odpowiedział zaatakowany — muszę zwierzyć się pani.
— Mnie się zwierzyć? — powtórzyła Joanna.
— Oszukiwałem panią przed chwilą...
Pani Castella cofnęła się z obawą.
— Nie jestem wcale komisantem pana Didier — którego nie znam wcale...
— Więc któż pan jesteś? — szepnęła na pół obumarła Joanna.
— Kochana pani — odezwał się nieznajomy głosem, na który młoda kobieta zadrżała znowu — od stóp do głów przypatrz mi się pani dobrze... to mnie poznasz zapewne...
Margrabina spojrzała w twarz komisanta, która się w tej chwili zupełnie zmieniła.
Tak jak poznała głos, poznała i rysy barona de Saint-Erme.
— To pan!... — krzyknęła. — Pan?... u mnie?...
— Kochana pani, aby się dostać tutaj, musiałem przybrać nową na siebie postać... — Jestem pewny, że gdyby baron de Saint-Erme, albo Raymond, dawni znajomi pani, kazali się zaanonsować, znaleźli by drzwi przed nosem zamknięte... — A ja chciałem koniecznie zobaczyć się z panią.
Joanna padła na fotel.
— Cóż mi pan masz do powiedzenia? — zapytała głosem drżącym.
— Bardzo wiele kochana Joanno — tylko niechajże się pani nie przestrasza i nie blednie, bo najlżejsza nawet wymówka, nie dotknie jej z ust moich...
— Czy na prawdę?...
— Żądasz pani, abym zaprzysiągł na to?...
— Więc pan się nie gniewasz na mnie?
— Wcale nie!... W pierwszej chwili, gdy się przebudziłem z ciężkiego snu, w jaki z łaski pani popadłem... byłem wściekły... przyznaję... — ale zaraz się uspokoiłem, bo zastanowiłem się i przekonałem, iż gniew taki nie miałby ani trochę sensu!...
„Cóż bo zresztą miałbym do zarzucenia pani?
„Graliśmy ze sobą partyę, z której zręczniejszy musiał zawsze wyjść zwycięzcą...
„Traf chciał, że pani mnie pokonałaś...
„Cóż robić?...
„Czy można mieć pretensyę o to do pani?
„Wcale nie?...
„Mówię najszczerszą prawdę i daję pani na to rękę...”


XXII.
Orzeł i sęp.

Młoda kobieta uspokojona trochę temi niespodziewanemi słowami, dotknęła końcami arystokratycznych swoich paluszków, grubych i krótkich palców Raymonda.
Prometeusz paryzki, miał rękę dużą, prawdziwą rękę złodzieja i pomimo umiejętności przeistaczania się, na to poradzić nie był w stanie.
— Jesteśmy zatem w jak najlepszej ze sobą zgodzie? — zapytał.
— Tak — odpowiedziała Joanna — ja także nie mam ze swej strony żadnego powodu gniewać się ną pana... — tylko... trudno mi jakoś w to uwierzyć, abyś pan przyszedł po to jedynie, iżby się pojednać ze mną...
— Rzeczywiście, kochana pani, nie po to przyszedłem jedynie... — a uprzedziłem już panią nawet, że mam z nią do pomówienia...
— Słucham i to z całą uwagą — odpowiedziała margrabina.
Raymond skłonił się z uszanowaniem.
— Jeżeli pani rozporządzasz dowolnie dzisiejszym wieczorem — racz mi poświęcić chwil kilka.
— Poświęcę panu tyle czasu, ile tylko będzie potrzeba, żeby zaś nikt nam nie przeszkodził, nie każę przyjmować nikogo...
— Jesteś nieocenioną margrabino i uprzedzasz życzenia, których nie śmiałem wyrazić.
Joanna wydała rozkaz pokojówce, aby nikogo, nawet pana de Credencé nie wpuszczała i powróciła do Raymonda.
— Otóż jestem — rzekła — na rozkazy... i słucham.
— Postaram się nie nadużyć dobroci pani — odpowiedział Prometeusz paryzki — i dla tego przystąpię prosto do rzeczy... — Czy pani przypomina sobie margrabino, nasze spotkanie się, sam na sam, w domku moim przed dziesięciu dniami?
— Zapewne, że je sobie przypominam!... — odpowiedziała Joanna.
— Zatem nie zapomniała pani chyba i o mojej propozycji...
— O! pamięć mam doskonałą, baronie — odpowiedziała z uśmiechem młoda kobieta — ofiarowywałeś mi pan połowę swojego majątku i całe swoje serce...
— Pani zgadzałaś się niby na jedno i drugie — i wpakowałaś mnie w zasadzkę z dyabelską zaprawdę zręcznością.
— O! baronie, baronie — przerwała pani Castella, czyż nie obiecałeś mi, że nie będzie żadnych wymówek w naszej rozmowie?
— Wcale o nich nie myślę kochana pani — odpowiedział Raymond — wymieniam jedynie fakt i dodaję, że podstęp był tak znakomity — iż ubóstwiam panią zań doprawdy!...
— Dziękuję po tysiąc razy! — szepnęła Joanna — no, ale do czego pan prowadzisz?...
— Chcę się dowiedzieć, czyś też się pani zastanawiała...
— Nad czem? — — Nad propozycyą moją?...
Trwasz więc pan ciągle przy tym zamiarze?...
— Trwam przy nim niezłomnie droga pani...
Margrabina wstrząsnęła przecząco główką.
— Jeżeli tak baronie — to pozwól sobie powiedzieć, iż się to na nic stanowczo nie zdało...
— Dla czego?
— Dla tego, że nie...
— Przypuszczam, że nie jest to ostatnie słowo pani, i że pani cofnie go jeszcze.
— Bardzo wątpię.
— Ja zaś pomimo wszystkiego, mam nadzieję przekonać panią... — Podczas pierwszego naszego widzenia, mogła pani przypuszczać, że przechwalam się swoim majątkiem, ażeby olśnić nim panią — dzisiaj, składając u jej nóg te klejnoty przedstawiające wartość blizko miliona, daję dowód, że mówiłem najszczerszą prawdę...
— O! że pan jesteś bardzo bogatym, to zupełnie wierzę temu — odpowiedziała Joanna — ja jednak mam skromne wymagania i dwa miliony, które posiadam, wystarczą mi zupełnie. — Niczego więcej nie pragnę...
Raymond uśmiechnął się z kolei.
— Tych dwu milionów, o których pani wspominasz, nie posiadasz pani jednak jeszcze... a stare przysłowie powiada, że od czary do ust, jest często daleko dalej, niżeli nam się wydaje...
Pani Castella przerwała:
— Muszę pana uprzedzić — abyś się nie starał mnie przestraszać!... — Pański talent sam tu się zwrócił przeciwko panu. — Testamentu nikt nie jest w stanie zakwestyonować... jest on w największym porządku i notaryusz mój zapewnił mnie...
— Do wszystkiego można się przyczepić na świecie i gdybym chciał...
— To co?...
— Majątek, który pani za swój uważasz, jutro przepadłby dla pani na zawsze...
Joanna nie uważała za stosowne odpowiedzieć.
Słowa Raymonda uważała za czczą pogróżkę, nie zasługującą aby ją traktować na seryo.
— Słuchaj mnie pani.. — ciągnął Prometeusz paryzki, którego twarz pozostała chłodną, ale którego niecierpliwość zdradzało lekkie drżenie w głosie, — narażę się może na śmieszność, muszę jednak pomimo to, odsłonić pani moję duszę...
„Ja kocham panią!... kocham panią miłością dziką, szaloną!... Miłość tę chciałem przezwyciężyć... pokonać... ale ona zwiększa się owszem coraz bardziej... pochłania mnie... pali... i trwać będzie całe życie, jeżeli ją pani w nienawiść nie przemienisz. Ale bądź pani ostrożną, bo byłoby to wielkiem nieszczęściem dla pani.. Nienawiść moja straszną bywa i nieubłaganą.
„Rozporządzam ogromną siłą: a jest nią moja wola, która gdy co postanowi, pomimo walk i przeszkód, dochodzi zawsze do celu...
„Przysiągłem sobie, że pani będziesz moją i... musisz być moją!...
„Jeżeli potrzeba rozpocząć walkę, to jestem zupełnie do niej gotowy, wierzaj mi jednak kochana pani — nie doprowadzaj do tej ostateczności.
„Kocham cię i bardzo bolałbym nad tem, gdybym cię zgnieść był zmuszonym.
„Przyjmij dobrowolnie majątek, który powiększę olbrzymio i szczęście jakiem cię na pewno otoczę...
„Pochodzimy z jednej rasy oboje... krew drapieżnych ptaków krąży w naszych zarówno żyłach!...
„Pani urodziłaś się tak jak ja nie do spokojnego domowego ogniska, lecz do podstępów, do zdrady i panowania!...
„Bądź moją towarzyszką i przyjaciółką, bądź geniuszem moim domowym.
„Wspólnie możemy dokazać wielkich rzeczy!... rządzić będziemy Paryżem... wspólnie świat pokonamy!...
„Co zrobiłem mogę odrobić... potrafię postawić nieprzepartą zaporę pomiędzy panią a dwoma milionami, jakie, jak sądzisz, trzymasz już w swoich pięknych rączkach...
„Ze mną bogactwo, władza, królowanie — a bezemnie nędza... okrutna nędza... łachmany!... Proszę wybieraj pani...”


∗             ∗

Raymond umilkł — Joanna się podniosła.
Niezrównany wyraz zgrozy i dumy ukazał się na jej twarzy, opromienił aureolą blade jej czoło, okolone czarnemi sploty.
Straszny gniew pomieszany z pogardą, malował się w jej wielkich, błyszczących oczach...
Premeteusz paryzki chybił celu... gwałtowna namiętność pociągnęła go aż do groźby.
Joannę perswazyą można było pokonać, złością i groźbą nigdy!...
W gwałtownej mowie Raymonda, widziała wypowiedzenie sobie walki, jeżeli odmówi miłości bandycie, ale groźba nie robiła na niej wrażenia.
— Mój wybór zrobiony już panie baronie... — odezwała się wolno, — oboje, jak pan powiadasz, mamy krew ptaków drapieżnych w żyłach... Być to może, ale w takim razie ja jestem z gatunku orłów, a pan z gatunku, sępów!... Orzeł jest, jak pan wiesz, nieustraszonym i do posłuszeństwa zmusić go niepodobna...
„Pomiędzy mną a panem nie ma nic a nic wspólnego!... Odrzuciłam już raz pańską ofiarę!... teraz po raz drugi i ostatni odrzucam ją znowu!... Szukaj pan gdzieindziej godnej dla siebie towarzyszki!... Margrabina Castella zrzeka się honoru, jaki jej wyrządzić pragniesz...
Raymond nie spodziewał się podobnej odpowiedzi.
Zbladł jak śmierć, serce zabiło mu gwałtownie.
— Jeżeli więc tak, to wojna?...
— Niech będzie wojna!...
— Zmuszasz mnie pani abym się stał jej nieprzyjacielem...
— Tak być musi, skoro pan nie chcesz pozostać moim przyjacielem.
— Przez litość dla siebie samej, nie zmuszaj mnie pani abym cię zgubił!...
Joanna zrobiła gest pogardliwy.
— Panie baronie, — rzekła wyniośle, — znasz mnie pan zanadto dobrze, ażbyś nie wiedział, iż ja mam swoję wolę i że postanowienia moje są niezłomne... Proszę zapamiętaj to na przyszłość... Spodziewam się, że rozmowa nasza już skończona i nie chcę zabierać panu drogiego czasu, zatrzymując go tu dłużej...
Raymond miał zaciśnięte zęby i ledwie... oddychał.
Głęboka bruzda zarysowała mu się na czole, brwi się ściągnęły w podkowy.
Zrobił gwałtowne wysilenie, wysilenie prawdziwie heroiczne.
Twarz pozostała bladą ale spokojną i zdobył się nawet na uśmiech.
— Przepraszam panią margrabinę, odezwał się wstając z krzesła, — po tysiąc razy przepraszam, żem panią tak długo fatygował tą niepotrzebną rozmową. Nie pozostaje mi nic, jak tylko złożyć jej najniższe moje uszanowanie...
Mówiąc to, włożył z powrotem pudełka do małej szkatułki i zamknął ją na kluczyk.
— Z naszych trzech rozmów, — odezwał się znowu, — jedna zakończyła się burzliwie... Jakie będą następne... Bóg to jeden raczy wiedzieć...
— Następne?... — powtórzyła z prawdziwem przerażeniem Joanna, — więc to ta nie jest ostatnia jeszcze?....
Prometeusz paryzki wstrząsnął głową.
— Bardzo wątpię, — rzekł, — czy ostatnia...
— Ja pana żegnam jednakże...
— A ja odpowiadam pani, do widzenia...


XXIII.
List i lokacya.

We dwie godziny po wizycie Raymonda, posłaniec przyniósł list zaadresowany do pani Castella.
Joanna spiesznie rozerwała pieczątkę.
List zawierał kilka wierszy następujących:

„Pani margrabino!...

„Uczucie jakie pani wzbudziłaś we mnie, głęboko zakorzeniło się w serce, więc radbym też koniecznie ocalić panią.
„Po raz ostatni zatem wyciągam rękę z pomocą, wyciągam ją w chwili, w której masz pani runąć w przepaść bezdenną.
„Zastanów się pani dobrze, dopóki czas jeszcze na to.
„Pozostawiam pani ośm dni do decyzyi.
„Jeżeli pani przejrzysz na oczy — jeżeli pani zgodzisz się na najpiękniejszą egzystencyę, o jakiej marzyć może kobieta chciwa władzy i bogactw, napisz pani jedno tylko słowo: Przybywaj!
„Za dwie godziny będę u ciebie.
„Od jutra, i tak przez dni ośm, posłaniec nr. 15 — stać będzie codzień o 1-ej naprzeciw bramy hotelu Wilson.
„Oddaj mu pani sama odpowiedź, jeżeli będziesz pani miała szczęśliwe natchnienie mi odpowiedzieć...
„Podpisywać się nie uznałem za potrzebne, a jeżeli pani zapytywać będziesz posłańca, kto go wysłał, nic się od niego nie dowiesz, bo jest niemym...”
Joanna bardzo źle spała w nocy. Obawiała się i była bardziej zaniepokojoną, niżeli chciała to przyznać.
Nie myślała wcale o przyjęciu propozycyj Prometeusza paryzkiego, nie przypuszczała żadnej prawie zemsty ale nienawiść Raymonda przychodziła jej ciągle do głowy i czuła sie jakąś nieswoją.
Najdziwaczniejsze projekta przesuwały się w jej gorączkowej wyobraźni...
To decydowała się na wyznaczenie schadzki Raymondowi i uderzenia go sztyletem w serce, gdy jej się odda z całem zaufaniem, to proponowała sobie zadenuncyować go przed sprawiedliwością i z bezczelną pewnością siebie, wyprzeć się stosunków jakie ją z nim łączyły... to znów myślała o opuszczeniu Francyi i wyniesieniu się gdzie daleko, aby tam używać swoich bogactw i uniknąć szykany Raymonda...
Nad ranem zasnęła, a sen ten pokrzepił jej duszę i ciało...
Po przebudzeniu czuła się spokojną, silną prawie.
Wszelkie obawy zniknęły wśród cieniów nocy...
Skoro tylko skończyła swoję toaletę, posłała po Raula, ażeby przybył jaknajspieszniej...
Pan de Credencé nie dał czekać na siebie.
Margrabina opowiedziała mu z najmniejszemi szczegółami wszystko co wczoraj zaszło...
Pokazała list Raymonda i zapytała co hrabia o tem myśli?
Raul wzruszył ramionami i odpowiedział wzgardliwie:
— Doprawdy kochana Joanno, że ów Prometeusz paryzki, dziwnie maleje w moich oczach... Spostrzegam żem zanadto przecenił jego wartość...
Nie posiada żadnej broni przeciwko tobie, to jasne jak dzień, chce cię tylko zastraszyć pogróżkami i te nawet bardzo niezręczne...
Mojem zdaniem... Raymonda nie potrzebujesz obawiać się wcale... bo jest zupełnie bezsilnym... Niech sobie gada co chce... ty nie nie zważaj na to... nie odpowiadaj na ten list i nie turbuj się bez potrzeby... Wiesz że jestem twoim przyjacielem — posiadam trochę rozsądku i powtarzam ci: — śpij spokojnie.
Słowa Raula sprawiły najlepsze na Joannie wrażenie, zapomniała też prawie o Raymondzie.
— Właśnie wybierałem się do ciebie, kiedyś do mnie przysłała — odezwał się pan de Credencé bo miałem dla ciebie dobrą bardzo nowinę...
— Dobrą nowinę? — powtórzyła Joanna, — a mówże prędko... mój drogi!... bo jestem bardzo ciekawą.
— Zaraz, tylko odpowiedz mi pierw na jedno moje pytanie.
— Jakie?...
— Czy szukałaś wczoraj mieszkania?...
— Tak.
— I znalazłaś coś stosownego nareszcie?
— Niestety nie znalazłam! — widocznie jest bardzo trudno o lokal w Paryżu, gdy się posiada tylko sto tysięcy liwrów renty i nie chce za bardzo szastać tej sumy.
— Jeżeli tak kochana Joanno, — to ja byłem szczęśliwszym od ciebie...
— Znalazłeś? — spytała żywo margrabina.
— Tak sądzę przynajmniej.
— Gdzie?
— W części miasta najdystyngowańszej... na ulicy Chaussée d’Antin... nie idzie ci chyba tak bardzo o przedmieście Saint-German.
— Zupełnie nie!... ulica Chaussée d’Antin, podoba mi się wielce... No więc jakież to mieszkanie?
— Jest to duży pawilon; pomiędzy podwórzem a ogrodem, w głębi ogromnego i prześlicznego pałacu... Będziesz tam zupełnie jakby w swoim domu oddzielnym.
— O to najbardziej mi chodziło...
— Pawilon ten, o jakim mówię, jest to istny pałacyk w miniaturze... Parter, pierwsze piętro i mansardy... Na parterze trzy salony, z drzwiami wychodzącemi na ogród, zacieniony wspaniałemi drzewami i krzewami... Na pierwszem piętrze twój apartament, złożony z prześlicznych ośmiu czy dziewięciu pokoi, w mansardach pomieszczenia dla dwunastu osób służby, nakoniec stajnia na pięć koni i remiza na trzy powozy...
— Cudownie!... — zawołała młoda kobieta, — obawiam się tylko, czy to nie zanadto wszystko ładne...
— Dla czego?... — zapytał Raul.
— Bo komorne musi być w takim razie bardzo drogie...
— Właśnie że nie.
— Ileż żądają?..
— Dziesięć tysięcy franków.
Joanna klasnęła w rączki.
— Niepodobna!... — wykrzyknęła — toż to za bezcen prawie.
— I ja jestem tego zdania... okazya tak rzadka, iż doprawdy radzą ci nie namyślać się wcale.
— Ty hrabio jesteś Opatrznością moją doprawdy!... za tyle usług nigdy ci się wywdzięczyć nie potrafię.
— Co znowu za szaleństwo? — odrzekł hrabia ze śmiechem.
— Czy twój powóz czeka na dole? zapytała margrabina.
— Tak jest, piękna pani.
— To biorę kapelusz, zarzucam szal na ramiona i jedziemy zobaczyć Eden, któryś wynalazł.
— Jestem na rozkazy Joanno.
W godzinę po tej rozmowie, margrabina przebiegła od piwnic do strychu pawilon przy ulicy Chaussée d’Antin i tak się nim zachwyciła, że poszła zaraz do właściciela, aby podpisać kontrakt na lat dziesięć.


XXIV.
Horyzont się zaciemnia.

Rozkład wewnętrzny i ozdobne ornamentacye pawilonu wynajętego przez margrabinę Castella, nie pozostawiały nic zgoła do życzenia, wszystko tu było nowe i w jaknajlepszym guście.
— Nie było nic do zmiany, nic do odświeżenia nawet... urządzeniem tylko należało zająć się tapicerom.
— Joanna tak na nich energicznie nalegała, że w tydzień wszystko już było gotowe; poczem zaraz z nieopisaną radością wprowadziła się tutaj.
Ośm dni upłynęły jej jakby jedno mgnienie oka.
W pośród najrozmaitszych zajęć, zaledwie przypomniała sobie czasami o Prometeuszu paryzkim, o jego pogróżkach i o upływającym terminie do odpowiedzi na list naznaczonym.
Posłaniec wyczekiwał co dzień od dwunastej do pierwszej na wprost hotelu Wilson, ale pani Castella ani na myśl nie przyszło, ażeby mu dać odpowiedź jakąkolwiek.
Dziewiątego dnia rano udała się do pana Chauvelin notaryusza, w celu dowiedzenia się, kiedy stanowczo wejdzie w posiadanie majątku nieboszczyka męża.
Pan Chauvelin przyjął klientkę nadzwyczaj uprzejmie, mimo to spostrzegła ona jednakże pewne w nim zaambarasowanie, którego wyjaśnić sobie nie była w stanie.
Pan Chauvelin zauważył, że niektóre formalności opóźnią jeszcze o kilka dni interes.
— Czy przynajmniej, — odrzekła młoda kobieta, — czy przynajmniej jesteś pan pewnym, że to opóźnienie nie przeciągnie się nad parę dni tylko...
— O! najpewniejszym jestem... — odpowiedział notaryusz bez namysłu, a przynajmniej mam wszelką pod tym względem nadzieję.
— Skoro tak... — odezwała się pani Castella z przymuszonym trochę uśmiechem, — to muszę pana prosić o jednę jeszcze przysługę...
— Jestem na rozkazy pani margrabiny.
— Wydałam w tym tygodniu bardzo dużo, a nadto aby zachęcić do pośpiechu tapicerów, obiecałam zapłacić im należność od razu...
Pac Chauvelin skinął głową potakująco.
— Otóż idzie mi o to, ażeby im dotrzymać słowa...
— Nic naturalniejszego w świecie...
— Dwa razy już byłeś pan łaskaw pozwolić mi skorzystać ze swej kasy... proszę więc pozwól mi sięgnąć do niej i dziś jeszcze...
Pan Chauvelin skrzywił się nieznacznie.
Jakiej sumy potrzebuje pani margrabina?... — zapytał.
— Dwudziestu pięciu tysięcy franków.
— Będę pani służył, — odpowiedział po chwilowem zawahaniu się notaryusz.
Joanna podpisała rewers, zabrała pieniądze i powróciła do domu, ale jakaś niespokojna.
— Widocznie zaszło coś takiego, — mówiła sobie przez drogę, — czego pan Chauvelin nie chciał mi powiedzieć otwarcie.
„To nowe opóźnienie wydaje mi się niezrozumiałem. Jeżeli jestem jedyną sukcesorką, to zkądże jakieś znowu trudności. Gubię się istotnie w domysłach...
„Zresztą i to widziałam dobrze, że zawahał się, zanim mi wyliczył sumę, kompletującą sto tysięcy franków dopiero... A cóż to znaczy te sto tysięcy franków, wobec dwóch milionów, jakie powierzyłam mu do windykacyi i jakich nikt w świecie zaprzeczyć mi nie może.
„To dziwne!... bardzo dziwne!... a bodajby nie nieszczęście tylko jakie!... O! niepewność to najokropniejsza pod słońcem męczarnia!...“


∗             ∗

Niepewność Joanny nie trwała długo.
Nazajutrz rano, gdy hrabia de Credencé przybył na śniadanie, zastał panią Castella bladą i zmienioną do niepoznania.
— Wielki Boże!... — wykrzyknął, co ci się stało margrabino?...
— Co mi się stało?... — odpowiedziała młoda kobieta ponuro, — a dowiesz się o tem zaraz, gdy przeczytasz tylko ten papier...
Mówiąc to podała Raulowi list z datą wczorajszą, list jaki jej z hotelu Wilson odesłano na ulicę Chaussée d’Antin.
Raul przebiegł go oczami i stał się tak bladym prawie jak Joanna.
List był krótki, a zawierał te tylko kilka wyrazów.

Ministeryum sprawiedliwości
Biuro Prokuratora Królewskiego

„Prokurator królewski ma honor upraszać panią margrabinę Castella, o przybycie w dniu jutrzejszym o godzinie pierwszej z południa, do biura jego w Pałacu Sprawiedliwości, dla złożenia pewnych objaśnień w sprawie ważnej, interesów majątkowych wzywanej dotyczącej.”
Raul spojrzał na datę.
— Odezwa wczoraj pisana — rzekł — zatem „jutro” znaczy dzisiaj... — godzina jest jedenasta, za dwie godziny musisz stawić się koniecznie.
Dreszcz przebiegł po ciele Joanny.
— Prokurator królewski!... — Boże wielki!... co on może chcieć odemnie?...
Pan de Credencé spuścił głowę i nic nie odpowiedział.
— Nakazuje mi stawić się w swojem biurze, czegóż on chce odemnie, cóż to za sprawa ważna o której wspomina?
— Nie wiem... nic a nic nie wiem!...
— Raulu ja się boję... ja drżę doprawdy cała!... ale i ty się obawiasz nieprawda?...
— Prokurator królewski zawsze mnie przeraża... przyznaję to — odpowiedział hrabia, wysilając się pa uśmiech. — Na samo wspomnienie tej figury, już mi się robi nie dobrze...
— Czy mogę nie pójść?
— Nie... stanowczo nie możesz tego uczynić...
— Gdybym się nie stawiła na wezwanie, to co by mi za to było?...
— Zaproszenie zaraz by się w nakaz zmieniło, to jest, że gdybyś nie stawiła się dobrowolnie, rozkazano by sprowadzić cię przez policyę.
— Aresztowali by mnie?... — mnie?... mnie?... margrabinę Castella!...
— Bez najmniejszego namysłu...
— Skoro tak — krzyknęła młoda kobieta — to uciekam... — uciekam natychmiast!... — Ja chcę i muszę być wolną za jaką bądź cenę...
— Zmiłuj się Joanno, uspokój się! — odpowiedział odzyskawszy krew zimną Raul. — Nie trzeba przesadzać położenia, które jest z pewnością mniej groźne, niż przypuszczamy w pierwszej chwili. — Nic nam nie wskazuje grożącego niebezpieczeństwa.
— Jednakże to wezwanie?...
— To wezwanie; zredagowane w formie tak wyjątkowo grzecznej, wzmiankuje tylko, że prokurator chce się z tobą widzieć, aby cię poprosić o pewne objaśnienia tylko...
— Objaśnienia?... — ale jakie?...
— Przypuszczam, że testamentu dotycze...
— Czyżby Raymond, chcąc się zemścić, oskarżył mnie, żem przedstawiła testament fałszywy?...
— Obawiam się, że ten nędznik popełnił taką nikczemność, zanadto mu czyniłem honoru, utrzymując, iż nie jest do tego zdolnym...
— W takim więc razie, jestem zgubioną!... — i to zgubioną bez ratunku! — odezwała się margrabina, załamując ręce.
— Zgubioną?.. co też ty mówisz Joanno?... wcale nie jesteś zgubioną...
— Jakże zdołam zrzucić z siebie oskarżenie?...
— Samo przez się upadnie, bądź tego zupełnie pewną, jeżeli potrafisz zachować się spokojnie i z godnością. Denuncyacya nie jest napewno podpisaną, bo jak rozumiesz dobrze, Raymond nie zechce oddać się sprawiedliwości, dla tego, aby zgubił ciebie...
— Rozumiem to — odrzekła pani Castella — jeżeli jednak mnie zadenuncyował, to w takim razie i ciebie...
— To nie ulega wątpliwości...
— A ty się nie narażasz?...
— Przeciwnie, więcej od ciebie, ale zaraz dzisiaj zabezpieczę się i ukryję, aż do rozwiązania sprawy.
— Naucz mnie, jak się mam zachować, bo doprawdy list ten odebrał mi przytomność i nie mogę myśli zebrać!
— Sposób zachowania się twojego, jest zupełnie prosty. Nie wiesz nic czego żądają od ciebie... nie rozumiesz o co cię oskarżają — odpowiadasz na pytania prokuratora z uprzejmą godnością — z godnością wielkiej damy, czującej zimną pogardę dla nieznanych oskarżycieli, do których nie przypuszczasz, aby przywiązywano wiarę.
Joanna zrozumiała swoję rolę, czuła, że ją odegra z prawdziwą sztuką komedyantki i już przewidywała zwycięztwo,
Joanna zjadła pospiesznie śniadanie — ubrała się bardzo skromnie ale nadzwyczaj gustownie — i o w pół do pierwszej pojechała do pałacu sprawiedliwości.


XXV.
Prokurator królewski.

Dla każdego, kto nie posiada zupełnie czystego sumienia, pałac sprawiedliwości, jest miejscem okropnem — miejscem wzbudzającem obawy bardzo dotkliwe.
Joanna drżała w chwili, gdy weszła do obszernej nawy, noszącej także okrutną nazwę „Sali straconych kroków.”
Serce o mało nie wyskoczyło jej z piersi, szamotało się niby ptak, pragnąc z zamkniętej klatki, wydobyć się ab wolność, głosem też zmienionym i drżącym, zapytywała o drogę młodych adwokatów, udrapowanych w swoje czarne togi.
Demostenesowie przyszłości, na widok młodej i pięknej damy, nie mogli wyjść z podziwiania.
Nakoniec margrabina dotarła do przedpokoju gabinetu prokuratora.
Służbowy woźny zapytał jej o nazwisko i poprosił, aby poczekała.
Pani Castella usiadła, albo raczej, upadła w wielki fotel dębowy, obity zieloną skórą.
Siedziała już kilka minut, gdy w tem drzwi przedpokoju znowu się otworzyły i ukazał się w nich notaryusz pan Chauvelin.
Joanna znajdowała się w tem położeniu umysłu, w którem widok twarzy znajomej sprawia ulgę niewymowną.
Zdawało się jej, że jest już ocaloną, że obecność notaryusza, jest wyborną dla niej wróżbą, że znajdzie w nim sprzymierzeńca i obrońcę.
Wstała też i podeszła naprzeciw wchodzącego.
Pan Chauvelin nie zdawał się wcale ździwiony, że zastaje tu panią Castella — i skłonił się jej nadzwyczaj grzecznie.
— A to co?... — łaskawy panie, czy i pan tutaj?... — szepnęła margrabina.
— Tak pani i zapewne w tej samej sprawie co i pani...
— W tej samej sprawie?... — powtórzyła Joanna — więc pan znasz powód dla którego wezwał mnie tutaj pan prokurator królewski?...
— Nie znam go dokładnie, domyślam się jednak o co idzie.
— W takim razie, jesteś pan szczęśliwszym odemnie — ja bowiem nie mogę się domyślić niczego... Gubię się owszem w przypuszczeniach i zapytuję się nawet, czym nie popełniła jakiej zbrodni czasami... Przyjdź mi pan z pomocą, panie Chauvelin... i objaśnij na miłość Boską, czego żądają odemnie?...
Notaryusz poruszył się ździwiony.
— Jakto pani margrabino — zapytał z powątpiewaniem — czy pani się istotnie nie domyślasz niczego?...
— Nie potrzebuję chyba zapewniać pana nawet.
— W takim razie, powiem to tylko, że chodzi o testament nieboszczyka margrabiego Castella...
— O testament mojego męża?... — wykrzyknęła Joanna.
— Tak pani margrabino.
— Wszakże pan sam mi powiedział, że jest w najzupełniejszym porządku,...
— Wydawało mi się, że tak jest przyznaję, ale...
Notaryusz nie miał czasu dokończyć, bo w tej chwili woźny wezwał panią, Castella i pana Chauvelin przed prokuratora.
Młoda kobieta zbladła, poczuła, że jej krew uderza do głowy, że serce bić przestaje, a w oczach robi się ciemno.
Zaledwie mogła się utrzymać na nogach.
Czuła jednak, że nie może tracić na minie i pomimo osłabienia, krokiem pewnym weszła do gabinetu.
Notaryusz wszedł zaraz za nią.
Prokurator królewski, człowiek czterdziesto ośmio letni, był wysokim, szczupłym i bardzo dystyngowanym w obejściu i mowie mężczyzną.
Twarz miał matowo-białą, wygoloną starannie, a włosy przyprószone siwizną wskutek raczej pracy po nocach a niżeli z wieku, nadawały mu wygląd tych prawników dawnych, których portrety dzisiaj jeszcze obudzają sympatyę i nakazują uszanowanie.
Ciemne niebieskie oczy spoglądały łagodnie ale stanowczo — i zdawały się czytać w głębi sumienia i serca.
Skłonił się Joannie i panu Chauvelin, a wskazując fotel pani Castella, odezwał się uprzejmie:
— Proszę — niech pani margrabina raczy spocząć. Joanna usiadła.
Prokurator usiadł także i przejrzawszy pospiesznie leżące przed nim papiery, odezwał się poważnie:
— Przykro mi bardzo, że muszę pani margrabinie zakomunikować smutną bardzo wiadomość...
Młoda kobieta instynktownie zadrżała, ale z wielkiem wysileniem odpowiedziała na pozór spokojnie:
— Jakakolwiek to wiadomość, czekam na nię z odwagą i rezygnacyą.
— Zawiadomiłem panią margrabinę, że mam ją prosić o pewne objaśnienia... — pozwoli więc pani, że jej zadam niektóre pytania...
Joanna skłoniła się z dystynkcyą.
— Jestem na pańskie rozkazy... — szepnęła.
— Muszę dotknąć sprawy bardzo a bardzo drażliwej — zaczął, znowu prokurator — ale nie mogę niestety postąpić inaczej... — Czy związek pani z margrabią Cestella był szczęśliwym?
— Najszczęśliwszym łaskawy panie — odpowiedziała Joanna, spuszczając oczy i gorącym oblewając się rumieńcem. — Pan Castella kochał mnie bardzo, a ja miałam dla niego szacunek i miłość, jakie każda uczciwa kobieta winna mężczyżnie, którego nosi nazwisko... Nigdy też żadna chmurka nie zasępiła nam pożycia...
— Nigdy?... aż do ostatniej chwili pana Gastona Castella?...
— Tak jest, nigdy i aż do ostatniej chwili...
— Doniesiono mi, że pan Castella zginął nieszczęśliwie w pojedynku w samym kwiecie wieku i to w chwili, kiedy się doń uśmiechała przyszłość jak najświetniejsza.
— Tak!.... niestety!... — szepnęła Joanna, przykładając chusteczkę do oczu, z których łzy nie, płynęły wcale.
— Czy pani zna przyczynę tego nieszczęsnego pojedynku?... —
— Przyczyną była różnica poglądów w pewnej kwestyi politycznej w kursalu Aix la Chapelle... — Margrabia Castella był z rodu wenecyaninem, synem zapalonego patryoty, skazanego na śmierć przez rządy austryackie... — Kilka nierozważnych słów, wypowiedzianych przez francuza z przyczyny ostatnich wypadków włoskich, obraziły go dotkliwie i stały się powodem nieszczęścia...


XXVI.
Rozczarowanie.

Po chwilowem milczeniu, prokurator odezwał się znowu:
— Czy margrabia Castella, posiadał duży majątek?
— Około dwóch milionów...
— A pani majątek osobisty, wyrównywał majątkowi męża?
— O! wcale nie!... — Mój posag wynosił skromną sumę, zaledwie dwa kroć sto tysięcy franków...
— Czy margrabia Castella posiadał blizkich krewnych?...
— Nie znałam żadnych ani blizkich ani dalszych...
— Jedynem zapewne pragnieniem kochającego małżonka było, żeby cały jego majątek przeszedł po jego śmierci na jego ukochaną żonę.
— Taką była istotnie wola mojego męża... — odpowiedziała Joanna.
Prokurator królewski rozwinął jeden z leżących przed nim papierów i rzekł:
— Potwierdzenie tego znajduję w testamencie, jaki pani powierzyła panu Chauvelin. W dokumencie tym, noszącym datę pierwszego lipca, jest pani wskazaną jako jedyna spadkobierczyni ś. p. Gastona Castella...
Młoda kobieta słuchała wszystkiego z jak największem zdziwieniem.
Prokurator nie zdawał się wątpić ani na chwilę o autentyczności zapisu, pochodzącego z fabryki Prometeusza paryzkiego...
— Czegóż on więc chce odemnie?... myślała Joanna. — Po co mnie wołał tutaj i cóż za tajemniczy cel miały jego badania?...
— Kiedy miał miejsce pojedynek pana Castella?... — zapytał znowu prokurator.
— Mąż mój zginął czwartego lipca, odpowiedziała Joanna.
— Niechaj pani margrabina namyśli się dobrze, zanim mi odpowie, niechaj raczy mnie objaśnić, czy pomiędzy l-ym a 4-tym lipca, nie zaszło w pożyciu państwa nic takiego, coby wpłynęło na zmianę dobrych zamiarów męża względem pani?...
Słowa te gwałtownie wstrząsnęły młodą kobietą.
Odgadła, że pytanie prokuratora ukrywało jakieś groźne niebezpieczeństwo, ale się go jeszcze nie domyślała.
— Nic a nic zgoła... — rzekła po małej chwili, — a przynajmniej nic takiego nie przychodzi mi na pamięć. Życie nasze płynęło cicho i spokojnie. Byliśmy szczęśliwi, najzupełniej szczęśliwi...
— Więc w wigilię śmierci, pan Castella nie doznał jakiej strasznej boleści, jakiej nieprzewidzianej katastrofy?...
— Boleści!... katastrofy!... — powtórzyła Joanna. — Nie, panie, stanowczo nie!...
— Czy pewną pani tego jesteś? — zapytał znowu prokurator.
— Ależ najpewniejszą panie... — odparła z mocą Joanna.
— Czy mogłabyś pani złożyć na to przysięgę?...
— Bez wahania...
— Może to nie dobrem być dla pani...
— Czy wolno zapytać pana prokuratora dla czego?...
Prokurator nic nie odpowiedział, spuścił tylko w dół oczy, wsparł czoło na ręku i zamyślił się głęboko.
Po paru dopiero minutach, które się dla Joanny wiekiem całym wydały, podniósł głowę i znowu rozpoczął badanie.
— Bądź pani łaskawą powiedzieć mi nazwisko przeciwnika pana Castella?...
— Hrabia Raul de Credencé... — szepnęła Joanna.
— Francuz?...
— Tak panie.
— Czy margrabia Castella i hrabia de Credencé, widzieli się po raz pierwszy w ów wieczór, w który się wyzwali?...
— Nie panie.
— Znali się zatem dawniej?...
— Tak.
— Od jakiego czasu?...
— Od kilku miesięcy. i
— Czy hrabia de Credencé przyjmowanym był w domu państwa?...-
— Tak panie.
— Czy bywał dosyć często i czy przyjmowaliście go państwo jako przyjaciela?...
— Bywał u nas dosyć często...
— I mąż pani nigdy przedtem nie miał z nim żadnych dyskusyj politycznych?...
— Nigdy... Pan de Credencé nie znał zupełnie przekonań mojego męża, i ta nieświadomość stała się powodem nieszczęścia, jestem bowiem zupełnie pewną, iż za nic w świecie nie chciałby był obrazić Gastona.
— A pani osobiście, jakże pani przyjmowała pana de Credencé?...
— Ależ panie, ja przyjmowałam hrabiego z uprzejmością, z jaką każda wyższego świata kobieta i każda gospodyni domu, powinna przyjmować gościa...
— Czy nie było można zarzucić tym przyjęciom za dużej trochę uprzejmości?...
Joanna zaczerwieniła się — odpowiedziała jednakże spokojnie:
— Nie wiem czy zrozumiałam dobrze pańskie zapytanie, ale nie jestem zdolną do zapominania moich świętych obowiązków...
— Niech pani nie uważa słów moich za oskarżenie... — odrzekł prokurator uprzejmie, — pytanie, które zadałem pani, ma tylko na celu dowiedzenie się, czy częste wizyty pana Credencé i zanadto uprzejme przyjmowanie go przez panią, nie dało powodu panu Castella do podejrzeń i zazdrości...
— Każda zazdrość musi być oparta na podejrzeniu, — odpowiedziała młoda kobieta, — a mąż mój nie podejrzewał mnie nigdy, bo był zanadto pewnym, iż zasługuję w zupełności na jego zaufanie i szacunek.
— Jakaż broń wybraną była do pojedynku?...
— Pistolety.
— Nie wydał się pani niewymownym okrucieństwem fakt, że pan de Credencé nie oszczędził człowieka, którego wczoraj jeszcze nazywał swoim przyjacielem, i którego zabił dla tak błahej przyczyny?...
— Mąż mój wyrządził panu de Credencé taką zniewagę, że tylko we krwi zmyć ją można było... — odpowiedziała Joanna. — Może zresztą traf tylko tak sprawił...
— Może... — mruknął prokurator królewski. — Nie wie pani, czy po tem fatalnem zdarzeniu, pan da Credencé powrócił do Francyi?...
Joanna zawahała się chwilę.
Zrazu chciała powiedzieć że nie wie, ale zastanowiła się, że może urzędnik więcej wiedział, niżeli chciał okazać — a w tym ostatnim przypadku, kłamstwo skompromitowałoby ją okrutnie.
— Tak panie, pan de Credencé powrócił istotnie do Francyi, — odpowiedziała — i jest obecnie w Paryżu.
— Czy widuje się z panią?...
— Raz jeden przedstawił mi się pod pozorem ważnego zwierzenia i raz jeden przyjęłam go.
Prokurator nic nie odpowiedział, ale zmarszczył brwi — a twarz jego przybrała wyraz widocznej pogardy.
— Wiem już wszystko o co mi chodziło, — rzekł, — teraz więc muszę przystąpić do rzeczy głównej... Niech się pani dobrze zastanowi, pani margrabino, i niech pani dobrze zapyta wpierw swojego sumienia, zanim mi pani odpowie, — czy nie zaszło nic takiego w ostatnich czasach, coby źle usposobiło ś. p. Gastona Castella względem pani?
— Nie było żadnej zgoła ku temu przyczyny, nie było stanowczo nic takiego w ostatnich czasach, coby wpłynąć mogło na zmianę postanowień mojego męża.
— Otóż właśnie że się pani myli, margrabino...
Młoda kobieta zbladła jak chusta.
— Jakto?... — zwołała, — czyżby pan Castella zmienić miał swoję wolę?
— Tak pani, i to jest owa smutna wiadomość, o jakiej miałem obowiązek oznajmić pani.
— Ależ to niepodobna... to niepodobna!... — odezwała się pani Castella.
— A jednak jest to prawda, proszę pani, prawda najistotniejsza.
— Istnieje więc drugi testament?
— Z datą 3-go lipca, podpisany zapewne na parę godzin przed fatalnem spotkaniem z panem Credencé... Akt ten późniejszy o trzy dni od tego, jaki pani przedstawiła panu Chauvelin, niweczy w zupełności ten ostatni...
— To jest, — odezwała się Joanna głosem ponurym, — pozbawia mnie połowy majątku po moim mężu!...
— Pozbawia panią całego tego majątku, bo nie ma w nim żadnej zgoła wzmianki o pani!...
— W takim razie, — wykrzyknęła Joanna, nie uznaję tego testamentu, a raczej uznaję go za bezwarunkowo fałszywy...
— Masz pani najzupełniejsze ku a prawo, ale kogo pani oskarżasz o to?...
— Istotę ludzką, kimkolwiek ona jest, istotę, której ten jakiś testament drugi, korzyść przynosi.
— Podobnego oskarżenia nie przyjmie żaden trybunał.
— Dla czego?...
— Dla tego, że margrabia Castella, całą swoję pozostałość przeznaczył na różne cele dobroczynne!...
Od dawna już Joanna w całem tem położeniu, poznała mszczącą się rękę Raymonda, ale teraz dopiero odgadła, iż Prometeusz paryzki zrobił użytek z prawdziwego testamentu margrabiego Castella.
— Panie prokuratorze — rzekła — czy mogę zobaczyć ów wydziedziczający mnie dokument?...
— Dla czegóżby nie!... nie mam prawa odmawiać pani tego.
Mówiąc to prokurator podał Joannie papier, który znała aż nadto dobrze.
Jedno spojrzenie przekonało ją, o wszystkiem dokładnie.
— Stracona wszelka nadzieja... pomyślała Joanna jestem zrujnowaną i bez sposobu do życia, ale uniknęłam przynajmniej posądzenia o fałszerstwo, które mogło w dodatku pozbawić mnie jeszcze wolności!...
— Panie prokuratorze — zaczęła znowu pani Castella — wybacz mi pan moje pomięszanie i zmartwienie, których nie mogę ukrywać przed panem... ale czyż mogę bez głębokiego wzruszenia, widzieć się pozbawioną niesłusznie majątku, jaki sprawiedliwie za swój uważałam?... — Czyż mogę obojętnie przyjąć wiadomość, iż pozbawioną jestem wszystkiego, iż czeka mnie nędza najokropniejsza?...
— Przyznaję, żeś pani godną jest politowania — odpowiedział urzędnik królewski, z ironicznem trochę współczuciem pozwolę sobie przecież zauważyć, iż pozostaje pani pewna mała pociecha, pociecha z jakiej niejedna wdowa, byłaby zadowoloną zupełnie.
— Jakaż to ta pociecha?
— Dwa kroć sto tysięcy franków, czyli dziesięć tysięcy franków rocznej renty! — To nie nędza proszę pani, to dobrobyt zupełny...
— Ach! panie — wykrzyknęła — Joanna — zapytaj pan pana Chauvelin... ile mi z tych dwa kroć sto tysięcy zostało.
Prokurator spojrzał ździwiony.
— Cóż się stało z temi pieniędzmi? — zapytał.
— Uważałam się za posiadaczkę stu tysięcy liwrów renty, — urządziłam się więc stosownie do tego majątku. Posiadam kosztowne meble, konie i powozy, ale nie posiadam pieniędzy!... — O! niech przeklęty będzie ten, co mnie obdarł z mienia i co mnie naraził na rozpacz i nędzę!... — niech przeklętą będzie pamięć jego i jego nazwisko!....
Joanna załamała ręce, a jej twarz prześliczna, wydała się teraz szkaradną prawie, tak ją wściekłość i nienawiść wykrzywiły.
Szlachetne oblicze prokuratora przybrało wyraz groźny.
— Milcz pani! — krzyknął rozkazująco. — Ten, którego oskarżasz i przeklinasz, miał prawo tak postąpić... — Wydziedziczając panią, nie mścił się ale karał!...


XXVII.
List z Aix-la-Chapelle.

Przez kilka sekund Joanna stała milcząca.
Jakby piorunem surowemi słowami prokuratora rażona, czuła wzrok jego ciążący groźnie nad sobą.
Ale znajdowała się w tej chwili w takiem usposobieniu umysłowem, że zapanować nad sobą nie była w stanie...
— Myślałam, że się znajduję w świątyni sprawiedliwości! — zawołała, spoglądając dzikim wzrokiem w oczy prokuratora — widzę, żem się grubo myliła. Zamiast podać rękę kobiecie, którą krzywdzą i obdzierają, pan mnie znieważasz wątpliwemi podejrzeniami, depczesz nogami moją rozpacz!.. — O! tego to już nadto, trochę to może oburzyć nakoniec!... — Mąż mój powiadasz pan miał słuszność — miał prawo mnie ukarać!... — niechajże i tak będzie — ale cóżem takiego zrobiła? Chcę wiedzieć o co mnie oskarżają i kto jest oskarżycielem?
Powiedziała to i umilkła.
Prokurator królewski, wziął z biurka list i podał go margrabinie.
— Przeczytaj to pani — rzekł.
Joanna wzięła list i najpierw spojrzała na adres:
„Panu Prokuratorowi królewskiemu departamentu Sekwany, w pałacu Sprawiedliwości.”
Nie było koperty.
Margrabina chciwie rozwinęła papier i spojrzała na podpis.
Żadne atoli nazwisko nie było pomieszczone u dołu.
— Anonim!... — krzyknęła pogardliwie — O! panie!... dziwną pan bronią się posługujesz!...
— Czytaj pani — odpowiedział prokurator — odpowiesz później, jeżeli będziesz miała co do odpowiedzenia...
List był dosyć długi.
Joanna przeczytała go od początku do końca, a oto co zawierał:

„Aix-la-Chepella.”

„Panie Prokuratorze królewski!
„Udaję się do pana, dla zapobieżenia krzyczącej niesprawiedliwości...
„Nie wiem już w jakiej tragedyi klasycznej, znajduje się wiersz, który mówi:

„Nie można odziedziczać po tych, których się zamordowało!...

„Pewna otoż młoda francuzka, margrabina Castella — po moralnem zamordowaniu swego męża, jest bowiem jedyną przyczyną jego śmierci — zabiera się obecnie do zagarnięcia całego po nim majątku.
„Nie można, aby ta zła kobieta, doszła do dziedzictwa krwią zbryzganego.
„Nie mam wcale zamiaru formowanie, aktu oskarżenia, ale podaję fakta w całej ich prostocie, beż żadnych a żadnych komentarzy.
„Margrabia Castella, miał bardzo poufałego przyjaciela, pewnego francuza, bardzo eleganckiego i bardzo dobrze wychowanego, niejakiego Raula de Credencé, hrabiego.
„Był pan hrabia przyjacielem męża i zarazem kochankiem jego żony...
„Wszyscy wiedzieli o tym związku w Aix-la-Chapelle oprócz pana Castella, który obyczajem mężów miał oczy po to, ażeby nic nie widział...
„Ślepota tego rodzaju, ma jednak zawsze koniec, zwłaszcza, gdy winni postępują niezręcznie, gdy się złapać pozwolą na gorącym uczynku za dużej trochę poufałości...
„Taki fatalny wypadek przytrafił się właśnie hrabiemu i pani margrabinie w dniu 3-cim zeszłego miesiąca.
„Margrabia Castella uderzył w twarz p. de Credancé; obaj panowie strzelali się nazajutrz i to bez świadków...
„Ale to im się zdawało tylko... mieli niewidzialnego świadka w mojej osobie.
„Margrabia Castella, został zabity na miejscu..
„Hrabia pochylił się nad trupem, przeszukał kieszenie jego ubrania, wyjął dużą kopertę zapieczętowaną czarną pieczęcią i uciekł pospiesznie, bo żandarmi posłyszawszy strzały nadbiegali w tym kierunku.
„Każdy wie o tem, że pojedynek bez świadków, ściąga groźne skutki na tego, kto pozostaje przy życiu...
„Postępowałem za hrabią z daleka i spostrzegłem, że w czasie ucieczki, upuścił kopertę, jaką zrabował był z trupa.
„Podniosłem tę kopertę i znalazłem te tylko na niej słowa:

„To jest mój testament.”

„Złamałem pieczęć i zacząłem czytać papier, gdy spostrzegłem, że hrabia wraca z miną bardzo zafrasowaną.
„Spoglądał po ziemi i z największą obawą poszukiwał zguby.
„Ukryłem się w krzakach.
„Pan Credencé przeszedł tuż około mnie, przeklinając na czem świat stoi, a byłby tak zapewne podszedł aż do trupa, gdyby kaski żandarmów, nie błyskały w słońcu.
„Wyrzekł się więc cennej koperty i z wielką szybkością, zaczął uchodzić w stronę miasta.
„Mnie się nie spieszyło, pozostałem więc w krzakach i przeczytałem testament.
„Datowanym był dnia poprzedniego i wydziedziczał w zupełności panią Castella.
„Dowiedziałem się wieczorem, iż hrabia powrócił do hotelu, w którym mieszkał i kazał zaraz przewieźć swoje rzeczy na kolej.
„W kilka godzin był już we Francyi.
„Następnego tygodnia udała się tam i margrabina.
„Powiem otwarcie panu prokuratorowi, że nie wiedziałem co począć z dokumentem, jaki mi wpadł w ręce.
„Jestem człowiekiem... w sercu mojem młoda i tak nadzwyczaj piękna pani Castella wzbudzała wielkie współczucie.
„— Może — myślałem sobie — może ta śliczna wdówka opłakuje swojego męża i przeklina kochanka?... Po co mam dopomagać do zemsty nieboszczykowi? — Pozostawmy to wszystko do czasu...
„Ale zawsze ciekawy byłem naturalnie, co się dalej stało.
„Mam przyjaciół w Paryżu.
„Napisałem do nich i nie czekałem na odpowiedź za długo.
„Opisali mi wszystkie szczegóły tak dokładnie, jak gdyby policyę mieli na swoje rozkazy.
„Dowiedziałem się, że pani Castella nie tylko nie zerwała z mordercą męża, ale owszem żyje z nim w najlepszej zgodzie i poufałości.
„Hrabia de Credencé przygotował dla margrabiny tymczasowe mieszkanie, w umeblowanym domu przy ulicy Madelaine, zwanym hotelem Wilson.
„Hrabia zajął się następnie zainstalowaniem swojej kochanki, we wspaniałym lokalu przy ulicy Chaussée d’Antin.
„Przez ten czas, kiedy pan Credencé zajmował się urządzaniem rezydencyi, pani Castella uzbrojona w inny testament, którego nie wiem daty, robiła starania, ażeby wejść w posiadanie majątku margrabiego i właśnie ma niebawem doprowadzić do skutku swoje zabiegi.
„Myśl, że bezwstydnica, zaślubi zapewne hrabiego Credencé i wzbogaci tym sposobem zabójcę, oburzyła mnie do najwyższego stopnia.
„Postanowiłem nie pozwolić na to i udaję się do pana.
„Posyłam panu prokuratorowi testament margrabiego Castella, testament jedynie prawdziwy i niweczący wszelkie inne.
„Pan wiesz lepiej odemnie, co ci czynić wypada — nie potrzebują mówić panu o tem.
„Może ździwisz się pan dla czego nie podpisałem tego listu?...
„Przyczyna bardzo prosta.
„Chcę przeszkodzić spełnieniu się wielkiej niesprawiedliwości, ale nie chcę narażać ani swojego życia ani swojego spokoju.
„Hrabia de Credencé i margrabina Castella, są ludźmi nie cofającemi się przed niczem zgoła i mściliby się na pewno na tym, który zniweczył ich podłe zamiary...
„Brak nazwiska na podpisie jest dla mnie najlepszą ochroną... Nie można się mścić na nieznanym winowajcy.
„Dla tego tylko panie prokuratorze pragnę pozostać nieznanym dla wszystkich — i dla pana także.
„List ten chociaż nie podpisany, zasługuje jednak na wiarę... Zbierz pan wiadomości, poszukaj dowodów na to co piszę — a przekonasz się, że moje oskarżenie ma pewne podstawy....
„Nakoniec — zapytaj pan samej pani Castella... sądzę że nie będzie mogła zaprzeczyć prawdzie”.


∗             ∗

Skoro Joanna skończyła czytanie, list wypadł jej z ręki, notaryusz więc (podniósł go i oddał prokuratorowi.
— No cóż?.. proszą pani... Cóż pani odpowiesz na to co przeczytała?...
— Nic... — mruknęła ponuro Joanna.
— Przygnębienie pani dostatecznie odpowiada za panią... pani milczenie jest wymowne i wystarcza za dowód...
Margrabina podniosła głowę.
— Mylisz się pan!... — odpowiedziała z wzrastającą bezczelnością, — ja nic nie przyznaję i przypisujesz pan mojemu milczeniu zupełnie fałszywe znaczenie!... Po co bo bronić się mam przeciw nieznanemu oskarżeniu?... A zresztą, jakżebym mogła się obronić?... Oddawna wiem a pan wiesz to jeszcze lepiej odemnie, iż niewinności dowieść niepodobna... Wyrok pański zapadł już przeciwko mnie oddawna...
— Pani margrabino, — zauważył spokojnie prokurator, — współczuję bardzo pani boleści, ale ta boleść za daleko panią unosi!... Ja reprezentuję tutaj sprawiedliwość i prawo, pozwól pani zatem przypomnieć to sobie, bo nie chcę i nie mogę znosić żadnych podobnych napaści...
— Nie powiem już ani słowa, — odrzekła Joanna, — i przyjmuję bez skargi, bez szemrania moję ruinę, którą pan za zasłużoną uważasz. Po chwilowem zaś milczeniu dodała:
— Czy wolno mi się już oddalić?...
— Nie mam już o nic zapytać pani, jesteś pani zupełnie zatem wolną.
Joanna powstała... Skłoniła się lekko prokuratorowi, kiwnęła protekcyonalnie głową notaryuszowi, opuściła gabinet, przeszła salę i podążyła do wozu, który na nią czekał na placu Dauphine.
Po odejściu młodej kobiety, prokurator i notaryusz spojrzeli na siebie.
— Panie Chauvelin, — odezwał się prokurator, — masz klientkę bardzo niebezpieczną... bądź pan bardzo zatem ostrożnym!... Ta kobieta zdolną jest na wszystko.. Czytałem w jej spojrzeniu rzeczy straszne!... Prawo jest bezbronne przeciwko niej, ale mam okropne przekonanie...
— Jakie panie prokuratorze?... — zapytał notaryusz.
— Jestem pewny, że jej męża zabił z jej wiedzą ów jej kochanek.
— O!... — wykrzyknął przerażony pan Chauvelin, — czyż to może być doprawdy?...
— Tak było!... z największą pewnością...
— Taka piękna.. — ciągnął notaryusz — i zdolna do tak straszliwej zbrodni?... w głowie mi się to nie może pomieścić!...
Prokurator uśmiechnął się.
— Czyżbyś pan był aż tak mało doświadczonym, tobyś sądził o duszy z twarzy?... Syreny także były piękne a były bez litości... pamiętaj pan sobie o tem!...
— To prawda... — odrzekł Chauvelin, — ma pan prokurator racyę margrabina Castella może także być syreną...
— Zresztą, — ciągnął prokurator, nie ostatni to raz spotykam się z tą kobietą... spotkamy się jeszcze kiedyś ze sobą.
— Z powodu tego samego testamentu? — zapytał żywo notaryusz,
— Z powodu przestępstwa, którego nie znam jeszcze i które może nie jest jeszcze popełnione w tej chwili, ale które spełni się prędzej czy później i odda ową dumną damę w ręce sprawiedliwości.


XXVIII.
Rozpacz.

Podczas gdy powóz odwożący Joannę z pałacu sprawiedliwości toczył się na ulicę Chaussée d’Antin, pozostawała ona, wyczerpana przez energię, której złożyła dowody podczas rozmowy z prokuratorem królewskim, w rodzaju osłupienia moralnego, podobnego do ociężałości fizycznej, następującej po wielkiem znużeniu albo wielkiej boleści.
„Nic nie pamiętała, myśli wciąż się jej plątały...
Skoro jednak wysiadła z powozu, skoro znalazła się w obecności pana de Credencé, czekającego za nią w salonie, nabrała pewnej otuchy.
— Joanno opowiadaj!... opowiadaj co się tam działo!... — zawołał Raul, — bo wyglądasz zmieniona strasznie!...
Pamięć jej powróciła, głośne łkanie konwulsyjne, ścisnęło gardło, po twarzy łzy puściły się strumieniem.
— Zgubioną jestem Raulu!... zgubioną bez ratunku, bez żadnej zgoła nadziei!...
— Zgubioną, powiadasz?... — powtórzył hrabia — nie, to niepodobna!... kochanie moje... nie możesz być zgubioną, skoro jesteś wolną!...
— E!... — odpowiedziała porywczo Joanna, — nie o wolność tutaj chodzi, ale o majątek!... Co mi po głupiej wolności, wśród nędzy i poniżenia?... A czeka mnie i ta nędza i to poniżenie, bo nie posiadam nic!... nic a nic na świecie...
— Słyszę cię, — odpowiedział pan de Credencé, — ale nie rozumiem wcale... Wytłomacz mi co się stało, a najprzód powiedz, po co cię wzywał prokurator?...
— Ażeby się nacieszyć moim upadkiem... nasycić mojem poniżeniem... ażeby się napaść moim wstydem wobec tego przeklętego testamentu, który niweczył wszystkie maje nadzieje...
Raul zadrżał.
— O jakim testamencie chcesz mówić?... — wykrzyknął,
— O tym fatalnym akcie, napisanym przez margrabiego w wigilię jego śmierci... któryś wziął odemnie i po wierzył Raymondowi.
— Jakto!... — zawołał ździwiony de Credencé, — jakto, więc ten akt istnieje!... więc Raymond nie zniszczył go, lubo cię zapewnił o tem?...
— Skłamał nędznik niegodziwie... testament prawdziwy był bronią w jego ręku, którą mi groził!... Zrobił z „niej właśnie użytek i zadał mi cios — śmiertelny.
— Czy prokurator podejrzewa sfałszowanie?,.. — zapytał Credencé.
— Wcale nie...
— No, to dla czegoż testament, który cię rujnuje, ma obalać ten, który cię robi milionerką...
— Bo data pierwszego jest o trzy dni późniejszą.
Raul tupnął nogą gniewnie.
— O!... poznaję doskonale Raymonda!... To szatan prawdziwy!.. Pamięta o wszystkiem i wszystko przewiduje, a gdy ci się zdaje żeś go pokonała, podnosi się zwycięski i wszechwładny... Widzę teraz aż zanadto dobrze, iż walka z taką istotą jest po prostu niemożebną!...
Joanna milczała.
Po chwili pan de Credencé odezwał się znowu:
— Jakim sposobem testament dostał się do rąk prokuratora królewskiego?...
— Przysłano mu go w liście, ze stemplem prawdziwym czy fałszywym z Aix-la-Chapelle, w liście nie podpisanym wcale. Zaraz się domyśliłem, że Raymond go napisał.
— Możesz mi powtórzyć to co byłe w tym liście?...
Joanna powtórzyła słowo w słowo, wszystko co przeczytała w biurze prokuratora.
— Tak jest!... — szepnął hrabia, wysłuchawszy cierpliwie do końca, — Raymond jest autorem tego listu. Takie zręczne oskarżenie on tylko wymyślić potrafił...
— Cóż sądzisz o sytuacyj?...
— Niestety, kochana Joanno, sądzę jak ty, że położenie jest bez wyjścia.
— Więc trzeba mi się zupełnie i raz na zawsze, wyrzec spadku po margrabim Gastonie Castella?...
— Naturalnie... — Rada główna opiekuńcza, położy łapę na dwóch milionach nieboszczyka — a nie wygrywa się z nią procesu, zwłaszcza, gdy go nie ma możności podtrzymywać...
Joanna upadła na krzesło i zakryła zapłakaną twarz rękami.
— Cóż się zatem ze mną stanie?...
Odpowiedź nie była tak łatwą.
Raul zawahał się też na chwilę.
— Gdybym miał majątek, złożył bym go u nóg twoich kochana Joanno — odezwał się z zapałam — byłabyś bogatą, gdybym ja był nim w istocie... Myślę, że nie wątpisz o tem... Na nieszczęście, posiadam tyko pozory zamożności, o czem wiesz dobrze przecie... Nie rozpaczaj jednakże... przyszłość do nas należy, skoro masz możność wyczekania...
Margrabina żywo podniosła głową.
— Mam możność wyczekania?... — powtórzyła.
— Zapewne...
— W czemże to widzisz tę możność?...
— Masz dwa kroć sto tysięcy franków, a to znaczy zawsze trochę.
Joanna nie dała Raulowi dokończyć i pogardliwie wzruszyła ramionami.
— Czyż potrzebuję ci powtórzyć, to co mówiłam przed godziną prokuratorowi?... — Te dwa kroć sto tysięcy franków już są prawie wyczerpane!... — Nie podniosłam całej sumy to prawda, ale wszyscy dostawcy są mojemi wierzycielami. Skoro tylko przewąchają co się święci, a to nie zadługo napewno nastąpi, rzucą się na mnie jak sępy na trupa!...
„Patrz Raulu na te meble, na te dywany, na te obicia!... — Moje dwa kroć sto tysięcy franków, reprezentują zbytek, który nas otacza, konie, która rżą w stajni, powozy, które stoją w wozowni.
„Chciałam usłać wspaniałe gniazdko dla moich stu tysięcy liwrów renty... Chciałam się urządzić odpowiednio do dwóch milionów, jakie uważałam już za moję własność, a tu słodkie te marzenia jak sen pierzchnęły... miliony z rąk się wymknęły, a z przepychu tak drogo opłaconego, z przepychu jakiego nie będę w stanie podtrzymać, okroi się nędzne jakie czterdzieści albo piećdziesiąt franków, dla komornika, co moje szczątki rozproszy. — Otóż zapytuję cię Raulu, czy nie lepiej zakończyć od razu żywot, co się tak marnie przedstawia?... Myślę na seryo o śmierci.. dostarczysz mi kilka kropel kwasu pruskiego i... finita la comedia... koniec istnieniu i nędzy...
— Umierać w twoim wieku, kochana margrabino?... — odrzekł z uśmiechem Raul — a toż to byłaby największem szaleństwem i w dodatku szaleństwem nie dającem się powetować...
— E! — odparła zimno Joanna — cóż chcesz ażeby się ze mną stało? — Nie mówiłam ci już ze sto razy, że przekładam śmierć nad ubóstwo? — Podobną jestem do tych kwiatków podzwrotnikowych, co nie mogą żyć bez słońca... Nie mogę się rozwijać w cieniu!... — Natura moje wymaga jasności i dostatków... — Pragnienia moje, to zbytek!
— No to na ten zbytek, ja ci się środków dostarczać podejmuję.
— Ty Raulu?...
— Ja kochana Joanno!... — Dziwi cię to, wszak prawda — a jednak obietnica moja jest pewną i stanowczą... — Zachowasz to godne siebie urządzenie, nie zmienisz nic w sposobie prowadzenia domu, a nawet rozszerzysz skalę jeżeli ci przyjdzie ochota!... — Złoto przelewać się będzie przez twoje ręce i wydawać je będziesz mogła bez rachunku...
— Czy to sen? — spytała ździwiona Joanna.
— To rzeczywistość najprawdziwsza.
— Jakimże sposobem potrafisz podołać temu?...
— Powiem ci o tem zaraz...


XXIX.
Damy pikowe.

— Czy słyszałaś o „Piekłach Londyńskich“ — zapytał pan Credencé.
— Któż by o nich nie słyszał? — odpowiedziała Joanna. — Piekłami — nazywają pokątne domy gry, w których lordowie i przemysłowcy, bogata młodzież i dystyngowani cudzoziemcy, zgrywają się okrutnie w karty...
— Oto właśnie — zaczął znowu hrabia — ogromne sumy pochłaniają co noc takie piekła, a gentlemani, którzy je utrzymują — ciągną stosowne z tego korzyści i bogacą się bardzo prędko...
— Tem lepiej dla nich — dla czegóż jednak mnie prawisz o tem Raulu?.
— Zaraz zrozumiesz kochanko, uzbrój się tylko w troszeczkę cierpliwości. W Paryżu nie ma piekieł podobnych, ale jest pełno pokątnych szulerni, utrzymywanych prawie wyłącznie przez kobiety, zwane w żargonie damami pikowemi... — Niektóre z tych dam są piękne i młode — niektóre dawno już zeszły z pola...
— I pewnego pięknego poranku albo raczej pewnej nocy — przerwała Joanna — zjawia się u takiej pani komisarz policyjny, zjawia się naturalnie niespodzianie, pieczętuje lokal, aresztuje grających, damę zaś pikową odsyła do więzienia, zkąd na naukę wyprawiają ją na sześć miesięcy do Saint-Lazare...
— Tak się istotnie zazwyczaj dzieje — odrzekł Raul — ale czy wiesz dla czego?...
— Dla tego zapewne, że prawo zabrania gier hazardownych surowo...
— To po pierwsze, ale powtóre dla tego, iż damy pikowe są istotami znanemi policyi, że są tym sposobem nieustannie strzeżone, i że przyjmują u siebie, oprócz kilku uczciwych głupców, osoby podejrzane i kompromitujące.
— Ależ! — zawołała Joanna — to bardzo chyba naturalne... — kobiety te przyjmują nie tych, których chcą, ale tych, których mogą... — Trudno się dziwić, że śmietanka towarzystwa paryzkiego, nie u nich naznacza sobie, schadzki... — To bardzo a bardzo jasne!... — Czy nie miałbyś przypadkiem zamiaru, przeistoczyć jakby z damy wielko-światowej w taką damę pikową?...
— Myślę właśnie o tem — odrzekł Raul z przekonaniem.
— Czy mogę się dowiedzieć kto ona?
— Znasz ją.
— Nazwisko jej?
— Margrabina Castella...
Joanna wzruszyła znowu ramionami i głośną się roześmiała.
— Zwaryowałeś — kochany hrabio, czy co?...
— Nie myślę...
— Masz zatem tak już nizkie o mnie pojęcie, iż chcesz mnie postawić na czele jakiejś nikczemnej szulerni?...
— Któż znowu mówi o szulerni margrabino? — Tem brzydkiem nazwaniem, poniżasz najniepotrzebniej znaczenie moich projektów najlepszych... Cóż może być za związek pomiędzy jakąś Bambo-binetką albo Rigolba-batą, ciągnącą bakkara brudnemi kartami, na jakiemś tam piątem piętrze ulicy des Martyrs albo Breda, w towarzystwie, jakich dwudziestu filutów, komisantów kupieckich lub mniemanych dymisyonowanych oficerów, a wielką damą z wielkiego świata, otoczoną w swoich przepysznych salonach wszystkiem co Paryż posiada najświetniejszego, najsławniejszego i najbogatszego?...
„Z pewnością, kochana Joanno, kobiety te nie podobne są tak do siebie, jak niepodobnem jest nędzne zaśniedziałe sous, do błyszczącej sztuki złota!...
„No i powiedz że teraz szczerze — Czy, mam racyę? — czy przekonałem cię...
— Rezonowanie twoje jest łudzące — odrzekła Joanna myślę jednakże, że bardzo mi łatwo byłoby odpowiedzieć na nie...
— W takim razie lepiej nie odpowiadać! — zawołał ze śmiechem pan de Credencé — daj się przekonać — to będzie daleko lepiej!... — Znajdujesz się, jak mówiłaś przed chwilą w położeniu rozpaczliwem i jak także mówiłaś przed chwilą, myślałaś o odebraniu sobie życia... Nie prawda?...
— Prawda — szepnęła Joanna.
— No, a czegóż ja żądam od ciebie? — Chcę oto abyś mogła żyć swobodnie po książęcemu!... — Jesteś królową piękności, królową wdzięku i królową dowcipu, obowiązuję się więc przedstawić cię zaraz jutro, kilku panom dobrze położonym w Paryżu.. Oni ci przyprowadzą innych i okrzykną za boginię!... — Salon twój stanie się wkrótce najmodniejszym i najwięcej poszukiwanym w wielkiem mieście... — Kroniki odzywać się będą najprzód o tobie pani margrabino, a potem o twoich wieczorach, obiadach!... — Będą grywać u ciebie... — ale gdzież nie grywają?... — Graczami będą milionerzy, sumy wygrywane i przegrywane dochodzić będą cyfr kolosalnych! — Wcale cię to nie będzie obchodzić... Ty będziesz starać się tylko aby być piękną, wesołą i promieniejącą... Nie dotkniesz się nawet koniuszczkiem swoich białych rękawiczek, sztuk złota i biletów bankowych, nagromadzonych na zielonym stoliku, a ja ci przyrzekam jednakże, ze posiądziesz wielkie bogactwo...
— Więc ja nigdy nie będę grała?
— Nigdy! ani żartem tylko choćby!... — Czyż sądzisz, żebym pozwolił kiedykolwiek, aby moja piękna Joanna, zmieniła się w szulerkę i aby zbrukała swoje paluszki kartami?...
— Któż więc będzie wygrywał dla mnie?
— To do mnie tylko należy szanowna margrabino...
— Zkądże masz pewność, że fortuna zawsze ci sprzyjać będzie?
— Fortuna jest kokietką, więcej nawet niż kokietką — odpowiedział Raul z uśmiechem — odwraca się często od tych co przed nią na kolana padają i co zasługują na jej względy!— ale oddaje się pierwszemu lepszemu co o nią niedba niby i co nic z niej sobie niby nie robi... Znałem kobiety z podobnym charakterem, kobiety, które potrzeba było zmuszać aby pozostały wiernemi?...
— Miałżebyś zatem zamiar zmuszać i fortunę? — spytała żywo margrabina.
— Trzeba tak będzie, bo tym tylko sposobem można się będzie nie obawiać jej niełaski.
— Szachrować?... — szepnęła z obrzydzeniem Joanna.
— Brzydkie to słowo, przyznaję, ale zapewniam, że sama rzecz bardzo jest dobrze widziana w dzisiejszych czasach.
— A narażania się nie bierzesz wcale w rachubę?...
— Jakiego narażania?...
— Można być przecie schwytanym na gorącym uczynku, a to pociąga następstwa jak najfatalniejsze.
— Dla mnie żadne zgoła niebezpieczeństwo nie istnieje.
— Jak to?...
— Umiem być tak ostrożnym, iż nikt mnie na niczem nie przyłapie, nikt nigdy niczego się nie domyśli...
— Jednakże nie udaje się to nikomu...
— Uspokój się margrabino, mnie się uda najzupełniej, bo będę od innych zręczniejszym... Pozbądź się wszelkiej obawy, bo zapewniam cię raz jeszcze, że mi się uda jak najlepiej... Powiedz tylko, że się zgadzasz, ażebym wykonał moje projekta i uważaj się za ocaloną.
Joanna zdawała się wahać a nareszcie podniosła głowę.
— Człowiek tonący, — rzekła, — brzytwy się chwyta i wcale się nie zastanawia, czy to go wyratuje, czy też pogrąży w otchłani... Ja jestem w tem samem położeniu... Pytasz się czy się zgadzam?... Muszę, ponieważ nie mogę postąpić inaczej... Działaj jak chcesz mój przyjacielu; ale pamiętaj, że dzień hańby, będzie dniem mojej śmierci zarazem!... W chwili gdy goście moi przekonają się, iż ściągałam ich do siebie po to jedynie aby ich obdzierać, przeszyję się sztyletem... Margrabina Castella nie powinna i nie może siedzieć w więzieniu.


∗             ∗

Joanna powiedziawszy to umilkła.
Pan de Credencé rozpłomieniony chwycił ją za rączkę i ucałował.
— Zgodziłaś się kochana Joanno, zatem nic więcej nie potrzebuję... wszystko pójdzie jak z płatka!... ja odpowiadam za skutek i tajemnicę... skutek jest pewnym a tajemnica dobrze będzie utrzymywaną... Jesteś zatem bogatą i możesz być wesołą.
— Co mam robić?... — spytała margrabina.
— Ukazać się dziś wieczór w teatrze opery w loży, po którą biegnę w tej chwili.
— Ależ ja jestem w żałobie...
— To zdejm żałobę.
— Czyż to wypada?...
— Dla czegożby nie?... Co do mnie, uważam za wierutne głupstwo żałobę po mężu, który cię wydziedziczył.
— Dobrze... ubiorę się w suknię gris-perle i wezmę białą różę we włosy.
— Będziesz prześliczną i wszystkie lornetki z krzeseł zwrócą się w tej chwili na ciebie.
— Pokażę się tedy w teatrze i cóż będzie dalej?...
— Ukłonię ci się z uszanowaniem z krzeseł, ty odpowiesz mi czarującem, kiwnięciem główki, wskutek czego pójdę złożyć ci wizytę do loży...
— No a dalej?...
— Na dzisiejszy wieczór zupełnie nam tego wystarczy.
— A jutro?...
— Jutro rozpoczną się prezentacye.


XXX.
Narcyzo stało się... Neron zakochany!....
(Racine.)

Upłynęło około ośmiu miesięcy.
Opowiemy w kilku słowach ważniejsze zdarzenia, jakie zaszły w ciągu tego czasu i powrócimy do wypadków, które były rodzajem prologu tego długiego opowiadania — a powrócimy mianowicie do spotkania się Raymonda z owym młodym nieznajomym z ulicy du Rocher, w zaroślach lasku bulońskiego.
Projekta hrabiego de Credencé udały się jak najlepiej... skutek przewyższył oczekiwania...
Wiemy już, że Raul dzięki swojemu nazwisku i stosunkom rodzinnym, posiadał znajomości bardzo liczne.
Kilku przyjaciół należących do najwyższej arystokracyi rodowej i pieniężnej, otaczało go w krzesłach opery, w chwili, w której pani Castella ukazała się w loży, jaką dlań zakupił przed paru godzinami.
Pan de Credencé skłonił się margrabinie z uszanowaniem i poszedł zaraz złożyć jej wizytę, trwającą pięć minut co najwyżej.
Po powrocie został naturalnie zarzucony pytaniami, kto jest ta gwiazda tak wspaniale a po raz pierwszy błyszcząca na firmamencie paryzkim.
Odpowiedział że jest to margrabina Castella, młoda wdówka, wysoko urodzona i bardzo bogata, że się znał dobrze z jej mężem, że nawet bardzo się z nim przyjaźnił za granicą — a wreszcie dodał, że margrabina osiedliła się obecnie w Paryżu, że urządziła się wspaniale i zamierzała prowadzić dom otwarty, dla pewnej liczby towarzystwa wyborowego.
Nic w świecie nie ma takiego jak piękna kobieta uroku, szczególniej gdy jest wdową i milionerką w dodatku.
Przyjaciele Raula poczęli błagać go w tej chwili, aby ich przedstawił pani Castella, on zaś przyrzekł im swoję protekcję, oświadczywszy od niechcenia, że się cieszy pewnemi względami i pewnem zaufaniem wdówki.
Rzeczywiście podczas następnego antraktu, Raul poszedł zapytać margrabiny, o pozwolenie przedstawienia sobie paru jego znajomych i uzyskał decyzyę bardzo łaskawą.
Nazajutrz, jak przewidział Raul, rozpoczęły się zaraz prezentacye — a w trzy miesiące po tem, margrabina była już w modzie tak, że i najdystyngowańsi i najsławniejsi ludzie w Paryżu bywać u niej mieli sobie za honor, nielada.
Musimy dodać, że Joanna była nadzwyczaj wybredną w wyborze.
Kto nie pochodził ze znakomitego rodu lub nie posiadał tytułu, albo ogromnego majątku, dla tego salony jej były stanowczo niedostępne.
Młoda kobieta, ze swoją żywą inteligencyą i błyszczącym dowcipem, wytworzyła sobie w świecie pozycyę wyjątkową i oryginalną.
Piękne nazwisko i tytuł, oraz sto tysięcy liwrów renty, jakie jej przypisywano, nie pozwalały najzłośliwszym nawet zaliczać ją do rzędu awanturnic, wyższego tylko gatunku.
Jej obyczaje na pozór przynajmniej były bez żadnego zarzutu, — jej zachowanie się, nie dawało nikomu prawa do żadnych a żadnych pogawędek.
Dla systemu, którego nie zmieniłaby za nic w świecie, nie znała ani jednej kobiety i pod żadnym pozorem żadnej nie pozwoliłaby sobie była przedstawić.
Przyjmując samych tylko mężczyzn; ze wszystkimi obchodziła się jednakowo, z wielką dystynkcyą i czarującą kokieteryą, ale nie wyróżniała żadnego.
Każdy jednakże wiał prawo do jej uśmiechów i spojrzeń.
Słuchała oświadczyn ze śmiechem, nie odpowiadała na nie inaczej jak dowcipem rozumnym, dowcipem, który nie zachęcał, ale też nie odbierał nadziei adoratorom.
Salon jej, był jednym z salonów paryskich, w których się najlepiej bawiono.
Urządzała czasami wieczory muzykalne — a artyści najsławniejsi dobijali się, aby mieli honor dać się posłyszeć jej gościom.
Kucharz, mistrz prawdziwy, podtrzymywał tradycyę Beauvilliera i Carema.
Grywano także u pani margrabiny, ale że graczami byli bogacze sami, więc ogromne sumy rozgrywały się za każdą razą.
Joanna nigdy nie dotknęła kart, nigdy nawet nie zbliżała się do zielonych stolików — a graczom nieszczęśliwym okazywała wielkie swoje współczucie.
Któż z gości mógł odgadnąć, że ten dom, w którym zbierało się najlepsze towarzystwo, że te salony nawiedzane przez ludzi najsławniejszych i najwyżej położonych, był w rzeczywistości szulernią, że okradano tu podstępnie — i że pani margrabina była damą pikową wśród tego piekła olśniewającego?...
Któż śmiałby podejrzewać tę prawdę najrzeczywistszą jednakże?...
Nikt...
Gdyby jaki złośliwiec pozwolił sobie bąknąć nieśmiało: — zdaje mi się, iż oszukują w grze u margrabiny Castella... — wzruszonoby ramionami i uznanego za waryata.
Tak więc rzeczy szły jak najlepiej, współka tryumfowała...
Hrabia de Credencé ciskał złotem jak za najlepszych owych czasów, gdy spadek rodzinny topił mu się był w palcach...
Joanna prowadziła dom prawdziwie książęcy, — zdawało jej się, że posiadła źródło niewyczerpane nigdy i nie żałowała też dwóch milionów, z których, jak utrzymywała, obdarł ją Raymond niegodziwie.


XXXI.
Maksym i Raymond.

Ponieważ bieg tego opowiadania sprowadził nam znowu na usta Raymonda, powrócimy do owego szczególniejszego bohatera występku.
Od kolacyi, przy której byliśmy obecni w zakładzie przy ulicy des Amaudiers — a szczególniej od ostatniego widzenia się bandyty z margrabiną, którego wyniki także znamy, był on najnieszczęśliwszym z ludzi.
Nadzwyczajna piękność Joanny zapaliła w tym wyrzutku miłość niepokonaną, miłość, którą zwalczyć się starał napróżno, miłość, która mu nie dała pokoju we dnie — a sen w nocy odbierała.
Prometeusz paryzki taki dumny ze swojej potęgi moralnej, myślał iż potrafi walczyć nietylko z całym światem, ale i ze sobą samym.
Mylił się atoli bardzo grubo.
Raymond był zakochany i to zakochany do szaleństwa.
Dziwne to i śmieszne zapewne, ale prawdziwe.
Zresztą i Neron nawet przecie, Neron, ten dziki władca, jak tygrys krwi chciwy, kochał się był również szalenie.
Nie będziemy opowiadać, jakie walki staczał ze sobą pan Raymond, aby wyrwać z serca obraz Joanny.
Wyjechał z Paryża i bawił czas jakiś pod chmurnem niebem Londynu, szukając tam zapomnienia i rozrywki.
Heroiczne to lekarstwo pozostało bez skutku.
Prometeusz paryski powrócił do Francy! bardziej jeszcze rozkochany.
Zaniechał bezużytecznej walki i zaczął szukać okazyj zbliżenia się do Joanny.
W bujnej swojej imaginacyi znalazł na to różne sposoby.
Po kilka razy pod rozmaitemi postaciami, dostawał się do margrabiny i w czasie tych chwil, podczas których mógł ją widzieć, starał się ująć obietnicami lub przestraszyć pogróżkami.
Przypuszczał, że jedno albo drugie doprowadzi go do celu.
Nie udało mu się zupełnie.
Nabrał przekonania, że wszelka nadzieja dlań stracona, że nie ma się czego łudzić.
Pewność ta — taki mu ból nieznośny sprawiła, że postanowił raz z sobą zrobić koniec.
Wziął sznurek do kieszeni i poszedł się powiesić do lasku bulońskiego...
Gdy przyszedł do siebie, dzięki, jak sobie czytelnicy zapewne przypominają, dzięki staraniom Maksyma (tak się nazywał młody nieznajomy z ulicy du Rocher), Raymond albo raczej André Bontemps, zaledwie się mógł poznać, taka w nim nastąpiła niespodziewana przemiana.
Prometeusz paryzki wyszedł z tej przeprawy zdrów i cały — a miłość dla margrabiny zniknęła.
Nienasycona natomiast nienawiść i straszna chęć zemsty zastąpiła uczucie, przez które wycierpiał tyle mąk straszliwych.
Odtąd będzie żył w tym jednym jedynie celu, aby zgubić Joannę Castella!...
Ale jakiej broni użyć przeciwko tej kobiecie?...
Jedno spojrzenie rzucone na Maksyma, było dostatecznem dla Prometeusza paryskiego.
Nagła jakaś myśl rozjaśniła jego umysł, a w kilka sekund plan ataku był już zupełnie nakreślony.
Plan godnym był wynalazcy...
Niezadługo dowiemy się o rezultacie wykonania...


∗             ∗

Pospieszmy za protektorem i protegowanym do jednego z pokojów w domu przy ulicy des Amandiers.
Siedzieli naprzeciw siebie, przegrodzeni tylko małym stolikiem, na którym stały rozmaite likiery i z pół tuzina małych z czeskiego kryształu szklaneczek.
W otwartym pudełku, leżały cygara, przywiezione prosto z Hawany.
Maksym wyciągnięty w miękkim fotelu, niepodobnym był do siebie...
Twarz jego blada, zmęczona w chwili gdyśmy poznali go na poddaszu, promieniała teraz zadowoleniem i nadzieją.
Ciągnął zwolna wyborne cygaro...
Od czasu do czasu maczał usta w szklaneczce z likierem i używał z widoczną rozkoszą dobrobytu materyalnego.
Raymond przypatrywał ma się z uśmiechem.
Od kilku chwil nie przemówili do siebie słowa — Raymond pierwszy przerwał milczenie.
— Moje kochane dziecko — pozwolisz, że ci zadam jedno pytanie...
— Najchętniej!... — wykrzyknął wesoło Maksym.
— Ale odpowiesz mi szczerze?
— Przyrzekam to panu solennie...
— No, to powiedz, o czem myślałeś w tej chwili?
— Myślałem, że śnię rozkosznie i prosiłem Boga, abym się nie prędko przebudził.
— Tak ci więc trudno uwierzyć, w rzeczywistość tego wszystkiego?...
— Przyznaję, że bardzo, trudno... — Bo czy nie mam zresztą racyi, bo czy można nawet przypuszczać, ażeby okrutna rzeczywistość, tak się nagle zmieniła od rana?... — Przypadek wiele może, to wiem i przyznaję, ale przypadek ma zawsze swoje granice!... — Nie ma przecie cudów na świecie...
— Mimo to doświadczyłeś dzisiaj cudu — odrzekł Raymond — zapewniam cię, że nie śpisz a jeżeli chcesz się o tem przekonać, pomacaj się ręką za lewą kieszeń surduta... znajdziesz tam pakę biletów bankowych, które nie są złudzeniem...
Młody człowiek machinalnie wziął się za kieszeń.
Poczuł pod palcami przyjemne wrażenie jedwabnego papieru biletów bankowych.
— Prawda!... — szepnął — nie można zatem wątpić!... — Przed paru godzinami byłem biednym... biedniejszym od żebraka... — i napróżno oglądałem się dokoła za jakim promykiem nadziei — Otaczały mnie same ciemności... chciałem się życia pozbawić, ażeby nie umierać z nędzy, a teraz jestem oto bogaczem...
— Bogaczem jeszcze nie jesteś... — przerwał Prometeusz paryzki... ale pewno wkrótce nim będziesz... — przyrzekłem ci to i dotrzymam przyrzeczenia...
Maksym przesunął swoję delikatną białą rękę po czole.
— Wybacz mi drogi panie — rzekł — wybacz mi kochany dobroczyńco, jeżeli po raz drugi wyrażę swoje powątpiewanie, które może obrazić pana...
— Niczem mnie nie obrazisz i proszę mów z całą swobodą i otwartością.
— Rozum mój oto nie jest w stanie pojąć, zkąd pan możesz robić to co mi obiecujesz, nic za to w zamian nie wymagając odemnie.
Jużem ci odpowiedział w tym względzie...
— Odpowiedziałeś mi pan, że jesteś oryginałem...
— Czy to nie najlepsza ze wszystkich przyczyn? czy to nie przyczyna, która wszystko tłomaczy i o którą rozbijają się wszystkie logiczne rozumowania?... Tak jest, jestem oryginałem, w obecnym bowiem czasie, wdzięczność za wyświadczone dobrodziejstwo, jest śmieszną oryginalnością...
— Co pan mówisz o jakiemś wyświadczonem ci dobrodziejstwie, wszakże ja nic dla pana nie uczyniłem!...
Raymond roześmiał się na cały głos.
— Zapominasz galopem moje dziecko... — ale ja pamiętam dobrze, że gdyby nie ty, byłbym w tej chwili wisiał sobie na postronku, kołysany wiatrem na wszystkie strony. — Nie zrobiłeś dla mnie nic więcej, tylko uratowałeś mi życie?...
— To strasznie mała rzecz w pewnych wypadkach, a pan właśnie musiałeś być w jednym z takich wypadków... — Ponieważ miałeś tyle zimnej; krwi, żeś sobie założył pentlę na szyję — musiałeś mieć jakieś ważne ku temu powody, musiało życie stać się dla pana ciężarem...
— Moje kochane dziecko — kto sądzi z pozoru, ten najczęściej mija się z prawdą, tak właśnie jak ty w tej chwili!... — Muszę ci się przyznać z przykrością, iż dzisiaj rano trawiła mnie gorączka taka straszna, że mnie zrobiła prawie waryatem, czego wymowny dałem zdaje się dowód!... Gorączka minęła i rozsądek powrócił. Pragnę żyć bardziej niż kiedykolwiek, czuje się prawdziwie szczęśliwym, że nie przeszedłem do lepszego świata i będę ci do ostatniego tchnienia wdzięczny za to, żeś mnie mimo mej woli na ziemię przyprowadził!... Czy to nie dostateczne wyjaśnienie mojego postępowania z tobą?... Chyba żem cię przekonał nakoniec?...
Maksym potrząsnął głową.
— Chcesz pan się dowiedzieć — rzekł — czyś mnie przekonał?...
— Tak.
— Zachęcałeś mnie przed chwilą do szczerości, więc ci też odpowiem szczerze, że nie przekonałeś mnie jeszcze...
Raymond tupnął nogą.
— Do licha!... — wykrzyknął niecierpliwie — cóż mam zatem jeszcze zrobić?
— Byłoby mi bardzo trudno odpowiedzieć... — pragnę też wierzyć panu, ale mimo woli nasuwa mi się ciągle jakieś powątpiewanie...
— To uparte powątpiewanie zadziwia mnie nad wszelki wyraz... — odpowiedział Prometeusz paryzki. — Nic bo prostszego, nad to co się pomiędzy nami dzieje...
— Ja z panem tego zdania nie podzielam...
— A ja mówię zupełnie szczerze, jakem André Bontems i proszę posłuchaj no mnie uważnie jeszcze przez chwilę.
Maksym skinął głową potakująco.
— Przypuśćmy — zaczął Raymond — że przysługę jakąś mi wyrządził, wyrządził mi ktoś inny... — przypuśćmy, że ten ktoś był osobistością podrzędną, którą nie mógł bym się był tak żywo zainteresować, że był to jakiś naprzykład stróż z lasku bulońskiego, jakiś stangret lub policyant... — Moja wdzięczność byłaby naturalnie jednaką, ale sposób okazania tej wdzięczności, byłby zupełnie inny... — Policyantowi, stangretowi lub stróżowi, ofiarował byłbym bilet tysiąc albo pięćset frankowy i uważając się za zupełnie skwitowanego, byłbym go bardzo prędko wypuścił z mojej pamięci...
— To by było niewdzięcznością!... — zauważył Maksym z uśmiechem.
— Czyż ja powiadam, że nie?... — Nie jestem wcale doskonałością, ale pozwól mi mówić dalej... — Zamiast osobistości podrzędnej, o jakiej wspominałem, przypadek przedstawił moim oczom mojego zbawcę, w postaci prześlicznego młodzieńca, dla którego, od pierwszego spojrzenia, nie można nie poczuć sympatyi...
„Kilka słów zamienionych z tym młodym człowiekiem, przekonały mnie, iż inteligencya jego odpowiadała jego powierzchowności... — Zbliżam się ku starości, ale młodość mnie pociąga — największą zaś zgryzotą mojego życia, z czego wcale nie robię tajemnicy jest to, iż nie mam syna, towarzysza i podpory starości, dziedzica mego majątku...
„Nasza długa rozmowa w gabinecie w d’Armenonville przekonała mnie, iż pomimo trudności położenia i nędzy dokuczliwej, dzielnie walczyłeś z życiem i nie popełniłeś nic takiego, coby się z prawami honoru nie zgadzało.
„Zaraz też powiedziałem sobie:
„— Biednym jest i nie ma rodziny? dam mu więc i rodzinę i majątek!... — Sierotą jest, będę więc jego ojcem!...
Raymond powiedział to i umilkł.


XXXII.
Opowiadanie.

Maksym przez kilka sekund wpatrywał się uparcia w swojego interlokutora, a fizyonomia jego ruchliwa, odbijała wszystkie, jakie przechodził uczucia, wykazywała jak stopniowo rozpraszały się chmury jego wątpliwości...
Raymond śledził te objawy z ciekawością i zajęciem, jakich domyśleć się bardzo łatwo.
— Pragniesz pan gwałtownie wiedzieć co myślę, nie prawda? — odezwał się nagle młodzieniec.
— Prawda... — odpowiedział Prometeusz paryzki.
— Powiem panu ciągnął Maks — ale pod jednym warunkiem...
— Jakim?
— Jeżeli odgadnę, powiesz mi pan szczerze, że odgadłem...
— Przyrzekam ci to najuroczyściej oto przyszła mi do głowy myśl szczególna i śmieszna może, myśl której jednak pozbyć mi się bardzo trudno, bo lepiej od słów pańskich, zdaje mi się odkrywać pewną przedemną tajemnicę...
— Cóż to za myśl? — zapytał Raymond.
— Zdaje mi się, że w chwili, gdy przypadek postawił nas naprzeciw siebie, poznałeś mnie pan po jakimś znaku, o którym ja nie wiem wcale... — Może ja nie jestem panu obcym?... — może pan należysz do mojej rodziny, która mnie kiedyś opuściła?... — nawet ścisłe jakie węzły łączą nas ze sobą?
— Mów... mów mój chłopcze — odezwał się Prometeusz paryzki z czułością. — Pomyślałeś sobie, wszak prawda, że może ja jestem twoim ojcem?
— Tak jest — szepnął Maksym — pomyślałem i o tem... — ale się omyliłem?
Raymond westchnął głęboko.
— Niestety! — omyliłeś się!... odpowiedział ze smutkiem. — O! dużo dał bym za to, przysięgam, gdyby słusznem było przypuszczenie twoje... — Z jakąż radością, z jakiemż upojeniem otworzyłbym ci ramiona i zawołał:
„— Synu chodź, niech cię przycisnę do łona!...
„Na nieszczęście tak nie jest! Ja nie mam rodziny wcale... Przed godziną nie wiedziałem, że istniejesz i teraz jeszcze nic nie wiem o tobie... boś mi tak mało powiedział w tym względzie.
Maksym skinął głową potakująco, a Raymond mówił dalej:
— Porzuć te mrzonki i te marzenia nie oparte na niczem... — powiedziałem ci przyczynę mojego zainteresowania się tobą... — poprzestań na tem i nie szukaj nic innego, bo powiedziałem najszczerszą prawdę...
— Wierzę panu... odpowiedział po chwilowym namyśle młody człowiek.
— Dowody mojej szczerości, będą bardzo liczne i nie będziesz na nie zbyt długo czekać. Tylko — dodał po chwilowem milczeniu — ażeby ci dobrze usłużyć, poznać cię dobrze potrzebuję, że więc obiecałeś mi dziś rano opowiedzieć swoje życie... — czy nie nazwiesz niedyskrecyą, gdy ci to uprzejmie przypomnę?...
— Jestem na rozkazy pańskie — odpowiedział Maksym z życzliwością widoczną w głosie.
— Skoro tak, to zaczynaj moje serce; słucham cię z zaciekawieniem i najżywszą sympatyą...
— Nie będę chciał nadużyć cierpliwości pańskiej i będę się starał wypowiadać treściwie, będę więc pomijał szczegóły a dotykał głównych tylko momentów mego żywota... — Długie bezładne opowiadanie, na nic by się nie przydało... kilka faktów wystarczy na zapoznanie pana z tą przeszłością, której tak jesteś ciekawy...
— Niech i tak będzie, — rzekł Raymond z uśmiechem, — zaspokoję się główniejszemi faktami z tego dramatu czy romansu, a resztę sam sobie już dośpiewam...
— Zaczynam zatem... — rzekł Maksym.
Zapalił świeże cygaro umaczał usta w likierze i rozpoczął w ten sposób:
— Mam lat dwadzieścia trzy albo około tego... i według wszelkiego prawdopodobieństwa, jestem dzieckiem miłości... Wiem o sobie to mianowicie, że podczas pierwszych dni karnawału 1840 roku, młoda praczka, mieszkająca przy jednej z najdalszych uliczek kwartału Saint-Marceau, wydała na świat dziecinę wątłą i słabą, która tydzień ledwie przeżyła.
„W kilka godzin po pogrzebie maleństwa, mężczyzna jakiś okazały i udekorowany, mężczyzna który musiał być zapewne doktorem wszedł do praczki płaczącej w łóżku, podczas gdy mąż jej pracował po za domem, ażeby zarobić na życie na jutro.
„— Straciłaś dziecko, dobra kobieto?... — odezwał się przybyły do zdziwionej tem i odwiedzinami nieszczęśliwej kobiety.
„— Tak panie. — odpowiedziała praczka, wybuchając głośnym płaczem.
„— Jesteście w nędzy?... — zapytał znowu doktor.
„— Tak panie... i ja i mąż mój nie lenimy się wcale, a jednakże idzie nam jak z kamienia.
„— Ktoś, co się wami interesuje, zapewnił mnie, że jesteście ludźmi uczciwemi, i pragnie polepszyć trochę waszę dolę...
„— Ale jakim sposobem, proszę pana?...
„— Chce powierzyć wam nowonarodzone dziecko na wychowanie... Wynagrodzenie byłoby bardzo dobre, czy więc zgodzicie się na to?...
„— O! z całego serca proszę pana, i zapewniam, że dziecko będzie tak starannie, jak prawdziwe książątko, pielęgnowane.
„— Czy tylko pewną jesteś moja kobietko, że mąż nie będzie temu przeciwny?
„— Mój mąż patrzy tylko mojemi oczami, i wszystko co ja zrobię, uważa za zupełnie dobre.
„— Więc to rzecz ułożona?...
„— Zupełnie panie... Kiedyż przyniosą dziecko?...
„— Dziś wieczorem.
„— Kto je przyniesie?...
„— Prawdopodobnie sama matka.
„— Czy to chłopiec czy dziewczynka?...
„— Chłopiec. Doktór odszedł, pozostawiając chorą kobietę uspokojoną nieco tem niespodziewanem oświadczeniem.
„Nadszedł wieczór... Mąż i żona oczekiwali przybyszów z największą niecierpliwością, że jednak czas upływał, myśleli, iż obietnica nieznajomego nie przyjdzie już do skutku.
„Naraz, gdy wybiła dziewiąta, fiakr zatrzymał się przed nędznem domostwem parterowem.
„Mąż praczki poskoczył drzwi otworzyć.
„Wyobraź pan sobie jego zdziwienie, gdy zobaczył wysiadające z fiakra czarne jakieś widmo, niepodobne do człowieka.
„Widmo to niosło na rękach i przyciskało do piersi z wielką ostrożnością, jakiś przedmiot owinięty w białą bieliznę.
„— Ja jestem tą na którą oczekujecie, — rzekło łagodnie, wchodząc do mieszkania.
„Przy słabem światełku świeczki rozpoznać dopiero było można, że kobieta ta okrytą była szerokiem czarnem dominem.
„Ubrała się tak po karnawałowemu dla tego naturalnie, iżby nie być poznaną.
„Nieznajoma zbliżyła się do łóżka praczki i ukazując jej dziecinkę owiniętą w bogate koronki, wyszeptała:
„— Oto mój syn... którego ci powierzam... pozory źle o mnie świadczą... nie oskarżaj mnie jednakże abym była niedobrą matką. Kocham to maleństwo z całego serca mojego, ze wszystkich sił duszy mojej, i jeżeli z niem się rozstaję, to dla tego jedynie, że nie mam prawa zajmować się niem sama.
„Dała potem szczegółowe przyszłej karmicielce instrukcye postępowania, wręczyła jej woreczek z piędziesięciu sztukami złotemi , objaśniła, że podobną sumę otrzymywać będzie rok rocznie i porzuciła nędzne schronienie, po serdecznem wycałowaniu i zlaniu gorącemi łzami maleństwa.
„Praczka i jej mąż nie byli zdolni uwierzyć na razie w swoje szczęście i zapomnieli o ciężkiej boleści, jaka ich tak niedawno dotknęła.
„Widok piędziesięciu luidorów oszołomił biedaków kompletnie. Nieszczęśliwi ludziska ani setnej części takiej sumy nigdy nie posiadali, pieniądze więc, co jakby z nieba spadły im w ręce, wydawały się im niewyczerpanemi...
„Nie trzeba tutaj dodawać, że cienkość mojej bielizny, wspaniałość koronek w jakie była przybraną i bogate pierścienie na palcach młodej damy ubranej w czarne domino, zaimponowały nędzarzom tak, że wyobrazili sobie, iż powierzono im dziecko, co najmniej książęce”.


XXXII.
Debiut na scenie życia.

Od kilku już chwil niewyraźny uśmiech błąkał się po ustach Raymonda.
W tej chwili przerwał opowiadającemu.
— Moje kochane dziecko, — rzekł jeszcze jedno zadam ci pytanie...
— Jakie?...
— Czy bądź z potrzeby, bądź z upodobania, nie zajmowałeś się też w ciągu paru lat ostatnich pisaniem?...
— Nie mam się zwyczaju zapierać i mówią otwarcie że prawda, że pan odgadłeś...
— Byłem tego prawie pewnym! mruknął Prometeusz paryzki.
— Więc się ja zapytam z kolei, na czem opierałeś pan to swoje przekonanie?...
— Poznałem to ze sposobu opowiadania pańskiego. Masz ten styl urywany, drobny, styl efektowny dzisiejszych felietonistów modnych... Słuchając pana, zdaje mi się, że słucham jakiegoś bohatera romansu ze szpalt gazety „Journal pour Tous“...
— Czy to pochwala czy krytyka?...
— Ani jedno ani drugie, to spostrzeżenie tylko. Opowiadanie, swoją drogą, zajmuje mnie nieskończenie, i mów dalej z łaski swojej.
Maksym ciągnął dalej:
— Dziecięciem powierzonem praczce w taki tajemniczy sposób, w ową noc karnawałową, ja właśnie byłem, też odgadłeś pan już zapewne. Na ćwiartce papieru, przypiętej złotą szpilką do koszulki, wypisane było dużemi literami imię Maksym. Mamka domyślała się, że musiało to być moje imię i tak mnie nazywała. Innego imienia nie znałem. Upłynęło lat kilka...
„Dama w czarnem dominie, matka moja, czuwała zapewne nademną z blizka, ale nie pokazała się więcej w nędznem domostwie na przedmieściu Saint-Marceau, Doktór dekorowany zgłaszał się od czasu do czasu dowiedzieć się o mnie, na przyrzeczone zaś pięćdziesiąt luidorów opiekunowie moi nie czekali nigdy a nigdy...
„Po kilku latach, kiedy zacząłem przychodzić do rozumu, niewidzialna ręka odebrała mnie od opiekunów których uważałem za rodziców, nazywałem ojcem i matką i kochałem bardzo.
„Umieszczono mnie na pensji, gdzie odebrałem początkową edukację.
„Z tej pensyi przeszedłem do jednego z główniejszych kolegiów paryzkich.
„Nie chcę się bynajmniej przechwalać, ale mogę mimo to powiedzieć, iż praca zajmowała mnie bardzo, i że czasu poświęconego na naukę nie zmarnowałem wcale.
„Miałem lat dziewiętnaście, gdy opuściłem zakład z pierwszą nagrodą na wydziale filozofii...
„Ręka, co od samego urodzenia otaczała mnie opieką, doręczyła mi za pośrednictwem pewnego bankiera, sześć tysięcy franków, z poleceniem, że co rok w oznaczonym terminie mam się zgłaszać po odbiór podobnej sumy. Znalazłem się więc na bruku paryzkim sam jeden, jak ptak wolny i jeżeli nie bogaty, to mogący przynajmniej przeżyć dostatnio od jednej pensyi do drugiej...
„Nie wymieniam różnych szczegółów, nie mogących interesować pana, a zdolnych niepotrzebnie przedłużyć opowiadanie.
„Żyłem jak żyje większa część młodzieży paryzkiej. Kochałem się kilka razy... z rozmaitem powodzeniem, raz byłem szczęśliwym, to znowu zniechęconym i rozczarowanym.
„W ogóle żyłem bardzo przyjemnie, czułem się zadowolonym z teraźniejszości i nie myślałem wcale o tem, co będzie dalej...
„Rok temu przyszłość ta zaciążyła mi po raz pierwszy, rok temu, na niebie mojem ukazały się pierwsze chmury ciemne.
„Udałem się w oznaczonym terminie do bankiera, który od trzech lat wypłacał mi najregularniej moję pensyę i zostałem niezmiernie zdziwiony, gdy kasyer po przejrzeniu ogromnej księgi rachunkowej, odpowiedział mi z szyderczem nieco współczuciem, iż żadnego depozytu dla mnie nie było.
„Słowa te raziły mnie niby piorunem i nie chciałem w nie uwierzyć.
„— Ależ to niepodobna!... — wykrzyknąłem.
„— A jednak tak jest najrzeczywiściej — odpowiedział kasyer.
„— Podobne zapomnienie, jest po prostu niemożebnem i chyba zaszła jaka pomyłka...
„— A któż by popełnił tę pomyłkę proszę pana? — zapytał kasyer ozięble.
„— Zapewne pan...
„— Ja się nie mylę nigdy.
„— Nikt w świecie nie może się uważać za nieomylnego, — zrób mi pan to, błagam pana i przejrzyj uważniej księgę.
„Kasyer wzruszył ramionami, ale że był dobry jakiś człowiek... — zrobił o co prosiłem.
„Jeden Bóg wie, z jaką gorączkową niecierpliwością, czekałem na rezultat poszukiwań.
„Po chwili odwrócił się do mnie tryumfująco.
„— Byłem pewny swego!... — szepnął — w takim domu jak nasz, omyłka jest niemożebną! — Kredyt pana Maksyma nie jest wznowiony żadną najmniejszą sumą... — Może pan Juliusz Barral — będzie mógł pana objaśnić w tym przedmiocie...
„Pan Juliusz Barral był bankierem.
„Uspokoiłem się trochę... — zdawało mi się, że zabłysła jakaś nadzieja.
„Odpowiedziałem żywo:
„— Tak, tak... — muszę się zobaczyć z panem bankierem...
„— Jest w swoim gabinecie... — odpowiedział kasyer — zaprowadzę tam pana...
„Za chwilę znalazłem się w obecności jednego z wybitniejszych osobników finansowych...
„Pan Juliusz Barral przyjął mnie bardzo grzecznie i wysłuchał z uwagą.
„— Na nieszczęście — odpowiedział — nie mam nic pocieszającego dla pana... — Co rok, na jaki tydzień przed datą, w której pan przybywałeś do kasy, nadchodził list z pieniędzmi bądź jedną, bądź drugą pocztą... — Kto je nadsyłał pod moim adresem i z komisowem, jakie się zwykle płaci bankierom, niewiedziałem nigdy i nie wiem tego dotąd.... — Tego roku nie nadesłano nic...
„— Może to tylko opóźnienie?...
„— Bardzo być może...
„— Mam nadzieję, że niezadługo, że jutro może już co nadejdzie...
„Bankier skłonił się, a ja wyszedłem...
„Powróciłem nazajutrz i dnia następnego i tak przychodziłem co dzień przez cały tydzień, listu jednak jak nie było tak nie było.. Nie pokazałem się cały miesiąc... Po miesiącu przyszedłem znowu napróżno!...
„Wtedy rzeczywistość zastąpiła złudzenie, zrozumiałem, iż odtąd muszę liczyć sam na siebie...
„Pomyślałem, że matka moja umarła... wyobraziłem sobie, że musiała bardzo ciężko boleć nad tem, iż mnie w opuszczeniu pozostawia.
„Nie oskarżałem wcale nieszczęśliwej kobiety, płakałem owszem po niej i przywdziałem grubą żałobę...
„Potem zastanawiałem się nad tem, jak i z czego żyć będę.
„A miałem się nad czem zastanawiać, pomimo bowiem edukacyi i świetnych rezultatów szkolnych, nie ukrywałem przed sobą, iżem nie zdolny do niczego, że żadna poważna karyera nie stoi przedemną otworem.
„Zajmowałem w jednym z domów przy ulicy Saint-Lazare, umeblowane kawalerskie mieszkanko, prawie eleganckie...
„Miałem zapas ładnej garderoby, — zegarek i łańcuch złote, szpilki brylantowe do krawatów, miałem kilka sztuk cennej broni, którą kupiłem za sto luidorów wygranych w dyabełka, ale w gotowiźnie nie posiadałem literalnie ani jednego sous...
„Udałem się do Mont-de-Pieté, ażeby opędzić najgwałtowniejsze potrzeby i odważnie zabrałem się do roboty... zostałem literatem...
„Ah! panie, co to za obrzydłe rzemiosło!... — największemu nieprzyjacielowi nie życzę zarabiać piórem na chleb powszedni...
„Zacząłem pisać...
„Pracowałem gorączkowo!... siedziałem dzień i noc nad biurkiem, wypotrzebowywałem chmarę atramentu i nie ustawałem dotąd, dopóki zmęczenie fizyczne i moralne nie sparaliżowało umysłu, dopóki ręka nie ustała.
„Napisałem dwa wodewille, jeden dramat, kilka nowelek i romans...
„Zużyłem całe sześć miesięcy na to.
„Wpakowałem rękopismy do kieszeni i zacząłem obchodzić teatry oraz redakcye dzienników...
„Nie wiem, czy moje utwory były dobre, nie wierzę nawet temu, ale wiem, że nie były gorsza od tego co się codziennie drukuje po felietonach i co jest co wieczór grywane po teatrach...
„A jednak nie podobna mi było ich pomieścić... wyrocznie dramatyczne i literackie, ani nawet wysłuchać mnie chciały... wszędzie odpowiadano mi jedno i to samo:
„— Nazwisko pańskie wcale jest nieznane... — daj się pan najprzód poznać, a wtedy zobaczymy...
„— Dać się poznać?... — odrzekłem zrozpaczony — ale jakimże sposobem?...
„— To nas nic a nic nie obchodzi.
„Usłyszawszy ze sto razy jednę i tę samę śpiewkę, wziąłem moje rękopismy i w ogień rzuciłem.”


XXXIII.
Joanna powraca na scenę.

— Czy doprawdy — rzekł Raymond z niedowierzaniem — czy doprawdy miałeś pan odwagę rzucić w ogień swoje prace?...
— Daję panu słowo na to!...
— Wszystkie?...
— Co do jednego... panie!... — nie zrobiłem żadnego a żadnego wyjątku, a nawet gdy owoc ciężkiej półrocznej pracy, gorzał w moich oczach, robiło mi to przyjemność pewną!
— No, no — odrzekł Prometeusz paryzki z uśmiechem — widzę żeś się nie urodził na literata... — Żaden pisarz z profesyj, nie rozstałby się za nic w świecie, ze swojemi arcydziełami... — No, mów dalej, mój przyjacielu... — twoje opowiadanie interesuje mnie coraz bardziej.
Maksym zaczął znowu:
— Ze wszystkich drzwi do jakich stukałem, jedne tylko otworzyły się przedemną.
„Przyjął mnie mały dzienniczek artystyczno-literacki, zajmujący się wyłącznie nowemi sztukami i aktorkami będącemi w modzie...
„Wydrukowałem tu cztery czy pięć artykułów okolicznościowych, ale gdy bąknąłem o honoraryum, odpowiedziano mi, że tu, w tej świątyni, pogardza się mamoną a pracuje tylko dla sławy...
— Nie za bardzo to pożywne! — przerwał Raymond.
— Byłem tego samego przekonania — odpowiedział Maksym — pomimo to jednakże pracowałem dalej, otrzymując zamiast pieniędzy, bilety do dwóch czy trzech teatrów...
Lubiłem bardzo przedstawienia dramatyczne, a wzrastająca nędza, nie pozwalała mi już na ten zbytek...
„Zgadujesz pan zapewne, jak żyłem przez rok cały...
„Pozbyłem się najprzód mebli, które gospodarz pozwolił mi wynieść, pomimo, że komorne nie było zapłacone.
„Następnie sprzedałem broń i to zaledwie za czwartą część wartości.
„Potem zacząłem wyprzedawać garderobę, tak, że mi pozostał tylko ten jeden garnitur, który pan na mnie oto widzisz.
„Wszystko to podtrzymywało przez parę miesięcy nędzną moję egzystencyę...
„Zajmowałem obrzydłą mansardę przy ulicy du Rocher i żywiłem się strasznie skromnie...
„Pomimo tej atoli bajecznej oszczędności, środki moje wyczerpały się zupełnie i nadszedł dzień, że się znalazłem bez jednego grosza w kieszeni, bez sposobu uczciwego zarobienia najmniejszej choćby sumki.
„Było to wczoraj.
„Wspominałem już panu, że ani żebrać ani kraść nie myślałem... pozostało mi więc do wyboru, albo umierać z głodu, albo w łeb sobie palnąć.
„Wybrałem to ostatnie...
„Miałem stary pistolet bez żadnej wartości, włożyłem go więc do kieszeni... napisałem list i położyłem go na jedynym stole, jaki miałem w mojej izdebce.
List zaadresowany był do komisarza policyi kwartału św. Łazarza i uprzedzał, żem się sam życia pozbawił, że zatem nikogo o zamordowanie mnie posądzać nie należy.
„Udałem się następnie do lasku bulońskiego, wszedłem w gęstwinę i miałem skończyć ze sobą, gdy w tem jakiś szmer dziwny zwrócił moję uwagę...
„Machinalnie szukałem przyczyny tego szmeru i uderzyłem się czołem o nogi wisielca, szamotającego się w ostatnich konwulsyach konania...
„Tym wisielcem pan byłeś.
„Nie pozostaje mi nic do dodania, bo resztę wiesz pan tak dobrze jak i ja...“


∗             ∗

Chwilowe milczenie zapanowało po tych ostatnich słowach Maksyma.
Raymond poruszał lekko głową i wybijał takt palcami na srebrnej tacy, na której stały butelki i szklanki.
— Moje kochane dziecko, — odezwał się na koniec, — obadwa mieliśmy dzisiaj szczęście, obaj winniśmy sobie życie i chcę ci zapewnić najświetniejszą karyeryą, o jakiej młodzieniec w twoim wieku marzyć może... Muszą ci się przyznać jednakże, że mam pewną obawę...
— Jaką obawą?...
— Boję się tego, iż nie masz zupełnego dla mnie zaufania...
— Ależ panie!...
— Tak moje dziecko, podejrzewam twoją szczerość...
— Czy mogą się zapytać dla czego?...
— Dla bardzo prostej przyczyny... dla tego, te miłość nie grała żadnej roli w twojem opowiadaniu... Zapewniałeś mnie dziś rano, że nie spotkałeś jej w życiu... ale nie możesz być przecie jedynym wyjątkiem na świecie!... Dwudziestotrzyletnie serce nie może być takie zimne!...
— Mówiłem panu, że żyłem jak wogóle żyją młodzi ludzie w Paryżu — odrzekł Maksym. — Kochałem się nie w jednej... żadna z nich jednakże nie wzbudziła głębszego we mnie uczucia...
— Jakto, nigdy nie kochałeś się szczerze?...
— Nigdy a nigdy panie...
— I możesz mi przysiądz na to?...
Maksym zawahał się na chwilę.
— Więc najzupełniejszej spowiedzi wymaga pan odemnie? zapytał z uśmiechem.
— Wymagam spowiedzi szczerej, bez żadnych wykrętów.
— Kiedy tu idzie o rzecz tak szaloną, żebyś się pan wyśmiał ze mnie...
— Wcale nie będę się wyśmiewał... jesteś w tym wieku, że szaleństwo tysiąc razy jest lepsze od zbytniego rozsądku!... Mów więc bez obawy...
— Mówiłem panu, że w zamian za moję pracę bezpłatną, dziennik artystyczno-literacki dawał mi wejście do kilku teatrów...
— Domyślam się już... — rzekł Raymond, — jakaś oto reputowana artystka...
— Wcale nie... — odrzekł młody człowiek. — Gdybyż to była tylko artystka!... ale cierpliwości...
„Chodziłem więc na przedstawienia prawie codzień, bo była to jedyna przyjemność, jaka mnie nic nie kosztowała.
„Będzie temu ze dwa miesiące, spostrzegłem w jednej z lóż — kobietę dziwnej urody.
Nie opisuję jak wyglądała ta kobieta, zwykle bowiem opis niepodobny jest do osoby...
„Powiem tylko tyle, że była brunetą, że była wspaniałą i dumną niby królowa wschodnia, i że jej spojrzenie spokojne a głębokie, gdy je przypadkiem ku mnie zwróciła, zrobiło na mnie uczucie rozkoszne... i przykre zarazem wrażenie.
„Opuściłem salę przed końcem przedstawienia! poszedłem na bulwar czekać na wchodzących z teatru.
„Niezadługo, młoda nieznajoma, okryta szerokim burnusem algierskim w złote pasy, przeszła w pośród tłumu, z godnością monarchini kroczącej w pośród swoich poddanych.
„Mały powozik zaprzężony w pyszne konie, uniósł ją z szybkością błyskawicy.
„Uczułem pewną ulgę gdy się oddaliła, odetchnąłem swobodniej i powiedziałem sobie:
„— Dzięki Bogu! nie chciałbym już nigdy znaleźć się w obecności tej kobiety... jeżelibym znowu ją spotkał, gotowem się zakochać jeszcze, a otwarcie mówiąc, w położeniu w jakiem się znajduję, tego by mi tylko brakowało...
„Człowiek proponuje, przypadek dysponuje.
„We trzy dni potem, będąc w innym teatrze, poczułem, że jakaś siła nieprzeparta pociąga moje spojrzenie ku loży na lewo.
„Obróciłem się i zadrżałem, jak człowiek, co się dotknął iskry elektrycznej.
„Nieznajoma siedziała w swojej loży... sama... dumna... niewzruszona... wspaniała.
„Nie mówię więcej, bo pan już odgadłeś z pewnością co mam mu powiedzieć.
„Spotkania z młodą kobietą, której spojrzenie paliło mnie, powtarzały się dosyć często...
„To czego się obawiałem spełniło się, jeżeli nie zupełnie, to w części przynajmniej. Nie zakochałem się w nieznajomej, ale obraz jej ciągle miałem w duszy mojej, oczarowała mnie i zaniepokoiła głęboko, nawet ją we snach widywałem.
„Nieznajoma, daję panu na to słowo honoru, nie wzbudziła we mnie żadnego podnioślejszego uczucia, ale opanowała mnie moralnie, tak jak czarownice wieków średnich, opanowywały istoty ludzkie, nad któremi wymawiały tajemnicze swoje zaklęcia.
„Chciałem się dowiedzieć kto była ta kobieta.
„Nie była wcale damą z tego światka błyszczącego pozorami, jak to przypuszczałem początkowo, widząc jej piękność, zbytek i osamotnienie, ale była prawdziwie wielką damą, wielką damą posiadającą ogromny majątek i przyjmującą w swoich salonach śmietankę towarzystwa paryzkiego.
„Stawiało to pomiędzy nią a moją nędzną osobistością, zaporę nieprzebytą, co do tego nie łudziłem się ani chwili.
„Dotąd byłem waryatem; — odtąd stałem się śmiesznym... Wmawiałem w siebie jak głupiec, że moja nieznajoma zwróciła na mnie uwagę... Napisałem do niej dziesięć, a może dwa dzieścia listów błagających żeby mnie przyjęła, przysięgających — że się zabiję, jeżeli mi nie pozwoli zbliżyć się do niej.
„Pisząc to nie kłamałem bynajmniej... Myślałem na seryo o śmierci, tylko, że wcale nie myślałem umierać dla niej...
„Czyż potrzebuję dodać, że nie odpowiedziała mi wcale?...
„Otóż i cały romans... prosty jak pan widzisz a dowodzący, że naiwność moja przechodziła wszelkie granice... Obiecałeś pan jednak nie szydzić sobie ze mnie, liczę więc na pańską obietnicę...
— Tego co przyrzekam, święcie zawsze dotrzymuję... — odrzekł Raymond, ale nie powiedziałeś mi wszystkiego.... nie wiem rzeczy najważniejszej...
— Co takiego?...
— Jak się nazywa ta syrena o czarnych włosach a magnetycznem spojrzeniu?... ta prawdziwa wielka dama, jak jaka księżna bogata?...
— A panu po co to wiedzieć?...
— A ty dla czego to ukrywasz?...
— Chcesz pan koniecznie żebym powiedział?...
— Proszę cię o to bardzo...
— Z nazwiska znasz ją pan zapewne, bo to nazwisko dzisiaj wszyscy znają w Paryżu.
— Tembardziej mi więc powiedz.
— Margrabina Castella...


XXXIV.
Hrabia de Saint Marceau.

Jeżeli zdziwienie zdolne by było zmienić człowieka w statuę, to Raymond stałby się odraza marmurem.
Przypadek przychodził mu w pomoc w sposób dziwny i prawie nie podobny do wiary.
Bo też skoro czytelnicy nasi poznają plan zemsty, jaki od paru godzin zajmował umysł Prometeusza paryzkiego, zrozumieją odrazu, iż ślepy traf przechodzi czasami, najzręczniejsze pomysły dramaturgów i powieściopisarzy.
Lubo więc Raymond umiał panować nad sobą, nie potrafił ukryć wrażenia, jakie niespodziewana wiadomość wywarła na nim — a Maksym zauważył to odrazu.
— Czy pan znasz panią Castella?... zapytał z żywością.
— Znam ją z widzenia i z nazwiska... — odpowiedział eks-wisielec.
— Czy okoliczności zbliżyły pana kiedy do pani margrabiny?... — zapytał znowu Maksym.
— Nigdy... Jam prosty mieszczuch tylko i pomimo posiadanych milionów nie mam wcale pretensyj wdzierania się w świat wielki, w którym żyje pani Castella... Mam dosyć rozsądku na to, ażeby się trzymać na swojem miejscu.
— Gdzież pan widziałeś panią Castella?...
— Na przedstawieniu, kochane dziecko, tak samo jak ty... lorneta moja nie raz się ku niej zwracała, nieraz pozwalała mi ją admirować.
— Nieprawda że jest piękną?...
— Jest więcej jak piękną, jest zachwycającą prawdziwie, — wykrzyknął Raymond z zapałem. — To nie kobieta, to bogini.
— A to się pan zapalasz!... — zawołał Maksym z uśmiechem. — Czy i pan przypadkiem nie jesteś także zakochanym w tej czarodziejce?...
Prometeusz paryzki wzruszył ramionami.
— Ja... zakochany?... ja?... a to co znowu?... bierzesz mnie za waryata czy co u licha?... Przypatrz no mi się dobrze i osądź czyż mógłby się we mnie kto zakochać?... Ale gdybym był takim jak ty młodzieńcem, pełnym dystynkcji i elegancyi, o to gdyby mi przyszło postradać rozum i życie, musiałbym się podobać pani Castella, musiałbym postawić na swojem!...
Maksym potrząsnął głową.
— Próbowałem — rzekł — ale mi się nie udało...
— Tak, ale między wczoraj a dziś kolosalna jest różnica... — Wczoraj byłeś dla margrabiny jakimś tam dziennikarzem bez nazwiska i dachu... — dziś czy jutro będziesz jedną z gwiazd młodzieży paryzkiej, będziesz się przejeżdżał po lasku na arabie czystej krwi, będziesz powoził ekwipażem zaprzężonym w przepyszne stepowe rumaki... — Margrabina nie zwracała na ciebie uwagi wczoraj... — jutro z pewnością cię zauważy... Jest przecie córką Ewy i daje się brać na błyskotki...
— Przypuśćmy zatem, że mnie zauważy, ale czy mi to da sposobność, przedstawienia się jej i bywania w jej domu?...
— Znajdziemy i na to sposób, możesz być zupełnie spokojny... — Najdalej za dwa tygodnie, założę się, że będziesz upragnionym gościem na salonach pani Castella...
— Ah! panie!... — wykrzyknął Maksym — zapisane to widać gdzieś tam w górze, że ty we wszystkiem masz być moją opatrznością!
— Widocznie, że tak jest, mój młody przyjacielu.
— Jakże panu wyrażę moją wdzięczność?...
— Nie wspominając mi o tem ani słowa... A teraz wyjdziemy razem, bo mamy wiele dziś rzeczy do załatwienia.,, — Najprzód musimy znaleźć na ulicy Chaussée-d’Antin, albo Madelaine, jakie kawalerskie mieszkanko, ze stajnią i wozownią... potem musimy je umeblować... — nająć stangreta i grooma... — kupić trzy konie... — wybrać dwa powozy i kazać wymalować herby twoje na drzwiczkach...
— Moje herby?... rzekł z uśmiechem młody człowiek — jakto, zapominasz pan?...
— Że nie wiesz kto był twoim ojcem? — przerwał Raymond. — To bagatela... — Jesteś dzieckiem miłości, a takie dzieci są zazwyczaj dobremi szlachcicami... — Ja się obowiązuję wynaleźć ci herb bardzo poważny... dam ci i nazwisko... i nawet tytuł... — Ponieważ oto na przedmieściu Saint-Liarceau upłynęły twoje lata dziecinne... odtąd więc mianuję cię hrabią Maksymem de Saint-Marceau. — Zdaje mi się, że to brzmi wcale ładnie... Nie będziesz posiadał pergaminów to prawda, ale proszę cię, któż ci się o nie zapyta?... — Czy dobrze robisz szpadą?
— Cztery lata uczyłem się fechtunku, a Grisier uważał mnie za lepszego ze swych uczniów...
— Umiesz strzelać z pistoletu?
— Umiem i nie chwaląc się, chybiam raz na dwanaście razy.
— Wybornie... jestem zachwycony... Nie pytam się czyś jest odwżnym, bo skoro dzisiaj rano, byłeś gotów w łeb sobie palnąć, co jasno dowodzi twojej waleczności...
— Nie wiem, czy jest walecznym, ale czuję, że byłbym gotów narazić życie w potrzebie...
— Tego mi właśnie potrzeba, a okazyę dam ci dosyć prędko.
— Jakto?...
— Przygotuję ci pojedynek...
— W jakim celu?
— Dla postawienia cię odrazu na pewnych nogach w świecie, do którego wejdziesz... — Jak się dowiedzą żeś chłopak pewny siebie, żeś gotów bić się za najmniejszą bagatelkę, impertynenci będą się dobrze z daleka trzymać od ciebie... — porządne pchnięcie pałaszem oswobodzi cię na długi czas od tych ciekawców, co się lubią wtrącać do tego co do nich nie należy...
— Uwielbiam pański spryt i rozsądne zapatrywanie się na rzeczy — odrzekł z uśmiechem Maksym.
— I słuchać mnie będziesz zupełnie?... — zapytał Raymond.
— Najzupełniej.
— No to dobrze!... — W zamian za twoje zaufanie, obiecuję oi wszystkie przyjemności życia...
— Przyjmuję obietnicę...
Prometeusz paryski opuścił wraz ze swym protegowanym dom przy ulicy d’Amandiers.
Wsiedli do najętego powozu, a Raymond dał rozkaz stangretowi, aby jechał na ulicę Madelaine.
Po niedługim poszukiwaniu, znaleźli na ulicy Arcade, prześliczną antresolę i zaraz ją wynajęli.
Następnie udali się do tapicera, który obiecał we dwadzieścia cztery godzin dostarczyć wygodne i ładne umeblowanie.
Nie będziemy towarzyszyć przyszłemu hrabi de Saint-Marceau i jego opiekunowi do krawców, jubilerów, jak również do powoźników i handlarzów koni na polach Elizejskich.
Dostatecznem będzie powiedzieć czytelnikom, że zakupy zupełne i zbytkowne, załatwione zostały w kilka godzin.
— Bodaj, że teraz, nie zawadziłoby się posilić — zawołał Prometeusz do swojego towarzysza — ja przynajmniej głodny jestem siarczyście...
— Dotrzymam panu chętnie placu — odpowiedział Maksym na to.
— Brawo!... — odparł Raymond wesoło — zanim jednak udamy się do Palais-Royale, musimy zajść koniecznie na ulicę du Rocher.
— A tam po co kochany panie?...
— Po to, żeby zniszczyć list, jakiś napisał dziś rano do komisarza policyi...
— Słusznie...
— Daj adres stangretowi.
W kwandrans potem, Maksym przestąpił po raz ostatni próg obrzydłego domu, w którym przeszedł tyle biedy, w którym tyle smutnych nocy przepędził.
Wbiegł prędko na schody prowadzące na poddasze i podarł na drobne kawałeczki smutną ową korespondencyę.
Gdy schodził, stróżka go zatrzymała.
— Hej, hej!... panie Maksymie, cóż to się tak pana śpieszy?... — Rano także tak pan pędziłeś, żeś niesłyszał jakem wołała, iż mam list dla pana...
— List do mnie?
— Gdzie jest ten list?... Dawajcie mi go czemprędzej.
— Tak panie Maksymie, mam list do pana i to taki w dodatku pachnący, że...
Stróżka podała pismo lokatorowi, a ten rozerwał żywo kopertę, z której rzeczywiście rozszedł się przyjemny zapach.
List składał się z kilku tylko wyrazów, Maksym przebiegł je oczami, krzyknął z radości i wsunąwszy w rękę luidora osłupiałej kobiecinie, popędził jak strzała na ulicę.
— No co?... no co?... — pytał Raymond, wsiadającego do powozu Maksyma — coś to tam zastał takiego? — bo masz minę człowieka, który odziedziczył milion, albo otrzymał zaproszenie na pierwszą schadzkę od swojej ukochanej.
Maksym nie odpowiedział, tylko wskoczył do powozu.
— Patrz pan — rzekł, podając list wisielcowi — przeczytaj to i osądź moję radość...
Raymond przeczytał następujące wyrazy, skreślone elegancką rączką kobiecą:
„Margrabina Castella prosi pana Maksyma o łaskawe przybycie na wieczór muzykalny w przyszłą środę to jest 28 bieżącego miesiąca.“
— Cóż pan nato? — zapytał Maksym.
— Zaproszenie to, moje dziecko, oszczędza nam potrzeby wyszukiwania kogoś, coby cię przedstawił w salonach margrabiny... — Ale dla czego przed chwilą zapewniałeś mnie, iż pani Castella nie zwracała na ciebie uwagi?...
— Tak mi się, panie drogi, wydawało...
— Był to więc, z twojej strony, zbytek skromności tylko?
— Chyba że tak, proszę pana — to szepnął Maksym spodziewane zaproszenie...
— Jest odpowiedzią na twoje listy — dokończył Raymond — odpowiedzią bardzo naturalnie wymowną... — Tego co nie dopisała, za widzeniem dopowie ci pani margrabina...
— Więc zdaniem pana — ciągnął rozpromieniony młody człowiek — mogę się łudzić nadzieją?...
— Chcesz wiedzieć mo;e zdanie?
— O bardzo tego pragnę...
— Powiem ci zatem krótko, że jeżeli wątpiłbyś teraz jeszcze, musiałbyś być prawdziwym, skończonym głupcem... Teraz wszystko zależy tylko od ciebie, teraz trzeba umieć się kręcić tylko wobec tej najpiękniejszej kobiety w Paryżu...
— Ah!... — wykrzyknął wesoło Maksym — jeżeli dobre chęci mogą starczyć za uczynek, okrzyknij mnie pan z góry za zwycięzcę...


∗             ∗

Raymond i jego towarzysz pojechali do braci Provenceaux i Maksym po raz drugi podziwiał talent z jakim pan André Bontems potrafił wybierać godne Lucullusa potrawy.
Po obiedzie, udali się z powrotem na ulicę des Amandiers-Pepincourt, gdzie Raymond zaprowadził swego gościa do prześlicznego pokoiku i oddalił się zaraz, życząc mu dobrej nocy.
Życzenie spełniło się w zupełności — Maksym spał do rana jak zabity, a miał sny najrozkoszniejsze...


∗             ∗

Upłynęło kilka dni.
Dzięki pieniądzom hojnie sypanym przez Raymonda, mieszkanie Maksyma urządzone zostało niebawem, w sposób który nie pozostawiał nic a nic do życzenia.
Parę razy Maksym ukazał się już w lasku bulońskim, ubrany elegancko i powożący prześlicznemi ciemnemi kasztankami, które przybrane w czerwone kokardy, zwracały powszechną uwagę znawców i znawczyń sportu.
Trzy dni temu, gdy skromnie ubrany przechadzał się tu piechotą, damy zaledwie spoglądać nań raczyły w przejeździe...
Teraz te kobiety z marmuru, strzelały nieustannie oczami na nowego przybysza, co wyglądał na milionera.
Zimny jak anglik, jak turek niewzruszony, Maksym przesuwał się z pewną dumą pośród tych krzyżujących się spojrzeń.
Nadszedł nareszcie dzień koncertu u pani margrabiny Castella.
Żadna wstępująca w świat ośmnastoletnia panienka, nie zajmowała się tak swoją toaletą, jak Maksym tego wieczora.
Całe dwie godziny przepędził przed lustrem w pokoju sypialnym, zawiązując kokardę krawata!...
Włożył już rękawiczki i miał schodzić do oczekującego na dziedzińcu powozu, gdy groom przyszedł mu zaanonsować wizytę pana André Bontemps.
— Proś! — odezwał się żywo Maksym.
Raymond wszedł a Maksym uściskał serdecznie jego rękę.
— Do licha kochany hrabio, — zawołał ex-wisielec, — a to wspaniale co się nazywa wyglądasz!... Ja który znam się trochę na elegancyi, śmiało twierdzę, że twoja toaleta i postawa nie pozostawiają nic do życzenia.
— Jesteś więc ze mnie, kochany panie, zadowolony?... — zapytał młodzieniec z uśmiechem.
— Jestem zachwycony!... Brumel i książę Orsay, wzięliby cię za arystokratę czystej krwi!... No!... radzę pięknym paryżankom debrze pilnować swoich serduszek, albo się bowiem grubo mylę, albo powołanym jesteś na zrobienie wielkiego w modnym świecie przewrotu...
— W oczach łaskawego pana... — odpowiedział z nowym uśmiecham Maksym, — wiesz pan zresztą, że się pragnę podobać jednej tylko osobie...
Margrabinie, nieprawda?...
— Tak jest szanowny panie.
— Oto nie ma obawy!... Jesteś pięknym przecie i młodym... Pierwsza miłość zdaje się trwać wiecznie, ale czas wszystko zmienia na świecie... Zacznij od pani Castella,.. a później zobaczymy...
— O!... wykrzyknął Maksym ze szczerą egzaltacją — jeżeliby Joanna zgodziła się mnie pokochać, pewnym jest, że serce moje dotrwałby jej wiecznie!...
Za całą odpowiedź Prometeusz paryzki uśmiechnął się tylko.
— Czy masz mi dziś co jeszcze do powiedzenia?... — zapytał młody człowiek.
— Nie... chciałem cię tylko zobaczyć i życzyć powodzenia.
— Więc pozwolisz że się oddalę... bo to już dziewiąta...
— A tobie gwałtownie pilno do swojego bóztwa... — dokończył Raymond
— Przyznaję... Margrabina wywiera na mnie urok nieprzeparty... Nie wiem jeszcze czy ją kocham, ale na samą myśl, że się będę znajdować w jej obecności, że będę z nią mówić, serce mało mi nie wyskoczy z piersi.
— Jedź zatem, jedź moje dziecko!... odrzekł Raymond kiwając głową, — gorzko bym sobie wyrzucał, gdybym choć o pięć minut opóźnić miał to wasze pierwsze spotkanie... Siądę z tobą do powozu... wysadzisz mnie na bulwarze na rogu Chaussée d‘Antin.
W kwadrans potem ekwipaż Maksyma zatrzymał się przed mieszkaniem zajmowanem przez margrabinę.
Młody człowiek zdjął palto w przedpokoju — a kamerdyner otworzył drzwi salonu i głośno zaanonsował:
— Pan hrabia de Saint-Marceau...
Koncert się jeszcze nie zaczął, ale eleganckie tłumy zapełniały już salony pani Castella.
Towarzystwo składało się wyłącznie z mężczyzn, należących do trzech rodzajów arystokracyi panującej w Paryżu, do arystokracji rodowej, pieniężnej i artystycznej...
Joanna przechadzała się pomiędzy gośćmi z czarującym uśmiechem pięknej królowej, przyjmującej miłościwie swoich poddanych.
Toaletę miała skromną ale prześliczną.
Biała jej jedwabna suknia, prawie bez ozdób, mocno wydekoltowana, pozwalała podziwiać zgrabną figurkę i okrągłe ramiona; — czerwone korale wplecione w grube warkocze, naszyjnik i bransolety takie same, dopełniały przybrania i odbijały cudownie od matowej jej białości.
Że nigdy jeszcze nie wyglądała tak zachwycająco — wszyscy goście zgadzali się na to.
Margrabina wspierała się na ręku jednego z młodzieży, który z zaszczytu tego był widocznie niezmiernie dumnym.
Czytelnicy nasi znają już tego pana.
W jednym z pierwszych rozdziałów niniejszej opowieści, mogli już ocenić jego wartość pod względem fizycznym i moralnym i zapewne bo przypominają sobie barona Godefroy de Montaigle, syna krzyżowca, tego milionera i poświęcającego znaczną część swoich dochodów na kaszmiry indyjskie, perły i angielskie konie dla panny Formose, artystki z teatru Variétés.
Pan de Montaigle od chwili gdy go przedstawiono margrabinie i gdy został przez nią uprzejmie przyjętym, zapomniał o aktorce a zapłonął dla wielkiej damy...
Otrzymał pozwolenie przychodzenia codzień po południu — a że pani Castella widocznie go wyróżniała, zdawało mu się, że jest szalenie zakochanym i również szalenie kochanym.
— Doprawdy!... jak ta kobieta mi nadskakuje... — myślał nieraz sobie. Widocznie mamy słabość do siebie... waha się jeszcze, ale niedługo nastąpi chwila naszego szczęścia!...


XXXV.
Wieczór muzykalny.

Usłyszawszy nazwisko hrabiego de Saint-Marceau, pani Castella zadrżała.
Najpewniejsza, że nikogo takiego wcale nie zapraszała, zadziwiła się i rozgniewała dziwną pewnością siebie nieznajomego, który przestąpił próg jej salonu, nie przedstawiwszy jej się przed tem,..
— Jeżeli jest to człowiek z istotnego wyższego świata — pomyślała sobie — to daje dowód zupełnej nieświadomości życia!... Tem gorzej dla niego, bo będę bez litości i dam mu poznać, że nie traktuje się w ten sposób margrabiny Castella!
Młoda wdowa puściła rękę barona bardzo tem niezadowolonego i do drzwi się zbliżyła.
Gniew jej atoli ustąpił miejsca ogromnemu ździwieniu, skoro zobaczyła przed sobą Maksyma.
Młody człowiek skłonił się z uszanowaniem.
— Pani margrabino — rzekł — pozwól pani wyrazić sobie największą moją wdzięczność, za uprzejme zaproszenie...
Pani Castella, jak czytelnicy nasi wiedzą o tem doskonale, posiadała dziwną pewność siebie, posiadała wyjątkowo zimną krew i umiała wyśmienicie panować nad sobą, mimo to wszystko jednakże, nie zdołała ukryć swojego zaambarasowania i zaledwie w rodzaju zapytania zdolną była przemówić:
— Panie Maksymie, ja sądzę...
Młody człowiek skłonił się znowu z uszanowanie.
— Hrabia Maksym de Saint-Marceau, pani margrabino — odpowiedział.
— Ah!... — odrzekła Joanna — a Maksym mówił dalej z uśmiechem:
— Listy które miałem honor pisać do pani margrabiny, podpisywałem imieniem swojem tylko — a to dla tej przyczyny, że zdaniem mojem tytuł i znakomite nazwisko, zawadzają tylko gdy im nie towarzyszy znakomita fortuna... Niestety... przed paru jeszcze dniami, byłem zupełnie biednym...
— A teraz? — spytała margrabina.
— Teraz się to wszystko zmieniło!... — Teraz jestem dobrze nawet bogatym... — Pewien daleki krewny, którego znałem zaledwie, nagrodził niesprawiedliwość losu i pozostawił mi testamentem sześćdziesiąt tysięcy franków renty...
Joanna uśmiechnęła się uprzejmie.
— Przyjmij pan moje powinszowanie najszczersze!... Nie możesz pan wątpić o mojej życzliwości, pomimo, że zapraszałam po prostu pana Maksyma a nie hrabiego de Saint-Marceau spodziewałam się zobaczyć u siebie... — Jeden zresztą jak drugi mają zupełne prawo do mojej sympatyi...
Po tych słowach wypowiedzianych słodziutko, Joanna wzięła pod rękę zaimprowizowanego hrabiego i miała sobie za obowiązek oprowadzić go po salonach,
Baron Godefroy de Mentaigle, przeklinając z całego serca nowoprzybyłego, postępował za niemi w pewnem oddaleniu.
Napotkał pana de Credencé.
— Kochany hrabio — zapytał — co to za młody blondyn, którego pani Castella oprowadza pod rękę?...
Raul spojrzał na Maksyma i przypatrywał mu się przez chwilę.
— Doprawdy, nie wiem kochany baronie, kto to; jeżeli jednak idzie ci o to, zaraz się zapytam o niego margrabiny...
— Nie ma potrzeby... — nie ma potrzeby... — mówił Godefroy — nie fatyguj się proszę... — Podobna ciekawość byłaby niedyskretną...
— Pierwszy raz widzę tego młodego człowieka dodał pan de Credencé — ładny jakiś chłopak i bardzo dystyngowany... — Widocznie ktoś to z naszego świata...
— Niebrzydki — wycedził przez zęby Godefroy — ale szyku nie ma wcale moim zdaniem...
— Margrabina przyjmuje go tak ząpewne przez grzeczność i nie obrażam się wcale o to, i nie wierzę, ażeby nie miała do mnie powrócić...


∗             ∗

Pierwszorzędni artyści, którzy mieli przyjąć udział w części muzykalnej wieczoru, zajęli stanowiska.
Zaraz potem odezwała się przygrywka na fortepianie, głęboka cisza zapanowała w salonach i sławny tenor począł śpiewać prześlicznym bogatym głosem urywek z „Roberta dyabła.”
Nie będziemy opisywać szczegółów koncertu.
Powiemy tylko, że Joanna, zasiadła nieopodal Maksyma i kiedy cudowne melodye głosów rozlegały się po salonie, rozkoszne spojrzenia margrabiny zwracały się ciągle ku naszemu młodemu człowiekowi.
Po północy skończył się koncert.
Niektórzy z zaproszonych cichaczem po angielsku wysunęli się z salonu, bez pożegnania gospodyni.
Inni zasiedli do kart, a Maksym należał do ich liczby.
Nie był on graczem, ani z powołania ani nawet ze zwyczaju, chciał jednak dać dowód pani Castella, że umie się zahazardować, że nic dla niego nie znaczy przegranie jakich paruset luidorów.
Usiadł przy stoliku, przy którym ciągnięto lancknechta i położył przed sobą pugilares wypchany banknotami.
Naprzeciw Maksyma, siedział pan Raul de Credencé.
Joanna dała mu znak, zerwał się zatem w tej chwili, podszedł do margrabiny i zapytał jej z cicha.
— Czego sobie życzysz, najpiękniejsza?...
Spojrzyj no na tego młodego człowieka... — szepnęła Joanna.
— Na którego młodego człowieka?...
Na tego, co siedzi naprzeciw ciebie.
— A! ha!... ten piękny chłopak, którego nikt tu nie zna, a o którego mój przyjaciel Godefroy de Montaigle, wypytywał mnie przed koncertem!... — A propos margrabino, jak się nazywa ten panicz?
— Nazywa się hrabia de Saint-Marceau...
— Któż u dyabla zaprezentował ci go?...
Zanadtoś ciekawy mój drogi Raulu!...
— Przepraszam cię po tysiąc razy, moja najpiękniejsza, nie ohciałem być niedyskretnym!... — Mogęż się przynajmniej zapytać, w jakim celu mówiłaś mi o tym młodzieńcu?
— Bo będzie grał zapewne...
— Tak myślę... skoro zajął miejsce przy stoliku...
— Nie życzę sobie, żeby przegrał...
— Nie życzysz sobie? odrzekł z uśmiechem hrabia. — Ależ, droga moja losowi nie zawsze można rozkazywać...
— Ja jednak chcę tego koniecznie?
— Stanie się zadość twojej woli!... — Więc tak cię bardzo obchodzi ten młody pan hrabia, margrabino?...
— Nadzwyczaj mnie obchodzi.
— Dla czego?
— To mój sekret...
— Czy to przypadkiem, nie jaka tajemnica serdeczna?...
— Mój kochany Raulu — przerwała Joanna — albo się bardzo mylę, albo serce moje do mnie wyłącznie należy i z nikiem liczyć się nie potrzebuję.
— To święta prawda margrabino, ale radzę bądź ostrożną, bo nieroztropna namiętność może cię zaprowadzić bardzo daleko!
Pan de Credencé nie mógł mówić więcej, bo go zawołano do stolika, musiał więc opuścić panią Castella i wziąść karty.
Pytanie, które margrabina uznała za niedyskretne, pobudza i naszę ciekawość.
Zkąd to jej żywe zainteresowanie się Maksymem?...
Odpowiedź bardzo łatwa...
Jak z kamienia można wydobyć iskrę, tak i w najzimniejszem sercu można obudzić gwałtowną namiętność...
Joanna przekonana że nie potrafi nigdy nikogo pokochać, pokochała pierwszy raz w życiu.


XXXVI.
Schadzka.

Hrabia de Credencé, posłuchał polecenia margrabiny.
Bylibyśmy w kłopocie nielada, gdyby nam przyszło wytłumaczyć czytelnikom, w jaki sposób wziął się do tego.
Wielkie sumy przegrywano tej nocy w salonach damy pikowej, Maksym atoli nie należał do przegrywających... Ba!... nawet wygrał parę tysięcy franków...
Sytuacya jaką mu stworzył Raymond, czyniła go zupełnie obojętnym na tę wygranę.
Po bezskutecznem usiłowaniu przegrania, po obojętnem biciu największych stawek jakie były, opuścił stolik, ażeby się zbliżyć do Joanny i zawiązać z nią rozmowę.
Zrazu nie udało mu się to jednakże.
Baron de Montaigle nie odstępował pani Castella...
Czytelnicy zadziwią się może, że pani Joanna przy swym niepodległym charakterze, dawała tyle dowodów cierpliwości i słuchała barona, którego od razu poznała ze śmieszności i głupoty.
Byłoby to dziwnem rzeczywiście, gdyby młoda kobieta nie była powzięła pewnego planu, bardzo śmiałego, planu jaki od kilku dni snuł się jej już po główce...
Zaczynały ją męczyć już te rezyka i ta ciągła obawa wynikająca z pozycji damy pikowej.
Pomimo nieustannych uspakajań hrabiego de Credencé, przewidywała koniec fatalny.
Kiedy złoto i bilety bankowe piętrzyły się na zielonych stolikach, drżała na najmniejszy szelest, bladła przy każdem poruszeniu drzwi, jednem słowem ciągle się obawiała niespodzianego wkroczenia agentów policyjnych.
Ta niepewność była naturalnie nieznośną i pani Castella postanowiła raz jej położyć koniec, postanowiła w nowym związku małżeńskim odnaleźć spokój i dostatek.
Tego samego wieczora, kiedy Raul zaprezentował jej w teatrze barona, zagięła parol na niego, pewna że pannie Formosa odbić go nie będzie wcale trudno.
Godefroy nosił prześliczne nazwisko i posiadał mienie kolosalne.
Wyglądał dystyngowanie a nadto co było najważniejszem, jako zawojowany przez piękności teatralne, mógł się stać najwygodniejszym mężem w rękach wyższej prawdziwie kobiety.
Czarująca wdówka postanowiła też jak najprędzej zmienić tytuł margrabiny Castella na tytuł baronowej de Montaigle, ażeby zaś dojść do tego, postanowiła rozkochać pana barona.
Jednocześnie atoli kiedy rozniecała uczucie w Godefroy, poczuła iż taki sam ogień zapaliły w jej sercu pierwsze spojrzenia Maksyma.
Ambicya i miłość zapanowały w niej teraz razem Godefroy da mi majątek... — Maksym mówiła sobie po cichu, uszczęśliwi mnie swoją miłością...


∗             ∗

Rozmawiając z baronem, uśmiechając się doń słodko i czule nań spoglądając, Joanna spostrzegła, że mniemany hrabia de Saint-Marceau wstał od gry i zaczął przechadzać się po salonie.
Pod jakimś pretekstem, który kobieta odnajdzie zawsze w razie potrzeby, przerwała pani Castella rozmowę z panem Godefroy, zakręciła się w pośród salonów, przystanęła przy grających, porozmawiała z gośćmi i znalazła się nareszcie obok Maksyma.
— Panie hrabio, — rzekła z pewnem wzruszeniem w głosie, czy mogę odtąd zaliczać pana do moich już przyjaciół?...
— O! pani!... będę się za najszczęśliwszego uważał...
— Dajże mi pan zatem dowód, że tak jest rzeczywiście...
— Jakiego żąda pani dowodu? Życie moje do pani należy...
— Przyjęcia takie jak dzisiejsze, przeznaczone są dla wszystkich znajomych... dla moich prawdziwych przyjaciół pozostawiam samotne poobiednie godziny...
— Będę najszczęśliwszym, jeżeli mi pani jednę z tych godzin daruje...
— Daruję panu wszystkie, jeżeli życzysz sobie tego naprawdę...
— Na klęczkach błagam panią... o tę niezasłużoną łaskę...
— Zatem jutro o trzeciej... drzwi moje otworzą się tylko dla pana...
Po tych pełnych znaczenia słowach, margrabina szybko się oddaliła od młodego człowieka, nie pozwalając mu ani jednem słowem wyrazić wdzięczności swojej.
Maksym potrzebował samotności, ażeby oddać się słodkim rozmyślaniom, jakie przepełniały jego serce.
Zaraz też opuścił mieszkanie na Chaussée d’Antin — a że noc była przepyszna, odprawił stangreta i przez bulwar udał się pieszo na ulicę Arcade.
Zaledwie uszedł kilka kroków, ujął go ktoś pod rękę.
Obrócił się żywo i przy świetle latami gazowej zobaczył uśmiechniętą twarz Raymonda.
— A co kochany chłopcze, cóż tam nowego?... — zapytał ex-wisielec, — jakże stoją sprawy twoje sercowe?...
Powiedzieliśmy wyżej, że Maksym potrzebował samotności, ażeby się nacieszyć swojem szczęściem.
Samotność upragnioną jest przez zakochanych, ale poufały powiernik jest jeszcze bardziej pożądanym.
Maksym podziękował niebu, iż mu zesłało Raymonda, któremu zwierzyć się mógł ze wszystkiego.
Uścisnął serdecznie ręce protektora i zaczął mu opowiadać z najmniejszemi szczegółami o tem, co się działo na wieczorze u margrabiny.
Raymond słuchał opowiadania uważnie — a gdy Maksym wspomniał o rendez-vous, jakie miał przyrzeczone na jutro, twarz Prometeusza paryzkiego niezmiernie się rozjaśniła.
— No i cóż ty na to mój przyjacielu?... — zapytał Maksym w końcu.
— Wszystko, moje kochane dziecko, zależy cd tego, czy potrafisz umiejętnie sterować swoją łódką — jeżeli tak będzie, to za jaki tydzień nic nie będziesz miał do życzenia...
— Za jaki tydzień!... — wykrzyknął Maksym, — ale czyż to podobna?...
— Nie przypuszczenie to, ale pewność najzupełniejsza.
— Przyznam się, że wątpię trochę.
— Dla czego?
— Bo, — szepnął Maksym, nie bez pewnego zakłopotania, — bo nie mam wprawy w podtrzymaniu stosunku ze światową kobietą i obawiam się abym nie popełnił jakiej pomyłki. Jestem zanadto nieśmiałym...
— Ta nieśmiałość i niepewność przynosi ci zaszczyt moje dziecko — odpowiedział Raymond z uśmiechem. — Cieszę się z otwartości twojej i z całego serca ofiaruję ci stare doświadczenie moje... Pozwól mi kierować sobą... składaj mi sprawozdanie z każdego dnia, z każdej godziny, z każdego widzenia się z margrabiną, rób nakoniec to wszystko co ci powiem a zaręczam, że gwiazda tak świetnie na paryzkiem niebie błyszcząca, rozkochana na zabój, przestąpi niebawem progi twojego mieszkania...
— Czy to być może?... — zawołał Maksym — to złudne chyba marzenie tylko.
— Marzenie, które stanie się rzeczywistością, moja drogie dziecko...
— Przyjmuję przepowiednię i oddalę się całkiem w pańskie ręce, a do tego co mi pan wskażesz, będę się stosował ślepo.


∗             ∗

Nie wiemy gdzie Prometeusz paryski nauczył się galanteryi, ale to wiemy, że jego rady zawsze były wyborne, że zawsze wydawały najświetniejsze rezultaty.
Jakoż pewnego pięknego wieczoru, w jakie dwanaście dni po wieczorze muzykalnym, karetka z zapuszczonemi firankami zatrzymała się przed domem, w którym Maksym zajmował antresolę.
Kobieta okryta dużym szalem indyjskim, z twarzą osłoniętą gęstą koronkową woalką, wyskoczyła z karetki, przeszła prędko obok okienka stróża, weszła na schody i zadzwoniła do drzwi antresoli.
Tą kobietą była margrabina Castella...
Zaledwie dzwonek zadźwięczał, drzwi otworzył sam Maksym, porwał przybyłą w swoje objęcia i zaprowadził w głąb mieszkania, szepcząc drżącym od wzruszenia głosem:
— Joanno... droga Joanno... czy to prawda?... czy to podobna?... czy to ty!... czy to ty na prawdę?... Czekałem, boś mi przyrzekła, boś mi zaprzysięgła że przyjdziesz... ale nie śmiałem się spodziewać i mówiłem sobie: — W ostatniej chwili zawaha się i cofnie zostanę sam z moją zawiedzioną nadzieją i rozdarłem sercem!... Joanno, kochana Joanno, moje życie, moja duszo, moje bóztwo, więc ty kochasz mnie naprawdę, skoro zgodziłaś się przyjść tutaj?...

— Czy ja cię kocham?... — odpowiedziała margrabina z czułą wymówką w głosie. — Niewdzięczny!... Czyż mogłeś o tem wątpić?. ..czyż nie dałam ci na to dowodów?...

XXXIX.
Karetki. — Jaskółki.

Była dziewiąta wieczór, gdy Joanna weszła do Maksyma.
Od tygodnia młody człowiek błagał o tę wizytę, której się nareszcie doczekał...
Przygotował wyborną kolącyę z najdelikatniejszych potraw i rzadkich owoców.
Raymond podjął się wyboru i dostawy wina.
Tego samego popołudnia posłaniec przyniósł koszyk butelek Porto, Xeres Alicante.
Maksym uważał Andrea Bontemps za wytrawnego smakosza, za smakosza, który dobre jedzenie przekładał ponad wszelkie przyjemności i pewny był jego gustu.
Istotnie margrabina z przyjemnością zajadała kolację i po kilka razy powtarzała, że jeszcze nigdy nie piła tak wybornego wina hiszpańskiego.
Była już północ blizko, gdy Joanna pożegnała mniemanego hrabiego de Saint Marceau, zapuściła woalkę i wyszła z mieszkania, aby wsiąść do czekającej nań karetki, która miała ją odwieźć do domu.
Czytelnicy rozumieją, że margrabina ażeby się nie skompromitować wobec służby swojej, nie mogła korzystać ze swojego powozu na trzygodzinną wizytę w kawalerskiem mieszkaniu.
A pani Castella, wobec zamachu na małżeństwo z baronem de Montaigle, nie chciała się kompromitować.
Podczas jednak gdy kochankowie zachwycali się ze sobą, zaszło na ulicy pewne zdarzenie, na jakie nikt atoli nie zwrócił żadnej uwagi.
Jakiś oto mężczyzna średniego wzrostu, elegancko ubrany, wyszedł z domu do którego weszła margrabina, zbliżył się do fiakra i odezwał się do stangreta:
— Dama, którą przywiozłeś tutaj, nie potrzebuje cię już więcej i kazała mi zapłacić ci za jazdę — wiele się zatem należy?...
Należało się za godzinę, woźnica powiedział że za dwie, i na piwo dostał więcej jak myślał, zakręcił więc koniem i uradowany odjechał.
W kwadrans potem inna karetka zupełnie do pierwszej podobna, zatrzymała się w tem miejscu i czekała.
O północy Joanna wsiadła do tej karetki.
— Gdzie mam jechać obywatelko?... zapytał stangret.
— Na róg Chaussée d‘Antin i bulwaru...
— Dobrze.
Młoda kobieta zatrzasnęła drzwiczki, karetka ruszyła natychmiast.
Przejechała ulicę Arcade i zaczęła wolniutko jechać bulwarem, jak gdyby koń nie był w stanie podążać prędzej.
Dociągnęła pomimo to do Chaussée d‘Antin, stangret jednak zamiast się zatrzymać jak to miał poleconem, jechał dalej, Joanna zaś nie zawołała ażeby się zatrzymał.
Miało to przyczynę swoję.
Margrabina skoro tylko oparła główkę o ścianę karetki, zasnęła snem tak twardym, że niepodobna było przypuszczać, iżby był to sen naturalny.
Kto chce wiedzieć snu tego przyczynę, niechaj przypomni sobie, iż wina hiszpańskie, co tak smakowały przy kolacyi pani Castella, pochodziły z piwnic Prometeusza paryzkiego.
Silny to narkotyk, jakim je zaprawił, był tego snu przyczyną.
Karetka zatrzymała się aż na ulicy des Amandiers-Pepincourt, naprzeciw małej furtki w murze ogrodowym.
Margrabina spala ciągle.


∗             ∗

Tego samego dnia około dziewiątej wieczorem, hrabia Raul de Credencé przebrany za komisanta Regulusa, zwiedził z kolei zakład „Pod ściętym kłosem“, szulernię Rigolade, szynkownię Pawła Niqueta — a wreszcie szynkownię „Pod białym królikiem“ przy ulicy Féves — w której udało mu się nareszcie odnaleźć kilku z tych, których poszukiwał.
Bec de miel, Peau d‘Angora Tape à l‘oeil i Redis noir, strasznie wynędzniali i obdarci siedzieli tu, zmuszeni zadawalać się jedną miarką wódki na czterech i palić fajki nałożone siakańcem z porzuconych niedopałków cygar.
Przyjęli oni z niezwykłym naturalnie zapałem Regulusa, bo jego hojność znali przecie doskonale.
Mniemany komisant poprowadził ich do małej stancyjki, od której oszklone okno wychodziło na salę, kazał podać flaszkę wódki, zakąski i paczkę tytoniu i odezwał się w te słowa:
— Towarzysze! potrzebuję was gwałtownie...
— To bardzo pięknie!... — mruknął Bec de miel chropowatym swoim głosem, — potrzebujesz nas... a my ciebie potrzebujemy!... a zatem doskonale się składa...
— Zdaje mi się że jesteście w wielkiej potrzebie...
— Jesteśmy w najokropniejszej potrzebie... — odrzekł Peau d‘Angora — nędza i kwita... nie ma co w gębę włożyć poprostu... boki się oto schodzą...
— Zadusiłbym nie wiem kogo za jakie trzydzieści okrągłych!... — odezwał się Tapeà l‘oeil ponuro.
— Dzielnie!.,. — wykrzyknął Regulus, — doskonale żem was znalazł takich przeposzczonych, bo zapewne z tem większą pracować będziecie odwagą.
— Przynosisz nam robotę jaką?.., — zawołał Radis noir ciekawie.
— Znakomitą.
— Na kiedy?...
— Na dzisiejszą noc właśnie...
— A tłusta będzie?...
— Możecie być jutro bogaci niby handlarze wołów.
— Do licha!... to wcale ładna perspektywa...
— Tylko, — ciągnął Raul, — potrzebny jest koniecznie i Larifla, więc który z was podejmuje się sprowadzić go tutaj zaraz?...
Wszyscy czterej spojrzeli po sobie a Radis noir odpowiedział:
— Jeżeli koniecznie potrzebny jest Larifla do tej roboty, to powiedz dobranoc całej kompanii... albo mówmy o czem innem.
— Dla czego?... — spytał hrabia. — Czyżby przepadł gdzie Larifla?...
— Prawie...
— Może siedzi w więzieniu?...
— O! wcale nie!... Ta kanalia spaceruje sobie całkiem swobodnie po Paryżu, tylko albo odziedziczył jaki spadek, albo znalazł gdzieś worek wypchany biletami bankowemi... Chodzi ubrany jak książę, przejeżdża się fiakrami po bulwarach, romansuje z pannami wyfalbanowanemi, fryzuje się u fryzjera i nie poznaje swoich przyjaciół...
— O! — mruknął pan de Credencé, który szukał w głowie przyczyny tej nagłej i dziwnej zmiany.
Nie domyśliwszy się niczego, rzekł:
— Na wojnie jak na wojnie. — Ponieważ Larifla, jest wielkim panem, musimy się obejść bez niego...
— To dobrze i rozumnie powiedziane! — zawołał Tape à l’oeil. — Zaczynaj towarzyszu... — i powiadaj o co idzie?...
— Przypominacie sobie — ciągnął Raul — ową noc, gdy przybyłem po was pod arkady mostu d’Arcole?...
— Zapewne, że sobie przypominamy...
— A pamiętacie wyprawę następnej nocy na ulicę des Amandiers-Pepincourt?
— Pamiętamy, pamiętamy...
— Idzie otóż o zrabowanie do szczętu mieszkania, przy którem staliście na straży... — Znajdziemy tam baryłki złota i paki papierów bankowych...
— Milion milionów dyablich rogów!... — wykrzyknął Radis noir — najprzód się już jak kot przed mlekiem oblizuję...
— Czy będzie potrzeba kogo ochłodzić?... — zapytał Tape à l’oeil ze złowrogim uśmiechem.
— Pałacyk zamieszkany jest przez jednego tylko człowieka, a jestem prawie pewnym, że sypia on w domu rzadko kiedy i że nie zastaniemy go u siebie...
— Przecie służbę jakąż mieć musi...
Pan de Credencé potrząsnął przecząco głową.
— A jednakże powiadasz, że dom jest bardzo bogaty?...
— Piwnice poprostu bankowe.
— Jeżeli gospodarz zabawia się na mieście, pójdzie zatem jak po maśle, bo nikt nie będzie przeszkadzał...
— Trzeba jednak przewidzieć wszystko... — W razie, gdyby był na miejscu, gdyby nas posłyszał i gdyby się obudził, cóż by się stało?...
Raul zmarszczył brwi i odpowiedział ponuro:
— Jeżeli się przebudzi, tem gorzej dla niego... bo trzebaby go uśpić było...
Dzika twarz Tape à l’oeil zajaśniała radością.
— Ot to rozumiem!... — mruknął — to przynajmniej wiadomo czego się trzymać... — Tak to lubię!... — To moja rzecz... — O której godzinie rozpoczniemy generale?...
— Pomiędzy w pół do pierwszej a pierwszą nad ranem — odpowiedział Raul — o tej porze ulice przedmieścia Pepinoourt są zawsze zupełnie puste, a wiecie, że pierwszy sen jest najgłębszy...


XXXVIII.
Ostatnia scena dramatu.

Na zegarach paryzkich biła godzina w pół do pierwszej.
Głęboka ciemność otaczała ogród Raymonda, gęste czarne chmury pokrywały niebo, na którem ani jednej gwiazdki nie było.
W chwili, gdy karetka, w której znajdowała się Joanna, przystanęła przed furtką, Prometeusz paryzki ukazał się na progu takowej.
— No cóż? — zapytał żywo.
— Młoda dama ani się poruszyła, ani jednego nie odezwała się słowa — odpowiedział stangret.
— Byłem tego z góry pewnym... — mruknął Raymond z wyrazem tryumfu na ustach.
Otworzył drzwiczki, chwycił w silne swoje ramiona nieruchomą margrabinę i wszedł w ogród powiedziawszy przedtem do woźnicy:
— Nie potrzebuję cię już tej nocy... — odjeżdżaj.
Powóz szybko się oddalił, Raymond zaś ze słodkim swoim ciężarem udał się ścieżką, prowadzącą do pałacyku.
W chwili, gdy wchodził na kamienne schody peronu i zamykał za sobą drzwi podwójne, opatrzone sztucznemi zamkami, pan de Credencé i czterej bandyci, zaopatrzeni we wszystkie potrzebne narzędzia, przybyli także na ulicę des Amandiers-Pepincourt i przesadzili mur ogrodowy, nie domyślając się, że p. Bontemps dopiero co właśnie powrócił.
Pozostawmy na chwilę pana hrabiego i jego godnych wspólników, a pójdźmy za Prometeuszem paryzkim.
Zamiast udać się na pierwsze piętro i zanieść panią Castella do owego przepysznego salonu, w którym widzieliśmy ją poprzednio przy kolacyi, Raymond przeszedł kilka dolnych pokojów i zatrzymał się w małym ulubionym przez się pokoiku, w którym sypiał zawsze, ile razy zdarzyło mu się przepędzać noc w tym domu.
Pokoik ten skromny ale dostatni, obity był perską materyą.
Łóżko i parę głębokich wygodnych foteli, stanowiły całe umeblowanie — lampa porcelanowa rozlewała przyjemna, łagodne światło.
Raymond ułożył panią Castella na jednym z foteli — zdjął duży szal w jaki była owiniętą, rozwiązał wstążki kapelusza i stanął przed nią rozkoszując się jej widokiem.
Następnie szepnął prawie głośno, jak gdyby Joanna mogła go była usłyszeć.
— Co powiesz na mój odwet pani margrabino? — Pogardziłaś moją miłością!... — odrzuciłaś ogromną fortunę i władzę... a teraz jesteś moją!... moją w zupełności!... — moją bez żadnych warunków!... Znajdujesz się w jaskini lwa i nie wyjdziesz stąd dopóty, dopóki nie zostaniesz moją wspólniczką i moją niewolnicą na zawsze!...
Raymond przerwał monolog i spojrzał na zegarek.
— Trzy kwadranse na pierwszą... — Działanie narkotyku przeciągnie się zapewne aż do rana, a nie będę miał cierpliwości, ani odwagi czekać tak długo na mój tryumf... — Obudzę ją natychmiast!...
Rzekłszy to Prometeusz paryzki wyjął z kieszeni klucz i otworzył szafeczkę w ścianie, zakrytą bardzo zręcznie fałdami obicia.
Szafka ta z pólkami, wyglądała na biblioteczkę, nie było w niej jednak książek, ale wielka liczba przeróżnej broni: noże, puginały, pistolety różnych kalibrów i rewolwery.
Nadto była tam pewna ilość flaszeczek szczelnie zakorkowanych z etykietami.
Raymond wybrał jednę z nich i miał ją przyłożyć do nosa Joanny, gdy nagle się zatrzymał, podniósł głowę i zadrżał całem ciałem...
Posłyszał jakiż hałas, jakby brzęk wybitej szyby...
Hałas ten zdawał się pochodzić z wyższego piętra.
Po paru sekundach Prometeusz paryzki wstrząsnął głową i uśmiechnął się.
— Co znowu?... to niepodobna.... — szeptał, jak człowiek, starający się koniecznie uspokoić... — zdawało mi się tylko...
Dom zupełnie pusty, a hałas który słyszałem, istniał w mojej wyobraźni tylko... — Napewno się omyliłem... wszystko spokojnie do okoła a zresztą...
Raymond nie dokończył.
Oczy mu się rozszerzyły i pobladł.
Nowy hałas, zupełnie niepodobny do poprzedniego, rozległ się wśród ciszy.
Ktoś chodził w dużym salonie pierwszego piętra i Prometeusz paryzki, nie mógł już wątpić o tem, bo szkiełka małego żyrandola wiszącego u sufitu trzęsły się i brzęczały metalicznie, jak gdyby miały za zadanie zdradzać każdy krok stawiany na posadzce na górze.
— Z pewnością jest ktoś na piętrze — mruknął Raymond — ale kto?...
Po chwilowym namyśle, odpowiedział sobie:
— Zapewne to ten nędznik Bijou, łajdak myślał, że mnie niema, opuścił swoich pensyonarzy i wszedł przez okno, ażeby mnie okraść!... — Okraść Raymonda!... — co to za zuchwałość, co to za bezczelność szalona!... Ale źle się wybrałeś ptaszku, bo ja tu jestem i czuwam!... — Biada ci!
Wymówiwszy te pełne groźby słowa, Prometeusz paryzki wyjął z szafki rewolwer sześciostrzałowy i skierował się ku drzwiom, po za któremi ukryte schodki prowadziły na pierwsze piętro.
Popchnął drzwi owe gwałtownie, zamiast jednak pójść dalej, cofnął się w tył z głuchym okrzykiem.
Jacyś ludzie schodzili ze schodów i rzucili się ku niemu.
Za chwilę weszli do pokoju sypialnego.
Raul był na ich czele.
— Regulus!... zaledwie dosłyszanym z przerażenia głosem zawołał Prometeusz paryzki. — Regulus!... ty tutaj!... — po co ty tutaj przyszedłeś?...
— Z pewnością, że nie po ciebie, podły stary rozbójniku! — odpowiedział hrabia — ale ponieważ cię zastałem tem gorzej dla ciebie!... — Zjadliwą jesteś gadziną, której nienawidzę od dawna, a teraz muszę się obliczyć z tobą za margrabinę Castella!...
Zaledwie Raul, który nie spostrzegł obecności Joanny dokończył tych stów, wystrzelił do Raymonda.
Prometeusz paryzki, raniony w lewą rękę, ryknął z boleści i wściekłości i wypalił dwa razy z rewolweru.
— Na śmierć! — wrzasnął pan de Credencé, strzelając na nowo — na śmierć!...
Dym z prochu napełnił pokój i pomiędzy fałszywem Andreem Bontems a jego przeciwnikami, stworzył zasłonę ze mgły.
Rewolwer miał jeszcze cztery naboje.
Raymond lubo powalony na ziemię, i strzelił też jeszcze cztery razy na chybił trafił i słyszał jak ciała z głuchym jękiem na podłogę padały.
Zdawało mu się, że podłoga się pod nim zapada, czuł się blizkim omdlenia, gdy naraz uczucie dziwne, fantastyczne prawie, przywróciło go do nieprzytomności.
Hałas niespodziewany, z którego nie mógł zdać sobie sprawy, uderzył jego uszy.
Dym z prochu zaczął się rozchodzić po przez drzwi i okna otworzone raptownie — a wielkie światło zajaśniało w pokoju.
Raymond zobaczył wchodzących żołnierzy z bronią w ręku i bagnetami u karabinów, a obok fotelu, na którym leżała margrabina, zauważył gromadkę agentów i sędziego.
Na przodzie tego orszaku stal młody blady brunet z wystraszoną miną, z kajdanami na rękach i ledwo utrzymujący się na nogach.
Pomimo ufryzowanych włosów młodzieńca i eleganckiego ubrania, Prometeusz paryzki poznał w nim odrazu Lariflę.
Trochę dalej, na ostatnim stopniu schodów, trzech ludzi w kałuży krwi broczyło.
Dwóch z nich: Tape à l’oeil i Radis-noir już nie żyli — trzeci Raul — lubo raniony śmiertelnie, oddychał jeszcze i nie stracił przytomności.
Ale jedna z kul przecięła mu arteryę prawego ramienia i życie ze krwią uchodziło.
Żołnierze i agenci podtrzymywali Bec de miel i Peau d’Angora.
Jeden z urzędników zwrócił się do bladego więźnia i zapytał:
— Jak się nazywają ci ludzie?...
Larifla przystąpił do Prometeusza paryzkiego...
Nienawiść odmalowała się na jego bladem obliczu i wykrzyknął:
— To Raymond oskarżam... — go jako fabrykanta fałszywych pieniędzy, za które mnie przyaresztowano.
— A ci drudzy? — pytał urzędnik.
Larifla spojrzał smutnie na Regulusa.
— O! biedny Regulusie — wyszeptał — drogi, kochany przyjacielu mój i opiekunie... — Ciebież to widzę w takim stanie?
— Ten człowiek nazywa się Regulus? wszak tak? — zapytał sędzia śledczy.
— Nazywa się Regulus panie sędzio, ale jakem Larifla, jest to najdzielniejszy chłopak, jakiego kiedy kula ziemska nosiła!... — Odpowiadam za niego jak za samego siebie!...
To osobliwsze zalecenie, nie wywołało nawet uśmiechu na usta przedstawiciela władzy.
Miał znowu badać Lariflę, gdy Raymond uniósł się, a wyciągnąwszy rękę w stronę Raula, lubo już konający, wykrzyknął pewnym jednakże głosem:
— Ten mniemany Regulus, ten fałszerz, ten morderca, jest to hrabia de Credencé właściwie. Bierzcie go, niech na galerach zakwitnie ostatnia gałęź jego genealogicznego drzewa!...
Słowa te wyczerpały siły bandyty — padł wznak, oczy stały kołem a serce bić przestało. — Skonał...
— A ta kobieta? — zapytał sędzia śledczy, wskazując na Joannę.
Larifla i pan de Credencé wydali okrzyk ździwienia.
Ani jeden, ani drugi nie spostrzegli do tej chwili margrabiny, której wątła postać ginęła prawie cała w głębokim fotelu.
Pytanie sędziego, zostało bez odpowiedzi.
Larifla nie wiedział nazwiska pani Castella, a Raul nie chciał go wymienić.


∗             ∗

W godzinę po wypadkach, któreśmy opisali, sędzia śledczy i agenci, opuszczali pałacyk w ogrodzie, zostawiając na straży oddział żołnierzy i zaleciwszy mu nie wpuszczać tu ani nie wypuszczać ztąd nikogo...
Raul przeżył Raymonda, o kilka minut zaledwie...
Letargiczny sen pani Castella trwał nieprzerwanie.


∗             ∗

Musimy wytłomaczyć czytelnikom naszym niespodziewane zjawienie się sprawiedliwości i policyi w tej krwawej scenie, która kończy nasze opowiadanie.
Dwadzieścia pięć czy trzydzieści biletów bankowych, jakie znalazły się w czerwonym portfelu, skradzionym Baymondowi przez Lariflę, stanowiły dla tego ostatniego dostatek prawdziwy.
To też przemienił się zaraz w człowieka eleganckiego, zaczął prowadzić życie knajpiarskie, a wyjażdzki po za miasto na bale za rogatkowe, stanowiły dlań szczyt przyjemności i używania.
Co miesiąc zmieniał bilet bankowy na tysiąc franków i używał przez trzydzieści dni zapamiętale!...
Absynt pił pełnemi szklankami, palił cygara po cztery sous i zjadał wytworne obiady z Leromains, balów „Pod białą królową” wyprawianych.
Bilety owe były fałszywe!...
Skargi wzmagały się ustawicznie, ale policya pomimo wysiłków nie mogła schwytać przestępcy.
Papiery naśladowane były z rzadką dokładnością.
Nakoniec pewnego dnia Larifla przekonany, że bilety są jak najrzetelniejsze, zjawił się u wekslarza, który dwa miesiące temu widział go już u siebie, poznał od razu i kazał natychmiast aresztować.
Wobec okropnego oskarżenia, jakie na nim zaciężyło, Larifla sądził, że rozumniej będzie przyznać się do złodziejstwa, niż dać się skazać za puszczanie w obieg fałszywych pieniędzy.
W rezultacie wymienił Raymonda jako podrabiacza i podjął się zaprowadzić policyę do niego.
Wiemy już w jaki sposób wyprawa się urzeczywistniła.
Nazajutrz o świcie drugi raz zeszła policya na ulicę des Amandiers.
Zrewidowano nietylko dom, ale i ogród cały.
Odkryto w ten sposób kryjówkę Bijou, Babylasa, Gedeona i całą pracownią fałszywych pieniędzy i dokumentów.
Różne osobniki wymienione powyżej znalazły godne siebie pomieszczenie w Brest, Tulonie i w więzieniach głównych, tak samo jak Bec de miel i Peau d’Angora doznali tego samego losu.
Kilka słów jeszcze o Joannie i Maksymie.
Margrabina Castella, skoro przyszła do siebie, została szczegółowo zbadaną.
Żadne poważne oskarżenie przeciwko niej nie istniało, ale jej obecność w porze nocnej u Raymonda, obecność z której w żaden sposób niepodobieństwem było się jej wytłumaczyć, z powodu, że sama nic nie wiedziała zkąd się tu wzięła, dalej ciągłe jej stosunki z hrabią de Credencé, i nakoniec życie wystawne jakie prowadziła nie posiadając odpowiedniego na to majątku, wzbudziły podejrzenia i zaczęło się śledztwo.
Pani Castella nie wyszła jak śnieg biała z tego śledztwa...
Stosy nowych kart poznaczonych starannie, jakie znaleziono w mieszkaniu przy ulicy Chaussée d‘Antin, wybrały źródło, z którego czerpała fundusze.
Wyrokiem doskonale umotywowanym, odesłano Damę pikową do Saint-Lazare na trzy miesiące...
Skazanie to narobiło ogromnego hałasu w Paryżu.
Baron Godefroy de Montaigle rozczarował się zupełnie; wyrzekł się miłości dla kobiety skazanej przez policję poprawczą i powrócił bardziej jeszcze zakochany do nóg panny Formozy.


∗             ∗

We trzy dni po dramacie przy ulicy des Amandiers, śmierci Raymonda i uwięzieniu Joanny, we wszystkich dziennikach paryzkich, w dziale wiadomości bieżących czytano artykulik następujący:
„Młody człowiek, należący do wielkiego świata, hrabia Maksym de Saiunt-M..., zamieszkały przy ulicy d’Arcade, wystrzałem z rewolweru, odebrał sobie wczoraj życie.
„Hrabia Maksym liczył zaledwie dwadzieścia trzy lata wieku.
„Przyczyną samobójstwa miał być podobno ciężki zawód sercowy”.

KONIEC.




  1. Dodano przez Wikiźródła





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.