Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom IX/Epilog/1

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


EPILOG..

1.
Zmazanie winy.

Rok przeszło upłynął od czasu śmierci Baskiny i Bambocha.
Październik zbliżył się ku końcowi.
Podróżny który na piętnaście miesięcy przedtem przebiegał część Solonii, widownię naszego opowiadania, gdyby ją był znowu przebywał obecnie, zapytałby sam siebie jakim cudem tak zupełnie przeistoczoną została?
W rzeczy saméj, w ciągu piętnastu miesięcy, pięć czy sześcio-milowy okrąg posiadłości pana Duriveau, niegdyś tak nędzny, opustoszały, nieuprawny, zaraźliwy, zapełniony cuchnącemi bagnami, których wyziewy prawie zabijały rzadkich mieszkańców po folwarkach; ten kraj, powiadamy, nietylko zmienił swą postać, ale jeżeli tak rzec można, nawet i naturę.
Znikły wilgotne, zapowietrzone mgły, które naokoło pokrywały te na pół zatopione w gnijących wodach stepy; znikły czarnawe, gąbczaste grunta, tu i owdzie pokryte mdłym wrzosem, w których ludzie i zwierzęta grzązły aż po kolana; znikły nieskończone, nagie, wyschłe i spustoszone równiny, po których gdzie niegdzie błąkało się chude bydło, szukając niedostatecznego pastwiska wpośród janowcu i ostu, podczas gdy biédni pastuszkowie, łachmanami pokryci, gorączką dręczeni, wlekli osłabione kroki za swą nędzną trzodą; znikły bagniska pełne gęstéj, stojącéj, ołowianego koloru wody, w któréj smutnie odbijały się popękane ściany nędznego folwarku, zbudowanego z błota, na pół pokrytego słomianym dachem.
Słowem, wszystko w tym kraju nagle się zmieniło, wszystko... bo nawet powietrze jakiém tam oddychano: dzisiaj, o tyle zdrowe, czyste i lekkie, o ile dawniéj ciężkie i zaraźliwe.
Wkrótce jednak podróżny mógłby odkryć tajemnicę tak niepojętéj zmiany, postrzegając szerokie, cegłą wyłożone kanały, a na nich tu i owdzie zawieszone mosty, zarazem ozdobne i mocne, pod któremi płynęły obfite wody, zasycane podziemnemi rurami; pochyłość tych rur zręcznie wyrachowana, nieustannie naprowadzała do kanałów, jako do głównych arteryj, stojące wody, które dla braku odpływu, od wieków zalewając, roztwarzając i gnojąc ziemię, czyniły ją cuchnącą i niepłodną.
Nakoniec — bo czego nie dokaże praca i rozsądek człowieka? — te wody niegdyś plaga kraju, wsparte kapitałem, stanowiły teraz jedno z bogactw jego... Wychodząc z kanałów, napływały w ogromne naturalne sadzawki, utworzone przez kilka stawów; ztamtąd przenosząc, się do obszernych rezerwoarów, a to za pomocą wiatraków równie prostego jak dowcipnego mechanizmu[1], według potrzeby rolę skrapiać mogły, przez mnóstwo irrygacyjnych kanałów.
A tak, rozległe grunta które na początku opowiadania naszego były błotniste, zaraźliwe, nieuprawne, teraz były już zupełnie zdrowe, oczyszczone i w wielu miejscach przygotowane do jesiennych zasiewów.
I nie sama tylko ziemia w dobrach pana Duriveau tak dalece zmieniła się, ale nadto mieszkania... co więcéj... mieszkańcy; niegdyś tak wynędzniali i chorobliwi, teraz cieszyli się kwitnącém zdrowiem.
Na całéj przestrzeni ogromnych posiadłości ojcu Marcina, niewidziano ani jednego folwarku, a raczéj jednéj z tych szkaradnych kniei, w których więdło skarłowaciałe gorączkami i największą nędzą pokolenie.
Sama nawet wioseczka Tremblay, licząc około dwustu lepianek równie jak folwarki zniszczałych, znikła i nędznym widokiem swoim nie raziła już w obec wspaniałego zamku hrabi Duriveau.
I zamek także uległ zupełnemu przekształceniu.
Główny korpus jego i dwa poboczne skrzydła przedłużono nakształt ogromnego równoległościańu, a to przez przyłączenie do nich nowych budowli, które wznosząc się na przeciw głównego korpusu, łączyły końce owych dwóch skrzydeł.
Szeroka murowana z cegły galerya, ciągnąca się wewnątrz tego równoległościanu, tworzyła na piérwszem piętrze taras, na dole zaś korytarz dozwalający krążyć w koło tych rozległych budowli, bez obawy słońca lub deszczu.
Plac otoczony temi budowlami, użyto na spacerowy ogród; jego zarośla i drzewami wysadzane ulice, zbiegały się w jednym punkcie przy wytryskującéj fontannie, a ten rodzaj pomnika w prostym i surowym stylu, zakończony był kulistą ozdobą, na któréj czytano wyrytą wielkiemi literami ulubioną maxymę doktora Clément, którą Marcin przytoczył w swych Pamiętnikach:

NIKT NIE MA PRAWA DO ZBYTKU, DOPÓKI WSZYSCY NIE ZASPOKOJĄ SWYCH KONIECZNYCH POTRZEB.

W nocy ogród arkady i budynki, były oświetlane gazem, którego żywe światełka rozchodziły się, równie na wszystkie strony aż do części parku zarosłego odwieczną gęstwiną, która starannie zachowywana rozciągała się po za zamkiem.
Nakoniec po prawéj stronie pomiędzy licznemi nowemi budowlami, wznosiły się ogromne kominy kilku parowych machin, przeznaczonych bądź do skrócenia lub ułatwienia niektórych robót, bądź téż do sprowadzania w obszerne rezerwoary wody, potrzebnéj po różnych częściach tego wielkiego zakładu.


∗             ∗

Jak powiedzieliśmy, październik miał się ku końcowi. Dzień był chłodny i miły, jak to się często trafia w jesieni.
Lekki faeton, zaprzężony w parę niewykwintnych lecz zgrabnych i silnych koni, zatrzymał się na najwyższym punkcie nowo otwartej drogi, z któréj widać było dopiéro wspomnione zabudowania.
Mężczyzna i kobiéta, jeszcze młodzi, siedzieli w powozie, którego zaprzęgiem kierował sam właściciel, zaś tylne siedzenia zajmowali piętnastoletni sługa i garderobiana; dwa skórzane tłómoki umieszczone na przodzie faetonu, świadczyły, że pan i pani Just Clément (byli to oni) są w podróży.
— Mój drogi, jakież może być przeznaczenie tych ogromnych zabudowań? — spytała Regina męża... Patrz no, co to za wspaniały widok!
— W istocie, — odpowiedział Just dzieląc zdziwienie i zachwycenie swój małżonki, — czy to zamek, czy jaki zakład wiejski, czy też rękodzielnia? Nie wiém... w ogólności rzec można że cała okolica, którą przebiegamy, od niejakiego czasu uległa, zupełnéj zmianie... Te świéżo zbudowane kanały... te wszystkie mosty, nowo pomalowane baryery doskonale urządzone i świeżo ukończone drogi, te nowo posadzone drzewa, te obszerne karczowiska — wszystko to okazuje niezwykłą czynność.
— A jednak na drodze nie spotkaliśmy nikogo... Nie prawdaż Juście, że to rzecz dziwna?
— W istocie bardzo dziwna,... ale jeżeli sobie tego życzysz Regino, udamy się drogą, która jak uważam dotyka budowli na lewém skrzydle, a tam, jako ciekawi podróżni, dowiemy się jakie ma przeznaczenie ten wspaniały zakład.
— A być może, — powiedziała Regina, — iż nam go i zwiedzić pozwolą.
— Nie wątpię o tém moja piękna pani, — wesoło odpowiedział Just — skoro sama raczysz objawić to życzenie.
— No, no, panie pochlebco, — nie mniej wesoło odparła Regina — skieruj więc nasze poczciwe koniska ku temu zaczarowanemu pałacowi.
— Jestem posłuszny, — rzekł Just czule patrząc na żonę, — a niedługo przyjdzie na ciebie, nadobna nimfo, kolej uwodzenia; użyj więc całéj twojéj potęgi na usunięcie zawad jakie ciekawość nasza napotkać może.
— Spróbuję, mój panie, lubo nie wiele ufam roli nimfy... — uśmiéchając się odpowiedziała Regina; puczem dodała:
— Ale żart na stronę, mój kochany Juście, przyznaj że niema nic milszego nad tę podróż bez żeny, po téj samotnéj krainie. — Gdybyśmy byli jechali wielkim traktem, nie mielibyśmy tak ciekawéj niespodzianki.
W dziesięć minut później powóz zatrzyma! się przy wrotach obszernego dziedzińca pałacowego. Stała tam kobiéta, któréj Just wypytywać zamierzał.
Była to niewiasta silna i młoda jeszcze, po prostu lecz dobrze ubrana w suknię bawełnianą; miała nadzwyczaj biały czepek wiejski, porządne wełniane pończochy i czyste trzewiki; na czerwonéj chusteczce od szyi z pewną dumą nosiła mały srebrny medalik na niebieskim, jedwabnym sznureczku.
Ostre i ogorzałe rysy téj kobiéty wcale nie były piękne, lecz jéj twarz pełna, rumiana, odznaczała zdrowie, szczérość i dobry humor.
Spieszmy uprzedzić czytelnika, iż ta czerstwa kobiéta była to nasza dawna znajoma, poczciwa Robin; widzieliśmy ją niegdyś ubraną w łachmanach, wówczas gdy była folwarczną dziewką u dzierżawcy Chervin, którego hrabia Duriveau tak nielitościwie ze swojego folwarku wypędził.
Na widok powozu z którego wysiedli Just i Regina, poczciwa Robin grzecznie, a może nawet nieco ciekawie przybliżyła się ku podróżnym.
— Czy nie moglibyśmy wiedzieć moja kobiéto — rzekł Just witając ją jak najuprzejmiéj — do kogo należą te pyszne zabudowania?
— Do mnie... panie, — naiwnie odpowiedziała Robin dygając jak mogła najpiękniéj.
— Jakto! do was moja kobieto? — zawołał zdziwiony Just: — te wspaniałe budynki należą do was?
— Tak jest panie, — bez najmniejszéj dumy odparła Robin, — do mnie... a także... i do małego Piotrusia, który tu nadchodzi.
Mały Piotruś był to również znajomy nam pastuszek, którego dawniej widzieliśmy bladym, z zapadłem okiem, sinemi ustami, zaledwie odzianym, bosym, kiedy go niszczyło od urodzenia trawiąca go gorączka; w obecnéj chwili niktby nie poznał w nim owego małego pastuszka z folwarku Grand-Genévrier; już on teraz nie był blady, bo siarczan chiny[2] kilka razy zażyty, oddawna wystąpił febralną gorączkę. Zdrowy pokarm, ciepła odzież, dobre obuwie, schludne mieszkanie, a nadewszystko oczyszczenie powietrza w okolicy, zupełnie wyleczyły tego chłopca.
Piotruś dobrze ubrany, z twarzą pełną, wesołém okiem przechodził żwawo przez dziedziniec, właśnie w chwili gdy poczciwa Robin wskazując go Justowi i Reginie, wymieniła go jako swego współwłaściciela. W mniemaniu że go Robin woła, chłopak przybliżył się, ale na widok podróżnych stanął zmieszany.
Coraz bardziéj zdziwiony Just, rzekł do Robin:
— A więc ten młody chłopak, i wy moja kobiéto, jesteście właścicielami tego zakładu?
— Tak panie, jesteśmy (właścicielami) wszelkich gruntów, trzód, koni, drobiu i wszelkich zbóż... słowem wszystkiego... ani mniéj ani więcéj; to jest my i drudzy!
— Ah!... to więc wy i on nie sami tylko jesteście panami tych posiadłości? — spytała Regina, spoglądając na Justa jakby mówiła: Ta biédna istota nie ma zdrowych zmysłów. — Potém dodała:
— A więc są jeszcze i inni właściciele?
— Tak, pani... jest tu nas w ogóle siedmiuset sześćdziesięciu trzech stowarzyszonych właścicieli.
— Siedmiuset sześćdziesięciu trzech właścicieli? — uśmiechając się rzekła Regina... to za wiele.
— Bah... proszę pani, im więcéj, tém lepiéj, bo każdy pomaga w pracy, — odpowiedziała Robin, bynajmniéj nie zakłopotana tak wielką liczbą współuczestników.
— Kiedy tak — odezwał się Just — bądźcież łaskawi, moja kobiécino, powiedźcie nam czy do was czy téż do kogo innego ze stowarzyszonych udać się mamy o pozwolenie zwiedzenia tego wspaniałego zakładu; bo ciekawiśmy wiedziéć na jaki użytek jest przeznaczony.
— To, panie, wcale inna rzecz odpowiedziała poczciwa Robin, — to należy do pana Klaudyusza, a ponieważ właśnie teraz nie ma szkoły, i wkrótce nastąpi godzina objadu ogólnego dla wszystkich którzy wrócili z pola, to pan Klaudyusz będzie mógł wszędzie państwo oprowadzić. — Poczém Robin zwracając mowę do pastuszka, dodała: — Hej! Piotrusiu, idźno powiedz panu Klaudyuszowi że tu jest jakiś pan i pani, którzy pragną obejrzeć stowarzyszenie.
Gdy Piotruś miał wykonać ten rozkaz, Just przywołał go i wydobywszy z kieszeni wizytowy bilet, na którym napisane były wyrazy: Pan i pani Just Clément, rzekł mu:
— Mój przyjacielu, chciéj oddać ten bilet osobie, do któréj idziesz, aby przynajmniéj wiedziała nazwiska ludzi, którzy pragną zwiedzić zakład.
Piotruś wziął bilet i pobiegł ku jednym z licznych drzwi wiodących do zakładu.
— Gdyby państwo, zanim nadejdzie pan Klaudyusz, raczyli spojrzeć na oborę, której jestem poddyrektorką, — z niejaką dumą powiedziała Robin wskazując palcem na swój srebrny medal — toby państwu jakoś prędzéj czas upłynął.
— I owszem, będzie to dla nas prawdziwa przyjemność, — odrzekła Regina opierając się na ramieniu męża i idąc za uprzejmą kobiétą.
Ta, przeszła dziedziniec i otworzyła drzwi do obszernéj stajni. Ściany jéj były dobrze wytynkowane i białe, dębowe drabiny i żłoby jaśniały czystością, nie mniéj ceglana posadzka, którą w całéj długości przerzynał strumyk przezroczystej bieżącéj wody.
Trzysta przedziwnie pielęgnowanych krów, o gładkiéj świecącéj się sierści, symetrycznie uszykowano w téj oborze: powietrze tam było czyste, światła dosyć, skutkiem licznych okien. Mnóstwo dzieci, z których najstarsze nie miało nawet lat dwunastu, i znaczna liczba dziewek, wszystkie jak Robin ubranych, ale bez srebrnych medali, téj oznaki miejscowéj godności, krzątało się po stajni, poprawiając podściołkę, zaglądając do żłobów i drabin, aby się zapewnić czy bydło już swą paszę spożyło. Od czasu do czasu słyszano harmonijny brzęk dzwonków i rozmaitych brzękadeł, zawieszonych na szyjach krów przewodniczących każdemu oddziałowi trzody.
Just i Regina stanęli zdziwieni widokiem porządku i wybornéj czystości jakie panowały w téj obszernej oborze.
— Rzeczywiście... mówił Just do swój przewodniczki nigdzie nic podobnego nie widziałem... jak to pięknie utrzymywane!
— Nieprawdaż panie? — rzekła poczciwa dziewka, — a jeżeli to w oczach pańskich tak piękne, jakże dopiéro wydawać się musi w naszych... bośmy dawniéj nawykły były widywać tylko bydło znędzniałe... w oborach prawie bez dachów i drzwi, gdzie wraz z niém sypiałyśmy, gdzie deszcz lał jakby na dworze, a nie mówię już o błocie!... gorszém jak na bagnach... Nigdy tam nie było świeżéj podściołki a jaka żywność!... biédne bydło prawdę mówiąc nie lepiéj jadło jak my... To téż nie było i chęci utrzymywać bydła; kiedy przeciwnie tutaj... widzisz pan... to prawdziwa uczta. Niegdyś, każdy dzierżawca, każdy wieśniak miał swą oborę, swoję stodołę, swoję piekarnią i mieszkanie... Dzisiaj, mamy wszyscy jednę oborę, jednę stodołę, jedno mieszkanie i to sto razy mniéj kosztuje, a sto razy lepsze; a potém to nasze, bydło równie moje jak i tych dziewcząt jak i tych dzieci, które pan tu widzisz... Ah... teraz, to się człowiek bierze do roboty że aż się serce raduje. Jest przyjemność i pożytek! Pani Chervin dyrektorka obory rozkazuje mnie... ja znowu rozkazuję tym poczciwym dziewczętom, którym pomagają dzieci... Nikt się nie leni, wszyscy ulegają z chęcią, bo wszystko należy do każdego, a praca wszystkich, małych lub słusznych, wszystkim korzyść przynosi.







  1. Korzystając ze sposobności spieszymy oddać publiczny i słuszny hołd przedziwnemu wynalazkowi pana Durand, który po nadzwyczaj trudnych pracach i kombinacyach, zdołał urządzić irrygacyjne młyny; poruszane mocą wiatru, same z siebie poruszają się i prawie, nikną podczas wichrów. Wielki ten i pożyteczny wynalazek, od dwóch lat w wykonanie wprowadzony, już wyświadczył i jeszcze wyświadczy rolnictwu niezmierne przysługi, nastręcza bowiem równie łatwe jak mało kosztujące środki skrapiania gruntów.
  2. Powiedzmy nawiasowo że to jedyne lekarstwo na uporczywe gorączki dziesiątkujące ludność w Solonii, jest tak drogie, iż wiejscy proletariusze nie są w stanie nabyć go i sprowadzić lekarza któryby przepisał jego użycie. Cena tego lekarstwa nawet w ilości potrzebnéj do uleczenia febry, przypuszczając że recydywa nie będzie miała miejsca (co owszem niezawodnie dwa lub trzy razy następuje przed zupełném wyleczeniem) jest tak wysoka, iż może pozbawić całą rodzinę chléba na cztéry lub pięć dni.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.