Przejdź do zawartości

Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom IX/PM część IV/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


20.
Przyjaciele od dzieciństwa.

Cały sprzęt komórki, w któréj zamknięto Bambocha, składał się z żelaznego łóżka, stołu i ławki przymocowanych do podłogi. Przed silnemi jéj drzwiami, wymierzonym krokiem przechadzała się placówka. W kwadrans po przybyciu Baskiny do Bambocha, otworzyły się drzwi komórki i ceklarz wprowadził Marcina do skazanego.
Od czasu przyaresztowania Bambocha na ulicy Marché-Vieux, Marcin nie widział towarzyszy dziecinnych lat swoich; dlatego ze łzami odpowiadał na ich serdeczne uściski. Gdy przeminęło pierwsze wrażenie, Marcin rzekł do Baskiny:
— Stosownie do twojego listu, wstępowałem po ciebie...
— Dla pewnych przyczyn, wyprzedziłem cię tutaj, mój dobry Marcinie, — odpowiedziała Baskina zamieniając z Bambochem tajemnicze spojrzenie; przyczyny te poznasz póżniéj.
— Przedewszystkiém — żywo spytał Bamboche Marcina, — co się dzieje z Bruyerą... moją córką?
— Zdrowa, — odparł Marcin, — odwiedzałem ją w schronieniu do którego ją uprowadził Klaudyusz Gérard, gdy mniemano że utonęła. Poczciwa folwarczna dziewka codziennie zanosi jéj żywność. Niewinność Bruyery była widoczna, oskarżenie zatém o dzieciobójstwo upadło samo z siebie.
— A teraz gdzież jest to biedne dziécię? — spytał Bamboche.
— Przy mojéj matce i przy panu Durirveau, — odpowiedział Marcin.
— No to już jestem spokojny o jéj los, — lekko wzruszonym głosem rzekł skazany... I ona nic nie wie... o mnie, nieprawdaż?
— Nie wie... Matka moja, w chwilach przytomności obsypuje ją pieszczotami.
— Jakto! — zawołała Baskina, — szaleństwo twojéj nieszczęśliwej matki?...
— Po letargiczném przesileniu, tak długiém i mniemano że umarła... mówił daléj Marcin, — matka moja wróciła do życia... lecz rozum jéj, za ledwie przywrócony, znowu osłabł, chociaż nie tak mocno jak dawniéj... Po całych dniach zostaje w stanie ponuréj osłupiałości, nic nie słyszy, nic nie mówi. Skoro to osłupienie przeminie, wraca zupełnie do przytomności.
— A twój ojciec?... spytała Baskina.
— W ciągu tygodnia osiwiał, — rzekł Marcin. Na zawsze wyjechał z Paryża; ciało Scypiona kazał przewieźć do Solonii... ciągle tam przebywa... i już do śmierci tam chce mieszkać.
— I jakże się teraz obchodzi z tobą? — z twoją matką?- — spytał Bamboche.
— Kazał ogłosić że się z nią żeni, — powiedział Marcin.
— Mimo że twoja biédna matka jeszcze nie zupełnie wyleczona? — rzekła zdziwiona Baskina — Tak jest... odpowiedział Marcin. — „Moje okrucieństwo pozbawiło ją rozumu, — mówi pan Duriveau — a więc przez najtroskliwsze starania winienem go przywrócić jéj; zhańbiłem ją... winienem jéj zatem przywrócić honor nadając jej moje nazwisko.”
— Jaka zmiana! — z gorzkim uśmiéchem rzekła Baskina i zimno dodała: — A pani Wilson?
— Wyjechała z córką do Anglii... smutnie odparł Marcin, — ale nie wielką ma nadzieję ocalenia nieszczęśliwéj córki... Rafaela już dogorywa...
— A Klaudyusz Gérard?... spytał Bamboche.
— Nie opuszcza mojéj matki i pana Duriveau, który z prawdziwą pokorą najuroczyściéj go przeprosił. Klaudyusz pozbył się dzikiéj mizantropii wywołanéj długoletniém prześladowaniem; nie mógł być nieczułym na boleść, na nieustanne udręczenia pana Duriveau, a ten jedynéj pociechy szuka w naprawianiu swego niecnego postępowania; objawia on najwspaniałomyślniejsze zamiary zapewnienia szczęścia włościom do niego należącym, które choroby i nędza od tak dawna dziesiątkowały.
— Powtarzam z Baskiną: jaka zmiana! — zawołał Bamboche. — Co to jest jednak zabić syna! dodał z straszliwém szyderstwem, — nic lepiéj nie naprawia człowieka.
— Tyś zawsze ten sam... smutnie rzekł mu Marcin, — a nawet i w téj jeszcze godzinie!.
— Do licha! właśnie w téj godzinie — odparł zbójca wybuchając śmiechem. — Czy dlatego że mi jutro utną głowę, mam dzisiaj być poczciwym...cnotliwym?
— Szkalujesz sam siebie, mówił Marcin, — wszelako twoje poświęcenie się dla mojego ojca było szlachetne.
— Piękna mi szlachetności wszak i tak byliby mię schwytali.
— A u doktora Clément, kiedy z obawy aby na mnie nie padło podejrzenie, wyrzekłeś się owocu kradzieży... nie byłże to czyn piękny, dobry?... Niechże w téj ostatecznéj chwili, te szczytne wspomnienia pocieszą cię przynajmniéj...
— Bah!... te piękne uczucia jednak nie wstrzymały mię wówczas gdy toporem zabiłem starca i jego żonę, aby im wydrzeć dwadzieścia trzy franki.
— Ależ téj okropnéj zbrodni... żałujesz zapewne? — zawołał Marcin.
— Bynajmniéj... Byłem głodny... zziębnięty, za te pieniądze żyłem cały tydzień.
— Słuchaj. — mój biédny Marcinie, — rzekła Baskina do swojego towarzysza, który zadrżał na taką zatwardziałość — gdybym chciała uniewinniać Bambocha, przypomniałabym ci żeś sam... mimo nauk Klaudusza Gérard... mimo dobroci i wrodzonéj wzniosłości twojego serca, po okropnéj cztérodniowéj walce z głodem i zimnem, a brakiem pracy... tylko co z rozpaczy nie padł ofiarą namowy kaleki bez nóg...
— Prawda, — odparł przytłoczony Marcin.
— A późniéj uznawszy materyalne podobieństwo utrzymania życia, — dodał Bamboche, — a jednak cofając się przed samobójstwem, czyliżeś w piwnicy nie przyzywał śmierci?... Otóż! ja który widziałem jak mój ojciec konał bez ratunku w głębi lasu, jak go kruki szarpały; — ja, który nie miałem Klaudyusza Gérard za mentora, ale zbudowałem się ojcowskiemi rady kaleki bez nóg i la Levrassa, a moje ukształcenie uzupełniłem w więzieniu; — ja nakoniec, który wychowany jak wilk... żyłem jak wilk... i jak wilk umieram, gryząc kraty mojéj klatki; — ja, z tém wszystkiém nie zasługuję aa współczucie lub litość, ani o nią proszę; jak zacząłem, tak i kończę... ucinają mi głowę... dobrze uczynią. W dzieciństwie społeczność postąpiła ze mną jak z błąkającym się psem... a kiedy mi zęby wyrosły, ja nawzajem obchodziłem się z nią jak pies wściekły... było to nieszczęście... nic więcéj.
Te słowa wymówił Bamboche z przymuszonymi i prawie bolesnym śmiechem.
Marcin nie mógł odgadnąć czy to była boleść moralna, czyli téż fizyczna; postrzegł tylko że Bamboche coraz bardziéj blednieje.
— Nie trzeba téż zapominać Marcinie, — mówiła zawsze obojętna Baskina, — żeśmy oboje z Bambochem od dzieciństwa byli zarażeni, zepsuci... a późniéj... oddani wszelkim kolejom występku i nędzy!
— A jednak, — z goryczą przerwał Marcin — wyznajcie, że mogliście także być ocaleni... pamiętacie zapewne dotąd owe dni spędzone na naszéj wyspie?... Ktoby to był powiedział, mój Boże!... kiedy wśród pięknych letnich nocy, obaj słuchaliśmy natchnionego głosu Baskiny, kiedy całą duszą pragnęliśmy życia uczciwego, pracowitego... że z czasem... spotkamy się wszystko troje... niestety! na złowrogiéj dzisiejszéj schadzce!
Tu łzy puściły się z oczu Marcina.
W téj chwili, Bamboche blady jak trup, porwał się z miejsca; strasznie skrzywiła się jego dzika twarz, widocznie dręczył go ból dolegający.
— Co ci jest?... żywo spytał Marcin.
— Nic... odparł zbójca znowu dziwném spojrzeniem porozumiewając się z Baskiną. — Wiész żem człowiek żelazny, — dodał obracając się do Marcina i podając mu rękę; — ale ty i Baskina przegryzacie to żelazo... a patrzeć na was... dzisiaj... kiedy jutro... ha! toby nawet i spiżowe serce wzruszyło... No! to już przemija... już przeminęło.
— Twoja ręka zimna... zawołał Marcin zatrzymując w swoich dłoniach dłoń bandyty.
— Znasz przysłowie: zimne ręce gorąca miłość, — śmiejąc się rzekł Bamboche i szybko wyrwał Marcinowi swą rękę.
— Niech cię to nie dziwi... i ja także mam zimne ręce, — powiedziała Baskina, — patrz...
— Zimne... także, — powtórzył coraz bardziej zdziwiony Marcin.
— Jest to rzecz bardzo prosta, — spokojnie mówiła Baskina, — wzruszenie...
— Tak, prawda...wzruszenie...powtórzył Bamboche, i rysy jego twarzy stały się łagodniejsze.
Mimo tych słów Marcin doznawał jakiejś niepewnéj, niewysłowionéj niespokojności; zdało mu się że na czole dziewicy dostrzega nagłe, konwulsyjne zmarszczki, jakby ze srogą boleścią walczyła... a jednak Baskina mówiła z zimną i niewymuszoną ironią:
— Czy chcesz, mój dobry Marcinie — rzekła po chwili milczenia — ostatecznie wiedziéć dlaczego my, których dzieciństwo i piérwsza miłość były zarażone występkiem, zgangrenowane okropném wyrodztwem — dlaczego nas na nieszczęście nic już późniéj nie uleczyło?... oto dlatego, że w sercach naszych nienawiść ludzi i rozpacz równe zajmują miejsce.
— Ty... zawołał Marcin — ty obsypana wszelkiemi dary młodości, urody, majątku, jeniuszu! ty któréj sława rozniosła się po świecie... Ah!... bluźnisz mówiąc w ten sposób!... Co innego Bamboche; jego usprawiedliwia w części przynajmniéj, życie spędzone w sferze występku; usprawiedliwia nędza, obrzydzenie i wstyd samego siebie, wzgarda i nieubłagane prześladowanie, które napawając żółcią i nienawiścią do rozpaczy przywodzą; — jeżeli więc nie cierpi świata który go odepchnął od dzieciństwa i oddał na łup złego... to przynajmniéj prawo złorzeczenia światu głową opłaca! Ale ty... ty... która mimo okropne skalanie twojéj piérwszéj młodości, mimo krwawe udręczenia... zdołałaś w ciągu dwóch lat dostąpić szczytu szczęścia i sławy; ty... którą ten świat zarzuca złotem, tryumfem, jakich nawet monarchom odmawia... jakże śmiesz mówić o nienawiści, o rozpaczy, kiedy przeciwnie powinnabyś oddychać samą tylko miłością, pobłażaniem i wdzięcznością?
Baskina z szyderczą spokojnością słuchała Marcina, zamieniając niekiedy spojrzenia z Bambochem: ten zapewne dla lepszego ukrycia swych boleści oparł się na stole i w obu dłoniach ukrył czoło, na które występowały czasami krople zimnego potu.
Baskina uśmiechając się rzekła do Marcina:
— Tak więc... jestem w twoich oczach potworem niewdzięczności przeciw świetnemu losowi mojemu?
— Nie... z bolesną cierpkością odparł Marcin, — musisz być tak nieszczęśliwa... iż nie mam serca ganić cię...
— Nieszczęśliwa... o tak jest! — dźwięcznym i przejmującym głosem rzekła Baskina, — nieszczęśliwa tyle... nieszczęśliwsza niż kiedykolwiek...
A widząc że Marcin nie mógł powstrzymać na sobie bolesnego oburzenia, dodała:
— Ty mniemasz, że trochę złota, kilka bukietowy nieco jeniuszu, nieco sławy... a nawet dosyć tego wszystkiego, jeżeli wolisz... wystarcza na nagłe oczyszczenie duszy i ciała, które przez lat szesnaście broczyły w kale nędzy i występku?...
Marcin z przestrachem spojrzał na Baskinę... i gdy nie mógł zdobyć się na odpowiedź... ona mówiła daléj:
— A tak... ponieważ tłumy wołały: bravo Baskina!... ponieważ znakomite damy, a nawet królowe mówiły mi: jesteś przedziwna! ponieważ wszyscy mężczyźni co mię znali, mówili mi lub pisali: jesteś piękna, godna podziwu... nienaśladowana... czy pozwolisz mi kochać cię! — sądzisz że dlatego przestałam być wyrzutkiem w ósmym roku życia... a we dwa lata późniéj igraszką, ofiarą, a nawet co daleko gorzéj (bom nie uciekła ani odjęła sobie życia) wspólniczką potwornych wyuzdań księcia Kastleby?...
Marcin coraz bardziéj przerażony, w części zaczynał przewidywać okropną prawdę, która w ciągu téj rozmowy nieraz już mu się nasunęła; lecz ta prawda zdawała mu się tak rozpaczliwą, iż gwałtem w nią wierzyć nie chciał.
— Otóż!... czy mniemasz, iż złota kąpiel lub dym kadzideł u moich stóp palonych, zdołały oczyścić mię z takiego kału? — spytała znowu Baskina z lodowatą spokojnością, która jéj słowa tém bardziéj dojmującemi czyniła, — czy mniemasz, iż trąd duszy którego koniecznie nabyć potrzeba będąc skoczką, włóczęgą, złodziejką, uliczną śpiewaczką lub figurantką za dziesięć soldów, nie jest jadowity, lub da się uleczyć? — czy mniemasz iż to wszystko nie kusi w przyszłości do oddawania swojego ciała bez miłości, a nawet bez żądzy... bo przedwczesne wyrodztwo zabija zmysłowość wprzód nawet nim się obudziła... a ja przecież zawsze byłam tylko żyjącym marmurem?
— O mój Boże!... mój Boże!... jakże to okropne!
— Mniemałeś może, iż znowu zostałam dziewicą, — z nieubłaganą ironią mówiła daléj nieszczęśliwa Baskina, — nie pomyśliłeś że ładna, młoda, bez sposobu do życia, musiałam koniecznie oddawać się dzisiaj za chleb, jutro za nocleg wspólny ze złodziejami i nierządnicami, a kiedyindziéj znowu aby od właściciela otrzymać pozwolenie śpiewania w jego szynku, lub od dyrektora teatru pozwolenie wystąpienia na scenę!... I czyliż to wszystko nie poniża na zawsze? I miałaż, jak powiadasz, atmosfera sławy być zdolną do rozproszenia wspomnień które mię jak robak toczą? miałaż mi nadać nową postać? oczyścić mię z trądu? O! nie, nie!
— Teraz rozumiém cię... smutnie rzekł Marcin.
— A czyż od takiego oszkaradzenia daleko do złośliwości i nienawiści? — z coraz większém uniesieniem zawołała Baskina. — Mówisz mi o miłości, pobłażaniu, wdzięczności dla świata który mię obsypuje złotem, bukietami i brawami, bo śpiéw mój i postać zachwycają jego wzrok i słuch! niechże jutro zbrzydnę, niech głos stracę, cóż mi da ten świat co się dzisiaj u nóg moich włóczy?... pogardę i zapomnienie. Podjął mię podobnie jak podejmujemy kwiatek na drodze rosnący, nie wchodząc w to, czy zrósł na dziewiczéj ziemi czy téż na gnojowisku. Wszak skoro ten kwiatek zwiędnieje, rzucamy go obojętnie.
— Lecz nakoniec... sława? — zawołał Marcin niemogąc przypuścić aby tak nieuleczone odczarowanie zgadzało się z bytem artystki, jak sądził świetnym i szczęśliwym, — poklaski upojonych tłumów?
Baskina wzruszyła ramionami.
— Alboż u la Levrassa... kiedym ośmioletnia dziewczynka odgrywała haniebne sceny z pajacem, takie niepoklaskiwano mi szalenie, alboż i tam nie robiłam furorę? alboż nie bito się o mnie u drzwi naszéj budy? A co większa.. wierz mi, brawa z rąk strojnych w białe rękawiczki które odbierałam już dorosła, mniéj mi się zdawały hucznemi jak brawa z szorstkich rąk, które poklaskiwały mojemu dzieciństwu.
— Ależ przekonanie iż jesteś najdoskonalszą artystką! — zawołał Marcin. — Ta słuszna duma, spodziewam się, że ci przynajmniéj nie była obojętną?
Baskina głośnym wybuchła śmiechem.
— Tak jest... nie raz mawiałam sobie, bo tak wypadło: — Jestem na prawdę doskonałą artystką... widocznie mam ogromny talent... Ale! cóż ztąd?...
Marcin nie umiał odpowiedzieć na te słowa: Ale cóż ztąd? Na słowa tém bardziéj przerażające, że wyraz wzgardy i znużenia, z jakiém je wymówiła, dowodził iż mówi na serio.
— Prawda! — ciągnęła daléj, — nie raz, ale dziesięć razy, jeżeli wolisz, doznawałam tego co nazywasz sprawiedliwą i szlachetną dumą z powodu mojego geniuszu... ale cóż ztąd? alboż to nie zawsze jedna i ta sama nota... alboż to nie zawsze jedno wysławianie siebie, przez siebie, przed sobą? W ciągu pół roku to wszystko znudzi... swoją śmiesznością.
— Lecz, — zaczął znowu Marcin nie ustępując ani na krok, — jeżeli dusza twoja zmartwiała dla wszelkich uciech dumy, czyliż sława nie obsypuje cię złotem?
— Złotem?... Piękność moja ozdób nie potrzebuje... i czyż mam kogo komubym się podobać pragnęła?... Tak długo znosiłam nędzę... iż najnikczemniejsze nawet rzeczy są dla mnie zbytkownemi. Był czas, wyznaję, w którym zapragnęłam okazałości; w miesiąc późniéj ta okazałość znudziła mię... Czernie jest głupie nasycanie się zbytkiem obok upojeń sławy?... a i sława nawet już mię nie upajała.
— Lecz kto ma złoto... może świadczyć wiele dobrego.
— Dla Boga! i ja świadczyłam, świadczyłam nawet wiele! Skoro zostałam bogatą, zaraz zaczęłam szukać mojéj rodziny... Ojciec mój i matka poumierali... znalazłam tylko dwóch braci i jednę siostrę, reszta rodzeństwa czy wymarła, czy gdzieś zaginęła... tego mi powiedziéć nie umiano... Alboż to kiedy świat troszczy się o los takich jak my biedaków? rodzimy się, umieramy, co to kogo obchodzi?... Zapewniłam los obu moich braci i siostry; innych takie obdarzyłam, i znacznie... a potém... potém... zważywszy na moję dobroczynność, równie jak na sławę i złoto... powiedziałam sobie: — i cóż stąd?
— A tak, — rzekł zdumiały Marcin; — serce twoje od dzieciństwa zepsute i nazawsze zamknięte dla wszelkich czystych, wspaniałomyślnych i żyznych wrażeń... obecnie żywi tylko jedno niepłodne i nieprzebłagane uczucie: — nienawiść!
— Tak jest! o tak!... długi czas przynajmniéj nasycałam się tą dziką i gorzką radością — zawołała coraz bardziéj bledniejąca Baskina, na któréj czole równie jak na czole Bambocha pot kroplami wysypywać zaczynał. Bandyta siedząc z osłupiałym wzrokiem, głową na obu dłoniach opartą, niekiedy uśmiechał się na rozpaczliwe słowa Baskiny; ale uśmiechem złowrogim, konwulsyjnym, bolesnym, a jego rysy blade, zmarszczone, coraz mocniéj się zmieniały. Marcin wstrząsany natarczywością okropnych wyznań Baskiny, nie dostrzegł jeszcze powolnego rozkładu, jaki się objawiał na twarzy Bambocha.
— Tak jest, długi czas nasycałam się cierpką i dziką rozkoszą nienawiści, — powtórzyła Baskina. O! z jakąż radością przywabiałam, uwodziłam, upajałam i do rozpaczliwéj śmierci przywodziłam to przeklęte plemię Scypionów, Castlebych!... Ileż łez, ile okropnych poświęceń, ile krwi niosło mi w ofierze to niegodziwe plemię!... Ale... dodała ponuro — wkrótce i to nawet uczucie osłabło, mimo iż całe moje życie stanowiło...
— Co za okropne wyznanie! — zawołał Marcin.
— Wówczas aby je ożywić, aby odświeżyć nienawiść, — mówiła dalej Baskina, — chodziłam sama... pieszo, po cyrkułach gdzie bliźni nasi rozmnażają się co chwila, a o każdy dzień życia walczą z nędzą i wszelkiemi występkami jakie z niéj się rodzą. To okropne widowisko, silnie wzmacniało nienawiść moję; wydałam tam wszystko moje złoto, a potém z zamarłem sercem wracałam do siebie i znowu w moim salonie oczekiwałam na bogaczy, na szczęśliwców... co zatwardziali, czują tylko wzgardę na widok nieszczęścia naszych braci i sióstr... opuszczonych lub nędznych, jak my niegdyś... O! wówczas srodze mściłam się na tém nienawistném pokoleniu... wówczas doprowadzałam je do podłości, upadku, samobójstwa... morderstwa choćby syna przez ojca — lecz wkrótce znużenie... niesmak... znowu mię napastować zaczęły. Wtedy aby się pozbawić myśli, zażywałam opium.
— O nieszczęśliwa! nieszczęśliwa! — szepnął Marcin.
— Utrzymywała mię jeszcze ostatnia nadzieja; zemsta na Scypionie i jego ojcu, zemsta straszliwa... bo zarazem miałam się zemścić za Bambocha, za ciebie i za mnie. — To krwawe dzieło spełniłam bez litości, bez wyrzutów; a potém... znowu uczułam to nieszczęsne przytłoczenie, a nawet bardziéj jak kiedykolwiek... Powiedziałam sobie: sława, miłość, bogactwo, litość, zemsta, i... bracie, mój... przebacz mi to bluźnierstwo... przyjaźń... wszystko próżność!
Baskina nie mogła daléj mówić: gorączkowa energia, utrzymywana niepodobną do wiary odwagą, opuściła ją nagle: oczy jéj zmieniły się; usta już zimne, zsiniały; konwulsyjnie zadrgała i zgrzytnęła zębami.
— Dla Boga.... co ci jest Baskino? — zawołał Marcin biegnąc ku niéj i pomagając usiąść na łożu w komórce; — a coraz bardziéj przerażony dodał: — Bambochu, patrzno na Baskiunę!
— Widzę ja ją dobrze — odrzekł bandyta opuszczając ręce któremi dotychczas twarz zasłaniał, i pokazał Marcinowi zupełnie już blizką śmiercią zmienione rysy swoje.
— O! nieba!... co wam jest obojgu? — zawołał Marcin, — pomocy! ratunku!...
— Cicho, — rzekła Baskina z ostatniém wysileniem kładąc zlodowaciałą rękę na ustach Marcina. Zostaw nas:... Bamboche unika rusztowania... ja... unikam życia!
— Ah! to okropność... oboje! — zawołał przerażony Marcin. — Może to... trucizna!
— Tak jest trucizna, — powiedziała Baskina, — przyniosłam ją w pierścionku... Ceklarz nie dostrzegł.
— Boże mój! — zawołał Marcin, — tak młoda... tak piękna... i umierasz z rozpaczy!
— Ale i w téj chwili jeszcze... powtarzam... z większą... jak kiedykolwiek... goryczą: cóż ztąd?... gasnącym głosem szepnęła Baskina.
— Bądź zdrowa Baskino, bądź zdrów Marcinie, dodał konający Bamboche, — umieram jak pies: w nic nie wierzę... i nie wierzyłem... ale wiernie... dochowałem... przysiąg... z dziecinnych... lat naszych.
I mdlejącą ręką rozpiął swój więzienny kaftan odkrył szeroką pierś, na któréj miał wykłuty niezatarty napis:
Baskina aż do zgonu. Jéj miłość lub śmierć 15 lutego 1826.
Przez całe życie braterska przyjaźń dla Marcina, 10 grudnia 1825.
— Ah biada!... w rozpaczy zawołał Marcin, — a jednak owo uczucie wspaniałomyślne które was nigdy nie opuszczało... świadczy, żeście dla dobrego stworzeni byli... lecz niestety! od dzieciństwa nielitościwie odpychani przez macoszą społeczność... umieracie jako jéj męczennicy!
— Bracie... raz jeszcze podaj mi twą rękę, — rzekła umierająca Baskina padając na łoże, teraz... możesz już wołać o pomoc!...
Marcin rzeczywiście zawołał o ratunek... ale wszystkie starania były nadaremne.
Nazajutrz w nocy, Marcin sam jeden tylko odprowadził na miejsce wiecznego spoczynku zwłoki Baskiny i Bambocha.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.