Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom III/PM część I/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


8.
Wykształcenie.

La Levrasse i matka Major w obawie zapewne abym się nie pokusił o ucieczkę, bardzo zblizka, lecz bez potrzeby nade mną czuwali.
— Tak jest, będziemy szczerymi, dozgonnymi przyjaciółmi, — powiedział mi Bamboche, w ciągu piérwszéj naszej rozmowy, rozpoczętéj kłótnią, a skończonéj serdecznym uściskiem.
Bamboche i ja wiernie dotrzymywaliśmy obietnicy wzajemnego przywiązania. Skutkiem dziwnéj sprzeczności, to dziécię, z tak nieposkromionym charakterem, przedwcześnie przewrotne, chytre, złośliwe, a niekiedy nawet dzikie i okrutne, odtąd okazywało mi najczulsze, najrzetelniejsze przywiązanie. Wyznaję, że gdyby nie urzeczywistnienie owej braterskiéj i tak dawno marzonéj przyjaźni, gdyby nie przywiązanie które mię bardzo prędko i ściśle złączyło z towarzyszem niedoli, byłbym w ucieczce szukał ochrony przed terminowaniem w nowém mojém rzemiośle.
Wszelki czas wolny od lekcyj, przepędzałem z Bambochem; słuchałem jak opowiadał o Baskinie, z zapałem i szczerą namiętnością, która teraz, ilekroć nad nią rozmyślam, zdaje mi się niepodobną w dziecku jego wieku; już to zalewał się łzami na myśl o okropnym losie, który oczekiwał tę biédną dziewczynę, pamiętał bowiem o smutném życiu i zgonie piérwszej Baskiny; już to wyskakiwał z radości myśląc, że za dni kilka córka stelmacha zostanie naszą towarzyszką; już nakoniec wściekłą wybuchał groźbą przeciw la Levrassowi i matce Major, wspomniawszy że i Baskinę równie jak nas bić będą.
W miarę jak przysłuchiwałem się mojemu koledze, z tak namiętném uwielbieniem mówiącemu o przyszłej towarzyszce naszéj, zarówno przez przychylność dla Bambocha jak i przez uczucie żywo pobudzonej ciekawości, zacząłem także niecierpliwie pragnąć przybycia Baskiny.
Bądź, że matka Major nie sądziła mię godnym dostąpienia po niewiernym Bambochu zaszczytu jéj affektów, bądź też iż pokrywała swoje zamiary, z obawy aby mię nie przeraziła (i nie omyliła się), ani słowa nie wspomniała mi o miłości, ale owszem nadzwyczaj była dla mnie srogą.
Mimo tak sprzyjających prognostyków, które mi wróżyły iż prędzéj jak za miesiąc skok królika i inne ćwiczenia wykonam w sposób dosyć zadowalający, budowa moja silniéj nawet jak własna wola buntowała się zrazu przeciw naukom mojéj instruktorki.
Moje pierwsze powołanie jako mularz, przyzwyczaiło mię do zgarbionego chodu pod ciężarem przewyższającego siły moje szaflika, kiedy przeciwnie matka Major żądała abym nietylko schował barki, ale nawet abym nieraz cały korpus wtył wygiął. Najpierwej zatem uczyłem się chodzić prosto, zamiast jak zwykle, skrzywiono; postawa moja która inaczéj byłaby zapewne zgięta, tym sposobem wyprostowała się; ale na tém tylko jedynie ograniczam wdzięczność dla matki Mąjor.
Codziennie zadawała mi ona istną torturę przystępując jak to w żargonie rzemiosła swojego nazywała do skruszenia moich kości. Tych zasadniczych i nieodzownych elementów sztuki, uczyła mię w sposób następujący:
Każdego poranku, przywięzywała mi kolejno do obu pięści, trzy lub cztero-funtowy ciężar; potém, pod zagrożeniem ostréj kary poprawy, zmuszała mię do opisania ręką równolegle od mojego korpusu kolistego ruchu, zrazu dosyć wolnego, potém coraz to szybszego, któremu, że tak powiém za oś służyło moje ramię.
Porwany ciężarem przywiązanym do mojéj pięści, co stokroć powiększało szybkość tego ruchu, czułem jak z okropnym trzaskiem rozciągają się moje stawy, potém (jakiżto był osobliwszy i dotkliwy ból) zdało mi się, że ręka moja przedłuża się... rośnie bez końca i miary, równie jak wzrastała szybkość ruchu téj procy.
Skutkiem niepojętego dziwactwa, nieraz mimo mocnych cierpień zamykałem oczy, pragnąc zupełnego złudzenia; i w rzeczy saméj byłbym wówczas przysiągł, że ręka w miarę zakreślania kół, dochodziła ośmiu do dziesięciu stóp długości.
W rozmowach naszych z Bambochem nazywaliśmy to ćwiczeniem wielkiej ręki.
Następnie nogi moje ulegały podobnym ewolucyom, zawsze jednak za pomocą ciężarów kolejno do każdéj kostki przywiązanych. Tu już nie chodziło o ruch kolisty, ale o ruch wahadła, którego podstawą było biodro, a równowagą dosyć znacznym ciężarem obładowana stopa; podobne boleści, lecz żywiéj może objawiały się w stawach uda, kolana i stopy; następowało równie dziwne złudzenie każące mi wnosić, że członki moje nadzwyczaj przedłużają się w miarę jak ćwiczenie, które wykonywam, nabiéra szybkości.
Koniec lekcyi stanowiło to co matka Major nazywała łamigłówką.
Bamboche opowiadał mi że w początkach téj nowéj męczarni, tylko co nie oszalał. Zrazu mniemałem że przesadza, ale nauczony doświadczeniem, uznałem całą prawdę słów mojego towarzysza.
Matka Major brała mię za głowę w wysokości uszu, które przytrzymywała wielkim i wskazującym palcem, i za najmniejszym z mojéj strony oporem, aż do krwi szczypała; potém ścisnąwszy mi czaszkę grubemi rękami swojemi, silnemi jak kleszcze, nagle szarpała mą głowę to naprzód, to w tył, to w prawo, to w lewo, odbywając te nieustanne i kolejne ruchy z taką szybkością, że sądziłem iż mi kark kręci. Wkrótce dostawałem zawrotu i przykrego strzykania, mniemałem że mi oczy wyjdą z głowy, że mózg mój tu i owdzie przewraca się w swojéj kościstéj skrzynce. Każde takie wstrząśnienie zadawało mi niepodobne do wiary cierpienia.
Po każdém tego rodzaju ćwiczeniu, kończącém lekcyą, byłem na chwilę jak zgłupiały.
Zresztą wyznaję że skruszenie kości wydało swoje owoce; powoli ceną okropnych boleści nabyłem zadziwiającéj zwinności; niektóre pozycye, niektóre wykręcanie członków, dawniéj fizycznie niepodobne, teraz niczém być dla mnie zaczynały; ale okrutna nauczycielka moja nie poprzestawała na tém; a znajdując zapewne że kości moje już dostatecznie skruszały, chciała abym się doskonale wyuczył tureckiéj przechadzki. Dla czego tureckiéj? nie wiém. Rzecz się miała następnie:
Matka Major kazała mi usiąść na ziemi, na słomianém posłaniu, przywiązywała prawą moje rękę do prawéj nogi, i nawzajem lewą do lewéj, potém popchnęła mię wprost, tak że musiałem wywrócić nieskończony szereg koziołków. Najmniejszą niedogodnością w tém ćwiczeniu było, żem mógł połamać krzyże, żem się narażał na uderzenie krwi do głowy, któremu instruktorka moja zaradzała polewając mię studzienną wodą. Ta improwizowana katarakta przywracała mi zmysły, i przystępowaliśmy do innego ćwiczenia.
Wobec publiczności turecką przechadzkę swobodnie wykonywać należało, wtedy wiązanie rąk, i nóg oraz cudzy popęd nie miały już miejsca, ale trzeba było wziąć się za wielkie palce u nóg i własną siłą wykonywać koziołki.
Tak przeminęło kilka tygodni, w ciągu których la Levrasse często wyjeżdżał; kilka razy przywiózł znaczne zapasy włosów, nie przestawał bowiem tego handlu, frymarcząc warkoczami ubogich dziewcząt.
Przychylność moja dla Bambocha ciągle wzrastała, przez to samo że zuchwały i złośliwy dla wszystkich, mnie okazywał... w swoim rodzaju... dobroć i przywiązanie. Był on świadkiem cierpień jakie mi zadawała turecka przechadzka, ale z wielkiém mojém podziwieniem ani mię pocieszał, ani żałował; od kilku dni dostrzegałem w nim roztargnienie, zakłopotanie; widziałem że często chodził do pustego szpichlerza i długo tam przesiadywał; taił coś przede mną, ale przez dumę nie pytałem się o to.
Raz, wychodziłem z lekcyi skołatany, odurzony, gdyż turecka przechadzka zbyt długo trwała; okrutnie cierpiałem, pięść mi nabrzmiała, bom źle upadł a matka Major obiła mię za tę niezręczność. Spotkałem promieniejącego radością Bambocha; lecz skoro się dowiedział o przygodzie mojéj, zachmurzył twarz; uniósł się gniewem przeciw matce Major i lżył ją, z braterską przychylnością obejrzał mi rękę, a potém smutnie na mnie poglądając, rzekł wzruszonym głosem:
— Szczęściem, jutro już cię po raz ostatni bić będą!
— Ostatni raz? — powtórzyłem zdziwiony.
— Jutro, już ciebie tu nie będzie, odpowiedział mi po chwili.
— Nie będę tutaj? zawołałem.
— Słuchaj: wczoraj słyszałem jak la Levrasse mówił matce Major, że jutro przybywa człowiek Ryba; znam furmana, który go tu przywiezie: jest to poczciwy człowiek; w spichlerzu znalazłem wielką linę, nawiązałem na niéj węzłów i dobrze ją schowałem: bo widzisz od strony pola, jest małe okienko, będziesz mógł przez nie wydostać się; ja, choć jestem od ciebie słuszniejszy, przecisnąłem się także...
— Ja mam przeleźć tamtędy? a to na co?
— Czekajże... naprzód przywiążę tam linę, umyślnie na to kół przygotowałem; skoro powóz, którym przybędzie człowiek-ryba, ztąd wyruszy, ty spuścisz się przez okienko, poprosisz furmana, aby cię z sobą zabrał, i ukrył póki nie ujedziecie trzech lub czterech mil. Skoro się raz wymkniesz ze szponów la Levrassa, znajdziesz zapewne służbę u jakiego mularza, tymczasem możesz żebrać.
Serce mi się ściskało na tę propozycyę... łkając przerwałem Bambochowi.
— Co ci jest? — spytał mię porywczo.
— Widzę że mię nie kochasz, — smutnie odrzekłem.
— Ja! zawołał tonem gniewnego wyrzutu... ja!... który ci pragnę dopomódz w ucieczce... Wszak już od dwóch tygodni nad tém rozmyślam. Nie wspominałem ci o niczém, abym cię nie nabawił zawczesnéj radości! a ty tak źle o mnie sądzisz!
— Tak jest — z goryczą odrzekłem, nic cię to nie obchodzi, że się ztąd oddalę... nie dbasz o mnie...
To słysząc Bamboche rzucił się na mnie i zasypał gradem kułaków.
Jakkolwiek przywykły do szczególnych postępków mojego przyjaciela, mocno jednak oburzyłem się na tak nagłą napaść, któréj znaczenia wówczas nie pojmowałem; uniesiony gniewem oddałem mojemu towarzyszowi cios za cios.
— A ja się dla ciebie narażałem!... ja tylko com nie skręcił karku, próbując czy lina będzie dosyć długa! — niewdzięcznością moją do wściekłości przywiedziony zawołał Bamboche, — masz... masz... i ten czuły wyrzut poparł silnym kuksem.
— Wszak mówiłeś mi, że się nigdy nie rozłączymy! niemniéj rozjątrzony, odpowiedziałem, — masz... masz... — i kopnąłem go nogą.
— Ale ja wiém ile ty tutaj cierpiéć musisz... niegodziwcze! — mówił znowu Bamboche nieprzerywając téj tkliwéj sceny. — Oto dla ciebie.
— Ale i ty wiesz dobrze, że bylebym był ciągle z tobą, mniejsza o to, iż mię tłuką na miazgę! odpowiedziałem i wzajem go biłem.
— Dobrze, — powoli uspokajając się rzekł Bamboche — ale ja zostaję, bo muszę czekać na Baskinę... inaczéj jużbym dawno był podłożył ogień pod to domczysko; upiekłbym w niem la Levrassa wraz z matką Major, abyśmy łatwiéj uciec mogli. Ale kiedy ja tu zostać muszę, to sam uciekaj.
— Nigdy, bo skoro tu przybędzie Baskina, jeżeli zechcesz razem z nią uciekać, może się wam na co przydam,...
Nastąpiło chwilowe zawieszenie walki.
Bamboche, równie porywczy w przyjaźni jak i w nienawiści, chciał znowu rzucić się na mnie. Ja niepewny jego zamiarów, na wszelki przypadek przybrałem odporne stanowisko, atoli napróżno. Szczególniejszy ten chłopak z czułém wylaniem przycisnął mię do piersi, mówiąc wzruszonym głosem:
— Marcinie, ja ci tego nigdy nie zapomnę....
— Ani ja także, Bambochu.
I równie z szczerego serca oddałem mu przyjacielski uścisk, jak pierwéj oddawałem kułaki.
— Do pioruna!...cóżto ja dla ciebie czuję? — po chwili milczenia powiedział Bamboche. Daremnie pytam siebie, bo pojąć tego nie mogę.
— I ja także nie pojmuję Bambochu: ty jesteś dla wszystkich prawdziwym szatanem, dla mnie zaś.... bynajmniéj...to też dziwi mię mocno.
Po krótkim namyśle Bamboche tak dalej mówił tonom nieco szyderczym, nieco smutnym, ale nienaturalnym:
— Nie wiém jak się to stało, żem ci wspomniał o moim ojcu...bo pierwéj...nikomu o nim nie mówiłem... ale raptem rozczulił się zakątek mojego serca... tyś się wcisnął w to serce i osiadłeś tam jak ta skamieniała jaszczurka, którą la Levrasse pokazuje podczas swoich podróży... Bardziéj nawet zagnieździłeś się tam, niż owa jaszczurka w kamieniu, bo nie wygnałem cię z mojego serca, mimo, iż szalenie kocham moję Baskinę... A potem, widzisz?...zdaje mi się że od czasu jak zostałem twoim przyjacielem, jeszcze bardziej nienawidzę ludzi... sądzę że mam do tego prawo.
— No, zgoda, Bambochu, ja będę twoją jaszczurką, zostanę na zawsze w małym zakątku twojego serca; ale ty nie wspomnisz mi już nigdy, abym uciekał bez ciebie?
— Nie, lecz skoro tylko Baskina do nas przybędzie, po upływie kilku dni, jak tylko okoliczność się zdarzy, wymkniemy się wszystko troje.
— I gdzież pójdziemy?
— Wprost przed siebie.
— Az czegóż żyć będziemy?
— Z żebraniny, powiemy żeśmy bracia, że Baskina nasza siostra, że nam pomarli rodzice, głupi przechodnie ulitują się nad nami, i jak powiadał kaleka bez nóg, będziemy u nich wyłudzać pieniądze, będziemy się bawić nie zadając sobie innego trudu prócz żebraniny...
— A jeżeli nikt nam nic nie da?...
— Dzieci nikt się nie wystrzega... będziemy kradli.
— Co!.... będziemy kradli!... powtórzyłem myśląc o Limoussinie moim dawnym panu, który się tak brzydził kradzieżą; dodałem:
— Lepiéj byłoby nie kraść.
— Dla czego?
— Bo to źle.
— Źle? dla czego?
— Ja nie wiém; ale Limousin mawiał że to źle.
— Ja zaś mówię że to wcale nieźle; czy wolisz wierzyć Limousinowi aniżeli mnie?
— On powiadał że pracą zarabiać trzeba na życie.
— Mój ojciec pracował... a cóż zarobił? śmierć, ponuro odrzekł Bamboche, — kaleka bez nóg, żebrał i kradł skoro mógł... a jednak ani mój ojciec ani ja nigdyśmy nawet tak dobrej uczty nie wyprawiali sobie jak jego najlichsza wieczerza... Ja także wprzód nim żebrać zacząłem, kiedy mi umarł ojciec, prosiłem przechodniów o robotę. Chciałem pracować, ale... czy mi dano robotę? Nie. Któż się o mnie troszczył? Nikt... Alboż to wilki pracują? kiedy wilk głodny, to jé... Pracować, właśnie téż!... la Levrasse i matka Major nie pracują, ale kradną dzieci, wykręcają im członki, okładają razami i każą publicznie tańczyć niby psom wyuczonym; a jednak przy takiém rzemiośle co dzień jedzą, z mięsem i napełniają worek... O! jeżeli go kiedy znajdę ten ich worek, nie turbuj się, to się naśmiejemy; bądź więc spokojny. Poczém dodał:
— Gdybym nie czekał na Baskinę — tu zaiskrzyły się oczy Bambocha: silna i szeroka pierś jego wzdęła się gdy wymawiał to imię, — jużbyśmy byli daleko, ale cierpliwości... a obaczysz jakie życie razem z nią prowadzić będziemy! swobodni weseli jak ptaszęta i dziobiący jak one.
— Alboż to one proszą o pozwolenie wzięcia gdzie mogą tego co im potrzeba do życia, do życia dobrego, hę? Cóżby mi na to był odpowiedział twój stary głupiec Limousin?
— Bah... ale słuchajno Bamboche, my nie jesteśmy ptakami.
— Jesteśmyż czém więcéj lub mniéj?
— Maszże się za coś więcéj jak za ptaka? — tonem pysznéj godności zapytał mię Bamboche.
— Ja się uważam za coś więcéj jak za ptaka — odpowiedziałem z przekonaniem, przyjaciel nauczył mię cenić osobistą wartość moję.
— Właśnie téż — mówił Bamboche tryumfując z góry z zagadnienia które miał mi podać do rozwiązania: skoro więc jesteśmy czémciś lepszém niż ptaki, czyliż nie powinniśmy miéć prawa dziobania, aby utrzymać nasze życie?
Wyznaję że to zagadnienie mocno mię zakłopotało, żem nie mógł rozwiązać go.
Zresztą na wzór tylu innych opuszczonych dzieci, nie miałem żadnego wyobrażenia ani o dobrém ani o złém; ani o tém co słuszne lub niesłuszne. Mylę się jednak, pamiętałem przynajmniéj kilka surowych słów, które dawny mój pan, Limoussin, wyrzekł przeciw kradzieży: ale słowa te, nie mogły zapuścić głębokich korzeni w umyśle moim, a nadewszystko nie mogły walczyć przeciw łudzącym paradoksom towarzysza mojego; wyznaję bowiem że to przelotne, bujające życie z Bambochem i Baskiną, to życie swobodne i pełne przygód, zasilane jałmużną poczciwych ludzi, a w najgorszym razie ryzykownemi środkami, — że takie życie, powtarzam, wziąłem za ideał szczęścia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.