Przejdź do zawartości

Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom III/PM część I/3

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


3.
Spotkanie.

Na widok la Levrassa chciałem uciekać, zabrano mi sił; ociężałe nogi ugięły się podemną, padłem pod drzewem.
Wkrótce, przez niezarosłą puszczę postrzegłem zbliżającego się handlarza i jego osła. — Mimo ostréj pory roku, la Levrasse, według zwyczaju nie miał zadnéj czapki na głowie, ale był po chińsku ufryzowany; brunatna sukienna kamizelka odbijała się wyraziście od staréj ciemno-czerwonéj kurtki jego. Osioł równie dziwnie jak i pan wystrojony, prawie zupełnie znikał pod ogromną płachtą czarnéj, bujającéj się ceraty, która nakształt pogrzebowego całunu pokrywała paki handlarza. Przy takim czapraku, wielki kosmaty jego łeb, długie i kubalistycznemi ozdobami strojne uszy, jeszcze bardziéj mię przerażały.
W miarę przybliżania się handlarza, trwoga moja wzrastała; znowu uciekać chciałem; ale jakby skamieniały ze strachu, ani kroku postąpić nie mogłem. Pozostała mi ostatnia nadzieja: przy zapadającym zmroku dzień stawał się coraz wątpliwszym, kilka płatków śniegu powoli spadało z siwawego niebo; może też dzięki ogromnemu pniowi drzewa, po za które się ukryłem, zdołam ujść oka handlarza.
La Levrasse już tylko o kilka kroków był odemnie, i jak się zdaje dla rozrywki w podróży, coraz głośniéj wyśpiewywał te same wyrazy, których nigdy w życiu nie zapomnę:

La belle Bourbonaise
A ne vous en deplaise,
Le coeur chaud comme braise;

a potém zamiast przegrywki, ostrym wybuchał śmiéchem powtarzając:

Ha, ha, ha, ha, ha;

śmiał się, zapewne dla wprawy, w sposób jak można najkomiczniejszy i najobrzydliwszy, i tak się wykrzywiał, iż każdym muskułem twarzy poruszał.
jużto tak gwałtownie wznosił oczy w niebo, że jego źrenica niknęła zupełnie pod powieką; już znowu kurczył powieki tak, że aż wkoło nich występowały krwawe obwódki; już nakoniec otwiérał usta tak szeroko jakby mu gęba rozdzierała się od ucha do ucha.
Tak szalona, a raczéj konwulsyjna wesołość samotnego człowieka, jego śmiéch przeraźliwy, zamiast zmniejszyć moję trwogę, powiększyły ją owszem. Nagle la Levrasse zaniechał swoich wykrzywień i śpiéwów: postrzegł mię; zatrzymał się przedemną, a osioł naśladował go.
Mimo wielkiego przestrachu, tyle miałem siły żem się porwał na równe nogi; złożyłem ręce i nie wiedząc prawie co mówię, zawołałem:
— Łaski!
Potém znowu skurczony i w kłębek zwinięty, padłem drżąc na wszystkich członkach.
Handlarz spojrzał na mnie zdziwiony i przystąpił bliżéj do mnie; kory osioł zatrzymał się także, wyciągał ku mnie swój wielki łeb i wietrzył mię niespokojnie.
— Co ty tu robisz? tak daleko od twojego pana? — spytał mię la Levrasse.
Nie śmiałem odpowiedziéć.
— Czy i Limousin jest tu gdzie?
Znowu milczałem.
— Odpowiesz ty! czy nie? — gniewnym głosem zawołał handlarz, zniżając się ku mnie i wstrząsając za ramię.
Przelękły, uciekłem się do kłamstwa.
— Pan wypędził mię, — rzekłem drżącym głosem.
— Dla czego?
— Bo.... bo.... byłem leniwy.
Handlarz nie spuszczał mię z oka; domyślił się zapewne że kłamię, gdyż z powątpiewaniem mówił daléj:
— Limousin wypędził cię boś leniwy? to szczególna, on się przedemną nigdy na twoje lenistwo nie użalał zresztą, już go od pięciu czy sześciu miesięcy nie widziałem, dodał z namysłem; potem mówił znowu:
— To z ciebie teraz łajdak, leniuch?
— O nie! — zawołałem.
— No, to dla czegóż cię twój pan wypędził?
Nie umiałem odpowiedzieć.
Po dosyć długiem milczeniu w ciągu którego handlarz bacznie mi się przypatrywał, rzekł on znowu:
— Cóż się z tobą stanie?
— Nie wiem.
— Czy masz rodziców?
— Nie mam ani ojca, ani matki....
— Gdzieżeś był nim się dostałeś do Limousina?
— Nie wiem.
— Któż cię u niego umieścił?
— Nie wiem.
— Nikt więc w świecie nic zajmuje się tobą?
— Nikt.
La Levrasse znowu zamilkł, jeszcze bliżéj się do mnie przysunął jakby chciał lepiéj mi się przypatrzeć, bo już właśnie zmrok zapadał, a znajdując zapewne że jego rozpoznania są niedokładne, zawołał:
— Wstań!
Przejęty trwogą nie mogłem usłuchać go, la Levrasse więc, nad moje spodziewanie silny, wziął mię za kołnierz kapoty, podniósł swą żelazną ręką i na równe nogi postawił. Poczém dotykając mię po całém ciele twardemi i kościstemi palcami, w miarę jak swe badania daléj posuwał, mówił półgłosem:
— Dobra pierś... dobre członki... dobry szkielet... jeszcze nie zniszczał, pożywienie dokaże reszty przyjdzie i siła i zwinność... o dwa lata młodszy byłby lepszy; ale i tak jeszcze nie za stary...
Skończywszy te uwagi trwogę moję powiększane, la Levrasse rzekł mi:
— I ty nie chcesz powrócić do twojego pana?
— O nie! ja się go bardzo boję.
— Masz słuszność... on by cię za uszy przybił do drzwi, a możeby ci jeszcze co gorszego uczynił.
Drżałem cały.
Gdzie spać będziesz dzisiaj?
— Nie wiem...
— Albo później?
— Nie wiem.
— Zmarzniesz w tym lesie, albo cię wilcy zjedzą.
Zacząłem gorzko płakać.
— No, no, nie płacz... wszak nazywasz się Marcin?
— Tak, panie.
— No! mój Marcinku, ja cię dziś przenocuję... potém obaczymy... teraz wsiądziesz na mojego osła...
Mimo rozpaczliwe moje położenie, daleki od przyjęcia gościnnéj propozycyi pana la Levrasse, owszem krzyknąłem przerażony i nagle porwawszy się uciekać zacząłem, ale handlarz w dwóch dziwnie zręcznych poskokach dopędził mię, schwytał i zawołał:
— Ah!.. ty się mnie boisz...
— Tak jest...
— Odmawiasz mi?...
— Wolę raczej umrzeć w tym lesie, wolę niech mię wilcy pożrą, ale z panem nie pójdę! — załamując ręce i padając na kolana zawołałem.
— I dla czegóż to ja cię tak przestraszam? mój Marcinku, — rzekł mi la Lavrasse słodziutkim tonem, który zamiast zmniejszyć mój przestrach, powiększał go owszem, — nie bój się... ja będę twoim opiekunem...
— Wolę raczej powrócić do mojego pana...
— Już za późno... już go więcéj nie zobaczysz, rzekł handlarz.
I objął mię sękatemi ramionami, łatwo pokonał słaby mój opór, wyjął rzemyk z kieszeni, silnie związał mi w tył ręce i unosząc mię jak piórko, przystąpił do osła, odkrył czaprak, rozciągnął mię na pakach z towarami i nakrywszy ceratą, rzekł szyderczo:
— Dobra noc, Marcinku, dobra noc.
A zwracając mowę do swojego osła dodał:
— Ruszaj, Lucyper, ruszaj!
Lucyper iść zaczął.
W ciągu dnia spadła znaczna ilość śniegu; odgłosu kroków osła i la Lcvrassa wcale słychać nie było, a ja przejęty trwogą kołysząc się na ośle stosownie do jego ruchów, wkrótce wśród głębokiéj nocnej ciszy, słyszałem tylko czysty i przenikliwy głos la Levrassa, nucącego swą monotonną śpiewkę.

La belle Bourbonnaise
A ne vous en deplaise,
Un cocur chaud comme braise,
Ha, ba, ha, hi, hi.

Nie wiém jak długo dążyliśmy przez las, dwa razy jednak po pluskaniu wody poznałem, że osioł przebywa bagna, podczas gdy la Levrasse przechodził zapewne p kładkach, bo głos jego zdawał się oddalać.
Po dwu lub trzygodzinnej podróży, osioł nagle zatrzymał się.
Usłyszałem brzęk gwałtownie poruszonego dzwonka, i po upływie kilku chwil jakiś gruby i zakatarzony głos opryskliwym tonem zapytał:
— Kto tam? kto się dobija o tak późnéj godzinie?
— Ja... Matko major, — odrzekł la Levrasse, bo donośny i silny głos na który odpowiadał, był głosem kobiéty.
— Tak, to ja, moja starucho, — powtórzył la Levrasse.
— Co za ja?
— Ależ ja, ja, twój mąż, — zawołał rozgniewany la Levrasse, — czy nie poznajesz mnie?
— Do pioruna! to ty? któż u djabła mógł się ciebie spodziewać w taką słotę;... oba z twoim Lucyperem wyglądacie jak dwie kupy śniegu. Zaraz, zaraz schodzę, mój chłopcze...
Wkrótce usłyszałem przeciągły łoskot otwierających się ciężkich wrót; osioł szedł ostrożnie, bośmy zstępowali po spadzistéj pochyłości, nakoniec zatrzymał się.
Znowu dał się słyszéć głos handlarza.
— Przynieśno mi światła do izby włosów.
— A to na co? wszak i twoja izba gotowa, — odrzekł gruby głos.
— Przynieś, nie pytaj....
— Dobrze, dobrze, zaraz...powtórzył gruby głos.
— A jest tam na czém spać w téj izbie? — dodał la Levrasse.
— Tak sądzę: jest tam kołdra i pościółka z kukuruzowych świeżych liści.
— Przynieś także chleba, piwa i kawałek słoniny dodał Levrasse.
— Do izby włosów? — spytał gruby głos coraz bardziéj zdziwiony.
— Tak jest, — powiedział la Levrasse.
W kilka minut po téj rozmowie, uczułem że się podnosi pokrywająca mię cerata; świeże i zimne powietrze twarz mą owionęło.
— Czy sam pójdziesz, czy chcesz żebym cię zaniósł Marcinku? — zawsze słodziutkim głosem rzekł la ecvrasse.
I pomagając mi zleźć z pak, rozwiązał rzemyk krępujący ręce moje.
— Mogę iść sam, — rzekłem przejęty niewypowiedzianą trwogą.
— No, podaj mi rękę i uważaj żebyś nie upadł: bo tu gołoledź.
Potknąwszy się kilka razy schodząc po śliskich stopniach, wszedłem za la Levrassem do małego sklepionego pokoiku. Na kominie gorzał dobry topolowy ogień, i rozwidniał to schronienie ciepłem i rozweselającém światłem.
— Oto twoje mieszkanie, twoja wieczerza i łóżko, — rzekł la Levrasse, wskazując palcem skrzynię pełną słomy i stołek na którym leżał kawałek chleba, nieco słoniny i dzbanek piwa.
— Teraz, — po ojcowsku biorąc mię za ucho, dodał: dobrego apetytu i dobrej nocy, mój Marcinku.
Wyszedł i drzwi zamknął na dwa spusty.
Kiedym sam pozostał i kiedy się ogrzałem, zacząłem przychodzić do zmysłów, dotąd bowiem sądziłem że marznę.
Pełen trwogi i ciekawości spojrzałem wkoło siebie; topolowe gałęzie i wici winnéj latorości, tliły się na ognisku i wybuchały białawo-niebieskawym płomykiem, rozsiewając zdrowy, aromatyczny zapach. To wesołe światło dostatecznie rozwidniało nagie i białe ściany mojéj izdebki.
Przypadkiem wzniosłem błędne oczy ku sufitowi, i wówczas postrzegłem że u wystających belek wisiało mnóstwo rozczesanych, wygładzonych i opatrzonych w etykiety, długich włosów różnokolorowych, jasnych, ciemnych i jeszcze ciemniejszych a nawet rudych; niektóre zaś były tak gęste tak lśkniące, iż rzekłbyś że to są ogromne zwoje jedwabiu.
To dziwne widowisko nową mię nabawiło trwogą, sądziłem że widzę włosy trupów; a nawet tak dalece uległem złudzeniu iż zdało mi się że niektóre z nich krwią były zbroczone. Coraz bardziéj przerażony pobiegłem do drzwi, ale mocno były zamknięte; nie mogąc więc uciec uczyłem się nie podnosić oczu ku straszliwemu sufitowi.
Atoli widok innych przedmiotów obok mnie znajdujących się, szczęśliwy wpływ wywarł na bojaźń moję: wielka drewniana skrzynia, zastępująca miejsce łóżka, napełniona była bardzo suchém liściem kukuruzy, a na niem leżała gruba wełniana kołdra, słonina którą mi przyniesiono bardzo była apetyczna, chléb bielutki, piwo, zapewne świeżo utoczone pianą pokryło brzegi kamiennego dzbanka: nigdy w życiu jeszcze nie miałem tak wygodnego schronienia, tak dobrego łóżka i tak sutéj wieczerzy; jednak żadną miarą nic mogłem jéj skosztować; mimo utrudzenia nie śmiałem spocząć na kukuruzowém posłaniu; drżący siadłem na podłodze, przy ognisku którego ciepło rozgrzewało zesztywniałe moje członki.
Kiedym się ujrzał pod władzą handlarza, w nieznaném miejscu, sądziłem żem już oddawna opuścił mojego pana, że jestem niezmiernie daleko od naszéj lepianki, z któréj jednak dopiero przed kilku godzinami wyszedłem; niekiedy mniemałem żem jeszcze pijany; wówczas przygody których byłem sprawcą i świadkiem wydały mi się złudzeniem, snem, którego prędzej lub póżniéj obudzę się pod dachem lichéj naszéj chatki.
Szczególna rzecz, że kiedym czynił takie przypuszczenia, zamiast uczuć wstręt do pijaństwa po pierwszéj mojéj wycieczce w tajemnicze jego dziedziny, owszem znajdowałem jakiś urok w jego wstrząśnieniach i myślałem o radości jaką uczuję, skoro wytrzeźwiony, znajdę się znowu w smutném a spokojném naszém mieszkaniu.
Lecz skoro znowu wspomiałem że w istocie zostaję pod władzą handlarza, i że już nigdy nie ujrzę mojego pana, który zimny, milczący, obojętny zawsze, dla mnie był łagodny i dobry, uczułem gorzką zgryzotę, okropną bojażń i złorzeczyłem nieszczęsnéj ciekawości mojéj.
Znękanie, przestrach, utrudzenie, wprawiły mię w odrętwienie, które wkrótce zastąpił sen ciężki i niespokojny.
Nie wiem jak długo spałem, kiedy mię nagle przebudziły rozdzierające krzyki i błagania dziecka.
Zaledwie dnieć poczynało; słabe światełko zmroku i odblask śniegu przebijały się przez małe okienko, umieszczone naprzeciw zagasłego ogniska przy którém usnąłem.
Krzyk dziecka który mię przebudził, ustał na chwilę; wtedy usłyszałem i poznałem gruby głos kobiéty która przyjęła przybywającego handlarza, a którą on nazwał matką Major.
— Nie chcesz więc wygiąć się w obręcz? gniewnym głosem mówiła la kobiéta.
— Nie mogę... już nie mam siły; odrzekł głos bolejący.
— Raz, dwa, chcesz czy nie chcesz?
— Ale kiedy wam powiadam, że skoro długo głową do nóg dotykam, to się duszę! — odpowiedziało dziecię.
— Ja cię tu zaraz nauczę dusić się, — znowu grzmiącym głosem zawrzasła kobieta.
I zaraz usłyszałem, za przepierzeniem potężne i szybkie razy, którym towarzyszyły jeszcze głośnjejsze klęło i lżyło.
— A teraz czy będziesz mi się ginął?
— Bijecie mię tak mocno... spróbuję; odpowiedziało dziécię, dzwoniąc zębami.
— No, dosyć tej gadaniny, wyginaj się... groźnie zawołała kobieta.
Nastało chwilowe milczenie.
Wkrótce kobieta rzekła tryumfująco:
— Widzisz Bamboche! niegodziwcze! że cię tylko lenistwo dusiło.
W chwili gdy to powiedziała, dziecię dostało gwałtownego kaszlu, konwulsyjnego, ciężkiego, który przerywało jakieś duszące gwizdanie; rzekłbyś że to dziécię zadławi się.
— Ah! udajesz że się dusisz, zawołał gruby głos; czekaj, czekaj, zaraz ty mi zaśpiewasz tak głośno aż ci się gardło wyczyści!
I znowu rozległy się silne i szybkie uderzenia.
Tym razem dziécię nie krzyczało, tylko kobiéta klnąc i bluźniąc wrzeszczała:
— Rozbójnik Bamboche... ugryzł mię aż do krwi. Ten łotr zdradliwszy i złośliwszy jak dziki kot... Ach! kąsasz mię szelmo... Czekaj... czekaj, zaraz ja ci zdam resztę z twojego pieniądza; ale w piwnicy... bo tutaj obudziłbyś twym krzykiem tego nowego.
A po słabéj walce i coraz to bardziéj przytłumionych i oddalonych krzykach, wszystko ucichło.
Drżałem na wszystkich członkach; tym nowym byłem ja zapewne.
Cóż to kazano robić temu dziecięciu, kiedy chciano aby się wyginało to obręcz? Co znaczyły te dziwne wyrazy? Musiała to być rzecz bardzo bolesna, kiedy nieszczęśliwe dziecko prawie się dusiło? Czyliż i mnie czekał los podobny?
Wtedy przypomniałem sobie, że wczoraj la Lerasse szczególnie i pilnie macał mię po wszystkich członkach, że badał pierś moję wymawiając jakieś niezrozumiałe wyrazy. Coraz bardziéj przeto truchlałem, bo tu chodziło o jakieś rzeczy nieznane, tajemnicze. Nakoniec ten samotny dom, te różnokolorowe włosy wiszące u sufitu, to dziecię które zapewne męczono w piwnicy aby krzyki jego do mnie niedoszły, słowem wszystko to razem taką mnię napawało trwogą, że niepomny na nadaremne wczorajsze usiłowanie rzuciłem się ku drzwiom; znalazłszy je zamknięte, pobiegłem do okna, przez które dzienne światło przebijać się zaczynało; okno zewnątrz było zakratowane...
Wówczas ulegając niewypowiedzianéj rozpaczy, padłem na kukurudzowe posłanie, łzami przerywanym głosem wołając:
— Któż się nade mną zlituje!... Nikt... nikt... nie mam ani ojca ani matki!
Nagle drzwi się otworzyły i wszedł la Levrasse.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.