Lord Jim (tłum. Węsławska)/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1904
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Węsławska
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.


Jakiś żaglowiec, przewożący pasażerów, przybył tego popołudnia i wielka sala jadalna hotelu była prawie zapełniona ludźmi, mającymi w kieszeniach przekazy na rozmaite banki świata. Były tam pary małżeńskie, najwidoczniej znudzone sobą już w połowie podróży; były tam liczne i nieliczne grupy, tworzące jedno towarzystwo, i ludzie samotni, jedzący uroczyście lub ucztujący głośno — wszyscy rozmawiali, żartowali, lub ponuro zachowali milczenie, zależnie od swego usposobienia, z równą inteligencyą przyjmując nowe wrażenia, z jaką przyjmowały ich kufry złożone w górnych pokojach. I nadal otrzymywać będą etykietki, że byli w tych i tych miejscach, jak i bagaże ich. Będą nosili się z godnością, jako osoby niezwykłe, i zachowywać karteczki, przylepione do koszyków, jako dokumenty, gdyż będą one jedynym dowodem, że odbyli tę kształcącą podróż.
Służący bez szmeru uwijali się po gładkiej posadzce; od czasu do czasu rozlegał się śmiech dziewczyny, tak niewinny, jak pustym był jej umysł, lub też ktoś dla zabawy całego zgromadzenia, a wykazania swego dowcipu, cedził przez zęby opowiadanie o świeżym skandalu, który się zdarzył w czasie podróży.
Dwie stare panny, zabójczo wystrojone, przeglądały z kwaśnemi minami jadłospis, szepcąc do siebie zwiędłemi ustami, podobne dwom nadętym koczkodonom.
Wino otworzyło serce Jima i stał się on rozmowniejszym. Zauważyłem też, że ma dobry apetyt. Zdawało się, że gdzieś pogrzebał niemiły epizod naszego spotkania. Było to tak, jak gdyby się o tej rzeczy nie miało już nigdy wspominać. Przez cały czas miałem przed sobą niebieskie, chłopięce, prosto patrzące oczy, młodą twarz, szerokie ramiona, otwarte ciemne czoło z białą linią pod korzeniami jasnych, wijących się włosów, to wszystko ciągnęło ku sobie całą moją sympatyę.
On był z dobrego gatunku, należał do nas. To szczęście uśmiechu, powaga młodzieńcza, zwodzić nie mogły. Mówił z pewną otwartością i spokojem, pochodzącym z męzkiego panowania nad sobą, z bezczelności, braku zastanowienia, lub olbrzymiego zawodu. Kto odgadnąć zdoła? Z tonu naszego mógł ktoś sądzić, że rozmawiamy o jakiejś trzeciej osobie, o grze w piłkę, lub o przeszłorocznej pogodzie. Umysł mój zagłębiał się w rozmaite przypuszczenia, gdy nareszcie zwrot w rozmowie dał mi możność, nie obrażając, rzucić ogólną uwagę, że jednak badanie to musi być ogromnie męczące dla niego. Wyciągnął swą rękę przez szerokość stołu i schwyciwszy moją, wlepił we mnie wzrok. Struchlałem.
— To musi być strasznie ciężko — wyjąkałem, pomieszany tym widokiem milczącej rozpaczy.
— To piekło! — wyrzucił z siebie zgłuszonym tonem.
Ten ruch i te słowa przeraziły dwóch „obieżyświatów”, siedzących przy sąsiednim stoliku, rzucili na nas spojrzenia trwożliwe, odrywające się od zamrożonych puddingów. Wstałem i wyszliśmy na galeryę, by tam wypić kawę i wypalić cygara.
Na małych, ośmiokątnych stolikach paliły się świece w szklanych kloszach; klomby z roślin o sztywnych liściach oddzielały jedne bujaki od drugich, a między szeregami kolumn, chłonącemi światła bijące z okien, noc ciemna, światłami upstrzona, zdawała się wisieć jak jakaś wspaniała draperya. Światła płynących okrętów błyszczały w dali jak gwiazdy, a wzgórza za przystanią podobne były do groźnej masy piorunowych chmur.
— Ja nie mogłem uciec — zaczął Jim. — Kapitan to zrobił, bardzo to szczęśliwie dla niego. Ja nie mogłem i nie chciałem. Wszyscy uniknęli tego w taki, czy inny sposób, ale ja tak zrobić nie mogłem.
Słuchałem z natężoną uwagą, nie śmiejąc poruszyć się na krześle; chciałem dowiedzieć się — a do dziś dnia nie wiem, mogę się tylko domyślać. Był on jednocześnie zgnębionym i pewnym siebie, jak gdyby przekonanie o wrodzonej prawości było hamulcem dla prawdy, wijącej się w nim przy każdym zwrocie rozmowy. Zaczął mówić tonem takim, jakim mówi człowiek, przyznający się do niemożności przeskoczenia muru dwudziestostopowego, że teraz nie będzie mógł nigdy do domu powrócić; to oświadczenie przywiodło mi na pamięć powiedzenie Brierlego „że stary pastor w Essex ubóstwiał swego syna marynarza i dumnym był z niego”.
Nie mogę wam powiedzieć, czy Jim wiedział o tej nadzwyczajnej miłości ojca, ale ton, z jakim wspomniał „tatusia” obliczony był na to, by nie dać pojęcia o tem, że szlachetniejszego człowieka, pomimo wielkiego obarczenia rodziną, nie było jeszcze od początku świata. Tyle było niepokoju w tych słowach, pragnących wpoić we mnie przekonanie, że prawda w nich zawarta nie ulega najmniejszej wątpliwości, iż nabierały one uroku pewnego, ale zarazem i druga strona tej historyi zabarwiała się boleśniejszym, dotkliwszym tonem.
— Czytał już o tem wszystkiem w gazetach — rzekł Jim.
— Nie mogę już pokazać się biednemu staremu!
Nie śmiałem podnieść oczu, póki nie usłyszałem tych słów.
— Nie mógłbym mu wytłómaczyć i onby nie zrozumiał.
Spojrzałem na niego.
Zamyślony palił cygaro i po chwili znów mówić zaczął.
Odrazu zrozumiał, że chcę go oddzielić od współwinowajców w popełnionej — zbrodni, powiedzmy.
On do nich nie należał, był człowiekiem zupełnie innym. Nie zaprzeczyłem mu ani jednym gestem. Nie miałem zamiaru dla miłości nagiej prawdy okradać go z najmniejszej cząstki mogących się okazać okoliczności łagodzących. Nie wiedziałem, czy on tam wierzy w istnienie ich. Nie wiedziałem, jakie ma plany i czy wogóle zamierza coś uczynić — podejrzewam, że on sam również nie wiedział; wierzę bowiem, że żaden człowiek nigdy nie zrozumie dokładnie własnych sprytnych wybiegów, których używa, chcąc uciec przed przykrym cieniem własnego sumienia. Nie odezwałem się ani słowem przez cały czas rozmyślania jego o tem, co też on będzie robił, „gdy to głupie badanie się skończy”. Widocznie podzielał zapatrywania pogardliwe Brierlego na te sposoby prawem nakazane. Nie wiedziałby, gdzie się obrócić, wyznał, najwidoczniej, myślał głośno, a nie rozmawiał ze mną. Świadectwa przepadły, karyera złamana, grosza przy duszy niema i nie pojmuje nawet, jaką pracą mógłby się teraz zająć.
Z domu może mógłby coś dostać, ale na to trzeba rodzinę prosić o pomoc, a on tego nie chce. A może go przyjmą na jaki parowiec...
— Chciałbyś tego? — spytałem nielitościwie.
Zerwał się, a podchodząc do kamiennej balustrady, wpatrzył się w noc ciemną. Za chwilę powrócił, pochylając nad mem krzesłem młodzieńczą twarz, chmurną bólem opanowanego wzruszenia.
Zrozumiał doskonale, że ja nie wątpiłem w jego zdolność kierowania okrętem.
Drżącym trochę głosem spytał mnie — dlaczego to powiedziałem? Byłem „nieskończenie dobrym” dla niego. Nie roześmiałem się nawet wtedy, gdy — tu zaczął jąkać się — ta omyłka, pan wiesz — nadała mi wygląd skończonego osła.
Przerwałem mu, mówiąc w ciepły sposób, że dla mnie taka omyłka nie nadaje się do śmiechu.
Usiadł i wypił filiżankę kawy do ostatniej kropli.
— Nie idzie za tem, bym miał się do winy przyznawać — oświadczył wyraźnie.
— Nie? — rzekłem.
— Nie — przyznał z zupełnem przekonaniem.
— Czy pan wiesz, cobyś zrobił? Czy wiesz? A nie masz o sobie przekonania —... przełknął coś... nie myślisz, że jesteś... e... e... tchórzem?
I to — na honor! — spojrzał mi pytająco w oczy.
Było to widocznie pytanie — bona fide pytanie! W każdym razie nie czekał na odpowiedź. Zanim przyszedłem do przytomności, on mówił dalej, patrząc prosto przed siebie, jakby czytając coś w cieniach nocy.
— Należało być przygotowanym. A ja nie byłem; nie, nie wtedy. Ja nie chcę usprawiedliwiać się; ale chciałbym wytłómaczyć — chciałbym, by ktoś zrozumiał — ktoś — chociaż jedna osoba! Pan! Dlaczegożby nie pan?
Było to uroczyste, a zarazem trochę śmieszne, jakiemi są zwykle te walki jednostki, usiłującej ocalić z pozoru swe idee o tem, czem moralna jej istota być powinna, to drogocenne pojęcie umowy, jednego tylko prawidła gry, nie więcej, ale strasznego w skutkach przez przywłaszczanie sobie nieograniczonej władzy nad naturalnemi instynktami, przez straszne karanie za jego błędy.
Rozpoczął swą historyę dość spokojnie.
Na parowcu „Dale Line”, który widząc tych czterech ludzi o zmierzchu, samych na falach oceanu — zabrał ich na swój pokład — poddani zostali pierwszemu badaniu. Tłusty kapitan wymyślił jakąś historyę, inni milczeli i z początku uszło to.
Nie można przecie męczyć pytaniami biednych rozbitków, których się uratowało jeżeli nie od okrutnej śmierci, to przynajmniej od strasznych cierpień. Później, po namyśle, oficerowie Avondali musieli zrozumieć, „że coś w tej sprawie jest niejasnego”, ale naturalnie zachowali swe wątpliwości dla siebie. Zabrali na swój pokład kapitana, pomocnika i dwóch maszynistów z Patny, która zatonęła i to zapewne im wystarczało.
Nie pytałem Jima, jakich doznawał uczuć podczas tych dziesięciu dni, spędzonych na pokładzie.
Ze sposobu jego opowiadania wywnioskowałem, że był częściowo oszołomiony odkryciem, jakiego dokonał na samym sobie — i bezwątpienia pracował nad tem, by módz to wytłómaczyć jedynemu człowiekowi, zdolnemu ocenić całą doniosłość tego. Trzeba zrozumieć, że nie myślał o zmniejszaniu jego ważności i tu właśnie leży jego zasługa.
Co zaś do odczuć, jakich doznał po wylądowaniu i usłyszeniu niespodziewanej konkluzyi sprawy, w której odegrał tak smutną rolę — nie mówił mi nic i trudno to odgadnąć. Czy uczuł, że mu się grunt z pod nóg usuwa? — nie wiem. Całe dwa tygodnie oczekiwał w „Domu Marynarzy”, a że tam jednocześnie było kilku innych, zebrałem o jego zachowaniu się pewne wiadomości. Zdaniem tych ludzi, Jim był ponurą bestyą. Cały ten czas spędził na werandzie, leżąc na bujaku, wstając tylko do jedzenia, lub późnym wieczorem, i włóczył się wówczas samotnie, oderwany od swego otoczenia, niezdecydowany, milczący, jak duch, nie mający domu, by go nawiedzać.
— Nie wiem, czy powiedziałem przez cały ten czas trzy słowa do jakiej żywej istoty — rzekł, i zaraz dodał:
— Jeden z tych ludzi z pewnością wypaplałby coś, o czem ja postanowiłem nie rozmawiać, a nie chciałem, by doszło do jakiejś sprzeczki. Nie! nie wtedy! Byłem zanadto... zanadto... Nie byłem do niej usposobiony...
— Więc belka wytrzymała?
— Tak — szepnął — wytrzymała. — A teraz, przysięgam panu, że czułem, jak ustępowała mi pod ręką.
— Czasami stare żelaztwo ogromnie jest wytrzymałe — rzekłem.
Oparty o tylną poręcz fotelu, z nogami sztywno wyciągniętemi i obwisłemi rękami, kilkakrotnie kiwnął głową. Trudno sobie wyobrazić coś smutniejszego. Nagle podniósł głowę i wyprostował się.
— Ach! jakaż sposobność zmarnowana! Boże mój! jak zmarnowana! — krzyknął, ale to ostatnie słowo brzmiało jak jęk, bólem wydarty.
Znów siedział w milczeniu, strasznie tęsknym wzrokiem patrząc w dal, jakby szukając tej zmarnowanej okazyi odznaczenia się; rozwarte nozdrza chwytać się zdawały upajającą woń tej zmarnowanej sposobności. Jeżeli myślicie, że patrzyłem spokojnie na to, to wyrządzacie mi krzywdę!
Ach! jakąż ten biedak miał imaginacyę! Widziałem w tem spojrzeniu, wlepionem w noc ciemną, jak cała jego wewnętrzna istota przeniosła się do pełnego złudzeń państwa bohaterskich aspiracyi. Nie miał czasu żałować tego, co stracił, całkowicie i naturalnie odczuwając to, co mu się nie udało otrzymać. Niezmiernie był odemnie oddalony, chociaż siedziałem o trzy kroki od niego. Z każdą chwilą przenikał głębiej w nieistniejący świat romantycznych czynów. Dotarł do samego jądra nareszcie! Dziwny wyraz wniebowzięcia rozlał się na rysach jego, oczy jego błysnęły w świetle świec palących się na stole: uśmiechnął się niewątpliwie! Dotarł do serca, do samego serca. Był to uśmiech, tak pełen uniesienia, jaki się nigdy nie pojawia ani na mojej, ani na waszej twarzy, kochani towarzysze. Przywołałem go do przytomności, mówiąc:
— Gdybyś pozostał na parowcu, chcesz powiedzieć!
Zwrócił się ku mnie ze zwrokiem zdziwionym i pełnym bólu, ze zdziwioną, cierpiącą twarzą, jak gdyby zleciał na dół z jakiej gwiazdy. Ani ja, ani wy, ani żaden z ludzi wyglądać tak nie będzie. Zadrżał, jak gdyby czyjaś zimna dłoń dotknęła serca jego. Nareszcie westchnął.
Nie byłem w litosnem usposobieniu. Jego sprzeczne niedyskrecye wywołały taki nastrój.
— To prawdziwe nieszczęście, żeś o tem przedtem nie wiedział! — powiedziałem w niepoczciwym celu; ale cios chybił, upadł u jego stóp, jak zużyta strzała, a on nie myślał jej podnosić.
Może nie dostrzegł nawet.
Teraz, przeciągając się, rzekł.
— Mówię panu, że pod ręką uginało się. Z lampą oglądałem żelazne kanty na dolnym pokładzie, gdy kawał rdzy szerokości mej dłoni opadł sam przez się! — Ręką przesunął po czole.
— To tak skoczyło, jak coś żywego.
— Zrozumiałeś, że ci grozi niebezpieczeństwo — powiedziałem mimochodem.
— Więc przypuszczasz pan — rzekł Jim — że myślałem o sobie, mając na karku sto sześćdziesiąt osób, uśpionych na tym pokładzie, a mnóstwo innych na ogólnym, nie wiedzących o niczem? Gdyby nawet był czas, nie można byłoby ich uratować, gdyż łodzi ratunkowych brakowało dla wszystkich. Zdawało mi się, gdy tam stałem, że zaraz otworzy się pod nogami przepaść i woda zaleje ich wszystkich... Co miałem robić, co?
Mogłem go sobie wystawić na dnie okrętu z lampą oświetlającą zagrożone miejsca.
Patrzył na to żelaztwo, struchlał, widząc opadającą rdzę, przeciążony świadomością nieuniknionej śmierci. To już drugi raz, jak mi się zdaje, wysłany był na dno okrętu przez swego kapitana, który jak mi się zdaje, chciał go od pomostu oddalić.
Jim opowiadał mi, że pod wpływem pierwszego impulsu chciał krzyczeć, coby tych wszystkich ludzi ze snu wyrwało, pogrążając w otchłań rozpaczy, ale ogarnęło nim takie przygnębiające uczucie bezradności, że nie mógł wydać głosu.
To jak mi się zdaje, określa dobrze wyrażenie: zyk przyrósł do podniebienia”.
Nie wydawszy więc głosu, przez otwór wydobył się na górny pokład. Przypadkiem żagiel wiatrem poruszony musnął go po twarzy, co sprawiło na nim takie wrażenie, iż o mało nie spadł z drabiny. Wyznawał, że kolana mu dygotały, gdy tak stał i patrzył na ten tłum uśpiony tutaj.
Maszyna została wstrzymana, para wydobywała się ze świstem i hukiem, powietrze całe drgało jak basowa struna. Parowiec drżał cały.
Widział to tu, to tam podnoszącą się z maty głowę, nieokreślenie jasną, przybierającą siedzącą pozycyę i nasłuchującą sennie przez chwilę, by znów opaść w ten nieład zgromadzonych skrzyń, wentylatorów i najrozmaitszych przedmiotów. Rozumiał, że ci ludzie, nic nie wiedząc, nie zwrócą uwagi na ten dziwny hałas. Okręt z żelaza, ludzie o białych twarzach, wszystkie dźwięki i zjawiska, wszystko na pokładzie było jednakowo dziwne dla tego ciemnego, pobożnego tłumu, i zasługujące na zupełne zaufanie, nie mogąc być nigdy zrozumiane.
Uderzyło go to, że fakt ten bardzo potrzebny jest w tej chwili. Sama myśl straszna była.
Pamiętacie zapewne, że on wierzył, jakby to zrobił każdy inny na jego miejscu człowiek, że parowiec lada chwila zatonąć musi; usuwające się zardzewiałe żelazo, powstrzymujące ocean, puścić musi, a wówczas, jak po pęknięciu śluzy, woda wedrze się z impetem i zaleje wszystko.
Stał i patrzył na te rozciągnięte ciała, skazany człowiek, uświadomiony o swym losie, pilnował cichego tłumu zmarłych.
Oni byli trupami! Nie, ich ocalić nie zdoła! Szalupy może wystarczyłyby dla połowy, ale już niema czasu. Zapóźno! Zapóźno!
Nie warto otwierać ust, poruszać ręką lub nogą. Zanim zdoła trzy słowa wymówić lub parę kroków postąpić, zapadnie się w morze, przy rozpaczliwej walce ludzkich istot, przy rozlegających się okropnych wrzaskach o pomoc. Nie było na to ratunku. Wystawiał sobie doskonale, jak to wszystko się stanie; drapiąc się po drabinie z lampą w ręce, przechodził myślą wszystkie najokropniejsze szczegóły. Zdaje mi się, że przeżywał to znów, opowiadając mi rzeczy, o których musiał na sądzie zamilczeć.
— Widziałem tak jasno, jak pana teraz widzę, że nic uczynić nie mogę. To mroziło wszystkie moje członki. Pomyślałem, że mogę tak dobrze stać tu, jak gdzieindziej i czekać. Nie obliczałem na wiele sekund... Nagle para przestała wybuchać.
Sprawiany przez nią huk odciągał uwagę, ale ta cisza, która w tej chwili nastała, była nieznośnie przygnębiającą.
— Zdawało mi się, że uduszę się, zanim utonę — rzekł.
Twierdził, że nie myślał o własnem ocaleniu. Jedyną wyraźną myślą, pojawiającą się i znikającą w jego umyśle, było to: ośmset ludzi i siedm szalup; ośmset ludzi i siedm szalup.
— Ktoś głośno krzyczał w mojej głowie — rzekł dziko „ośmset ludzi, siedm szalup — i czasu mało! Pomyśl o tem”.
Pochylił się ku mnie poprzez wązki stolik, a ja unikałem jego spojrzenia.
— Czy pan myśli, że bałem się śmierci? — spytał głosem cichym, dumnym. Uderzył pięścią w stół tak, że podskoczyły filiżanki od kawy. — Gotów jestem przysiądz, że nie — nie... na Boga — nie!
Wyprostował się, ręce złożył na piersiach.
Przez okna dochodziły nas głosy ze środka sali, kilku mężczyzn w doskonałych humorach wyszło na galeryę. Dzielili się wesołemi wspomnieniami z czasów pobytu w Kairze. Blady, zaniepokojony młodzieniec, słuchał uwag wypasionego obieżyświata o niewłaściwości skupywania na bazarach zbyt drogich rzeczy.
Przeszli dalej, zajęli fotele; zapalone zapałki oświetliły na chwilę twarze bez cienia jakiegoś wyrazu i wykrochmalone przody koszul; szmer tych zmieszanych, ożywionych rozmów wydawał mi się niedorzecznym i oddalonym.
— Niektórzy z załogi spali przy samym otworze i mogłem ich ręką dosięgnąć — zaczął Jim znowu. — Trzeba wam wiedzieć, że na tym parowcu wszyscy pracujący spali w nocy, a do straży nocnej inni byli przeznaczeni. Miał wielką intencyę schwycić najbliżej leżącego za ramię, ale nie zrobił tego.
Coś powstrzymało jego rękę. Nie bał się — o nie! ale ot — po prostu nie mógł. Nie bał się śmierci może, ale powiem wam coś, on bał się okoliczności, jakie musiały jej towarzyszyć. Jego bujna imaginacya odtworzyła całą okropność popłochu, bieganinę, wrzaski, przepełnione łodzie — wszystkie straszliwe wypadki, nieuniknione podczas katastrofy na morzu. Może był zrezygnowany na śmierć, ale przypuszczam, że pragnął umrzeć bez tych okropności, spokojnie, w transie jakim. Pewną gotowość do śmierci nie tak rzadko się spotyka, ale trudno natknąć się na ludzi, których duch opancerzony jest niezłomnemi postanowieniami, a oni gotowi są bez żadnej nadziei walczyć do ostatka.
Żądza spokoju wzrasta ze zmniejszającą się nadzieją, aż w końcu opanowywa nawet samą chęć do życia. Kto z nas tu zebranych nie obserwował tego, a może i doświadczył coś z tych uczuć, to nadzwyczajne wyczerpanie wzruszeń, bezużyteczność wysiłków, tęsknotę za odpoczynkiem?
Ci, co mają do czynienia z siłami, rozsądkowi niepodlegającemi, znają to dobrze — rozbitki, szukający ratunku w łodziach, podróżni, zbłąkani na pustyni, ludzie walczący z potęgą natury, lub bezrozumną brutalnością tłumów.