Baskina nie mogła daléj mówić: gorączkowa energia, utrzymywana niepodobną do wiary odwagą, opuściła ją nagle: oczy jéj zmieniły się; usta już zimne, zsiniały; konwulsyjnie zadrgała i zgrzytnęła zębami.
— Dla Boga.... co ci jest Baskino? — zawołał Marcin biegnąc ku niéj i pomagając usiąść na łożu w komórce; — a coraz bardziéj przerażony dodał: — Bambochu, patrzno na Baskiunę!
— Widzę ja ją dobrze — odrzekł bandyta opuszczając ręce któremi dotychczas twarz zasłaniał, i pokazał Marcinowi zupełnie już blizką śmiercią zmienione rysy swoje.
— O! nieba!... co wam jest obojgu? — zawołał Marcin, — pomocy! ratunku!...
— Cicho, — rzekła Baskina z ostatniém wysileniem kładąc zlodowaciałą rękę na ustach Marcina. Zostaw nas:... Bamboche unika rusztowania... ja... unikam życia!
— Ah! to okropność... oboje! — zawołał przerażony Marcin. — Może to... trucizna!
— Tak jest trucizna, — powiedziała Baskina, — przyniosłam ją w pierścionku... Ceklarz nie dostrzegł.
— Boże mój! — zawołał Marcin, — tak młoda... tak piękna... i umierasz z rozpaczy!
Strona:PL Sue - Marcin podrzutek.djvu/1902
Wygląd
Ta strona została przepisana.