Margrabina Castella/Część pierwsza/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabina Castella
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Marquise Castella
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Strych na ulicy du Rocher.

Prosimy Cię czytelniku abyś raczył udać się z nami na ulicę du Rocher, długą, brudną i zawiłą, na ulicę która wcale nie przynosi zaszczytu pięknemu arystokratycznemu kwartałowi świętego Łazarza a oddziela go od dzielnicy innej, — służącej za uprzywilejowane przytulisko dla włóczęgów wszelkiego rodzaju — no, i dla próżniaków, z których niejeden, wczoraj jeszcze, pędził żywot błyskotliwy na paryzkim bruku.
Nie daleko od rogu ulicy wzmiankowanej, znajduje się dom wysoki i wązki.
Dom to sześciopiętrowy, mający dwa rzędy mieszkań na poddaszu.
Każde piętro ma po dwa okna frontowe.
Okna parterowe zaopatrzone są w potężnie grube kraty żelazne.
Dzięki wyjątkowej nieproporcyonalności, nieruchomość którąśmy naszkicowali, cudem chyba mogłaby utrzymać równowagę, gdyby jej od dołu do piątego piętra nie podtrzymywały i z jednej i z drugiej strony, budynki inne, silniejsze.
Lubo świeżuteńko wybielona, ma jakiś wygląd złowrogi, przedstawia się jakoś podejrzanie; domy bowiem tak samo jak ludzie miewają charakterystyczne fizyognomie.
Mieszkania tu musiały służyć za schronienia występkowi albo ostatniej nędzy.
Na poprzymykanych oknach każdego piętra, porozwieszane były przerozmaite ubrania, gałgany wszelkiego gatunku.
Drzwi wchodowe zaopatrzone w ogromny młot i obite wielkiemi gwoździami, pomalowane były na czarno.
Wszystko to, powtarzamy raz jeszcze, nadawało ruderze o jakiej mowa, wyraz złowrogi i odpychający.
Radzibyśmy minąć to miejsce co najprędzej, radzibyśmy nie zatrzymywać się tu wcale.
Niestety, treść naszego opowiadania nie pozwala nam na to.
Poruszmy więc ciężki młot, niech uderzy o blachę żelaznę, popchnijmy drzwi niby stary puklerz galski najeżone gwoździami, przestąpmy próg tajemniczy i... wejdźmy nie bez pewnej odrazy na korytarz wązki, długi a tak ciemny, że wśród dnia trzeba się posuwać po omacku opierając o ściany.
Atmosferę napełniają wyziewy najobrzydliwsze.
Zdaje ci się żeś się znalazł w menażeryi i oddychasz powietrzem zwierząt dzikich.
Uczuwasz zawrót głowy.
W końcu tego lochu obrzydłego, natrafiasz na spróchniałe schody drewniane — uginające się pod nogami.
Na wysokości pierwszego piętra znajduje się izba albo raczej nisza odźwiernego.
Zatkajmy nos chustką i przejdźmy około tej niszy co prędzej, podążając odważnie na piętro najwyższe.
Lepkich ścian dotykać się broń Boże.
Ponad szóstem piętrem schody urywają się nagle.
Zastępuje je drabina.
Drabina prowadzi na poddasze.
Za poręcz służy jej kawał brudnego sznura.
Wejdźmyż na tę drabinę i korzystając z przywileju powieciopisarskiego, z przywileju który otwiera po cichutku każde drzwi, choćby najlepiej zamknięte, wejdźmy do izby, mającej co najwyżej ośm stóp obwodu a tak pochyłej, że w połowie trudno już utrzymać się prosto.
Okienko wyrżnięte w dachu oświetla to mieszkanko.
Całe jego umeblowanie, składa się z prostego łóżka drewnianego zasłanego ubogo, ze starego stołu i... dziurawego krzesła.
W chwili gdy wchodzimy zastajemy tu jednę osobę tylko.
Zanim jednak zajmiemy się tą osobą, musimy uprzedzić czytelników, że to wrzesień i szósta godzina rano.
A teraz idźmy dalej.
Mieszkańcem poddasza jest człowiek młody, lat dwudziestu dwóch, lub dwudziestu trzech najwyżej.
Najbujniejsza imaginacya kobieca, najświetniejszy pędzel malarski nie potrafiłby wymarzyć i nie potrafiłby stworzyć coś równie pięknego i doskonałego.
Wyobraźcie bo sobie czoło z białego marmuru, otoczone bujnemi blond kędziorami...
Wyobraźcie sobie pod brwiami narysowanemi cudownie, prześliczne czarne oczy, pełne słodyczy i dumy.
Wyobraźcie sobie dalej pociągły owal, jakby dłutem wykuty, wyobraźcie sobie ładne kontury greckiego nosa, mały wąsik ponad malinowemi ustami i brzeżki powiek niebieskawe o długich bardzo rzęsach, a będziecie mieli przybliżone może pojęcie o tej głowie prześlicznej, którą staraliśmy się naszkicować.
Głowa ta miała tę tylko jednę wadę, że... stanowczo za piękną była na głowę mężczyzny.
Właściciel jej był jednak naprawdę mężczyzną.
Świadczyły o tem jego wąsiki.
Musimy dodać, że figurę miał ten mężczyzna średniej wysokości, że szerokie ramiona i wydatne piersi, zdradzały wielką jego zręczność i siłę niezwykłą.
Zgrabne nogi i ręce świadczyły jak cała postać, o prawdziwie arystokratycznej dystynkcyi nieznajomego.
W nędznej izdebce i pośród sprzętów równie nędznych, młodzieniec ów wyglądał jednak na księcia.
Ubranie jakie miał na sobie w chwili gdy się z nim poznajemy, nie mogło wcale dodać blasku jego figurze.
Trudno bo sobie coś biedniejszego wyobrazić.
Jakieś sukienne „coś,“ co kiedyś musiało być zapewne żakietką, pokrywało ramiona, osławiając jak najgorzej różne niedokładności bielizny,
Połatane pantaliony nie więcej były warte.
Nogi w podartych pantofelkach, zażywały wszelkiej swobody.
Nie trzeba jednak podejrzewać.
Ani to umeblowanie, ani te na grzbiecie łachmany, nie służyły za pozór młodzieńcowi.
Nie — nie należał on do klasy żebraków, dla których pozór nędzy służy często za narzędzie do wyzyskiwania litości, do wyłudzania obfitych datków.
Nie.
Nasz nowy znajomy, musiał się owszem wstydzić swojej nędzy, musiał się z nią ukrywać starannie.
Jeżeli w nędznej izdebce wyglądał jak prawdziwy żebrak londyński, na ulicy — musiał się jak skończony gentelman przedstawiać.
W nogach tapczana, który mu za łóżko służył, leżał surdut, spodnie i kamizelka, jeżeli nie zupełnie nowe, to bardzo starannie utrzymane, a zrobione z modnego materyału i bardzo elegancko.
Na gwoździu, w ścianę wbitym, wisiał jedwabny połyskujący kapelusz, osłonięty od kurzu kawałkiem starej chustki jedwabnej.
Stała wreszcie na zabrudzonej podłodze para bucików lakierowanych nadzwyczaj zgrabnych i prawdziwie zbytkownych.
Młodzieniec z poddasza, właściciel tych gałganów i tego eleganckiego garnituru, siedział w tej chwili na zdezolowanym krześle przy stoliku.
Na stoliku stały przedmioty przeróżne.
Mosiężny lichtarz oblepiony zzieleniałym łojem, kałamarz, pióro i... masły pistolet kieszonkowy starego kalibru, dobrze zardzewiały.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.