Ludzie elektryczni/Niezwykłe propozycje

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund Jezierski
Tytuł Ludzie elektryczni
Podtytuł Powieść fantastyczna
Tom II
Wydawca Bibljoteka Książek Błękitnych
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Graficzne „Polska Zjednoczona“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.
NIEZWYKŁE PROPOZYCJE.

Noc już zapadła, gdy wszyscy zwiedzający, znużeni podróżą i oglądaniem wyników pracy Kazimierza Halicza, udali się na spoczynek.
Jeden tylko twórca i inicjator tego olbrzymiego dzieła nie spał jeszcze.
Siedział w gabinecie swoim, przy biurku, zawalonem stosami papierów, i przeglądając korespondencję całodzienną, wiódł cichą rozmowę z panem Erazmem...
Pochylony ku niemu starzec cichym głosem, szeptem prawie, opowiadał mu dzieje owej rodziny wieśniaczej z Prus Wschodnich, którą losy zapędziły aż hen! na Saharę, by znaleźć mogła kawał roli do pracy i spokój tak niezbędny do zdobycia dobrobytu.
— Takich, jak oni — odrzekł panu Erazmowi Kazimierz Halicz, wysłuchawszy opowieści — przybędzie wielu jeszcze... wielu... Znaleźć tu muszą wszystko, coby im los osłodzić mogło... Trzeba też otoczyć ich taką atmosferą, takiem ciepłem uczucia, żeby im choć trochę przypomnieć ojczyznę, by nie żarła ich tęsknota i żal za opuszczonym zagonem ojczystym...
— Cóż, kiedy te domy tutejsze niczem a niczem nie przypominają im ich chat bielonych, słomianą strzechą krytych, a zielenią sadów otoczonych...
— Ale za to są one daleko zdrowsze i higjeniczniejsze i przyczynia się skutecznie do rozwoju siły u naszego ludu, tak dzięki złym warunkom zdrowotnym skłonnego do charłactwa... Lecz za to mam ja tu coś, co wspaniale będzie się mogło przyczynić do wyleczenia ich z gnębiącej nostalgji...
— Co takiego?... — zapytał ciekawie pan Erazm...
Kazimierz Halicz odsunął szufladę biurka, wydobył z niego tekę, i otworzywszy ją, wyjął jeden z rysunków i położył go przed panem Erazmem.
Ten wziął go do rąk, począł mu się przyglądać, a po chwili zaiskrzyły mu się oczy...
— Kościołek... — wyszeptał drżącemi wargami — kościołek... taki sam, jak tam, w Polsce, w wiosce naszej... Biały, skromny, z dzwonnicą...
— Tak — przytwierdził mu Halicz — kościołek, do którego budowy przystępujemy natychmiast, a przy którym osiądzie kapłan z Polski. A przy kościele tym stanie cały szereg budynków, jakby żywcem z Polski przeniesionych, a mieszczących różne instytucje oświatowe i kulturalne... Tworzyć one będą jakby kawałek ziemi ojczystej, na którym jej ożywczem tchnieniem odetchnąć będą mogli, lecząc się z gnębiącej ich tęsknoty...
Chciał pan Erazm pytać się go jeszcze o coś, gdy naraz rozległo się silne pukanie do drzwi...
— Proszę!... — zawołał Kazimierz Halicz, zdumiony tak późną wizytą.
Drzwi się otworzyły, i na progu stanął ów natarczywy gość, który na wieczór zapowiedział swą wizytę, a o którym w nawale zajęć zapomniał zupełnie.
— Pan pozwoli? — zapytał, skinięciem głowy witając zebranych.
— Proszę bardzo! — odrzekł sucho Halicz, niezadowolony z tej wizyty — czem mogę panu służyć?...
Nieznajomy spojrzał znacząco na pana Erazma i po chwili rzekł z naciskiem:
— Pragnąłbym bardzo porozmawiać z panem sam na sam...
— Proszę, pan będzie łaskaw, przed obecnym tu panem, kuzynem moim, nie mam żadnych absolutnie tajemnic.
Słowa te Halicz wyrzekł zimno, gestem wskazując gościowi krzesło.
Zajął on je, wciąż nieufnie patrząc na pana Erazma, mierzącego go badawczem spojrzeniem.
Chwilę trwało milczenie.
Wreszcie gość ostrożnie mówić zaczął, zadając Haliczowi pytanie:
— Czy pan zawarł kontrakt z Towarzystwem kolonizacji Sahary?...
— Nie — odrzekł zdziwiony tem zapytaniem Halicz — lecz jestem związany z niem czemś więcej niż kontrakt, gdyż słowem uczciwego człowieka...
Gość skrzywił się nieznacznie i dalej mówić zaczął:
— A więc w razie zerwania kontraktu nie grozi panu zapłata odszkodowania. Możemy zatem mówić swobodnie o interesie.
I poprawiwszy się na krześle, rzucił nagle Haliczowi pytanie:
— A jakby znalazł się ktoś, coby panu ofiarował korzystniejsze warunki?...
Zdziwienie odbiło się na twarzy Halicza i bez chwili namysłu odrzekł:
— Tobym je odrzucił...
— A to dlaczego?...
— Powody te już wyłuszczyłem panu przedtem... Dla nich to nigdy nie przyjąłbym warunków innych, choćby one, nie wiem jak, korzystnemi były...
— Ależ pan nie rozumie własnego interesu! — tłumaczył mu zdumiony tą jego stanowczością gość — toż posiadane przez pana tajemnice, oraz wynalazki dokonane przez niego opłacane być winny na wagę złota... Toż mogą one przynieść tym, co je umiejętnie eksploatować będą, kolosalne zyski... A pan dla jakichś mrzonek, idei, wyrzekasz się ich dobrowolnie... Stawiam teraz kwestję jasno: istnieje konsorcjum kapitalistów, rozporządzających olbrzymiemi kapitałami, które chce kupić wszystkie wynalazki pańskie, całą jego wiedzę... Konsorcjum to zaofiarowywa panu olbrzymie warunki, byłeś tylko porzucił Towarzystwo kolonizacji Sahary, zerwał z niem kontrakt i cały niepodzielnie oddał się na jego usługi...
Kazimierz Halicz wysłuchał tych nęcących propozycyj w milczeniu, przez chwilę jakby namyślał się nad odpowiedzią, wreszcie rzekł:
— Przychodząc do mnie z propozycją swoją, zapomniał pan, że będziesz miał z Polakiem do czynienia... A Polacy, to dziwny doprawdy naród... Naród idealistów, naród, który ma zwyczaj, iż zawsze wiernie dotrzymuje słowa. Z Towarzystwem kolonizacji Sahary związany jestem nietyle względami materjalnemi, ile ideą, która mi przyświeca, do której dążę, oraz słowem honoru... Z tych względów nęcących pańskich propozycyj przyjąć nie mogę i muszę na nie odpowiedzieć odmownie...
Te ostatnie słowa wyrzekł, stojąc, jakby dając tem do poznania gościowi, że dalszej rozmowy z nim prowadzić nie może i że próżneby były dalsze przekonywania...
Zrozumiał to gość, wstał też żywo z fotela, i zwracając się do niego, rzekł z naciskiem:
— A więc odrzuca pan nasze propozycje?.. stanowczo i nieodwołalnie?... Trudno!... przekonywać pana nie będę, lecz ręczę panu, iż przyjdzie chwila, że będzie pan gorzko tej odmowy żałował.
I wyrzekłszy tę pogróżkę, skłonił się lekko Haliczowi i panu Erazmowi i spiesznie wyszedł z pokoju.
Przez chwilę w gabinecie panowało milczenie, wreszcie pierwszy przerwał je pan Erazm, pytając Halicza:
— Kto to być może?...
— Nie wiem... nie wymienił swego nazwiska i przez cały czas rozmowy starannie unikał wzmianki o tem, zarówno jak i o narodowości swojej... Wiem tylko to, że jegomość ten jest osobnikiem nadzwyczaj niesympatycznym.
— Tak — przytwierdził pan Erazm — i mnie wydał się on wielce podejrzanym i z ciekawością czekałem na odpowiedź, jakiej mu udzielisz...
— A jakąż inną mogłem mu dać, jeżeli nie odmowną?... — rzekł Halicz — szkoda zresztą czasu na zajmowanie się podobnemi głupstwami. Rozpatrzmy lepiej dokładnie plan budowy nowego kościołka...
I pochyleni nad planami, pocichu naradzać się poczęli, zapominając zupełnie o wizycie tajemniczego gościa...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Edmund Krüger.