Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom I/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


9.
Bruyére.

— Dobrze, — powiedziała la Robin widząc oddalających się klientów małéj Bruyére, — pielgrzymka już się rozpoczęła; teraz przychodzą do niéj po radę mieszkańcy doliny, obaczycie, że się na tém nie skończy, oh! przyjdą do niéj aż z Beauce.
— Tém większy dowód że mała jest zaczarowana.
— Tak, tak, niezawodnie musi być zaczarowana, — rzekła la Robin, — bo zawsze taka ładniutka.
— I jéj włosy co się świécą jak kora!
— I jéj wieniec i jéj kwiaty!
— I jéj dziwaczne przepaski!
— I jéj łyczane bóciki!
— I jéj wielkie zielone oczy... prawdziwie można powiedzieć,... otóż to uroczne oczy.
— A potém, ona przepowiada pogodę, wie kiedy będzie susza, kiedy mróz, dészcz lub mgła.
— Bardzo wierzę! W témby jéj nawet żaden flis z Loary nie wyrównał.
— To téż dla tego zewsząd do niéj po radę przychodzą.
— I jak ona się zna na roli! Niech tylko powié kilka słów tym którzy się jéj radzą, a zaraz najgorsza rola zamienia się w dobrą; dla niéj nie ma piaszczystych zaspów[1]. Ale potrzeba jej słuchać.
— Dowodem tego tutejszy folwark: pan Chervin usłuchał jéj przeszłego roku, to téż mieliśmy pyszne żniwa.
— Prawda, ale czy to na dobre wyszło panu Chervin! kończyła się jego dzierżawa, rządca pana hrabiego widział te piękne zbiory, i dzierżawę podwyższył o trzecią część i jeszcze wziął kubana. Pan Chervin podpisał, wszystko przeszło, a teraz kiedy mu się nie powiodło, kiedy nie ma czém zapłacić... to go za drzwi wyrzucają.
— No, i cóż temu Bruyére winna?
— O! nic! nic, bo ona się nigdy nie myli!... a jak ona się zna na ziołach!... jednego razu, ziółka które przygotowała dla ojca Jakóba, bardzo mu ulżyły... jednak choroba w końcu zawsze górę wziąść musi; bo to takie uparte licho... ta choroba.
— Prawda, — przerwała la Robin, Bruyére jednak nie jednego wyleczyła.
— Ale jéj zamawiania gorączki ugryźć nie mogą.
— Ona powiada że gorączkę sprawiają nasze bagniska i torfowe grunta.
— Ah! ha! bagniska sprawiają gorączkę! Zanosząc się od śmiechu zawołał jeden parobek. — Już co to, to głupstwo!...
— Ja, — zaczęła znowu la Robin, — wierzę temu kiedy tak mówi; jeżeli ona oczarowana dla jednéj rzeczy, to pewno oczarowana i dla drugiéj.
— Hum! — mruknął nieprzekonany parobek, — może to i prawda.
— Kto nie wierzy, niech się sam przekona; stracisz naprzykład co, dosyć tylko abyś jéj powiedział gdzie; ona zaraz biegnie ze swemi indykami hyc — hyc,... i dopóty je zmusza szukać aż znajdą; ot pamiętacie pewno jak to było z srébrną tabakierką pana rządcy.
— I z mosiężnym rożkiem do prochu strzelca[2].
— I może jeszcze powiécie że mała Bruyére niezaczarowana?
— Bah!
— Nie mówiąc już o tém, że przewyborne ma serce.
— Najlepszy tego dowód, że gdy wykradacza zwierzyny, Bête-Puanta, obsaczono jak wilka, ona zawsze nad nim czuwała i zawsze go ostrzegała.
— To téż, widząc że nic z nim nic poradzą, dali mu pokój.
— I on toż samo, poczciwy człowiek ten Bête-Puante; mówią że on dla tego tylko.... kradnie zwierzynę i rybę, aby świeżym kawałkiem pokrzepił jakiego chorego biedaka, aby go trochę wzmocnił.
— Tak mówią, i to bardo być może... żeby to był zły człowiek, toby go mała Bruyére tyle nie kochała.
— Od jakiegoś czasu często ich razem spotykają.
— O! ta czarodziejka musiała już zapewne i wykradacza oczarować.
— Bo też ona naprawdę czarodziejka i oczarowana — naiwnie dodała biédna i odrażająca Robin, — dosyć spojrzéć na nią i na mnie... jaka to u niéj nóżka zgrabna, jakie delikatne łytki, jakie rączki, figurka, choć dopiéro ma lat szesnaście; przy mnie, ona wcale do niczego nie wygląda.... więc niezawodnie jest zaczarowana.
— A gdyby nią nie była, dla czegóż zamiast spać razem i nami w oborze, jeszcze małą będąc zawsze wolała sama gnieździć się na grzędzie ze swemi indykami?
— To to właśnie ci nie do smaku, mój chłopcze; ty byś może także chciał z nią poswawolić! rzekła la Robin zanosząc się od śmiechu i mocno pięścią w bok huknęła swego sąsiada z prawéj strony; ten, nie chcąc być ostatnim, przechylił się i także dzielnie pogłaskał po grzbiecie drugiego parobka, który drzemał; ten znowu dla dalszéj zabawki silnie kopnął nogą małego pastuszka; a biedny chłopczyna, ciągle drżący, wymusił na sobie uśmiech, ale nikogo nie uderzył!
— Ty, la Robin, tybyś pewno nie zrobiła jak mała Bruyére — ciągle śmiejąc się, rzekł parobek; — tyś nie taka głupia, żebyś nie miała nocować w naszej oborze.
To powiedziawszy Szymon głośno pocałował tę odrażającą istotę, powtarzając:
— Nie, nie, tyś nie taka głupia!
— Nie, ona nie taka głupia, dodał sąsiad z lewéj strony, całując ją niemniéj poufale i szczere, co wszakże żadnéj w Szymonie nie wzbudziło zazdrości. Mały pastuszek obojętnie patrzył, i słuch tych grubiańskich żartów, ale nie mamy zamiaru powtarzać tu całéj naiwnie cynicznéj rozmowy, któréj hasłem były rozlegające się pocałunki przez obu parobków udzielane folwarcznéj dziewce, rozmowy, która trwała prawie aż do zupełnego zapadnięcia nocy.
Wtedy mały pastuszek zabrał dojnicę z resztą zsiadłego mleka i czarnéj kaszy, wyniósł przed oborę, postawił na korytku i przykrył wiadrem; była to wieczerza małéj Bruyére, któréj opóźnienie się zaczynało nieco dziwić, ale bynajmniéj nie niepokoiło folwarczną czeladź. Bo czyż można niepokoić się o zaczarowaną istotę?
Zamknąwszy spróchniałe drzwi od obory, oba parobcy, dziewka i mały pastuszek pokładli się wszyscy razem na tej saméj słomie, w odzieniu, dla ciepła tuląc się jedni do drugich; ten pokrył się szczątkami dery, tamten lichą kapotą, bo klassa rolnicza w owéj okolicy nie zna ani łóżek, ani kołder, ani pościeli.
Jakże się zdziwić... albo raczéj jakiém prawem. dziwić się można, że częstokroć zbyt sprośne wypadki mają miejsce pod zasłoną długich nocy zimowych, spędzanych w samotnym folwarku, albo podczas gorących nocy letnich, w czasie żniwa, kiedy stodoły zalegają mnóstwem żniwiarzy i żniwiarek, kiedy kobiety, mężczyźni, dziewczęta i dzieci, spoczywają tam pospołu na jednéj i tej saméj garstce słomy?
Oto istoty opuszczone, wychowane bez żadnych starań, z nie większą jak zwierzęta troskliwością, zamykane razem bez różnicy wieku i płci, jak bydło co wróciło od pługa lub z pastwiska. Jakiémże prawem wymagać po nich można lepszych obyczajów jak po zwierzętach? jakiémże prawem można żądać, aby uśpili w sobie sprośne żądze, aby się przejęli szacunkiem dziecinnego wieku, aby uczuli własną godność?
To téż, ileżto tych nieszczęśliwych, pozostawionych samym sobie i smutnym podaniom o tém istnieniu nędzy i zbestwienia, wydziedziczonych z wszystkiego co uprawia umysł, oczyszcza serce, podnosi duszę, żyje jak może, a żyje koniecznie w kale w jakiém mu pleśnieć każą!
„Lecz, — powiedzą optymiści i przesyceni (ten najgorszy rodzaj samolubów) — ta zwierzęca rasa ludzi, los swój bez skargi przyjmuje; nieraz nawet z radością, z bezecném upodobaniem tarza się w swém błocie; patrz na tych wiejskich proletaryuszów[3]: poprzestają oni na niezdrowym i obrzydliwym pokarmie, kiedy tymczasem co dzień zbierają, pielęgnują, tuczą, i bez zazdrości przygotowują dla nas przedmioty najzdrowszego, najsoczystszego, najwyszukańszego pożywienia! Po cóż obudzać w tych nieszczęśliwych uczucie potrzeby, uczucie apetytu, których nie znają? Patrz, oto zaledwie nasyceni, mężczyźni, kobiety i dzieci bez różnicy rzucają się na jedno i to samo posłanie! Co nas obchodzić mają skutki tak dzikiego zespolenia, objawiające się nieraz w tych dołach! Noc jest uprzejma, ciemności jéj pokrywają wszystko co pokrytém być winno, Ta rasa od wieków podobnie żyje; jest cierpliwa, przywykła do niedoli, nic nie pragnie, zgadza się z swym losem, pracuje i cierpi w pokoju; po cóż się o nią troszczyć bardziej niż się ona troszczy sama o siebie? ci ludzie, jak powiadasz, tyle nieszczęśliwi, śmieją się, śpiéwają i kochają się swoim sposobem. Nie miéj więc nadziei, że obudzisz litość nad ich losem.”
A ja odpowiadam:
Właśnie dla tego, że to wydziedziczone pokolenie, częstokroć najmniejszego nie ma pojęcia o całéj nikczemności, dzikości, zbestwiałości zwierzęcego życia jakie pędzić musi; właśnie, mówię, dla tego, w imieniu godności człowieka, w imieniu miłości bliźniego, domagam się dlań o wychowanie, któreby mu dało poznać całą zgrozę tak opłakanego bytu.
O wychowanie, któreby, ucząc ich religii swych obowiązków, dozwoliło téj wydziedziczonéj klassie ludu otrzymać prawy udział w mieniu i płodach, do których ta klassa tyle się przykłada, a udział słusznie zastosowany do trudu, pracy i rozsądku robotnika.
„Lecz powiedzą znowu optymiści i ci, którzy znudziwszy sobie zimowe zabawy, jako ludzie rozsądni na wiosnę i latem odbywają wiejskie wycieczki, — co nam ten znowu prawi o wilgotnych i niezdrowych norach, o samotnych i nieuprawnych stepach, o cuchnących bagnach? Niechno, naprzykład, spojrzy na folwark Grand-Genévrier...
„A wszakże to istotnie zachwycające!... Cabat lub Dupré znaleźliby tu wzór do najpyszniejszego krajobrazu.”
I w rzeczy saméj, na wiosnę dzikie krzewy pokrywają się kwieciem; na błotnistym brzegu bagna złoto-kwiaty kosaciec rozwija w snopy swe włókniaste liście, bujna trzcina swe ciemne kity; odradzający się mech swym aksamitem i szmaragdowemi odblaski pokrywa dachówki i mierzwę na pół obdartych strzechach; szczeliny zapadających pustkowiów nikną pod łodygami pomurnika, po których czołga się miły powój z biało niebieskawemi dzwoneczkami. Nakoniec, kilka wielkich dębów, od północy zasłaniających folwark, jakże się pysznie zieleni!
Wtedy, na widok tych pustkowiów odbijających się w stojącéj wodzie bagniska, lub ukrytych wpośród kwiecistych krzewów, wpośród drzew zieleniejących, optymista wola: daléjże do roboty! do krajobrazu... do malowidła,... a z litości wzrusza ramionami skoro mu kto mówi o okropnym stanie ludzi skazanych na życie, w miejscu, które według optymisty nastręcza przedmiot do pysznego obrazu.
Gdyby jednakże, optymista, miłośnik kolorytu i krajobrazu, nieco dłużéj zabawił w téj okolicy pełnéj malowniczego wrażenia, postrzegłby wkrótce że słoneczny upał wzbudzając fermentacyą w massach wilgotnego gnoju, jaki napełnia dziedziniec, wydobywa z niego zgniłe wyziewy, a te swą woń niezdrową roznoszą po mieszkaniu i tak już powietrza o pozbawioném; postrzegłby, że błoto w bagnach, skrzepłe z powodu ognia kanikuły, bucha jadowitym tchem, niemniéj zgubnym jak gęste mgły które w jesieni i zimą nad temi bagnami wiszą.
Zresztą nie wiemy a może zapomnieliśmy, że jeżeli, dzięki niewyczerpanéj hojności przyrodzenia, biedne mieszkania chroniące w sobie rolniczą ludność, w ciągu szybko przemijającéj pięknéj pory roku, zdobi zewnątrz skromna wiejska suknia, to przeciwnie wnętrze tych pustkowiów i stan ich mieszkańców, w każdym czasie przedstawiają widok najboleśniejszy, widok mocno serce ściskający.
A my utrzymujemy że los, zdrowie i byt, tysiąca boskich stworzeń nie powinny zależeć od dobréj lub złéj woli, od dobrego lub złego serca jednego człowieka, dla tego, że ten człowiek jestto właściciel cząstki ziemi jakiego kraju.
I tak... pan Duriveau, albo po nim syn jego, zostaje właścicielem majętności na kilka mil rozległéj. Przez niedbalstwo, niewiadomość, samolubstwo lub skąpstwo tego człowieka, słowem, z własnéj jego winy, część ziemi którą posiada, a którą zamieszkują liczne rodziny robotników, pozostawiona jest zabójczemu działaniu stojących wód, które puszczone i obrócone na pożytek za pomocą rozmaitych oczyszczających środków, mogłyby, użyźnić, płodnie grunt, jaki pozbawiają płodności, jaki czynią obumarłym, obojętnym dla rąk z takim go trudem uprawiających. Pan Duriveau nie dosyć że uwiecznia te zaraźliwe ogniska, ale nadto zmusza swych dzierżawców, aby żyli w obrzydłych mieszkaniach które im klei z błota i mierzwy; które stawia w najniezdrowszych punktach swych majętności, w ponurych i wilgotnych jaskiniach, gdzie ci nieszczęśni proletaryusze pól, koniecznie ulegać muszą gorączce i paraliżowi, aż nareszcie zdziesiątkuje ich śmierć przedwczesna[4].
Mająż biedni Solończycy jaką władzę, jakie prawo, mogące nie dopuścić aby ten człowiek czynił zabójczém to co powinno być uzdrawiającém, niepłodném to co powinno być żyzném? Nie; ten człowiek podług upodobania rozrządza cząstką francuzkiéj ziemi.
A jednak, co za dziwna sprzeczność... Niech tylko w Paryżu jaki dom cokolwiek ciemny lub krzywy, choć trochę wystaje na ulicę, zaraz właściciel zwalić go musi.
Ta chęć pogodzenia interesu prywatnego z interesem ogółu, pochodzi zaiste z przedziwnéj sama w sobie zasady, wyrozumowanéj wyrazami: korzyść publiczna; lecz dla czegóż jedynie na upiększeniu miast ograniczają się skutki tak wspaniałomyślnéj i braterskiéj zasady? Dla czegóż społeczność nasza obojętną jest i rozbrojoną na kwestye daleko ważniejsze niżeli prostowanie ulic, słowem na kwestye użyźniania, wzbogacania kraju, a nadewszystko na kwestye życia... tak jest, życia największéj liczby swych dzieci?
Czyliż zatém społeczność, równie zapewne surowa dla pana Duriveau, właściciela rozległych dóbr, jak i dla właściciela domu, który tak zuchwale wyrwał na środek ulicy, czyli, mówimy ta społeczność nie powinna zawołać:
„W imieniu publicznéj korzyści, oczyszczaj twoje grunta, buduj ludzkie mieszkania, nie zaś nory dla tych ludzi pracowitych, którzy jedynie uprawiają i nadają wartość posiadanéj tobą ziemi; uchroń wreszcie tych nieszczęśliwych braci i bliźnich twoich od osłabiających i zabijających chorób! pomnij że odpowiadasz przed Bogiem i ludźmi, gdyż od ciebie zależy zniszczyć przyczyny takiej śmiertelności! a jeżeli nie uczynisz tego, społeczność wywłaszczy cię podobnie jak właściciela sprzeciwiającego się wyprostowaniu ulicy, lub właściciela domu, którego nieochybny upadek zagraża bezpieczeństwu przechodniów.
Nadaremnieby pan Duriveau mówił:
— Nie mam funduszu na karczowanie lub oczyszczanie moich gruntów, na wybudowanie domów zdrowych i mieszkalnych, w miejscu jaskiń które lepię z błota i słomy.
Czyż społeczność nie powinna odpowiedziéć mu:
„Oczyszczenie pewnéj części wspólnego gruntu, nadanie mu wartości, użyźnienie go, i między innemi, zdrowie, życie pięćdziesięciu rodzin, niekoniecznie zależeć winny od stanu pańskiej kassy, od niedostateczności pańskich dochodów lub twardości pańskiego serca. Jeżeliś pan za ubogi abyś mógł być tyle bogatym? sprzedaj twój majątek, społeczność wymagać będzie od nabywcy rękojmi jakich pan nie przedstawiasz. A skoro nabywcy nie odpowiedzą celowi, społeczność sama nabędzie; ziemia zawsze i bez zaprzeczenia w dwójnasób wraca łożone na nią nakłady, ale pod warunkiem aby czekać na jéj produkta. A skoro społeczność zostanie właścicielką, oczyści, uprawi, wykarczuje i wybuduje dla dobra ogółu, a dokona tego sama przez się, bo wezwie pomocy robotników rolnych.
Wtedy dobro ogółu zajmie miejsce samolubnego i niepłodnego dobra osobistego; wtedy te stepy niegdyś błotniste, samotne, prawie niepłodne, w których wegietował lud nędzny, chorowity — przemienią się w kraj uśmiechający, żyzny i zamieszkały ludem szczęśliwym, używającym praw pracy i rozsądku, tego dobra które Bóg dla wszystkich utworzył.
I chwała ci Panie, że siłą wszech rzeczy czas ten już przybliżasz...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Czeladź folwarku Grand-Genévrier właśnie zamknęła drzwi od obory, w któréj zwykle używała nocnego spoczynku, kiedy mała Bruyére weszła na dziedziniec.







  1. Gatunek gruntu zupełnie wyschłego, gdzie nie rośnie nawet ani brzoza ani jodła.
  2. Dwakroć byliśmy świadkami podobnego zdarzenia, zdarzenia szczególnego które nam na pozór następnie wytłómaczono: Wiedzieć należy że indyki na widok świecącego się a nieznanego im przedmiotu, zbierają się wokoło niego i z całéj siły bełkocą.
  3. Hołysz, golec.
  4. Rzadkie, lecz arcy zaszczytne wyjątki świadczą o powszechności tych faktów: — zmarły pan Wincenty Caillard w jednéj części Solonii najpierwszy zaprowadził, na obszerną skalę, sadzenie jodeł północnych i Szkockich. Plantacye te oczyściły i użyźniły grunt dotąd niepłodny i niezdrów? Później pan de Lorgues, w nieograniczonéj miłości bliźniego, dokonał obszernych karczowań i przez popęd nadany rolnictwu wyświadczył znakomite usługi téj saméj okolicy. — Pan Ménard ex-notaryusz w Beaugency, przedsiębierze również najrozsądniejsze ulepszenia rolnicze, opierając je na płodnych i pełnych obiecującéj przyszłości pomysłach. Atoli te jakkolwiek nieoszacowane przykłady, są tylko wyjątkowymi, nie zależą zgoła od rozległych systemów, którym początek dać tylko może stan socyalny oparty na radykalnych podstawach, stan mogący jedynie i zupełnie uczynić zadosyć reprezentantom trzech żywiołów bogactwa: pracy, rozsądkowi, kapitałowi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.