Macocha (de Montépin, 1931)/Tom III/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Macocha
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1931
Druk Sz. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Marâtre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Ajent niosący Paulinkę okrążył mur otaczający fermę, wszedł na ścieżkę, po której przed dwiema godzinami postępował Touret po rozstaniu się z panią Daumont, i wkrótce doszedł do wzgórka, gdzie stał drugi powóz.
Od chwili gdy zaczęło się ściemniać, Eugenja nie mogła już widzieć co działo się dalej, a tym sposobem i zdawać sobie sprawy z powodzenia podwładnego ajenta. Wychylona w drzwiczkach powozu, przysłuchiwała się, czy nie usłyszy jakiegoś szmeru lub kroków człowieka, którego przybycia oczekiwała z gorączkową niecierpliwością.
Nagle jakiś szelest zwrócił jej uwagę. Był to pomocnik Toureta, który biegiem zbliżał się szybko do powozu.
Eugenja spostrzegłszy na jego rękach dziecię, nie mogła przytłumić dzikiego okrzyku radości.
— Nakoniec!... — szepnęła, otwierając drzwiczki powozu.
Ajent podał jej Paulinkę. Przestraszone dziecko zaczęło płakać. Nie zważając na to, iż mogła je zadusić, zakryła mu usta ręką.
— Wszystko już skończone? — zapytała.
— Wszystko — odrzekł ajent, zamykając drzwiczki powozu — i udało się tak doskonale, jak tylko można było sobie życzyć.
Więc mogę już odjechać...
Ajent zwróciwszy się do woźnicy, zawołał:
— Ruszaj, a żwawo!
Powóz potoczył się szybko w kierunku Orry-la-Ville.
Paulinka przestraszona, leżała spokojnie.
Eugenja od czasu do czasu spoglądała na nią wzrokiem pełnym nienawiści.
Gdybym szła tylko za uczuciem, jakie mam dla ciebie, przeklęte dziecko! — mówiła głosem syczącym udusiłabym cię i rzuciła w rów przy drodze; ale jakkolwiek byłby to tylko czyn sprawiedliwości, mogłabym być za to odpowiedzialną. Więc będziesz żyć, ale przysięgam, ze nigdy nie poznasz matki swojej, ani matka nie zobaczy cię nigdy! Co do ojca... och, czekam go, niech się pojawi tylko... Nie ja przed nim, ale on zadrży przedemną!...
Chwilę myślała, lecz znowu pod wpływem przejmujących ją myśli, mówiła prawie głośno:
— Tak!... to, co postanowiłam, jest rzeczą możliwą i łatwą... Ten ksiądz, który znał naszą rodzinę, który widywał mnie młodą i dawał mi ślub z Robertem, jest człowiekiem uczciwym, dobrym i dyskretnym... jest biedny, lecz cóż to szkodzi? Takie serce jak jego, nie liczy... Wychowa to dziecko, nie wiedząc czyje i nie domyślając się jego pochodzenia hańbiącego...
„Ksiądz Dubreuil jest oddawna proboszczem w Sucy-en-Brie, pod samym Paryżem... Przyjadę w nocy i zostawię dziecko u progu... Płacz jego zwróci uwagę księdza albo służącej, a gdy je wezmą do siebie, to już nie opuszczą. A jeżeli kiedyś — bo nic niema niemożliwego na świecie — byłoby mi ono na co potrzebne, będę wiedzieć przynajmniej, gdzie go szukać...”
Narzuciła na dziecko połę swego futra, usunęła się w kąt powozu i przymknęła oczy.
Konie biegły wciąż z jednostajną szybkością. O godzinie wpół do siódmej woźnica zatrzymał się u wjazdu do Paryża.
— Dokąd pani każe jechać?
— Do dworca kolei żelaznej Vincennes.
W pół godziny była na miejscu. Zadowolona z powodzenia, dała woźnicy sto franków, poczem z dzieckiem na ręku podeszła do kasy i kupiła bilet do stacji Varenne-Saint-Hilaire, w owym czasie bowiem linja ta dalej nie sięgała.
O godzinie ósmej pociąg się zatrzymał. Odległość od stacji Varennes-Saint-Hilaire do wioski Sucy-en-Brie wynosiła prawie sześć kilometrów, Eugenja jednak nie przestraszyła się jej. Interes wymagał przebyć ją i dla niej było to dostatecznem. Nie dbała o utrudzenie. W kobiecie tej siła woli zastępowała fizyczną wytrwałość.
Noc byłą ciemna. Gęste, czarne chmury pokrywały horyzont, a burza, grożąca już od południa w promieniu dziesięciu mil od Paryża, zdawała się wyczekiwać tylko sygnału, Głuchy huk dochodził zdala i blade światło błyskawic migało na horyzoncie.
Eugenia była zaledwie w połowie drogi, gdy burza wybuchła z całą gwałtownością...
Jeżeli czytelnicy nie zapomnieli pierwszego rozcdziału naszego opowiadania, to wiedzą, jak pani Daumont ogłuszona przez grzmoty piorunów, oślepiona światłem błyskawic i przemokła od deszczu przybyła do Sucy, i szukając przytułku, przestąpiła próg chaty dróżnika. W chacie tej, którą spodziewała się zastać pustą, znalazła się w obec księdza Dubreuil, Weroniki, służącej z folwarku Róż i Carona dróżnika. Opowiedzieliśmy o tem spotkaniu i skutkach z niego wynikłych.
Teraz, gdy jesteśmy już w porządku z przeszłością, wróćmy do Toureta uwożącego Teresę.
Godzina już upłynęła, a młoda kobieta, pomimo wstrząśnięć powozu, nie odzyskała przytomności. Joachim zaczynał się niepokoić tak długiem omdleniem...
Co będzie, jeśli ten straszny cios ugodził ją w serce śmiertelnie?
Jakaż odpowiedzialność ciążyłaby na nim!
Co zrobić? Jakim sposobem wytłomaczyć obecność trupa w powozie? jak tu oddać ojcu młodą kobietę martwą, który oczekiwał żyjącej?
W pół godziny później zatrzymał się na ulicy de Verneuil, która była zupełnie pustą.
Joachim wysiadł przed domem nr, 17-ty. Odźwierna zapytała go z loży?
— Do kogo pan idzie?
— Do pana Daumont.
— Dobrze. Właśnie wrócił przed godziną...Na drugiem piętrze...
Po tych słowach odźwierna zamknęła lożę na klucz, włożyła go do kieszeni, i mając zapewne kupić w bliskości, wyszła, zostawiwszy drzwi od ulicy na wpół otwarte.
Zamiast iść na górę, Touret zatrzymał się i myślał:
— Nieobecność jej przychodzi mi w pomoc... trzeba skorzystać z tak szczęśliwego zdarzenia...
Wrócił się do powozu, wziął Teresę na ręce, i w kilka minut przebywszy wschody, zadzwonił do mieszkania Daumontów.
Robert, posłuszny jak zwykle rozkazom żony, wrócił tego dnia z biura wcześniej o całą godzinę. Oczekiwał ze złością przybycia Teresy i przeklinał narzucone mu wzruszenia, pozbawiające go ulubionego spokoju.
Usłyszawszy dzwonek, wstał z fotelu, na którym siedząc, dla pocieszenia się i zabicia czasu palił fajkę, i poszedł otworzyć.
Na progu stanął Touret z Teresą na rękach, podobniejszą do zmarłej, niż do żyjącej.
Robert Daumont przerażony, cofnął się o parę kroków...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.