Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom III/PM część I/2

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


2.
La Levrasse.

Osobą o któréj mam mówić, był handlarz koczujący, znany w okolicy pod nazwiskiem la Levrasse. Człowiek ten zdawał się oddawna zostawać w ścisłych stosunkach z Limousinem; bo wbrew zwyczajom samotnego życia naszego, nieraz, wieczorem, miewał długie i ciche rozmowy z moim panem; a z kilku poruszeń, z kilku wyrazów i spojrzeń jakie między sobą zamienili, wniosłem że mówią o mnie; alem nigdy nie poznał przedmiotu ich tajemniczéj gawędy. Pamiętam tylko że raz Limousin po takiéj rozmowie żądał abym mu pokazał to co nazywał moją relikwią. Był to stary, posrebrzany guzik z herbem, który nosiłem na szyi zawieszony na sznurku; nie dowiedziałem się nigdy jakim sposobem, lub kiedy ten przedmiot do mnie się dostał, zresztą małą przywiązywałem doń wagę i tylko z przyzwyczajenia go zachowywałem. Limousin napatrzywszy się przez kilka minut z zamyśloną miną mojéj relikwii, oddał mi ją i późniéj raz mi tylko o niéj wspomniał; powiem niżéj przy jakiéj okoliczności.
La Levrasse używał swéj handlarskiéj professyi jako płaszczyka do pokrycia wszelkiego rodzaju ryzykownych rzemiosł: na pozór przedawał po wsiach śpiewki, kalendarze, i pobożne obrazki; ale w rzeczy saméj praktykował czarnoksięztwo, rzucał lub zamawiał uroki u zwierząt, oznajmiał gdzie się znajdą stracone przedmioty, léczył choroby które, jak mówił, unosił z sobą w tajemniczym worku (a wszystko za pieniądze); nakoniec pokryjomu przedawał czarnoksięzkie książki, jak np. wielkiego i małego Wojciecha, a szczególniéj książki i ryciny sprośne.
Późniéj dopiéro dowiedziałem się o tych i innych szczegółach. Mimo że koczujący handlarz podróżował po różnych stronach Francyi, a nawet, jak mówiono, zachodził aż do Paryża, nigdy jednak podczas pięknéj pory roku nie pokazywał się w mieście lub jego okolicach, bo wtedy pełnił rzemiosło kuglarza. Zimą tylko i to długiemi przerwami wracał do naszego miasta; nikt nie znał jego mieszkania; bo posłuchania i rady udzielał w domach klientów którzy go przyzywali, a nigdy nikogo w własném mieszkaniu przyjąć nie chciał.
Twarz tego młodego jeszcze człowieka łatwo można było zapamiętać; zupełnie niezarosły, nawet i z brwi ogołocony, na głowie miał włosy czarne jak atrament i długie jak u kobiéty; zaczesywał je po chińsku, a gęsty warkocz spinał ołowianym grzebieniem ponad swą bladą i trupią twarzą, ciągle się prawie krzywiącą, albowiem la Levrasse znęcał do siebie tłumy widzów, jużto przez swoje koncepta, już przez grymasy i nadzwyczajność ubioru. Mimo tylu komicznych żywiołów, widok téj twarzy był raczéj złowrogi jak śmieszny; jego żółte, okrągłe, przenikliwe jak u drapieżnego ptaka oczy, wklęsłe i prawie niedostrzegalne usta, oznaczały chytrość i złośliwość.
Niezarosły podbródek, dziwaczny ubiór, złożony z okrągłej kamizelki futrem obszytéj i osobliwszego kroju kurtki różowéj, którą nosił na wierzchu spodni, zyskały mu żeński przydomek la Levrasse[1] bo jak mówiono, dzień i noc jak zając biegał po górach i bezdrożach.
Wielki, kary osioł zwany Lucyper, obładowany pakami książek i obrazków handlarza-czarownika-kuglarza, miał także wyłączną fizjonomią. U przebitych uszu jego kołysały się dwa olbrzymie kolczyki. Dzięki ciężarowi tych błyskotek, uszy Lucypera zamiast stać do góry, wyciągały się horyzontalnie, a szeroki, także mosiężny pierścień, pełen symbolicznych znaków, przeprowadzony przez nozdrza osła uzupełniał kabalistyczną ozdobę, i stosował jego powierzchowność do powierzchowności pana.
Roztropność Lucypera równie znano w okolicy jak jego złośliwość: jeżeli bijąc kopytem w ziemię umiał wskazać godzinę, jeżeli zatrzymywał się przed najromantyczniejszą z całego towarzystwa dziewczyną podczas gdy la Levrasse rozdawał kalendarze i śpiewki, to częstokroć także, jakby w napadzie szaleństwa rzucał się na widzów, usiłując poszarpać ich zębami. Osioł napawał mię równą trwogą jak i pan jego; to téż po tajemnych odwiedzinach jakie la Levrasse oddawał wieczorami Limousinowi, całe nocy w gorączkowéj bezsenności przepędzałem.
Podczas ostatniéj u nas bytności, handlarz-czarnoksiężnik, długo i pilnie mi się przypatrywał, potém przyciągnął mię do siebie i urągając z mojéj boleści, wyciągał mi stawy w ręku i nogach aż trzeszczały, poczém wielce zadowolony, coś po cichu powiedział Limousinowi, który porywczo i gniewnie odparł:
— On?... nigdy... nigdy.
Od téj pory panmójniewidywał już więcéj handlarza, który opuścił go rozgniewany mrucząc jakieś złorzeczenia.

W skutku téj rozmowy, pan mój kazał mi, abym strzegł mojéj relikwii jakby nieoszacowanego skarbu, ale bliżéj się w tym przedmiocie nie tłómaczył.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Takieto prawie zwierzęce życie zagłuszało Wprawdzie, lecz nie zdołało przygasić wrodzonej we mie czułości.
Nieraz owładnęło mię jakieś mimowolne rozrzewnienie; serce moje wzdymało się i żywiéj biło; oczy kąpały się we łzach, a niepokonana potrzeba przywiązania się do kogokolwiek, czyniąc mnie posłuszniejszym i pilniejszym w pracy, obudzała we tonie uczucie przychylności; ale zawsze obojętnie lub szyderczo odpychali mię ci wszyscy którzy byli jéj przedmiotem.
I tak, nieraz wróciwszy do naszéj lepianki, szczęśliwy żem wiernie dokonał trudnych prac moich, sadziłem, nie wiem dla czego, że na zimnéj twarzy mojego pana dostrzegam wyraz zachęcającéj dobroci: chwytałem go za rękę, i zalany łzami, całowałem ją z całém wylaniem mojéj duszy.
Limousin, zapewne zgoła tego uczucia niepojmując, patrzył na ranie zdziwiony i wzruszywszy ramionami, cofał swą rękę mówiąc:
— Dobrze Marcinie, dobrze; leżeć, mój chłopcze.
Zupełnie jakby chodziło o psa nudzącego swojemi pieszczotami.
Wówczas serce mi z bólu pękało, kładłem się na sienniku, tłumiłem westchnienia, kryłem łzy z obawy abym nie stał się natrętnym, abym pana nie pobudził do śmiéchu... i we łzach zasypiałem.
Po nadaremnych usiłowaniach wzbudzenia jakiejkolwiek przychylności w moim panu, widząc że oznaki mojego przywiązania dziecinnego przyjmuje z głęboką obojętnością, a może nawet z niecierpliwością, wpadłem w zupełne zniechęcenie.
Teraz daleko doświadczeńszy, pojmuję i przebaczam Limousinowi tę jego oziębłość; jego tryb życia odłączył go, że tak powiem, od realnego świata... cały zapas czułości i sympatyi, wyczerpał on w złudzeniach którym się oddawał w stanie opilstwa; zimny zwykle i smutny, wtedy wylewał łzy rozrzewnienia, najtkliwsze objawiał uczucia, lub wpadał w najszaleńszą wesołość; ofiara więc mojego przywiązania musiała być dla niego zupełnie obojętną.
Odrzucony przez niego, starałem się znaleźć inną przyjaźń.
Tego roku, w jesieni, pracowaliśmy nad naprawą wiejskiego domu którego właściciele nie byli obecni; zdawało mi się żem wzbudził jakieś zajęcie w ogrodniczce, tłustéj i silnéj dwudziestoletniéj dziewce, która jużto przechodząc koło naszéj fabryki, pomagała mi dźwignąć ciężki szaflik; już znowu w obiadowéj godzinie poczęstowala owocem, lub wprowadzała do swojego mieszkania abym się ogrzał po kilkogodzinnéj pracy na deszcze i zimnie.
Zachowałem głęboka w sercu wdzięczność za tyle dobroci Katarzyny; sądząc zaś że tej wdzięczności dowiodę najlepiéj, skoro jéj wynurzę uczucie, jakiem mię natchnęła; ulegając wreszcie nieprzezwyciężonéj potrzebie przywiązania i wylania się, potrzebie podwojonéj jeszcze oziębłością pana mojego, bojaźliwie, ze łzami w oczach, z sercem przepełnioném nadzieją i czułością rzekłem téj dziewce:
— Panno Katarzyno,... chciéj mi pozwolić abym cię kochał! jesteś panna tak dobra dla mnie!
Barczysta dziewka spojrzała na mnie wielkiemi, okrągłemi oczami, w których zrazu malowało się zdziwienie; potem głośnym wybuchła śmiechem tak że aż się cała zatrzęsła, i zawołała:
— Kiedyś ty taki mały!
I znowu patrząc na mnie i jeszcze bardziéj zanosząc się od śmiechu dodała:
— Patrzajcie... taka żaba?... w tym wieku?... a już.
I dodawszy jeszcze kilka słów grubiańskich i dla mnie wtedy niezrozumiałych, niby żartem, niby dla nauki, porządnie ugodziła mię drewnianym trzewikiem.
Jeżelim nie powiedział téj dziewce, której zwierzęce zepsucie posądzało mię o cyniczną przedwczesność:
Pozwól abym cię kochał jakbym kochał moje matkę, ja który nigdy matki nie miałem; to dlatego, że zbrakło mi słów na wyrażenie czystych i niepewnych westchnień ku macierzyńskiemu przywiązaniu, którego nigdy nie znałem, którego jednak nieopisaną słodycz niepewnie przeczuwałem.
To téż widząc jak Katarzyna przyjmuje ofiarę mojego przywiązania, mimo wrodzonéj łagodności poczułem w sobie jakąś instynktową odrazę.
Ten nowy zawód nie zgasił w méj duszy pragnienia przywiązania, ale napoił nowém i gorzkiém zniechęceniem; szukałem wtedy pociechy w błędném wspomnieniu owéj pięknéj kobiéty, którą widziałem pracującą przy mojéj kolebce, w zgrabnych palcach obracającą szeleszczące wrzeciona, przy świetle owéj promieniejącéj kuli, któréj blask w dzieciństwie mojém wzbudzał radość i podziwienie. Ta miła istota wówczas objawiała mi się jako opiekuńcza wieszczka moich lat niemowlęcych; atoli te tak dalekie, tak powikłane wspomnienia, nie mogły uczynić zadosyć dręczącéj mię żądzy czułości.
Wkrótce po okropnym zawodzie ze strony Katarzyny, znowu nabrałem odwagi, znowu zapragnąłem przyjaźni. Zwróciłem był uwagę na młodego cieślę, z którym pracowaliśmy nad naprawą wspomnionego domu wiejskiego; młodzieniec ten obdarzony łagodnym i czułym charakterem, nieraz uprzejmie do mnie przemawiał... Pewnego dnia w obiadowéj godzinie siedziałem na kamieniu, smutny, zakłopotany, niespokojny, myśląc jakby go zaczepić; Wtem widzę Beaucerona (tak się nazywał ów rzemieślnik), przechodzącego wraz z Katarzyną; mój kąsek chleba i śledzia wypadł mi z ręki.
— Cóżto! nie jesz mój chłopcze? mile spytał Beauceron uderzając mię po ramieniu.
— Nie je, zanosząc się od śmiechu przerwała Katarzyna, bo ma zmartwienie.
— Jakie zmartwienie? spytał Beauceron.
— Bo przed kilku dniami ten smarkacz, i Katarzyna znowu wybuchła śmiechem, chciał... ale bo, widzisz... chciał być moim kochankiem, (sposób wymienia Katarzyny był bardzo dobitny.
— On! zawołał Beauceron, podzielając wesołość Katarzyny; w jego wieku... no, widzę to szczenię... nie źle już wyuczone.
Zarumieniłem się ze wstydu i boleści; chciałem odpowiedzieć, ale drżący głos zastygł mi w gardle.
— Ah! ah! ab! zaczął znowu Beauceron jeszcze głośniejszym wybuchając śmiechem... to mi psiak... nawet jeszcze dobrze nie wyleniał.
Słysząc te grubijańskie szyderstwa już nie wstyd, nie boleść, ale gniew uczułem.
— Nie nazywaj mię psem... śmiało rzekłem Beaucoronowi, ja nie jestem pies.
— Ty, przerwał Beauceron, ty nie masz ani ojca ani matki... tyś jeszcze mniéj jak pies, tyś syn...
Nie mogłem zrozumieć obelżywego znaczenia ostatniego wyrazu; jednak bicie sercu, wrzenie krwi mojéj przekonało mię o wielkości zniewagi. Chociaż dziécię, po raz piérwszy poznałem uczucie nienawiści i ślepéj wściekłości i już miałem się rzucić na Beauccrona niepomny na jego siłę; wtem ocuciło mię wspomnienie słów: nie masz ani ojca, ani matki, które sprowadziły tak dotkliwą dla mnie zniewagę; gniew ustąpił, serce mi się gwałtownie ścisnęło, sił mi zabrakło i zakrywszy twarz rękami, łkając padłem na kamień na którym siedziałem.
— No, nie płacz Marcinie: cóż u diabła? czyż się trochę pośmiać nie wolno? powiedział mi poczciwy Beauccron, tknięty mojemi łzami. Ach! on tylko żartował wraz z Katarzyną, jak umieją żartować owe biédne istoty którym obce wszelkie wykształcenie.
— No, mój kochanku, biorąc mię pod brodę rzekła Katarzyna, pójdź do mnie, dam ci kilka łyżek grochowej zupy, to osuszy łzy twoje.
Lubo wdzięczny byłem Katarzynie za jéj dobre serce, nie przyjąłem jednak téj ofiary; dziesiąta wybiła, stanąłem znowu do roboty i tym razem jeszcze zawiedziony w nadziei znalezienia przyjaciela.
Wówczas, skołatany, stroskany i zniechęcony... zacząłem rozmyślać... że każdéj niedzieli pan mój, dzięki pijaństwu, usuwał się od smutnéj rzeczywistości... że się pocieszał cudowném złudzeniem...
Limousin i jego uczty niedzielne, ciągle mi stały przed oczami, tém bardziéj że częstokroć bierną grałem rolę w tkliwych lub komicznych scenach, jakie wtedy wywoływała jego rozogniona wyobraźnia.
Kiedym słuchał dziwnych monologów, cudownego opisu zaczarowanych krojów, po których pan mój przebiegał, nieraz obudzała się we mnie pełna trwogi ciekawość.
Dziwi to może czytelnika że idąc za przykładem Limousina, nie nabrałem chęci upicia się, zaraz tego samego dnia kiedym go widział w stanie odurzenia; kiedy mi wyłożył swoją teoryę pijaństwa, w którém znajdował zapomnienie przeszłości, teraźniejszości i równie nędznéj przyszłości. Nadzieja zjednania sobie przychylności pana mojego, oddalała odemnie każdą złą myśl; lecz po bolesnych i nadaremnych usiłowaniach, widząc najczystsze wylanie mego serca grubiańsko odrzuconém, osądziłem, że również mam prawo szukania w pijaństwie zapomnienia przeszłości, teraźniejszości i przyszłości.
Obawa zasmucenia Limousina wstrzymywać mię już niemogła; bo łatwo pojąć, żem nie czuł ku niemu ani przywiązania ni wstrętu; bo téż ani się ze mną surowo obchodził, ani kiedykolwiek przychylném słowem pocieszył. Nawet podczas roboty wtedy tylko do mnie przemawiał, kiedy chrypliwym głosem swoim koniecznie zawołać musiał: dawaj!!
a ja podawałem napełniony szaflik, i wkrótce znowu go napełniałem. Wieczorem, wróciwszy do lepianki, wieczerzaliśmy, nigdy z sobą nie rozmawiając, wreszcie pracą zyskiwałem chlub który mi dawał.
Nie krępowały mię zatem żadne węzły przywiązania, wdzięczności lub uszanowania; jednak mimo tylu powodów do upadku, jeszcze czas jakiś odpierałem pokusę, wczęści przez jakieś uczucie cnoty, wczęści przez samą trudność przysporzenia sobie jakiéj miarki pańskiego wina, a nadewszystko wstrzymała mię niepewna obawa, jakiej doznawałem mimo najgorętszą ciekawość, ilekroć rozważyłem że podobnie jak mój pan rzucę się w sferę nadzwyczajnych przywidzeń i tajemniczych czarów.
Nakoniec ustały namysły, przezwyciężyłem skrupuły.
Wypadało naprzód zaopatrzyć się w wino, co było bardzo trudno, bo pan mój ani na chwilę nie spuszczał z oka czarownej swojéj beczułki a tak dalece nawykł był do mierzenia jéj objętości że nigdy nie usnął pierwéj aż ją zupełnie wysuszył. Długo więc rozmyślałem nad sposobami natarcia. Nakoniec pewny prawie pomyślnego skutku, czekałem sposobności, a ta wkrótce się nastręczyła: ułożyłem mój plan we czwartek, a w następną niedzielę mogłem go już wykonać.
Nigdy tego nie zapomnę. Było to w ostatnią niedzielę listopada; zimno niezmiernie nam dokuczało; obfity śniég pokrywał ziemię; niespokojny przepędziłem noc bezsenną. Rano, według zwyczaju, służąca z miejskiéj oberży przywiozła na swoim osiołku baryłkę wina i żywność. Skoro się oddaliła, pan zaparł drzwi i opatrzoną smoczkiem baryłkę umieścił u wezgłowia naszego posłania.
Wziąwszy potem blaszany kubek, Limousin, ciągle milczący, usiadł na sienniku i zaczął pić raz po razie nie mówiąc ani słowa; zwykle póty milczał aż wapory wina na mózg jego działać zaczęły...
Ja tymczasem, skurczony naumyślnie w najciemniejszym kącie lepianki, z ukosa patrzyłem na Limousina.
Czy to skutkiem mocnego mrozu, czy téż skutkiem przypadkowego usposobienia, wino nie tak, prędko działać zaczęło, a pan mój przeciw zwyczajowi swojemu, tym razem dosyć długo nie okazał zwyczajnych oznak pijaństwa. Nakoniec postrzegłem że powoli topnieje lodowa maska która przez cały tydzień niby kamieniła jego rysy; zarumieniła się blada twarz, zaiskrzyły martwe oczy; gwałtownie poprawił się na swojém siedzeniu i dźwięcznym głosem zanucił pijacką śpiewkę; następnie, w miarę postępu opilstwa, zaczął na głos mówić, a w tym dniu zwłaszcza, przywidzenia i wrażenia mojego pana były bardzo wesołe; od czasu do czasu wybuchał śmiechem i radośnie klaskał w dłonie, jakby był widzem jakiéj wesołéj sceny. Ciekawie przysłuchiwałem się jego przywidzeniom; lecz zbyt roztargniony słuchałem ich niesłysząc; ukryty w ciemności, napozór nieruchomy, uśpiony, skrzyżowawszy ręce na kolanach, z czołem na ręku opartém, zwolna, w długich przestankach, czołgając się wzdłuż muru, zbliżałem się niepostrzeżony ku beczułce: wciągu dwóch godzin przebyłem najwięcéj trzy cale odległości.
Coraz bardziéj ciemniało, śnieg padał wielkiemi płachtami; prawie zupełny zmrok panował wnoszeni mieszkaniu, oświetloném jedynie przez dwie małe brudne szybki w arkadzie drzwi oprawne; dzięki więc temu półcieniowi prędzéj i nie tak już ostrożnie przysunąłem się ku baryłce.
Nagle pan mój śmiejąc się na całe gardło, zawołał mię.
Nie ruszyłem się, ale przyspieszyłem oddech udając że śpię.
— Śpi, powiedział Limousin, bah!... to sam pójdę na wesele.
I coraz żywiéj, coraz weseléj, zaczął mówić i wywijać rękami.
Piérwsze powodzenie ośmieliło mię: w dwie godziny póżniéj dostałem się był do baryłki, umieszczonéj między ścianą a wezgłowiem naszego posłania i korzystając z chwili gdy pan mój odwrócił się, szybko wsunąłem się w przedział pozostały między ścianą a beczułką; stawiłem wszystko za wszystko, bo w tejże samej chwili Limousin coraz bardziej drgającym i opilszym głosem zawołał na mnie.
Znowu milczałem, nie ruszałem się. Pan mój ciężko padł na posłanie, potem podparł się łokciem, baryłkę użył zamiast poduszki, brodę położył na lewéj stronie, a tymczasem w prawéj ręce trzymał kubek, gotów znowu go napełnić, gdyż baryłka jeszcze nie była próżna.
Patrzyłem na niego z boku; miał na sobie koszulę i w kawałki poszarpane spodnie; wątpliwe światło przebijające się przez szyby, padło na jego twarz promieniejącą, wypogodzoną.
Limousin nucił wesołą śpiewkę; jego postać nacechowana pogodą i błogością, rysowała się na ciemnych ścianach naszéj lepianki... tymczasem na dworzu wicher gwizdał i kręcił śniegiem jakby w jakiéj pustyni...
Już miałem mu wydrzéć jego wino, jeszcze się wahałem: lecz widok urojonego szczęścia jakiem się cieszyć zdawał, wspomnienie smutnéj nędzy naszéj, usunęły ostatnie moje skrupuły.
Wielki zaostrzony ćwiek i pipka od fajki, którą niby przypadkiem złamałem jednemu z naszych współpracowników, były to narzędzia, z któremi dopełnić miałem mojéj kradzieży. Wydrążywszy dziurkę w baryłce, włożyłem do otworu pipkę od fajki... i długiemi pociągami zacząłem pompować wino, z trwogą i okropném biciem serca.
Z razu przykry smak tego gęstego i tęgiego wina, wielką wzbudził we mnie odrazę, przemogłem ją, i wkrótce jakieś nieznane ciepło krążyć zaczęło po moich żyłach; sądziłem że mi arterye w skroniach popękają, w oczach mi się zaćmiło... Po tém nagłém oślepieniu nastąpił tak gwałtowny zawrót głowy, żem się oburącz chwycił baryłki, bom sądził że ziemia porwana jakimś gwałtownym ruchem, usunęła się z pod stóp moich, a w pomieszaniu zawołałem:
— Panie.... ratuj!....
Od tej chwili, nie pamiętam już co się zemną działo.
Sądzę jednak żem widział, jak Limousin podniósł się po drugiéj stronie baryłki, ale wnet tracąc równowagę, padł znowu na posłanie głośnym wybuchając śmiechem.....
Kiedym przyszedł do przytomności, czułem że moje ciało zesztywniało, przejęte dotkliwém zimnem otworzyłem oczy, i postrzegłem że leżę wśród lasu, na śniegu; słońce już prawie zachodziło.
Czułem okrutny ból głowy; i jeszcze niezupełnie trzeźwy, trwożliwie, ciekawie, spojrzałem w koło siebie....
Jakim sposobem dostałem się do lasu którego nie znałem? co zaszło między mną a Limousinem?
byłżem daleko od naszéj chatki? czy mię wypędził? czym zostawał pod władzą przywidzeń? Te myśli bez związku tłoczyły mi się do głowy, gdy wtém usłyszałem daleki i znany mi szmer; zadrżałem. Był to donośny brzęk dzwonków, kiedy niekiedy przygłuszony czystym, przenikliwym dźwiękiem głosu nucącego tę starą kuglarską śpiewkę:

La belle Bourbonaise
A ne vous en deplaise,
Le coeur chaud comme braise etc.

Był to głos handlarza la Levrasse, podróżującego w towarzystwie swojego osła, który brzęczał dzwonkami.







  1. Samica zająca.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.