Przejdź do zawartości

Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom VI/PM część III/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


16.
Baskina.

Aby pojąć wypadek, który tak niespodzianie zmieszał Baskinę wpośród jéj roli, musimy poi wiedzieć kilka słów o dziecinnéj a może nawet niedorzecznej scenie, z któréj wszakże Baskina umiała wydobyć czarowne wrażenie.
Skoro zły duch wystąpił z piekieł (przedstawiała bowiem złego ducha antagonistę dobréj nimfy), przez chwilę nieruchomy, skrzyżował ręce na piersiach; potem lekko zbliżył się do arlekina śpiącego pod opiekuńczą tarczą srebrnéj nimfy, którą przedstawiała Klorynda, okrąglutka aktorka z rozkwitającą twarzą i niedyskretnie wydatnemi wdziękami.
Osłonięta różową, srébrem przetkaną gazą, trzymając w jednéj ręce złoty róg obfitości, opiekunka Arlekina czerpała w nim kwiaty i z wszelkim wdziękiem swoim obsypywała niemi śpiącego pupilla — co było znaczącym emblematem uśmiechającego się losu jaki mu zapewniała.
Baskina, ciągle mając ręce na piersiach skrzyżowane, powoli zbliżyła się ku srébrnéj nimfie — i niepodobna opisać z jak szyderczém politowaniem zdawała się przypatrywać daremnym czarom przeciwniczki, wysilającéj się na pokrycie swojego ulubieńca allegorycznemi kwiatami... W jednéj mianowicie chwili Baskina, lekko wzruszając ramionami stanęła o krok tylko od dobréj nimfy... o jeden tylko krok... ale uczyniła to z tak jaszczurczym poruszeniem szyi, poglądala tak groźnie, z tak przerażającą potęgą, że dobrą nimfę przejęła tą bezwładną trwogą, jaką żmija przejmuje swą ofiarę nim ją połknie. Wtedy srébrna nimfa, krok za krokiem idąc ku Baskinie, jakby powodowana jakimś czarodziejskim pociągiem, drżącą ręką podała jéj swój róg obfitości. Baskina wyjęła z niego świeżo rozkwitłą różę, z szyderczym i lodowatym uśmiechem pokazała ją nimfie, niby każąc jéj podziwiać świeży blask tego kwiatu, a następnie zbliżając go do ust swoich, lekko nań tchnęła... a róża natychmiast zczerniała i listki jéj opadły.
Nigdy, o! nigdy nie zapomnę giestu, postawy, spojrzenia, fizjonomii Baskiny... słowem całéj nielitościwéj ironii, krwawego sarkazmu jakie objawiła podczas zabójczego tchnienia, którém zniszczyła ów kwiat świeży, świetny jak młodociane nadzieje i urojeniu;... z jaką pogardą, spuszczając swe wielkie, ponurym ogniem błyszczące oczy, spojrzała potém na szczątki kwiatu, który wreszcie nogami zdeptała.
Sądziłem że na tém koniec, sceny: lecz omyliłem się, wkrótce nastąpiła bardziéj jeszcze wzruszająca zmiana.
Po róży, Baskina wzięła ze złotego rogu świeży panieński bukiet myrty i pomarańczy... bez wątpienia, emblemat narzeczonéj Arlekina... Srébrna nimfo, nową przejęta trwogą, padła do nóg Baskiny i błagalnie załamując ręce niby łaski dla tego bukietu żebrała.
Baskina... zrazu nielitościwa, z zimną wzgardą odrzuciła prośby srébrnéj nimfy, konwulsyjną i tryumfującą ręką ściskając bukiet... lecz nagle zdawała się rozczulać... z wrastającém politowaniem nań spoglądać... Powoli rysy młodéj dziewicy przeistoczyły się; na jéj twarzy osiadł ów wyraz anielskiéj słodyczy, przecudnéj łagodności, jaki nieraz w jéj dzieciństwie podziwiałem... Nie niszcząc już myrtowego bukietu, Baskina owszem z niewinną a czarowną tkliwością, pieściła go giestem, spojrzeniem... Niepodobna pojąć ile wówczas gra Baskiny miała w sobie zachwycającego wdzięku, ile niepokonanej ułudy; to też srébrna nimfa, uśmiechająca się, uszczęśliwiona, uspokojona, całowała ręce złego ducha, sądząc że jéj bukiet ocalony... Niestety! omyliła ją nadzieja... Nagle anioł znowu się przemienił w szatana; Baskina za jedném tchnieniem zniszczyła bukiet wybuchając szyderczym, ale dźwięcznym i harmonijnym śmiechem; potém, jeżeli tak rzec można, ostatnie drgania tak złowrogiego śmiechu, przelała w andante jakiejś trudnéj aryi silnego i dzikiego charakteru (późniéj dowiedziałem się, że tę muzykę sama ułożyła), któréj wyrazy następującéj prawie były treści:
„Jestem zły duch, złe to moje państwo; lodowate tchnienie moje niszczy wszelką radość; skoro się tylko ukażę, wnet błogość zamieniam w smutek i t. d.”
Tę aryę, któréj tekst był dosyć mierny, Baskina śpiewała z podziwiającém czuciem i przejmującym wyrazem; jéj głos mezzo-soprano, zarazem poważny, gładki, dźwięczny, drgający, poruszył wszelkie strony mojéj duszy...
Ale nietylko na mnie jednego ten rzadki talent tak głębokie wywarł wrażenie...
Zawisły, jak to mówią, na ustach Baskiny, przypadkiem spojrzałem do loży którą zajmowali Baltazar i Robert de Mareuil, a która tuż do sceny przytykała.
Poeta słuchał Baskiny z zajęciem i uwielbieniem, o jakich świadczyły jego poruszenia, miny, i postawy pełne najoryginalniejszego zachwycenia; Robert de Mareuil przeciwnie, słuchał ją i podziwiał z całą siłą znawcy... Z razu siedział w głębi loży, potóm jakby mimowolnie pokonany śpiewem, grą i pięknością Baskiny, zwolna wysunął naprzód głowę, i oparty jedną ręką na poręczy loży, niby oczarowany nie spuszczał Baskiny z oka.
Naprzeciw loży którą zajmował Robert, lecz na wyższém piętrze, znajdowała się loża Bambocha. Dotąd jeszcze nie powrócił, a towarzysząca mu kobiéta sama tylko w niéj siedziała. Wyznać winianem, że równie jak większa część widzów i ona wydała mi się dosyć obojętną lub nieumiejącą cenić cudownego talentu jaki nagle rozwijała Baskina, biédna, nieznana figurantka... talentu, który do tego stopnia imponował, iż najzuchwalsi nawet przeciwnicy mimowolnie jéj ulegali. Wtedy bowiem gdy sąsiad mój z prawéj strony w niemćém zachwyceniu słuchał Baskiny, mój sąsiad ze strony lewéj, rzekł mi:
— A co, czy nie miałem słuszności?... czy czujesz pan jak ci Baskina ściska serce, jak cię smutkiem przejmuje!... Wszakże powiedziéć można, że się człowiek jéj boi, że jéj nienawidzi!... i na honor prawda... Nie cierpię jéj. Jakże ma złośliwą minę! radbym ją wygwizdał. Mów mi pan o Kloryndzie!... ba! to wcale co innego, ta tłuścioszka nie zasmuca nikogo... lecz rozwesela.
Nie wiem cobym był odpowiedział mojemu sąsiadowi, gdyby nie wypadek o którym wspomniałem i który wyjaśnić muszę.
Jak mniemam, Baskina była w połowie swojéj aryi; śpiewała ją energicznie, z wrastającą mocą: wtem nagle przerwało jéj nieprzewidziane zdarzenie.
Wicehrabia Scypio uznał za rzecz dowcipną rzucić podstępnie na scenę garść pukawek, które zapewne naumyślnie kupił dla wyplatania tego figla... a którego jak mówiono, nieraz już na tym małym teatrze dopuszczał się.
Baskina w ciągu śpiewu przypadkiem nadeptała kilka tych pukawek; niespodziany huk tak ją mocno przeraził, iż wstecz poskoczyła; jéj noga zaplątała się w dekoracji, tojest w kwiecie zasłaniającym otwór z którego wyszła, zachwiała się... i padła, lecz na nieszczęście tak komicznie... iż przedscenie, gdzie znajdował się vicehrabia, wybuchło niewyczerpanym śmiechem i ostremi gwizdaniami, które wnet znalazły echo w powszechnie objawionéj wesołości. Nieszczęśliwy upadek Baskiny tém więcéj nastręczał widzom powodu do śmiechu, że przedstawiała osobę groźną i straszną... Biédaczka podniosła się jak trup blada, na lożę vicehrabiogo Scypiona rzuciła spojrzenie przerażającéj rozpaczy i nienawiści... potém chciała uciec ze sceny; lecz pomieszana, dwakroć nie trafiła za kulisy. Wtedy podwojono wycie, gwizdania, śmiechy, aż nareszcie znalazła drogę i znikła jak obłąkana.
Nowy wypadek aż do ostateczności posunął powszechną wrzawę.
Bamboche z całą uprzejmością niosąc pomarańcze dla swojéj towarzyszki, wrócił do loży właśnie w wówczas gdy pukawki trzaskać zaczęły i Baskina upadła. Bamboche w jednej chwili poznał towarzyszkę dziecinnych lat naszych... głosem stentora wrzasnął: Baskino, oto jestem!... wskoczył na teatr... pobiegł do loży viechrabiego, za jednym zamachem, że tak powiem, wypoliczkował Scypiona, jego ojca, guwernera i w chwili gdy Baskina znikała silném uderzeniem nogi obalił kulissę, dostał się poza scenę, gdzie połączył się z biédną figurantką.
Widzowie zdziwieni niesłychaną śmiałością tego człowieka, zrazu zaniemieli, osłupieli. Bamboche już był znikł nim jeszcze własnym oczom wierzyć chcieli; lecz na chwilę stłumiony zgiełk, okropną teraz wybuchł wrzawą.
Ja także... skoro Bamboche wpadł za Baskiną pomiędzy kulissy, nagłą jak błyskawica myślą porwany, wstałem z mojego miejsca, w oka mgnieniu i sam nie wiem jak, przebiłem się przez ścieśnione szeregi otaczających mię widzów i wydostawszy się z teatru, w kilku poskokach stanąłem u drzwi któremi wychodzili aktorowie, umieszczonych tuż przy kassie gdzie rano kupowałem lożę. Właśnie gdy cały drżący tam przybyłem, potrąciły mię gwałtownie dwie osoby, które z wnętrza teatru uciekały. Był to Bamboche i okryta salopą Baskina, która się zaledwie na nogach utrzymać mogła...
Czując niebezpieczeństwo dania się poznać w podobném położeniu, a postrzegając o parę kroków odemnie powóz moich panów, rzekłem do Bambocha biorąc go za rękę:
— Oto powóz... siadaj pan żywo.
I prędko otworzyłem drzwiczki obu zbiegom. Pomoc ta była tak niespodziewana, że Bamboche nic zważając nawet zkąd się wziął powóz, wrzucił weń że tak powiem Baskinę i sam za nią wskakując rzekł mi:
— Za to ci zapłacę... Ruszaj gdzie chcesz, ale galopem!
— Do rogatek gwiazdy, ale żywo, żywo! — rzekłem do woźnicy.
I wskoczyłem za powóz.
Oddalaliśmy się bardzo szybko, dostrzegłem jednak gromadzące się wkoło teatru tłumy i wdali błyszczące bagnety żołnierzy, których zapewne z poblizkiego odwachu sprowadzono.
Nie posiadałem się z radości siedząc za powozem w którym znajdowali się przyjaciele dziecinnych lat moich. Nagle woźnica, zapewne za targnięciem sznurka, który miał do ręki przywiązany, wstrzymał konie... Prawie jednocześnie spuszczono jedno okienko, i usłyszałem głos Bambocha który z przerażeniem wołał:
— Stójcie... stójcie... zasłabła, o Boże!... co tu począć?...
Już nam teraz nie groziła żadna pogoń, byliśmy wtedy na bulwarku świętego Dyonizego... podbiegłem ku drzwiczkom.
— Mój chłopcze, — powiedział Bamboche, — nie wiem zkąd się u djabła wziąłeś w tak gwałtownéj potrzebie, ani téż dlaczego nam pomagasz; ale nie pożałujesz tego... Kochana dziewczyna która tu jest ze mną zasłabła... trzebaby natychmiast dostać zkąd eteru... albo octu... potem pojedzicemy do mnie... i będziesz mógł zabrać swój powóz;... masz tu na eter, resztę schowaj sobie.
I Bamboche wepchnął mi w rękę dublona.
— Dziękuję panu, — rzekłem tłumiąc moje wzruszenie, i z niejaką rozkoszą jeszcze przez kilka chwil zachowując moje incognito.
— Na ulicy ś. Dyonizego musi być apteka, jedźmy tam!
— Słusznie mówisz... żywo... żywo!
I Bamboche spuścił i drugie szyby powozu, dla dodania więcéj powietrza Baskinie bez ruchu na jego ręku leżącéj.
Dobrze poradziłem; w kilka minut później znaleźliśmy aptekę, w której kupiłem flaszeczkę eteru... Bamboche dał ją Baskinie powąchać, a ta powoli wróciła do przytomności...
— A teraz do mnie! rzekł Bamboche, — Hotel Pyreneów, ulica Petit-Lion-Saint — Sauveur No. 17.
Udzieliłem ten adres woźnicy i znowu zająłem moje miejsce, spokojny o zdrowie Baskiny, uradowany niespodzianką jaką sprawię moim przyjaciołom, niepomny zupełnie na moich panów, mocno zapewne niespokojnych o mnie i o swój powóz, jeżeli wyszli już z teatru.
Przybywszy na ulicę Petit-Lion-Saint-Sauveur rzekłem do woźnicy nim otworzyłem drzwiczki:
— Skoro osoby któreśmy tutaj z rozkazu mojego pana przywieźli wysiądą, możesz odjechać, jużeś więcej niepotrzebny...
Baskina, chociaż odzyskała przytomność, była jeszcze bardzo osłabiona; Bamboche musiał ją prawie na ręku wynieść z powozu; potem gdy zostali na ulicy, a powóz odjeżdżał, Bamboche powiedział do niéj:
— Czekaj... nim wejdziemy do hotelu, pozwól niech cię salopą dobrze otulę, niech ci twarz kapturem osłonię, bo ci bałwani odźwierni hotelowi są tak ciekawi, tak gadatliwi, że widok twojego teatralnego kostiumu narobiłby gwałtu w całym domu.
— Dobrze — słabym i drżącym głosem odparła.
Podczas gdy Bamboche ukrywał kostium Baskiny pod jéj salopą, ja stałem w cieniu i jak można najciszej rzekłem do mojego przyjaciela, aby głosu mojego nie poznał:
— Panie... oto reszta z czterdziestu franków które mi pan dałeś.
— Powiedziałem ci, mój chłopcze, że to dla ciebie.
— Dziękuję... ale jeżeli pan sądzisz żeś mi winien jaką wdzięczność, uczyń mi inną łaskę...
I oddałem Bambochowi pieniądze.
— A jakiéjże u djabła żądasz odemnie łaski? — spytał coraz bardziéj zdziwiony.
— Pozwól mi pan pomówić z sobą na osobności, w twojém pomieszkaniu.
— Dobrze i owszem; bo téż ta przygoda ma w sobie coś niepojętego. Chodź za nami.
Bamboche zapukał, otworzyły się drzwi hotelu, mój przyjaciel szybko przebiegł obok budki odźwiernego; ale ten postępując naprzód zapytał:
— Kto pan jesteś?
— Eh do licha! ja... czy nie poznajesz mię? — odrzekł Bamboche idąc daléj.
— Ale co za ja?
— Eh! do pioruna! kapitan Bambochio.
— Ah! przepraszam, po tysiąc razy przepraszam pana kapitana, nie poznałem, — z pokorném uszanowaniem rzekł odźwierny, co mię przekonało że mój przyjaciel używa pewnéj powagi w tym domu.
Uprzedzając pytanie które z kolei odźwierny miał mi zadać rzekłem mu:
— Ja należę do pana kapitana.
— Bardzo dobrze mój chłopcze, — powiedział odźwierny. Potém coś sobie przypominając szybko wybiegł z budki i wołał do będącego już na schodach Bambocha:
— Zapomniałem oświadczyć panu kapitanowi, że pan major trzy razy przychodził.
— Niech go djabli wezmą razem z tobą! — odparł Bamboche nie zatrzymując się.
— U pana kapitana zawsze dowcip na pogotowiu, — rzekł odźwierny, jak się zdaje przywykły do grubiańskiego obejścia mojego przyjaciela — i bynajmniéj się niém nieurażający.
Bamboche zatrzymał się w sieni drugiego piętra; weszliśmy do jego mieszkania. Mała lampka świeciła w przedpokoju; Bamboche otworzył boczne drzwi i rzekł do Baskiny;
— Wejdź tam.... jeszcze pewno znajdziesz węgle w popiele, rozpal ogień, ogrzéj się... za pięć minut będę przy tobie.
I obróciwszy się do mnie, kiedyśmy sami zostali, dodał:
— Teraz mój chłopcze... powiedz mi naprzód...
Ale dłużej już wytrzymać nic mogłem, nagle rzuciłem się Bambochowi na szyję, wołając:
— I ty nie poznajesz Marcina!...
Bamboche osłupiały, zrazu wstecz się cofnął. Uwolnił się z moich uścisków aby mi się lepiéj przypatrzeć; potém przyciągając mię ku sobie i z całéj siły tuląc do piersi, głosem z wzruszenia stłumionym odwróciwszy się ku sąsiedniemu pokojowi, zawołał:
— Baskino!... to Marcin!
Usłyszałem jakby skok w pokoju; otworzyły się drzwi i Baskina jeszcze na wpół salopą osłoniona, wpadła do przedpokoju, wskoczyła mi na szyję, łącząc swe nieme uściski, swe łzy z uściskami i łzami Bambocha i mojemi, bośmy wszyscy płakali...
Długo milczeliśmy, silnie ku sobie przytuleni... milczenie to kiedy niekiedy tylko przerywały łzy głębokiéj i konwulsyjnéj radości, łzy podnoszące serce...
O! bądź błogosławiony Panie! któryś w takich chwilach dozwolił mi zapominać na długie dni... długie łata nieszczęścia! Błogosławiony bądź Panie! któryś w niezrównanéj wspaniałomyślności Twojéj sprawił, że najprzewrotniejsze, najnędzniejsze istoty, zdolne są uczuć zachwyt duszy, którego słodycz i święta wzniosłość zbliża je ku Twemu bóstwu.
Oto było nas trzy ofiary losu. Ucierpieliśmy wiele, dopuściliśmy się wielu niecnych czynów, przyszłość nasza była smutna, smutniejsza może jeszcze niż przeszłość; a jednak wśród boskiego wylania dusz naszych zapomnieliśmy i o cierpieniach przeszłości i o ponuréj przyszłości. I czyliż tych błędów, tych prawie koniecznych następstw nędzy i opuszczenia, nie powinno było także zapomnieć i przebaczyć ojcowskie Twoje miłosierdzie i sprawiedliwość wielki Boże!... bo nie wszystko jeszcze zgniło, nie wszystko zmarło w duszach, które mimo upadku zdołały jeszcze tak religijnie uczuć niebiańskie upojenia przyjaźni.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.