Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom VIII/PM część IV/2

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


2.
Dziennik Marcina.
(Ciąg dalszy).

Zwolna przybliżyłem się do stołu, przy którym siedział oparty na ręku książę, udałem nieco pijanego, i przybierając nieokrzesaną mowę miejscowych gości, rzekłem poufale klepiąc mego pana po ramieniu:
— A cóż to! u tysiąca piorunów! czy się tu pije nie zapraszając nikogo?
Pan de Montbar nagle podnosząc głowę, spojrzał na mnie dumnie, zdziwiony i zagniewany.
— I cóż tak się na mnie gapisz? — dodałem śmiało patrząc mu w oczy, — powiadam ci stary kolego, że nie mogę znieść kiedy kto sam pije...
— W rzeczy saméj... masz słuszność — odparł książę, a gniéw jego ustąpił udanéj i cierpkiéj wesołości, — nudna rzecz pić samemu... Wreszcie, dla tego samego już żeś się tak szkaradnie umalował, kupię ci butelkę; każ sobie podać szklankę...i trąćmy.
— I owszem... garson, szklanki!
— Oto jest.
— No! jakże? czy dobrze się tu bawisz? — spytał mię książę po niejakiéj przerwie, — czyś wesół?
— A ty stary bawisz się?
— Do licha! — odparł książę, — widać że się bawię kiedy tu jestem.
— To nie dowodzi nic.
— Bah! — Przecież zawsze gdzieś bywamy dla zabicia czasu.
— No, to po cóż tam bywać?
— A po co się upijamy? mój stary? pewno że nie dla wódki lub wina, które pijąc sam szatan nawet krztusi się.
— Ah! to na cóż upijać się!
— Eh! do milion djabłów! aby zapomniéć, aby zagłuszyć... to co nas gryzie...
— Ah! — z widoczném zajęciem i smutkiem powiedział książę, — ah! ty pijesz abyś się zagłuszył... abyś zapomniał?...
— Bah! cały tydzień włóczę za sobą moję biedę... a kiedy piję jestem sobie pan, jak powiada piosnka, a potém... tobie... stary przyjacielu... to takie rzeczy wyznać można...
— Twój przyjaciel?
— Znajomy... jeżeli wolisz.
— Ah! ty znasz mię?
— Tak, prawie jakbym cię wychował.
Książę wzruszył ramionami i mówił daléj:
— No! obaczmy... co możesz powiedziéć...przyjacielowi... skoro utrzymujesz że jesteś moim przyjacielem!
— Mój stary... mnie serce boli.
Książę wybuchł szyderczym śmiechem i rzekł:
— Serce boli? ciebie? to musi być bardzo ciekawe, opowiedzno mi to.
— Wystaw sobie... mój stary... że mam żonę...
— Tam do djabła!...
— Otóż!... mój kochany... moja żona...
— No! co twoja żona?
— Zdaje się że mi przyprawia rogi... że się kocha w innym...
— Doprawdy? — powiedział książę i twarz jego zachmurzyła się. bolesny uśmiéch osiadł mu na ustach, — doprawdy? biedny chłopcze!... twoja żona... tyle boleści zadaje twojemu sercu?
— I do tego bardzo ładna żona!...
— Takie zawsze najgorsze... Ale czyś pewny tego?
— Aż nadto pewny, mój stary... ona kocha... milionera...
— Milionera?
— Wojskowego, inżeniera...
Książę zadrżał, poczerwieniał, ale wstrzymał się.
— Człowieka przystojnego... pięć stóp sześć cali, a gdybyś widział jego mundur, mój stary... bo w mundurze... to on szczególniéj...
— Dobrze, dobrze... opryskliwie rzekł pan de Montbar, pięścią w stół uderzając, — ale dosyć tego.
— Nieprawdaż, mój stary... że to bardzo przykro... kiedy własna żona... jeszcze do tego przystojna...
— Eh! co mię tam obchodzi... twoja żono? — niecierpliwie odparł książę.
— Mimo to, — nie zważając na przerwę mojego pana ciągnąłem daléj, — trzeba być sprawiedliwym... prawo jest za moją żoną...
— A więc dla czegóż uskarżasz się?
— Dla czego uskarżam się, mój stary? wystawie sobie, iż mimo że ona woli... tego inżeniera... ja ją zawsze jednakowo kocham...
— W takim razie jesteś podły! — zawołał mój pan, coraz bardziéj rozdrażniony szczególnym podobieństwem między mniemaném mojém położeniem a swojém własném, — jesteś nędznik... jeżeli ją jeszcze kochasz...
— Tobie mój stary... to bardzo łatwo tak mówić, bo jéj nie znasz... ona tak ładna!
— Dobrze, dobrze... daj już temu pokój.
— Oto... i dzisiaj rano nawet... patrzyłem na jéj sylwetkę, znasz pewno te wyrzynki z czarnego papieru, co to pięć soldów kosztują — kiedyś tam, dawno już, kazałem był zrobić tę sylwetkę — i mówiłem sobie patrząc na nią a myśląc o inżenierze... co za szkoda!...
— Ależ, nikczemniku, głupcze! — z wściekłością zaciskając zęby zawołał książę, — czemużeś nie zabił tego człowieka, który cię hańbi?
— Ty więc zabiłbyś go... mój stary?
— Tu nie idzie o mnie, — wyniośle przerwał mimo woli, — ale ty mogłeś objawić twoję zazdrość bez narażenia się na śmieszność...
A potém, niby żałując że w ten sposób zdradził dojmujące wrażenia które go dręczyły, — (a przekonałem się o tém co tak usilnie wiedzieć pragnąłem: że jeszcze namiętnie kochał Reginę) — książę dodał niecierpliwie:
— A wreszcie, wszystko mi tam jedno... Wypijmy po szklance... i... bywaj zdrów... znudziły mię już twoje bzdurstwa.
— Ah! mój stary, — tonem wyrzutu powiedziałem księciu, — nie dobrze jest wysyłać na grzyby... dawnego zmartwionego przyjaciela.
— To mi dopiéro głupiec! — rzekł książę wzruszając ramionami.
— Godziż się tak traktować przyjaciela, — odparłem, dobitnie wymawiając te słowa, — dawnego znajomego z szynku pod Trzema Beczkami?
Na wzmiankę o szynku, w którym nieraz się upijał, książę nie mógł ukryć niespokojności i zdziwienia, a rzekł— ;
— W szynku pod Trzema Beczkami?... Mylisz się... ja nie znam tego szynku.
— Ej, po co się zapierasz... piliśmy tam ze dwadzieścia razy... ale to już dawno.
— Fałsz!...
— Posłuchaj... mój stary... a zaraz przekonam cię że prawda... Pewnego wieczora... w grudniu... czas był szkaradny... siedziałeś w szynku pod Trzema Beczkami... piłeś wódkę.
— To nie ja... powiadam ci, nędzny bydlaku, — wrzasnął książę, — pijanyś i nie wiész co pleciesz.
— To trochę zanadto! — a wszakże cię znam i wiém jak się nazywasz.
— Ah! wiész jak się nazywam?
— Do licha... nazywasz się...
— No jak?...
— Jerzy...
— A dla czegóż nie Jan albo Piotr?
— Dla czego... mój stary? bo się nazywasz Jerzy... Jerzy książę de Montbar.
Ostatnie wyrazy wymówiłem dosyć cicho, aby je sam tylko słyszał, nie zaś inni pijący; to téż zrazu zdumiony, nie chcąc i nie mogąc wierzyć swym uszom, patrząc na mnie błędnym wzrokiem, książę zawołał:
— Coś ty powiedział?
— Ej, dla Boga, mój stary, — odparłem najprościéj w świecie, — powiadam że się nazywasz Jerzy książę de Montbar... cóż w tém tak dziwnego?
— Nieszczęśliwy! — wrzasnął mój pan, a oczy jego gniéwem się zaiskrzyły, twarz wstydem zarumieniła, z groźną miną porwał się ze stołka.
— Cóż to, mój stary? ty widzę od zmysłów odchodzisz, dla tego że ci mówię iż jesteś...
— Czy ty będziesz milczał! — zawołał książę trwożliwie spoglądając w koło, gdyż obawiał się aby mię nie słyszano; potem pragnąc czémprędzéj opuścić niegodne miejsce, w którém go poznano, pan mój uderzył pięścią w stół i zawołał:
— Garson!
— Jakto! mój stary... opuszczasz przyjaciół?
— Garson! — zawołał znowu książę, wstając i nieodpowiadając mi.
— Mój stary, ty zostaniesz, — również wstając rzekłem księciu, — bo jeżeli opuścisz zmartwionego przyjaciela... uczepię się twojéj szyi, przypnę się do ciebie, i wymienię twoje książęce nazwisko... równie głośno jak ty wołałeś garsona...
Ta groźba wstrzymała i przeraziła mojego pana; zbliżył się znowu do stołu, z gniewną bacznością przez kilka chwil na mnie spoglądał, usiłując zapewne poznać lub odgadnąć moje rysy mimo pokrywające je malowidło; lecz nie mogąc tego dopiąć, niespokojnie wkoło powiódł okiem i rzekł:
— Słuchaj-no nędzniku! co chcesz za twoje milczenie!... pieniędzy, nieprawdaż?
— Chcę wylać się przed tobą, mój stary, z całém mojém sercem, chcę pomówić z tobą o dawnych czasach... tak jest, i jeśli mi odmówisz téj pociechy, wymienię cię... zbuntuję wszystkie maski i zawołam: hej!... hej!... słuchajcie!... pójdźcie-no obaczyć balową ciekawość... oto ten pierrot, nie jest pierrot... ale...
— Na miłość Boga, milcz! — prawie błagalnym głosem zawołał mój pan, bo tak głośno mówiłem że sąsiedzi zaczynali się ku nam obracać. Mam dwadzieścia luidorów w sakiewce — zcicha dodał książę, — wyjdźmy ztąd... a daruję ci je.
— Znamy się na farbowanych lisach... mój stary... albo ty byś dał?
— Przysięgam że dam!
— A zresztą, mój kochany, — mówiłem znowu z uporem pijanemu właściwym, — czy mi twoje pieniądze zastąpią przyjaciela... albo ja z twojemi pieniędzmi mogę otwarcie pomówić?... kiedy tymczasem... wylać się przed księciem... takim jak ty, przed prawdziwym księciem, który pije i hula z najostatniejszym ulicznikiem, z piérwszym lepszym łotrem... i wcale się tego nie wstydzi... o! takiéj pociechy odmówić sobie nie mogę... Siadajże i pomówmy o naszych hulankach... mój biédny stary, to może zapomnę o żonie... a jeżeli mi odmówisz... zaraz zawołam... hej! słuchajcie...
— Milczże... zostanę, — zawołał książę, — ale cicho, kiedy ci mówię że zostanę... — i z przytłumioną wściekłością dodał: — No, słucham, czego chcesz? mów prędko... i skończmy już raz.
— Jakto, u tysiąc djabłów! skończmy; wszakżeśmy jeszcze nie zaczęli.
— O!... rzekł książę podnosząc oczy w górę i obu pięściami w stół uderzając, — co za męczarnia!...
— Cóż to! mój stary, i ty mię na prawdę nie poznajesz? mnie, dawnego przyjaciela... chyba to moje malowidło temu winno.
Książę mocno targnął chustką.
— No, ale do rzeczy... słuchaj... muszę ci coś przypomnieć, mój stary, a zaraz trafisz na właściwy trop... Było to wieczorem, piłeś w szynku pod Trzema Beczkami...rozlałeś wódkę na stół, moczyłeś w niéj palec, i na ceracie napisałeś pewne imię...
— Imię, ja?
— Ale tak!... imię Reginy... co? pamiętasz?
Książę podskoczył na krześle; potém siedział przez chwilę zamyślony, przytłoczony, z osłupiałém okiem; zapewne przypomniał sobie ten wieczór w pijaństwie spędzony nieśmiejąc bowiem zapiérać się, zawołał wstydem pognębiony:
— Milcz... zabraniam ci wymawiać to imię...
— Bah! a to dla czego, mój stary? Wszakżeś bawił się pisaniem tego nazwiska na szynkownym stole... które tego samego wieczora jakiś pijak syllabizował... przeraźliwie czkając... R i E to RE...mówił kiwając się G i I.. to jest GI..
— Nędzniku! — prawie bez przytomności zawołał książę, — ale czegóż ty chcesz...
— Ah! jeżeli będziesz krzyczał, mój stary... rzekłem przerywając mu, — to i ja równie głośno jak ty wymienię twoje nazwisko... i zawołam... hej! maski!...
— Ależ to istny szatan nie człowiek!... kto on?... — mruknął książę znowu usiłując rozpoznać moje rysy; ale widząc że się to na nic nie zda, rzekł z niecierpliwością:
— Niepodobna... niepodobna... ten głos? ten ton?... gubię się... tracę głowę...
— Śmieszna rzecz jednak, że mię nie poznajesz, mój stary... Oboczmy może inna okoliczność lepiéj ci mię przypomni... Czy pamiętasz sławną noc którą przepędziliśmy razem... w domu... (i powiedziałem mu po cichu), przy rogatce des Pailassons? Był tam gałganiarz co nam opowiadał pocieszne historyjki, że aż pękaliśmy od śmiechu... a jakie tam były kobiéty, ale to co się nazywa kobiéty... Szczególniéj jedna... tłusta blondynka... w żołnierskiéj czapce (dostała ją od jakiegoś weterana), zdawało się że cię połknie oczami; pamiętasz, nazywano ją Łachmanką z powodu jéj ubioru. Takeś za nią szalał, że zapomniawszy się nazwałeś ją imieniem, które, niegdyś napisałeś na stole w szynku... i dalibóg!... odtąd... to imię... pozostało przy niéj... bo w zakładzie już jéj nie nazywają Łachmanką ale Reginą.
Wymierzyłem cios okropny, ale słuszny i konieczny.
Pewien jestem że książę po raz piérwszy uczuł całą sromotę i smutne następstwa z uczęszczania do miejsc tak nikczemnych, albowiem wybieg którym go na chwilę przytłoczyłem, skruszyłem, był jeżeli nie prawdziwy, to przynajmniej tyle prawdopodobny, że wnosząc z wyrazu zgryzoty i wstydu, jakie się malowały na jego twarzy, zdawało mi się iż mówi: — „Mógłżem do tego stopnia i w tak nikczemnym miejscu zniesławić imię kobiéty, która dzisiaj nosi moje nazwisko? a jednak w pijaństwie istotnie napisałem imię Regina na stole w szynku.“
Po chwilowym znękaniu książę wpadł w taką wściekłość, że przez stół schwycił mię za rękę i gwałtownie mi ją ściskając zawołał:
— Kłamiesz!... i drogo opłacisz mi tę zniewagę!!\
Byłem daleko silniejszy aniżeli pan de Montbar, to téź łatwo i prawie bez najmniejszego szmeru poskromiłem go, tak mocno pięść mu ściskając, iż puścił moję rękę.
Nagle nieprzewidziany wypadek nadał nowy bieg i charakter mojéj rozmowie z księciem.
Zrazu głucha, ale wnet coraz to głośniejsza wrzawa wybuchła wśród balu: spojrzałem w stronę z któréj pochodziła, i o dwadzieścia kroków od nas spostrzegłem szkaradną pasterkę, którą książę po tańcu tak niegrzecznie odepchnął od siebie. Ta istota, wzmocniona znaczną liczbą ludzi swojego kroju, wykrzykiwała i machała rękami zmierzając ku am...Natychmiast pojąłem grożące księciu niebezpieczeństwo i istotnie przerażony zawołałem:
— Kobiéta z którą tańczyłeś i z którą pić nie chciałeś, zwerbowała sobie znaczną liczbę popleczników... Patrz... oto nadchodzą... miejmy się na baczności.
— Tu nie o to chodzi, — zawołał wściekły książę, niechcąc nawet spojrzeć w miejsce które mu wskazywałem; — ja muszę natychmiast wiedzieć kim jesteś nędzniku!
Wtedy stanąłem przed księciem, podniosłem głowę, nagle zmieniłem ton mowy, ułożenie, słowem przekształciłem się w światowego człowieka, co mi nie trudno było, gdyż obdarzony wielką zdolnością do postrzeżeń, słyszałem, widziałem i przeszło od roku uczyłem się w pałacu Montbar obejścia i mowy najznakomitszych łudzi Paryża, — wtedy, mówię, tonem pewnym, spokojnym, najumiarkowańszym rzekłem do księcia:
— Mam honor powtórzyć panu, że zbliżanie się tych ludzi jest bardzo groźne... Nas tu tylko dwóch z dobrego towarzystwa... narażamy się więc na pokrzywdzenie.
Książę słysząc że się w ten sposób wyrażam, zdumiał daleko bardziéj niż przedtem; a jego gniew i wstyd, że tak powiem, wzniosły się do wysokości socjalnego stanowiska, jakie sądził że zajmuję. Lecz także i gwałtowne jego uczucia objawiły się w odmienny sposób. Czuł się zapewne swobodniejszym, mniemając, że ma do czynienia z światowym człowiekiem; gdy więc ochłonął nieco, rzekł mi widocznie pomieszanym głosem:
— Ja pana nie opuszczę, aż się dowiem kto jesteś... Teraz wszystko pojmuję, każde jego słowo było znieważającym ucinkiem, krzywdzącém zastosowaniem! To wymaga okropnego zadosyć uczynienia... mój panie... zadosyć uczynienia, które miéć będę... Nie mogę panu zedrzeć z twarzy tego malowidła co cię maskuje, lecz od téj chwili przypinam się do ciebie jak pijawka... i...
A po przerwie dodał z godnością:
— Ale nie... nie, nie będę potrzebował uciekać się do ostateczności zarówno dla nas obu przykrej. Jesteś pan człowiekiem z wyższego towarzystwa... jak powiadasz... Skoro tak jest... zapewne, po tém co zaszło między nami, bez wahania się wymienisz mi swoje nazwisko...
— Bądź pan spokojny, postąpię jak przystoi... dowiesz się pan o wszystkiém... co wiedziéć powinieneś... ale tutaj grozi panu istne niebezpieczeństwo... przecięto panu wszelki odwrót... Spojrzyj pan po za siebie... (książę rozmawiając ze mną plecami był obrócony do sali), wielka tylko energia wyrwać nas może z téj toni... Powiadam nas, ponieważ dwaj ludzie naszéj sfery, dwaj ludzie z sercem, w podobném położeniu wspierać się winni... a wreszcie sama nawet groźba pańska, niejako mi nadaje prawo podzielania niebezpieczeństwa.
— Dziękuję panu... i przyjmuję... Pańska mowa i uczucia w tém zdarzeniu dowodzą mi przynajmniéj, że cokolwiek późniéj zajdzie pomiędzy nami... zajdzie pomiędzy ludźmi przyzwoitymi.
— Tymczasem panie... — rzekłem księciu, silném uderzeniem nogi kruszec stołek i dając panu de Montbar jednę podpórkę, teraz w dzielną pałkę przemienioną, — uzbrój się pan tém a nie zaczepiaj... ale jeżeli kto pana ruszy... bij mocno i prosto między oczy.
W ten sposób szlachetnie i grzecznie rozmawiając ze zdziwionym panem de Montbar, patrzyłem na zbierającą się burzę... Szkaradna pasterka i tłumy obrzydliwe godnych popleczników takiéj istoty, skupiły się przy jedynych schodach wiodących na galerye... Trzech czy cztérech gwardzistów miejskich pilnujących porządku, wówczas byli zbyt oddaleni; wreszcie jak to zwykle w podobnych miejscach, większość tamtejszych gości, chciwa kłótni i bijatyk, stawia policyantom potężny opór, skupiając się w ścisłą i niełatwo przeniknioną massę; to téż reprezentanci publicznéj siły prawie zawsze zbyt późno przybywając, nie mogą przeszkodzić częstokroć krwawym zajściom.
Nowy, nieprzewidziany wypadek powiększył jeszcze nieład i do ostatka upokorzył księcia.
Z namysłu zajęliśmy obronne stanowisko u wierzchu schodów, zaledwie mogąc liczyć na neutralność stojących na galeryi; widzieli oni że połamałem, stołek i jego szczątkami podzieliłem się z moim towarzyszem, zaczynali więc włazić na stoły, pragnąc bezstronnie sądzić o wymierzanych ciosach.
Burzę rozpoczął niby wystrzał samych obelg, z wielkiém mojém zdziwieniem zastosowanych do mojego pana, którego nie wzięto za księcia de Montbar, lecz za żółtą rękawiczkę, za strojnisia, że się wyrażę miejscowym językiem. Jakiś dwudziestoletni chłopak, w szkaradnéj masce, stojący w piérwszym szeregu tłumów, wrzeszczał zakatarzonym głosem, wskazując na księcia:
— Hej! wy, patrzcie-no na tego niedoszłego pierrota, który szturga i bije nasze kobiéty; to jakiś łajdak, żółta rękawiczka! ja go znam...
— On? ten brudas!
— Trzeba go zdusić...
— Czyś ty pewny... że to żółta rękawiczka?
— Ale tak! ze dwadzieścia razy widziałem go konno lub w powozie na Elizejskich polach, gdzie zbieram resztki cygar.
— A on tu po co? ten strojniś!
— Alboż to my bywamy na ich balach!
— Oho! strojniś widzę na baczności!
— Bo stchórzył łajdak.
— Paniczyk! przyszedł tu przypatrywać się naszym zabawom...
— Alboż to my jesteśmy twoje zabawki, słuchaj-no filucie? co? hę!
— Powiedz-no, ty wymuskany pysku?
Na tak brudne obelgi książę cały poczerwieniał, oczy jego wściekłością zabłysły; zapamiętale chciał rzucić się na owe tłumy, ale przewidując jego zamiar, schwyciłem go za ramię:
— Zgubionyś, panie, jeżeli opuścisz to stanowisko... nie ruszaj się, śmiało im patrz w oczy... ale ani słowa... zimna krew i milczenie zawsze nakazują szacunek...
Książę usłuchał mojej rady, i w rzeczy saméj na chwilę zmniejszyła się gwałtowność odgróżek, oblegający nie wiedzieli co począć, bo, mówiąc po wojskowemu, zajmowaliśmy wyborne stanowisko, gdyż staliśmy na wierzchołku schodów, po których dwóch tylko ludzi naprzeciw nam postępować mogło, byliśmy uzbrojeni w palki, a nadto tłum poznał żeśmy spokojni, odważni, na wszystko gotowi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.