Lord Jim (tłum. Węsławska)/Tom I/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Emilia Węsławska (przedmowa)
Tytuł Lord Jim
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1904
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Węsławska
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
PRZEDMOWA.




Syn Apollona Korzeniowskiego, wnuk Teodora, kapitana wojsk polskich, Konrad Korzeniowski urodził się w 1859 r. na Ukrainie, w majątku pani Melanii Sobańskiej, którego ojciec jego był dzierżawcą.
W 1867 r. ojciec Konrada przesiedlił się do Krakowa i tam w dwa lata umarł, zostawiając sierotę pod opieką drugiego szwagra, Tadeusza Bobrowskiego, autora pamiętników.
W Krakowie Konrad uczęszczał parę lat do szkół, ale już w 1874 r. dziwną do morza gnany tęsknotą — opuścił ziemię polską.
Marynarzem został i Anglikiem, ale ani w ciągu dwudziestoletniej po oceanach wędrówki, ani później, nigdy nie rozstał się z wierną pamięcią o kraju rodzinnym i z gorącem do niego przywiązaniem.
W 1890 i 1895 r., już jako poddany angielski, odwiedzał Ukrainę.
Zawód swój marynarski ukończył w 1895 r. i osiadł w wiejskiej siedzibie w Folkstone, zkąd przygląda się kominom, zastępującym w cieśninie Kaletańskiej dawny las masztowy i uważa się podobno za ostatniego przedstawiciela innej marynarki, prawdziwej, owej żaglowej, której zawdzięczał najsilniejsze wzmożenie sił, najpotężniejsze uczucia zadowolonej dumy, a której obrazowaniu poświęcił w znacznej części swój talent powieściopisarski.
Conrad późno rozpoczął swój zawód literacki, bo w 38 roku życia, a gdy się pomyśli, że do lat 17-tu nie znał zupełnie mowy angielskiej, podziwiać trzeba zdolności lingwistyczne naszego rodaka, który zdołał do tego stopnia opanować i zgłębić obcy język, że pisze nim tak artystycznie, iż nie ustępuje żadnemu z najlepszych autorów angielskich.
Krytyka angielska oddaje mu tę sprawiedliwość.
W opisowych ustępach plastyka tego autora jest nadzwyczajna i zadziwia siłą efektu, skupioną w stosunkowo niewielkiej ilości słów.
Żadnego opisu Korzeniowskiego rozwlekłym nazwać nie można, gdyż jak zdolny malarz kolorysta rzuca kilka plam jaskrawych, odtwarzających całą piękność krajobrazu, tak Conrad kilku frazesami oddaje piękność otoczenia, określa potęgę rozbudzonych żywiołów, lub czar pozostającej w spokoju natury.
Dokoła każdej postaci i każdej sceny autor roztacza odpowiednią atmosferę, wprowadza nas w nią, żyć nam każe z istotami, które do życia powołuje.
W powieściach i nowelach Conrada jest kilka opisów burzy, o których co najmniej powiedzieć można, że wytrzymują zaszczytnie porównanie z najlepszemi opisami tego rodzaju we wszystkich literaturach.
Jednak strona opisowa nie jest umiłowaniem autora, gdyż właściwie analizowaniu charakterów ludzkich całą swą duszę poświęca.
Przekształcenia, którym pojęcia i instynkty ludzi cywilizowanych ulegają w barbarzyńskiem otoczeniu, oraz odwrotne reakcye są ulubionym tematem Conrada. Przyczem nie zaniedbuje on jednak uwydatniać jednostajności i trwałości ludzkiego wspólnego podkładu na wszystkich stopniach rozwoju i wskroś wszelakich doświadczeń.
Innym tematem, przez autora wyzyskiwanym jest fatalna potęga miłości, zwłaszcza u mężczyzn miłości czysto zmysłowej.
Opowiadaniom Conrada zarzucić można pewną monotonność. Niewątpliwie, oceniać je trzeba ze specyalnego punktu widzenia, właściwego krajowi, w którym, jak mówi sam autor, morze i życie ludzkie przenikają się wzajemnie i w którym każdy w pewnym sensie jest lub był marynarzem. Rozbitek z powieści p. t. „An outcast of the Islands”, jest powtórzonym typem Lorda Jima, mniej jednak głębokim.
Na lądzie i morzu widoki, które autor odsłania przed nami, są jednostajnie posępne.
Trafiają się w nich przebłyski humoru i to w najlepszym gatunku, ale zostawiające wrażenie błyskawicy na zachmurzonem niebie, a przechodzące często w cierpką, gorzką ironię.
Twórczość naszego rodaka, to potok bardzo rwący a kapryśny, z tysiącznemi zakrętami, częstemi zamuleniami, po których następują przepaściste wodospady. Conrad prawie nigdy nie idzie prosto do celu, choć zmierza do niego zawsze bardzo umiejętnie. Najzupełniej nie dba o to, czy znuży czytelnika, lub zbije go z tropu.
Trzeba mieć skupioną myśl, by nie stracić wątku, gdyż jak w „Lordzie Jimie” opowiadanie dziejów jego rwie się, przerzuca w lat parę naprzód, lub cofa się wstecz, lub też staje na miejscu, bo pisarz, obracając na wszystkie strony daną myśl, lub sytuacyę, usiłuje nam dać poznać rozmaite punkty jej widzenia.
W niektórych utworach autor przecenił zainteresowanie, jakie budzić w czytelnikach może egzotyczne życie z przygodami, intrygami i kłótniami malajskich i arabskich bohaterów.
W całej swej dotychczasowej twórczości Conrad zdradza przekonanie, że jeżeli czytelnik czegoś nie rozumie, to tem gorzej dla niego.
Treścią „Lorda Jima” jest walka duchowa i dzieje bohatera Jima, który raz niewytłómaczoną siłą z drogi obowiązku sprowadzony, przechodzi męki piekielne, gdyż widmo przestępstwa stoi mu wciąż przed oczyma.
Będąc pomocnikiem na parowcu, wiozącym setki pielgrzymów, w chwili niebezpieczeństwa opuszcza placówkę i dla ratowania własnego życia, oddaje na pastwę losu tych, co mu zaufali. Około tego jądra autor snuje pajęcze nici swych subtelnych analiz.
Ktoby szukał w Jimie zwykłych sensacyj romansowych, ten zawiedzie się niewątpliwie. Tu niema „miłości”. Stosunek Jima z jedną z dziewczyn malajskich jest zlekka naszkicowany i nie przedstawia żadnych drastycznych epizodów, a za to z każdej niemal stronicy wyziera głębia duszy autora, badającego, analizującego, grzebiącego się w najskrytszych zakątkach ducha ludzkiego, by odczuć i zrozumieć motywy jego czynów, wrażeń i myśli.
Czy rodowity Anglik stworzyłby typ takiego Jima, przesiąkniętego romantyzmem i sentymentalizmem?
Na to trzeba mieć w sobie marzycielską krew Słowianina.
Tu, jak i w innych utworach, autor opisując naturę, wykazuje plastykę nieporównaną, czytelnik czuje żar promieni słonecznych, płynących z niepokalanie czystego nieba na sunącą po niezmąconej powierzchni morza — łupinę parowca.
Słyszy ryk fal, lub cichy odgłos spadających w morze kropli deszczu, lub też odczuwa ten chłód nocy, jak błogosławieństwo zapadające nad głowami wyczerpanych upałem pielgrzymów.
Starałam się o możliwie najściślejszy przekład, zachowując wszystkie właściwości stylu, by polskim czytelnikom przedstawić Conrada takim, jakim jest, bo chociaż pisze w obcym dla nas języku, zbyt wiele zdradza pokrewnych nam drgnień duszy, byśmy go za obcego uważać mogli.

E. W.



ROZDZIAŁ I.


Potężnie zbudowany, bardzo wysoki, szedł prosto na ciebie, z lekkiem pochyleniem ramion, głową naprzód, ze wzrokiem z podełba patrzącym, przypominającym byka, gotującego się do ataku. Głos jego głęboki, nizki, nacechowany pewnością siebie, nie miał w sobie nic przykrego. Był niepokalanie czysty, biało ubrany, od trzewików do kapelusza, i w rozmaitych wschodnich portach, gdzie zarabiał na życie w charakterze kramarza okrętowego, był bardzo popularny.
Taki wodny urzędnik nie potrzebuje zdawać żadnych egzaminów, ale musi mieć zdolności do abstrakcyi i wykazać je praktycznie. Praca jego polega na wyściganiu się z kolegami przy pomocy pary, żagli lub wioseł, na widok zarzucającego kotwicę okrętu, na serdecznem witaniu kapitana i wsunięciu mu swej karty — kartę okrętowego kramarza — a przy pierwszem zjawieniu się jego na wybrzeżu, na stanowczem, lecz bez ostentacyi skierowaniu go do obszernego, podobnego do winiarni magazynu, gdzie jest wszystko, co się pije i je; gdzie kupić można wszystko, co jest potrzebne do użytku i upiększenia okrętu, zacząwszy od haków z łańcuszkami aż do książek o złotych kartkach do ozdabiania steru, i gdzie kapitan samego okrętu przyjmowany jest z otwartemi ramionami przez okrętowego kramarza, którego nigdy w życiu nie widział.
Tam jest chłodna izba, wygodne fotele, butelki, cygara, materyały piśmienne, kopie przepisów portowych i ciepło powitania, topiące całą sól, zebraną w sercu marynarza po trzymiesięcznej wędrówce po morzu.
Zawarta w ten sposób znajomość trwa tak długo, dopóki okręt w porcie pozostaje, gdyż ten wodny urzędnik pamięta o złożeniu codziennej wizyty. Dla kapitana jest wierny jak przyjaciel, uważny jak syn, z cierpliwością Hioba, oddaniem się kobiety, wesołością dobrego kompaniona. Później za to wszystko rachunek się posyła. To jest piękne, humanitarne zajęcie. Dlatego też dobrych wodnych urzędników nie liczy się na tuziny. Gdy taki jegomość posiada nietylko zdolności do abstrakcyi, ale jest jeszcze z morzem oswojony, to dla swego pracodawcy przedstawia wartość niemałą i zasługuje na dogadzanie.
Jim otrzymuje zawsze doskonałą pensyę i dogadzają mu tak, że takie postępowanie mogłoby kupić wierność czarta samego. Pomimo to z czarną niewdzięcznością rzuca on nagle służbę i zmyka. Przyczyny, jakie podaje, wydają się pracodawcom dziwaczne. „Przeklęty głupiec” mówią, gdy tylko się odwróci. Tak krytycznie mówią o jego nadzwyczajnej drażliwości.
Dla białych ludzi, prowadzących wodny interes i dla kapitanów okrętów był on Jimem, niczem więcej. Miał, rozumie się, inne nazwisko, ale bardzo pragnął, by nie było ono wypowiadane. Jego incognito, tak przedziurawione jak rzeszoto, kryło nie osobnika, lecz pewne zdarzenie. Gdy wiadomość o tem rozniosła się w porcie, gdzie w tym czasie przebywał — rzucał dane miejsce i udawał się gdzieindziej — najczęściej dalej na wschód. Trzymał się morskich portów, gdyż był wygnanym z morza marynarzem, miał zdolności do abstrakcyi, co jest odpowiednie tylko dla pracy kramarza okrętowego.
Znanym był w Bombaju, Kalkucie, Rangunie, Penang, Batawii — i w tych wszystkich miejscowościach Jim był wodnym kupczykiem. Później, gdy jego wysubtelnione odczucia odciągnęły go na dobre od portów morskich i białych ludzi, skrył dane mu od natury, a niewygodne własności duchowe w dziewiczych lasach i tam mieszkańcy „jungli” Malajczycy dodali słówko do jego jednozgłoskowego incognita. Nazwali go Tuan Jim, co się równa mianu Lord Jim.
Pochodził on z probostwa. Wielu kapitanów handlowych okrętów pochodzi z tego przybytku pobożności i spokojności. Ojciec Jima posiadał tę dozę wiadomości o rzeczach niezbadanych, które potrzebne są ludziom mieszkającym w skromnych domkach, nie naruszając spokoju umysłowego ludzi, którym nieomylna Opatrzność zamieszkiwać każe w pałacach. Mały kościołek na wzgórzu ma szarą — skały, widzianej po przez zasłonę z zielonych liści. Stał już on tam od wieków, ale otaczające go drzewa pamiętały zapewne chwilę, gdy zakładano pierwszy kamień.
Poniżej czerwony dach probostwa tworzył ciepłą plamę na tle gazonów, grządek kwiatowych. Warzywny ogródek znajdował się w głębi, zwirowany dziedziniec na froncie, a szklany dach oranżeryi wznosił się nad ceglanym murem.
Od kilku już pokoleń dom ten należał do rodziny, ale Jim był jednym z pięciu synów, więc gdy po początkowych studyach nad literaturą objawiło się jego powołanie do karyery marynarza, był wysłany natychmiast „na okręt — gdzie kształcono przyszłych oficerów floty handlowej.”
Nauczył się tam trochę trygonometryi, nabył zręczności w drapaniu się na wysokie maszty. Ogólnie był lubiany. Był trzecim w sztuce pływania i wiosłował zawsze w pierwszej łodzi. Mając mocną głowę i doskonałe zdrowie, czuł się dobrze na wyżynach. Stanowisko jego było na samym szczycie masztu i często spoglądał ztamtąd z pogardą człowieka przeznaczonego do błyszczenia wśród niebezpieczeństw na spokojne dachy domów, między któremi wiła się ciemna wstęga rzeki, na kominy faktoryi wznoszące się prostopadle na tle szarego nieba, wysmukłe jak ołówki i wyrzucające dymy jak wulkany. Mógł patrzeć na odpływające wielkie okręty, na szerokie promy w nieustannym ruchu, na malutkie łódeczki, uwijające się pod jego stopami, na mglistą wspaniałość oddalonego morza, pieszcząc nadzieję przebywania w świecie pełnym przygód i niebezpieczeństw. Na dolnym pokładzie, wśród gwaru dwóchset głosów zapadał w marzenia i z góry przeżywał historye, zaczerpnięte z opisów podróży morskich.
Zdawało mu się, że ratuje ludzi z tonących okrętów, odcinając maszty przy huku nawałnicy, że trzymając się liny walczy z bałwanami; lub jako samotny rozbitek, nagi, bosy, drapie się po skałach, szukając ślimaków, by się od śmierci głodowej ratować. Spotykał się z dzikusami na podzwrotnikowych wybrzeżach, uspakajał bunty, i w małej łódeczce, rzuconej na łaskę oceanu, podtrzymywał ducha zrozpaczonych towarzyszów. Zawsze był wzorem człowieka, oddanego swym obowiązkom, zawsze niewzruszony — jak bohater w książce.
— Coś się stało na górze. Lećmy!
Zerwał się. Chłopcy ciągnęli drabiny. Na górze słychać było bieganinę i krzyki, a gdy wylazł przez otwór — stanął jak skamieniały.
Był zmierzch dnia zimowego. Od południa wiatr się wzmógł, zatrzymując ruch na rzece, teraz wył w strasznym huraganie, a wybuchy jego sprawiały wrażenie wystrzałów armatnich. Deszcz lał strugami całemi, które to wisiały w powietrzu, to wiatrem pchnięte — rozsuwały się; w takiej chwili Jim dojrzał małe statki przy brzegu, rzucane falami, olbrzymie gmachy, rzucające się niewyraźnie na wybrzeżu, szerokie łodzie promowe, zarzucające kotwice, pomosty podrzucane w górę, zalewane pianą wodną.
Nowy tuman zakrył to wszystko. Powietrze przepełnione było lecącą wodą. Był jakiś śmiały cel w tym wichrze, jakaś wściekła stanowczość w jego wrzeniu, w tem brutalnem rozhukaniu nieba i ziemi, co przeciw niemu zwracać się zdawało i z przerażenia dech w nim zaparło.
Stał nieporuszony. Zdawało mu się, że jest w jakiś wir porwany.
Popchnięto go.
— Śpieszcie się, do łodzi! — krzyknięto.
Mali marynarze przebiegli obok niego.
Jeden ze statków, pływających zwykle wzdłuż wybrzeży szukając schronienia, wpadł na statek stojący na kotwicy, a jeden z okrętowych instruktorów dostrzegł wypadek.
Gromada chłopaków wgramoliła się na belki poprzeczne i skupiła się u otworów zewnętrznych.
— Zetknęły się statki. Akurat przed nami. Pan Symons widział to!
Nowe pchnięcia, Jim zatoczył się do środkowego masztu i schwycił się za sznur.
Stary „okręt - szkoła” przymocowany do swych pali, zadrgał całem ciałem, łagodnie chyląc swój przód w stronę wiatru, zdawał się nucić nizkim basem przebrzmiałą piosenkę młodości.
— Spuszczać łódź!
Ujrzał łódź lekko spuszczającą się i rzucił się za nią. Usłyszał plusk.
— Dalej! naprzód! — Pochylił się jeszcze więcej.
Woda naokoło gotowała się, rozpryskując jasne smugi. Przy zapadającej ciemności widać było łódkę, targaną wichrem niemiłosiernie.
Przeciągły krzyk doszedł niewyraźnie uszu Jima.
— Równo! szczeniaki, jeżeli chcecie kogo wyratować! Równo!
Nagle łódź, pchnięta zręcznemi wiosłami, podniosła wysoko swój dziób i przeskoczyła przez huczący bałwan, zwyciężając zaklęcie, rzucone na nią przez wicher i wodę.
Jim uczuł, że ktoś go mocno schwycił za ramię.
— Za późno, smyku!
Kapitan okrętu położył ciężką swą rękę na ramieniu chłopca, któremu zdawało się, że chce się rzucić do wody. Jim spojrzał w górę z wyrazem bolesnego zawodu w oczach.
Kapitan uśmiechnął się przyjaźnie.
— Będziesz szczęśliwszy drugim razem. To cię nauczy zwinności!
Radosne okrzyki powitały powracającą łódź.
Tańczyła na falach do połowy wodą napełniona, wioząc dwóch uratowanych ludzi.
Cała groza wzburzonych żywiołów zdawała się teraz Jimowi pogardy godną, zwiększając żal, że te marne pogróżki zdołały rozbudzić w nim taki strach.
Teraz on wie co o tem myśleć. Przekonany był, że nic a nic nie boi się huraganu. Może stawić czoło większym niebezpieczeństwom. Potrafi on tego lepiej dokonać niż inni, ani odrobina strachu nie pozostała w nim.
Trzymał się jednak na uboczu tego wieczoru, gdyż chłopiec, który pośpieszył na pomoc zagrożonemu statkowi, był bohaterem dolnego pokładu.
Chłopiec ten, o twarzy dziewczyny i dużych szarych oczach, zarzucany był pytaniami przez cisnących się do niego towarzyszów.
— Gdy ujrzałem — opowiadał — wynurzającą się z wody głowę jego, cisnąłem do wody hak ratunkowy. Utkwił on w jego majtkach, a ja o mało nie wyleciałem z łódki i byłbym wypadł, gdyby stary Symons nie porzucił rudla i nie schwycił mnie za nogi. To porządny chłop ten stary Symons. Ani trochę nie mam żalu do niego, że gderze na nas tak często. Przeklinał mnie cały czas, trzymając mnie za nogę, ale to był jego sposób ostrzegania, bym nie puścił z ręki liny. Stary Symons prędko się unosi, to prawda. Nie, nie ten jasnowłosy, tamten z brodą. Gdyśmy go wciągnęli do łodzi, jęczał: „Oj, moja noga! Moja noga!” i przewracał oczami. Pomyślcie sobie, taki wielki chłop, a mdlał jak dziewczyna. Czy który z was mdlałby od ukąszenia takiego haka? bo ja to nie. Taki kawałek wlazł mu w mięso!
Pokazywał hak, który w tym celu przyniósł ze sobą na dół i wywołał wielkie wrażenie.
— To śmieszne, doprawdy! że tam dużo krwi stracił, to się rozumie.
Jim pomyślał, że to nieładnie tak przechwalać się czynami swemi. Huragan wywołał w tym chłopcu taki fałszywy heroizm, jak jego strach. Gniewał się na ten brutalny spisek nieba i ziemi, który go zaskoczył niespodzianie i ogłuszył gotowość na wszystkie niebezpieczeństwa. Gdyby nie to, byłby nawet rad, że nie wystąpił do czynu, kiedy tak prędko dało się to załatwić.
Rozszerzył swoje wiadomości więcej niż ci, którzy tej pracy dokonali. Gdy wszyscy wahać się będą, on, czuje to doskonale, będzie wiedział, jak działać wobec grozy wzburzonego oceanu i wichru. Wie co o tem myśleć. Nie czuje w sobie najmniejszego wzruszenia na wspomnienie nawałnicy i ostateczny skutek tego wypadku był taki, że trzymając się zdala od hałaśliwej gromady chłopców, drżał nową żądzą przygód, wierząc w swą niezachwianą, wszechstronną odwagę.



ROZDZIAŁ II.


Po dwóch latach takiego oswajania się z niebezpieczeństwami morskiemi znalazł się na pełnym oceanie i wchodząc w krainy, tak dobrze znane jego imaginacyi, zdziwił się, przekonawszy się, że są zupełnie z nadzwyczajnych przygód ogołocone. Odbył wiele podróży. Poznał magiczną jednostajność istnienia między niebem a wodą; musiał znosić krytyki ludzkie, prozaiczną surowość obowiązków codziennych, dającą chleb — ale których jedyną nagrodą jest prawdziwe umiłowanie swej pracy. Ta nagroda omijała go. A nie mógł już cofnąć się, gdyż nic tak nie wiąże, złudzeń nie pozbawia, a zarazem niewoli, jak życie na morzu. A przytem przyszłość jego w dobrych przedstawiała się barwach. Będąc dżentelmenem poważnego nastroju ducha, łagodnym w obejściu, posiadał głęboką znajomość swych obowiązków; z czasem, chociaż jeszcze bardzo młody, został pomocnikiem kapitana na pięknym okręcie, nie przeszedłszy nawet przez próby, wystawiające na światło dzienne wewnętrzną wartość człowieka, natężenie temperamentu i gatunek substancyi, tworzącej jego jestestwo; to świadczyło o tajemnej prawdzie jego dążności i aspiracyi, nie tylko dla innych, ale dla niego samego.
Raz tylko w ciągu całego tego czasu miał przedsmak tego, czem grozi rozhukany ocean. Ta prawda nie tak często się przejawia, jak ludzie myśleć mogą. W niebezpieczeństwach huraganu rozmaite są odcienia i to tylko od czasu do czasu okazuje się jawnie, cała ponura gwałtowność, złych zamiarów — to coś nieokreślonego, co zmusza umysł i serce ludzkie do wierzenia, że ta komplikacya wypadków, te żywiołowe siły rzucają się na niego z całym rozmysłem złośliwości, z siłą, przechodzącą wszelką kontrolę, z nieokiełznanem okrucieństwem, pragnącem wydrzeć z niego wszelką nadzieję, obawę, ból wyczerpania i żądzę spoczynku; co chce zmiażdżyć, zniszczyć, zniweczyć wszystko, co on widział, znał, kochał, używał, lub nienawidził; wszystko, co jest bezcenne i konieczne: promienie słońca, pamięć, przyszłość — co chce zmieść cały ogromny świat raz na zawsze z przed oczu jego, przez prosty, a bezlitosny czyn pozbawienia go życia.
Jim, obezwładniony ciosem spadającego nań masztu na początku tygodnia, o którym jego szkocki kapitan zwykł był później powtarzać: „Ludzie! to cud, doprawdy, jak okręt mógł przeżyć to wszystko!" spędził wiele dni wyciągnięty na grzbiecie, oszołomiony, przybity, zgnębiony, przechodząc męki, jak na dnie przepaści, w której niema ukojenia. Nie dbał o to, jaki będzie koniec i w chwilach przytomności był na wszystko obojętny. Niebezpieczeństwo, gdy nie jest widziane, posiada nieokreśloność myśli ludzkich. Bojażń, cieniem się kryjąca imaginacya, wróg ludzi, rodzic wszelkich strachów, niepodsycana zapada w spokój wyczerpanych wzruszeń. Jim po za mieładem, panującym w potrząsanej kajucie, nie widział nic. Leżał, patrząc na otaczające go spustoszenie i rad był, że nie potrzebuje iść na pokład, ale od czasu do czasu jakiś niezwalczony niepokój chwytał go; dyszał i wił się pod kołdrą i wówczas bezmyślna brutalność istnienia, związana z agonią takich odczuć, napełniała go rozpaczliwem pragnieniem ucieczki za jakąkolwiek cenę. Następnie wróciła piękna pogoda i nie myślał już o tem więcej.
Powstał jednak kulawy i słaby i gdy okręt przybył do jednego ze wschodnich portów, musiał pójść do szpitala.
Powoli wracał do zdrowia, więc go pozostawiono w szpitalu. Było tylko dwóch jeszcze pacyentów pod opieką białych ludzi: jakiś marynarz ze złamaną nogą i dostawca kolejowy sąsiedniej prowincyi, tknięty jakąś tajemniczą chorobą podzwotnikową, który utrzymywał, że doktór jest osłem i leczył się patentowanemi środkami, przemycanemi przez oddanego mu sługę. Ci dwaj opowiadali sobie nawzajem życie swoje, grali trochę w karty, lub leżąc na fotelach, w szlafrokach, ziewali dzień cały, nie mówiąc ani słowa.
Szpital stał na wzgórku i łagodny wietrzyk, wpływając przez okna zawsze szeroko otwarte, przynosił łagodność nieba, obezwładnienie ziemi, to czarowne tchnienie wschodnich wód. Były tam w nim balsamiczne wonie, suggestye nieskończonego spokoju, dary wiecznych marzeń.
Jim patrzył poprzez gąszcze ogrodów, dachy miasta, ponad palmami rosnącemi na wybrzeżu, na tę przystań upstrzoną wysepkami, oblaną wspaniałemi promieniami słońca, ze swemi okrętami, podobnemi zdala do dziecinnych zabawek, z tą błyszczącą ruchliwością, przypominającą jakąś świąteczną paradę, i ze sklepieniem niebios wieczystego, wschodniego spokoju, ze słodkim uśmiechem wschodnich mórz, władających przestrzenią aż po daleki widnokrąg.
Gdy tylko mógł chodzić bez kija, poszedł do miasta, szukając sposobności dostania się do domu. W danej chwili nic się nie nadarzało, więc naturalnie zawarł znajomość w porcie z ludźmi swego po wołania. Natknął się na dwa rodzaje takich ludzi Jedni nieliczni i rzadko widziani prowadzili tajemnicze życie, zachowali niespożytą energię, z temperamentem rozbójników morskich, a spojrzeniem marzycieli żyli w jakimś chaosie planów, nadziei, niebezpieczeństw, przedsięwzięć, wyprzedzających cywilizacyę; śmierć ich zdawała się być jedynym pewnym wypadkiem w tej fantastycznej egzystencyi. Większość zaś ludzi była tak, jak on sam, rzucona tu przez jakiś przypadek, i pozostała w charakterze oficerów na miejscowych okrętach. Wstrętną im była teraz myśl służby u siebie z jej trudniejszemi warunkami, surowszem pojęciem obowiązków i niebezpieczeństwami burzliwych oceanów. Nastroili się do wiecznego spokoju morza i nieba wschodu.
Polubili krótkie wędrówki, wygodne fotele na pokładzie, liczne załogi z tuziemców złożone i wyróżnianie z powodu białości skóry. Drżeli na myśl o ciężkiej pracy i pędzili wygodne życie oczekując niby lada chwila nowych rozkazów, służąc Chińczykom, Arabom, metysom—dyabłom samym gotowi służyć, gdyby praca lekką była. Wiecznie opowiadali o jakichś szczęśliwych wypadkach: jak ktoś tam otrzymał dowództwo statku, idącego do Chin — rzecz bardzo przyjemna; to znów w Japonii ktoś dobrze sobie żyje; tamten zaś we flocie syamskiej używa; w tem wszystkiem co mówili — w czynach swoich, w spojrzeniach, w całych postaciach — zdradzali punkt słaby, świadczący o pewnem zepsuciu, o postanowieniu przesunięcia się przez życie spokojnie i przyjemnie.
Jimowi ten plotkujący tłum, niby marynarzy, wydawał się z początku nie istotami ludzkiemi, lecz cieniami. W końcu jednak ciągnął go widok tych ludzi, dziwił się tym pozorom szczęścia przy tak małej dozie obowiązków, przy zupełnym braku niebezpieczeństw i przygód. I z czasem, obok początkowej pogardy, powoli zbudziło się nowe uczucie; i nagle porzucił myśl wracania do domu, a zapisał się na pomocnika kapitana na parowcu Patua.
Patua, był ta lokalny parowiec stary jak wzgórza, długi jak chart, zjedzony rdzą więcej niż porzucony dzban do wody. Należał do Chińczyka, wydzierżawiony był przez Araba, a komendantem na nim był rodzaj renegata Niemca z południowej Nowej Walii, bardzo wyklinającego publicznie swą ojczyznę, ale który na wzór zwycięzkiej politycznej siły Bismarka, brutalizował wszystkich, których się nie obawiał i przybierał minę „żelaznego” człowieka, w połączeniu z purpurowym nosem i rudemi wąsami. Gdy parowiec został wymalowany na zewnątrz, a wybielony wewnątrz, mniej więcej ośmset pielgrzymów znalazło pomieszczenie na jego pokładzie. Wpływali oni do niego trzema drogami, wpływali pchnięci wiarą i nadzieją otrzymania królestwa niebieskiego, wpływali z nieustannym hałasem i tupotaniem bosych nóg, bez słowa, bez szemrania, bez jednego po za siebie spojrzenia; i gdy usunięto wszystkie belki, dzielące pokład na części, rozleli się po nim na wszystkie strony, zajęli przód i tył jego, przelewali się na dół przez ziejące otwory, zapełnili wszystkie wewnętrzne kryjówki okrętu — nakształt wody napływającej do cysterny, napełniającej wszystkie szpary i pęknięcia, podnoszącej się powoli aż do brzegów. Ośmset ludzi, mężczyzn i kobiet z wiarą i nadzieją, z przywiązaniem serdecznem i wspomnieniem zebrało się tam, przybywając z północy, południa, z nad granic wschodu, depcząc po dróżkach z „jungli” prowadzących, idąc wzdłuż rzek, przeprawiając się w małych łódeczkach z wyspy na wyspę, znosząc cierpienia, napotykając dziwne zjawiska, trapieni dziwnemi obawami, podtrzymywani jednem tylko pragnieniem. Przybywali z samotnych szałasów, z ludnych osad nadbrzeżnych wiosek. Na głos jednej idei porzucili swe lasy, wyręby, opiekę rządów swoich, powodzenie, nędzę swą, otoczenie od lat młodzieńczych i groby ojców. Przybyli pokryci pyłem, potem, sadzą, łachmanami — silni mężczyźni na czele całych rodzin, chudzi starcy, spieszący naprzód bez nadziei powrotu; młodzi chłopcy z nieustraszonemi oczami, patrzącemi ciekawie; nieśmiałe małe dziewczątka ze zwichrzonemi, długiemi włosami; zakwefione kobiety, tulące do piersi, owinięte w brudne chusty dzieci — nieświadome pielgrzymki wymagającej wiary.
— Spojrzyj na to bydło — rzekł Niemiec-dzierżawca do swego nowego pomocnika.
Arab, wódz tej pobożnej podróży, przyszedł ostatni. Szedł powoli na pokład, piękny, poważny w białej szacie i szerokim turbanie. Szła za nim cała gromada służących, niosąc jego pakunki; Patua podniosła kotwicę i odpłynęła od przystani.
Przepłynęła między dwiema małemi wysepkami, objechała miejsce, gdzie żaglowce zarzucają kotwice, zatoczyła półkole w cieniu jakiegoś wzgórza i znalazła się obok szeregu wzdymanych wiatrem żagli.
Arab, stojąc na przodzie parowca, głośno odmawiał modlitwy za podróżujących po morzu. Wzywał łaski Wszechmocnego na tę podróż, błagał o Jego błogosławieństwo dla pracy ludzkiej i tajemnych pragnień ich serca; przy zapadającym zmierzchu parowiec pruł spokojne wody cieśniny; a tam w dali, w tyle parowca, latarnia morska, postawiona przez niewiernych na zdradliwej mieliźnie, zdawała się mróżyć swe oko płomienne, patrząc na odpływający parowiec, jakby szydząc z jego pobożnych zamiarów.
Przepłynęła cieśninę i Patua dążyła dalej prosto do morza Czerwonego, pod spokojnem, palącem, niezmąconem żadną chmurką niebem, spowita gorejącemi promieniami słońca, zabijającemi wszelką myśl, przygnębiającemi serce, niweczącemi całą wolę i energię.
A pod tą groźną wspaniałością nieba tego morze błękitne i głębokie pozostało spokojne, bez jednego ruchu, bez jednej zmarszczki, gęste, stojące, martwe. Patua z lekkim świstem płynęła tą równiną świetlaną a gładką, rozwijała czarną wstęgę dymu na tle jasnego nieba, a po za sobą, na wodzie, pozostawiała białą wstęgę piany, niknącej natychmiast, jak jakie widmo, pozostałe na martwem morzu po widmie parowca.
Każdego ranka słońce jak gdyby zawarło ugodę z tym dążącym na pielgrzymkę parowcem, z cichym a nagłym wybuchem światła ukazywało się zawsze w tem samem miejscu, w tyle parowca, o południu doganiało go, zlewając skoncentrowany żar swych promieni na pobożne zamiary ludzkie, przechylało się dalej i zapadało tajemniczo do morza wieczór za wieczorem.
Pięciu białych żyło w przyjaźni na parowcu oddzielonym od ludzkiego ładunku. Rozciągnięte płótno tworzyło biały dach nad pokładem, od końca do końca, i niejasny pomruk, cichy szept smutnych głosów zdradzał jedynie obecność tego tłumu ludzi na tym olbrzymim przestworze wód. Takie były te dnie spokojne, gorące, ciężkie, znikające jeden po drugim w przeszłości, jak gdyby wpadały w przepaść wiecznie otwartą; a parowiec, samotny pod słupem dymu, trzymał się stale jednego kierunku, czarny, dymiący w tym świetlistym bezmiarze, jakby spalony ogniem, lecącym nań z pozbawionego litości nieba.
Zapadająca noc błogosławieństwem się zdawała.



ROZDZIAŁ III.


Cudowna cisza zapanowała nad światem, a gwiazdy wraz ze spokojem swych promieni, zdawały się zlewać na ziemię zapewnienie wiecznie trwałego bezpieczeństwa.
Księżyc w swej pierwszej kwadrze błyszczał na zachodzie, podobny do wióra, odciętego od złotej sztaby, a morze Arabskie, gładkie i chłodne dla oka, jak przestrzeń lodowa, rozciągało swą doskonałą płaszczyznę, pod spokojnem koliskiem ciemnego widnokręgu.
Parowiec szedł naprzód, jego ruchy zdawały się harmonizować z bezpieczeństwem wszechświata; a po obu stronach głębokie fałdy wody, wystające i ciemne na tej błyszczącej równi, wchłaniały w swe proste i poprzeczne bruzdy delikatną białą pianę, wypryskującą z lekkim świstem, małe fale, zmarszczki, zwoje, które gdy pozostały w tyle, mąciły przez chwilę powierzchnię morza po przejściu parowca, a później się uspakajały, wygładzały, ginąc w ogólnym spokoju wody i nieba, z tą czarną plamą ruszającej się wiecznie w jej centrze — łupiny okrętu.
Jim, stojąc na mostku, przeniknięty był tą wielką pewnością bezgranicznego bezpieczeństwa i spokoju, jaki się daje czytać w spokoju pozostającej natury, przypominającej pewność i pieczołowitą miłość, rozlaną na twarzy matki. Pod płóciennym dachem, poddawszy się wiedzy i odwadze białych ludzi, ufając w potęgę i moc żelaznej skorupy ich ognistego okrętu, pielgrzymi, wyznawcy wymagającej wiary, spali na matach, derach, deskach, na wszystkich pokładach, we wszystkich ciemnych kątach, owinięci w farbowane sukna, okutani w brudne łachmany, z głowami opartemi na małych zawiniątkach, z twarzami wciśniętemi w podłożone pod nie ręce; mężczyźni, kobiety, dzieci; starzy z młodymi, niedołężni z krzepkimi — wszyscy równi wobec snu, będącego bratem śmierci.
Podmuch powietrza, wepchnięty z przodu parowca szybkością ruchu, przechodził wzdłuż, muskał szeregi wyciągniętych ciał; mdłe światła rzucały lampy, zawieszone tu i owdzie na słupach, a w tych niejasnych kręgach światła, rzucanych na dół i drgających lekko wskutek nieuczuwalnych ruchów parowca, ukazywała się to broda do góry zwrócona, para oczu zamkniętych, ciemna ręka ze srebrnemi pierścionkami, chude ciało w łachman owinięte, głowa w tył rzucona, naga stopa, pierś naga, wystawiona jakby pod nóż. Zamożniejsi urządzili dla swoich rodzin zakątki przy pomocy ciężkich pak i okurzonych mat; ludzie spoczywali pokotem, z całem swem bogactwem, związanem w jeden węzeł pod głową; samotni starcy spali z wyciągniętemi nogami na dywanikach służących do modlitwy, rękami zakrywali uszy, a łokcie sterczały im po obu stronach twarzy; ojciec jakiś ze wzniesionemi ramionami i kolanami stykającemi się z głową — drzemał, trzymając na plecach chłopca ze zwichrzonemi włosami, który spał, wyciągając nakazującym gestem rękę; kobieta, jak trup, w białe płótno od stóp do głowy spowita, trzymała nagie dziecko w zagłębieniu każdego ramienia; bogactwo-cnota, złożone w jednem miejscu na przodzie parowca, tworzyła wysoką górę o nierównych zarysach w blasku wiszącej nad nią lampy, na tle niewyraźnych kształtów zgromadzonych tam przedmiotów: błyszczały brzuchate miedziane dzbany, ostrza oszczepów, pochwa starej szabli spoczywała na kupie poduszek, tam znów wysuwał się dziób dzbanka do kawy. W pobliżu umieszczony przyrząd peryodycznie wydzwaniał każdą milę przebytą na tej drodze, nadzieją i wiarą osłodzonej. Nad tym tłumem uśpionym unosiło się słabe, cierpliwe tchnienie, od czasu do czasu tylko zmącone jakby masą jakąś; chwilami z głębi parowca wydobywały się krótkie, metaliczne dźwięki, ostry zgrzyt rudla, podnoszącego węgle, gwałtowny stukot zatrzaskiwanych drzwiczek pieca, jak gdyby ludzie tam, w głębi, trzymający w rękach tajemniczą władzę, mieli piersi przepełnione wściekłym gniewem, podczas gdy górna łupina parowca szła równo naprzód, bez jednego chybnięcia się masztu, prując nieustannie wielkie spokojne wody pod niedostępnem w swej błogości niebem.
Jim przeszedł wpoprzek, a kroki jego w tej niezmąconej ciszy doszły tak wyraźnie uszu jego, jak gdyby odbiły się echem o czuwające gwiazdy; oczy jego, błyszcząc po linii widnokręgu, zdawały się łakomie spoglądać w świat niedostępny, nie widząc cienia zbliżających się wypadków. Jedynym cieniem na morzu był cień czarnego dymu, ciężkim, olbrzymim słupem wybuchający nieustannie i rozpływający się w powietrzu. Dwaj Malajczycy, milczący i prawie nieruchomi, stali po obu stronach koła, którego mosiężny brzeg błyszczał kawałkami w owalu światła padającego z klatki kompasu. Co chwila w oświetlonej części ukazywała się ręka z czarnemi palcami, puszczająca i chwytająca szprychy; zwoje łańcucha kołowego ciężko chrzęszczały w zagłębieniu beczki. Jim rzucał okiem na kompas, to znów na ten niedościgniony widnokrąg, to wyciągał się tak, że wszystkie stawy trzeszczały i było mu dobrze; jakby ośmielony tym widokiem nienaruszalnego spokoju czuł, że nie dba o to, co się z nim stać może, zanim nastąpi kres życia. Od czasu do czasu spoglądał leniwie na mapę przytwierdzoną czterema pluskiewkami do nizkiego, trójnożnego stolika, umieszczonego w tyle okrętu.
Ćwiartka papieru, uświadamiająca o głębokości morza, tworzyła błyszczącą powierzchnię w świetle lampy, powierzchnię gładką i równą, jak błyszcząca przestrzeń wód. Spoczywały na niej narzędzia miernicze; położenie parowca o północy zaznaczone było małym, czarnym ołówkiem, a prosta linia zakreślona ołówkiem aż do Perim, wykazywała kierunek okrętu — drogę, wiodącą dusze do świętego miejsca, do nadziei zbawienia, nagrody żywota wiecznego.
„Jak on równo idzie” — pomyślał Jim ze zdziwieniem, z jakiemś uczuciem wdzięczności za ten niewzruszony spokój morza i nieba. W takich chwilach myślał o spełnieniu wielkich czynów: kochał on te marzenia i wierzył w powodzenie tych wielkich zamiarów. Były one najlepszą cząstką jego życia, jego tajemniczą prawdą, ukrytą rzeczywistością. Miały one dumną męzkość, urok nieokreśloności, poprzedzały go krokiem bohaterskim; unosiły z sobą jego duszę i poiły ją bozką ambrozyą bezgranicznej ufności w siebie samego.
Nie było rzeczy, którejby nie mógł stawić czoła. Był zadowolony ze swych myśli i uśmiechał się, patrząc przed siebie, a gdy przypadkiem rzucił okiem po za siebie, widział na morzu bruzdę, zostawioną przez parowiec, tak prostą, jak ta linia ołówkiem na papierze wykreślona.
Dźwięk metaliczny spuszczających się cebrów z popiołem ostrzegł go, że zbliża się koniec jego czuwania. Westchnął z ukontentowaniem, a zarazem z żalem, że musi pożegnać się z tym spokojem, podniecającym awanturniczą lotność myśli jego. Chciało mu się też trochę spać i czuł przyjemne obezwładnienie wszystkich członków, jak gdyby cała krew w ciele zamieniła się w gorące mleko. Kapitan podszedł cicho w szlafroku i w nocnej koszuli, szeroko na piersiach otwartej. Czerwony na twarzy, tylko nawpół zbudzony, lewe oko zamknięte, prawe patrzało głupio, szkliście, pochylił wielką głowę nad kartą i skrobał się po żebrach. Coś było wstrętnego w widoku tego nagiego ciała. Naga pierś błyszczała od tłuszczu, jakgdyby w czasie snu cały wytopniał na wierzch. Wypowiedział fachową, niezbędną uwagę głosem ostrym, ochrypłym, przypominającym zgrzyt piły o deskę; fałdy podwójnego podbródka wisiały jak worek pod szczękami.
Jim zerwał się i odpowiedź jego pełna była szacunku; ale wstrętna, mięsista postać, chociaż widziana po raz pierwszy w takiej chwili, utkwiła w jego pamięci na zawsze, jako wcielenie wszystkiego, co nizkie, podłe, kryjące się na ukochanym świecie; w głębi serc naszych wkładamy wiarę w nasze zbawienie, w ludzi otaczających nas, w widoki napełniające oczy nasze, w dźwięki dochodzące uszu naszych i w powietrze napełniające płuca nasze.
Cienki, złoty wiór księżyca, płynąc powoli w dół, zginął nareszcie w czarnej powierzchni wód, a pozaświatowa wieczność zdawała się zbliżać do ziemi, ze zwiększonym błyskiem gwiazd, z głębszym odcieniem połysku, nawpół przezroczystego sklepienia, wiszącego nad płaskim kręgiem nieprzezroczystego morza.
Parowiec szedł tak łagodnie, że jego ruch naprzód był nieodczuwalny dla zmysłów ludzkich, jak gdyby był natłoczoną planetą, spieszącą przez ciemną przestrzeń eteru za rojem słońc, we wzruszającym spokoju i samotności czekając tchnienia przyszłych kreacyi.
— Tam na dole, to mało powiedzieć: gorąco — odezwał się jakiś głos.
Jim uśmiechnął się, nie oglądając. Kapitan wystawił całą szerokość swych pleców; było to ulubioną sztuczką renegata — udawać, że nie widzi wcale czyjejś obecności, aż póki nie podobało mu się zwrócić nagle swego wzroku wściekłego, zanim zacznie wylewać potoki dzikich, ubliżających słów, wybuchających jak brudy ze ścieku. Teraz tylko chrząknął niemile; drugi maszynista, stojąc na szczycie drabiny, gniotąc rękami brudny, mokry od potu łachman, ciągnął dalej swe jeremiady. Marynarzom dobrze się tu dzieje na górze, a jaki z nich pożytek na świecie, to onby dużo dał, żeby to wiedzieć, a biedni maszyniści muszą pilnować, by parowiec szedł, a przytem mogą doskonale i inne rzeczy robić — takie życie to...
— Milcz! — mruknął groźnie Niemiec.
— A tak! milcz! — a gdy coś złego się dzieje, to lecisz pan do nas, co? — odparł tamten. — On jest nawpół ugotowany, pewny jest tego; ale w każdym razie nie dba już o liczbę swych grzechów, gdyż przez ostatnie trzy dni przeszedł przez próbę życia, jakie będą pędzili źli ludzie po śmierci — tak, tak — a przytem, jest prawie ogłuszony tym hałasem, hukiem na dole. Tam wre, kipi jak w piekle, a dlaczego on dzień i noc ryzykuje życie, dane mu od Boga, tego sam powiedzieć nie może. Widocznie urodził się takim głupim. Już on...
— Gdzieżeś się upił? — pytał Niemiec dzikim głosem, ale nie ruszając się z miejsca; światło od kompasu padało na niego, uwydatniając tę niezgrabną figurę, jakby z kawała tłuszczu wyciętą. Jim odchodził, uśmiechając się do niknącego widnokręgu; serce jego przepełnione było szlachetnemi popędami i myśli jego podziwiały własną jego wyższość.
— Upił? — powtórzył maszynista pogardliwie; uwiesił się rękami na belce, tworząc ciemną plamę, poruszającą się miarowo. — Nie pana kosztem, kapitanie! Jesteś na to za skąpy, do pioruna! Wolałbyś widzieć, jak porządny człowiek umiera, a nie dałbyś mu kropli sznapsa. To wy, Niemcy, nazywacie oszczędnością!
Stawał się sentymentalny. Poczciwy pierwszy maszynista dał mu naparsteczek o dziesiątej „tylko jeden, Bóg mi świadkiem!” — poczciwy stary; ale żeby takiego starego wygę jak on, wyprowadzić z równowagi — na to nie wystarczyłaby i pięciowiadrowa beczka. O nie! W każdym razie, nie dziś w nocy. Spał sobie słodko jak niemowlę z butelką doskonałej wódki pod poduszką!
Z grubego gardła kapitana Patuy wypłynął basowy pomruk, w którym dźwięk słowa „Schwein” unosił się to wysoko, to nizko, jak kapryśne piórko przy lekkim podmuchu wiatru.
On z tym pierwszym maszynistą już od wielu lat byli kamratami, służąc jowialnemu, sprytnemu, staremu Chińczykowi, z długiemi kawałkami czerwonego jedwabiu, wplecionemi w siwe włosy jego warkocza.
W porcie, gdzie zwykle stawała Patua, krążyła pogłoska, że co się tyczy bezczelnego okradania skarbu państwa, „to ci dwaj kamraci zrobili wszystko, co się tylko dało”.
Zewnętrznie źle byli dopasowani: jeden z ponurem wejrzeniem, zły, o mięsistych liniach ciała; drugi — długi, chudy, kanciasty, z głową kościstą i długą, jak u starego konia, z zapadłemi policzkami, z obojętnym, szklistym wzrokiem zapadłych oczu.
Wyrzucony był gdzieś na wschodnich wybrzeżach — w Kantonie, Shanghaju, lub może w Jokohamie, przed dwudziestu, a może i więcej laty; zapewne sam nawet nie chciał pamiętać dokładnie miejscowości, ani przyczyny rozbicia się okrętu. Sprawa ta nie nabrała rozgłosu, gdyż dzięki jego młodości, poprzestano na wydaleniu go z okrętu spokojnem kopnięciem nogą.
Żegluga po tych morzach coraz więcej rozwijać się zaczynała, a ludzi jego zawodu niewielu jeszcze było, więc „wypłynął na wierzch”.
Chętnie dawał do zrozumienia obcym ludziom, że on w tej pracy „zęby zjadł”.
Gdy się poruszał, zdawało się, że pod ubraniem dzwonią kości szkieletu; włóczył się nieustannie po okręcie, paląc fajkę na bardzo długim cybuchu, z ogłupiałą powagą myśliciela, wyprowadzającego system filozoficzny z mglistego przebłysku prawdy.
Zwykle trząsł się nad swym zapasem trunków; ale tej nocy odstąpił od swych zasad, a to wyszło na korzyść jego pomocnika, młodego chłopca o słabej głowie, który wskutek niespodziewanej uczty i tęgości materyału — stał się szczęśliwym, poufałym, rozmownym.
Wściekłość Niemca z Nowo-Południowej Walii nie miała granic; sapał jak wypalona fajka, a Jim, zabawiony trochę tą sceną, niecierpliwił się, by już módz zupełnie zejść na dół; ostatnie dziesięć minut czuwania były tak denerwujące, jak wyczekiwanie na wystrzał dubeltówki; ci ludzie nie należą do świata bohaterskich przygód, niezłe chłopy. Nawet ten kapitan.. Mdło mu się zrobiło, gdy spojrzał na tę drgającą masę mięsa, z której wypływały charczące dźwięki, brudny potok ohydnych wyrażeń; ale on był zanadto obezwładniony, by w tej chwili zdobyć się na nielubienie kogoś, lub czegoś.
Wartość tych ludzi nie obchodzi go; ociera się o nich, ale dotknąć go nie mogą; dzielił się z nimi wdychanem powietrzem, ale on różni się od nich... Czy kapitan rzuci się na maszynistę?... Życie płynie łatwo, a on tak pewny siebie, zbyt pewny, by... Linia, dzieląca jego rozmyślania od zupełnego zaśnięcia, cieńsza była od nitki pajęczej.
Pomocnik maszynisty łatwym zwrotem przechodził do kwestyi finansów swoich i odwagi.
— Kto pijany? Ja? Nie, kapitanie! Tak nie można. Musi pan wiedzieć, że mój starszy jest tak skąpy, że i wróblaby nie upoił. Nigdy w życiu tak nie pościłem, jak teraz; a ten gatunek wódki nikomu w głowie nie zaprószy.
Ja mógłbym pić roztopiony ogień, a byłbym tak zimny, jak ogórek. Gdybym myślał, że jestem pijany, rzuciłbym się do morza, skończyłbym ze sobą do pioruna. Tak! Prosto! a ja nie pójdę na mostek.
Gdzie pan myślisz, że będę szukał świeżego powietrza w taką noc jak dzisiaj, co? Może na dolnym pokładzie, między tem robactwem? Przypuszczam, że nie! a zresztą, wcale się pana nie obawiam.
Niemiec wzniósł w górę dwa ciężkie kułaki, potrząsał niemi, nie mówiąc słowa.
— Ja nie znam co to strach — ciągnął dalej maszynista z zapałem szczerego przekonania. — Nie boję się pracować w tej zgniłej skorupie! To szczęście niemałe dla pana, że jest kilku z nas na świecie, co się o życie własne nie boimy — a inaczej — gdzie byłbyś ty — i ten stary grat, z bokami tak cienkiemi jak papier — tak, papier — może nie? To wszystko bardzo pięknie dla pana — ciągniesz sobie pieniążki, czy tak, czy owak; ale cóż mnie za to — co ja z tego mam?
Mizernych sto pięćdziesiąt dolarów miesięcznie. Chciałbym się pana z uszanowaniem spytać — z uszanowaniem, uważaj pan, ktoby nie plunął na takie psie zajęcie, jak to?... Nie gadaj, że bezpieczne — to nie prawda! Tylko że ja jestem jednym z tych nieustraszonych ludzi...
Puścił trzymaną belkę i wykonywał szerokie ruchy, jak gdyby chcąc wskazać kształt i doniosłość swej wartości; cienki jego głos rozchodził się po morzu, jak przeciągły kwik, pochylał się to naprzód, to w tył, i nagle runął głową naprzód, jak gdyby pchnięty z tyłu. „Psia krew”! — zawołał padając i chwila ciszy nastała po tym okrzyku. Jim i kapitan, jakby jedną myślą tknięci, rzucili się naprzód, a opanowawszy się stanęli sztywni i patrzyli wciąż ze zdumieniem na niezmąconą powierzchnię morza. Następnie spojrzeli w górę na gwiazdy.
Co się stało? Maszyna sapnęła ciężko. Czy ziemia została wstrzymana w swym biegu! Nie mogli zrozumieć; i nagle to spokojne morze, to niepokalanie czyste niebo wydało się strasznie niepewne w swej nieruchomości, jak gdyby zwiastowało zbliżanie się ogólnego zniszczenia. Maszynista całem swem ciałem podskoczył w górę i opadł znów, jak bezkształtna masa. Ta masa jęknęła: „a co to?” ze stłumionym akcentem wielkiego gniewu. Odgłos grzmotu, grzmotu nadzwyczaj oddalonego, mniej niż głos, trochę więcej wibracya, przeszedł powoli, a w odpowiedzi zadrżał parowiec, jak gdyby ten grzmot zagrzmiał głęboko w wodzie. Oczy dwóch Malajczyków przy kole błysnęły w stronę białych ludzi, ale ciemne ich ręce pozostały przy szprychach koła. Długa łupina, płynąc dalej, zdawała się wznosić na kilka cali stopniowo, przez całą swą długość, jak gdyby giętką się stała i znów do swej sztywności powróciła i dalej pruła gładką powierzchnię morza. Drżenie jej ustało, ścichł też głos grzmotu, jak gdyby parowiec przepłynął przez wązki pas drgającej wody i dźwięczącego powietrza.



ROZDZIAŁ IV.


W miesiąc, czy później, gdy Jim w odpowiedzi na rozmaite pytania starał się powiedzieć uczciwie całą prawdę o przeszłych wypadkach — wyraził się tak o parowcu: „Przeszedł tak łatwo przez to, co było, jak wąż ślizgający się po kiju”.
Określenie to było dobre: pytania miały na celu zbadanie faktów, a śledztwo odbywało się w policyjnym gmachu, w jednym z portów wschodnich. Jim stał na wzniesieniu, w klatce świadków, z pałającemi policzkami, w chłodnej, obszernej izbie; wysoko nad jego głową umieszczony wentylator poruszał się miarowo, a z dołu spoglądały ku niemu oczy z ciemnych twarzy, białych twarzy, czerwonych twarzy, twarzy skupionych, oczarowanych, jak gdyby wszyscy ci ludzie, siedzący w równych rzędach na wązkich ławach, byli pod wpływem hypnozy głosu jego. A był on donośny, brzmiał zadziwiająco dla własnych jego uszu, był to jedyny dźwięk słyszalny na świecie, gdyż te okrutnie wyraźne pytania, wydzierające jego odpowiedzi, zdawały się kształtować same w bólu i rozpaczy, a wewnątrz piersi jego dochodziły do niego bolesne, a milczące, jak okrutne pytania sumienia własnego. Tam, za tą salą sądową słońce pali wewnątrz wieje wiatr z wielkich wentylatorów, wywołując dreszcze, wstyd cię pali, spojrzenia tych utkwionych oczu sprawiają wrażenie ostrza sztyletu. Twarz prezydującego urzędnika, gładko wygolona i i niewzruszona, patrzała na Jima, trupio-blada, w otoczeniu dwu czerwonych twarzy urzędników morskich. Przez szerokie okno, pod sufitem umieszczone, spływało światło na głowy i ramiona tych trzech ludzi i oni odcinali się wyraźnie w tem półświetle wielkiej sali sądowej, gdzie audytoryum zdawało się być złożone z ruchomych cieniów. Domagali się faktów. Faktów! Domagali się od niego faktów, jak gdyby te fakty mogły wszystko wytłómaczyć!
— Gdy przyszedłeś do przekonania, że zetkniecie się z czemś pływającem, powiedzmy z jakąś resztką rozbitego okrętu, kapitan kazał ci pójść na przód parowca, by się przekonać, czy nie został uszkodzony. Czy sądziłeś, że siła zderzenia mogła to zrobić? — spytał urzędnik, siedzący na lewo.
Miał cienką, w podkowę podciętą brodę, wystające kości policzkowe, a oparłszy oba łokcie na stole, składał i rozkładał grube palce, patrząc na Jima badawczemi, niebieskiemi oczyma; drugi, ciężki, pogardliwie wyglądający mężczyzna, rozparty w krześle, wyciągnął na całą długość lewą rękę i delikatnie bębnił palcami po bibule leżącej przed nim; po środku nich prezydujący siedział prosto w wysokim fotelu, głowę lekko na ramię pochylił, ręce złożył na piersiach; obok kałamarza stały kwiaty, w szklance wody zanurzone.
— Nie — odparł Jim. — Powiedziano mi, by nie wołać nikogo i nie robić żadnego hałasu z obawy wywołania paniki. Uważałem tę ostrożność za konieczną. Wziąłem jednę z lamp, wiszących pod płótnem i poszedłem na przód parowca. Otworzyłem klapę i usłyszałem bulgotanie wody. Spuściłem lampę jak mogłem najgłębiej i przekonałem się, że otwór do połowy wypełniony wodą. Wiedziałem już, że tam w dole musi być wielka dziura. — Umilkł.
— Tak — rzekł gruby urzędnik, uśmiechając się do bibuły; palce jego nieustannie skakały po papierze, nie wywołując stuku.
— Nie pomyślałem jeszcze o niebezpieczeństwie. Mogłem być trochę oszołomiony; wszystko to się stało tak spokojnie, tak nagle. Wiedziałem, że w parowcu niema innego spojenia, tylko tam w dziobie, gdzie pusta przestrzeń dzieli dno od dolnego pokładu. Wróciłem do kapitana, by mu to powiedzieć. Natknąłem się na drugiego maszynistę, który podnosił się z ziemi u stóp drabiny, wiodącej na pomost; zdawał się oszołomiony i powiedział mi, iż prawdopodobnie ma lewe ramię złamane; potknął się na jednym stopniu, a ja go wyprzedziłem.
Krzyknął: — Boże mój! to zgniłe, zardzewiałe żelaztwo rozpadnie się za chwilę, a przeklęty parowiec pójdzie na dno, jak bryła ołowiu!
Odepchnął mnie prawą ręką, wyprzedził i drapiąc się po drabinie — krzyczał. Lewe ramię wisiało bezwładnie. Zdążyłem za nim, by widzieć, jak kapitan rzucił się na niego i powalił go na plecy. Nie bił go więcej; pochylił się tylko nad nim, mówiąc gniewnie, lecz cicho. Zdaje mi się, że mówił mu, dlaczego u dyabła nie zatrzymał maszyny, zamiast wrzeszczeć na pokładzie.
Słyszałem jak powiedział.
— Ruszaj się! Leć, prędzej!
Przeklinał wciąż. Maszynista spuścił się po drabinie i poleciał, jęcząc przytem boleśnie...
Jim mówił powoli; przypominał sobie wszystkie szczegóły szybko i z nadzwyczajną dokładnością; mógłby stworzyć jakby echem te jęki maszynisty dla lepszego objaśnienia tych ludzi, domagających się faktów.
Po pierwszych chwilach buntu zrozumiał, że tylko drobiazgowe świadectwo wyprowadzi na wierzch rzeczywistą okropność całej tej sprawy.
Fakty, których ci ludzie tak się gwałtownie domagają, były widoczne, zrozumiałe dla zmysłów, zajmowały swoje miejsca w przestrzeni i czasie; stworzyły całość mającą zarysy, wyraz swój, skomplikowany wygląd, mogący być zapamiętany oczami, a obok tego coś niewidzialnego, jakiś kierowniczy duch zatracenia zamieszkiwał tam, jak złośliwa dusza we wstrętnem ciele. Koniecznie chciał to wyjaśnić. To nie była zwykła sprawa, wszystko w niej było niezmiernej doniosłości, a na szczęście, pamięta wszystko doskonale.
Chciał wypowiedzieć wszystko dla miłości prawdy, a może także i dla własnego dobra; i gdy mówił z rozmysłem, umysł jego krążył i krążył wokoło grupy faktów, co zbiły się, ogarniając go całego, aby go odciąć od reszty ludzi; był istotą, jakby uwięzioną w ogrodzeniu o wysokich palach, rzucającą się to tu, to tam, szukającą słabszego miejsca, szczeliny jakiejś, otworu, by módz się wyśliznąć i uciec. Ta nadzwyczajna czynność umysłowa sprawiała, że chwilami wahał się w swych odpowiedziach...
— Kapitan przebiegał pomost nieustannie; wydawał się dość spokojny, potknął się tylko kilkakrotnie; raz, chcąc mu coś powiedzieć, stanąłem naprzeciw niego, wpadł na mnie, jak gdyby był zupełnie ślepy.
Nie dał mi żadnej określonej odpowiedzi na moje sprawozdanie. Mruczał do siebie; schwytałem parę słów, brzmiących coś jak: „przeklęta para”! „piekielna para”! Myślałem...
To do rzeczy nie należy; rzucone ostre pytanie przerwało mowę jego jakby bolesnym ciosem, i poczuł się bardzo zniechęconym i zmęczonym.
Już, już przychodził do tego — a teraz, brutalnie do zmilczenia zmuszony, musi odpowiadać tak, lub nie.
Odpowiedział uczciwie krótkiem: „Tak, zrobiłem to”, i piękny na twarzy, potężnie zbudowany, z młodością i blaskiem w oczach, trzymał się prosto i pewnie, gdy dusza wiła się w nim.
Musiał odpowiedzieć jeszcze na jedno pytanie, tak niby ścisłe, a tak bezużyteczne — i znów czekał.
W ustach miał taką suchość, jak gdyby jadł pył, gorycz i słoność, jak po wypiciu wody morskiej. Otarł wilgotne czoło, przesunął język po spalonych wargach, zimny dreszcz przeszedł mu po plecach.
Gruby urzędnik spuścił powieki i bębnił bez hałasu, obojętny, ponury; oczy drugiego, po nad ogorzałemi, złożonemi palcami, zdawały się jaśnieć dobrocią; prezydujący pochylił się naprzód; jego blada twarz znalazła się w pobliżu kwiatów, potem pochylając się na ramię fotelu, wsparł głowę na dłoni.
Wiatr z wentylatorów muskał głowy, spadał na tuziemców o ciemnych twarzach, na Europejczyków, siedzących w mundurach tak obcisłych, że zdawały się przylegać jak skóra; służba sądowa, opięta w długie, białe surduty, uwijała się wzdłuż murów, biegając nagiemi stopami tak cicho, jak gdyby nie ludźmi, lecz cieniami była. Czerwone pasy i czerwone turbany dodawały im malowniczości. Oczy Jima, błąkając się w chwilach milczenia, spoczęły na człowieku białym, siedzącym zdala od innych, z twarzą chmurną, zmęczoną, ale oczami spokojnemi, patrzącemi prosto, ciekawie i jasno.
Jim znów dał odpowiedź i miał ochotę krzyknąć
— Ale po cóż to? po co?!...
Tupał zlekka nogą, zagryzł wargi i spojrzał w dal. Spotkał się z oczami białego człowieka. Spojrzenie na niego zwrócone nie miało tego hypnotycznego wyrazu, jak inne. Był to akt inteligentnej woli. Jim, między dwoma pytaniami, zapominał się tak dalece, iż znalazł czas na myśl.
Ten człowiek — myślał — patrzy na mnie, jak gdyby za mojemi plecami widział kogoś, czy coś. On musiał tego człowieka gdzieś widzieć — może na ulicy. Pewny jest, że nigdy z nim nie rozmawiał. Od wielu, wielu dni nie rozmawiał z nikim, milczał, prowadząc długie z sobą samym rozmowy, jak więzień, w klatce zamknięty, lub rozbitek puszczy. Teraz odpowiada na pytania, niemające żadnego znaczenia, chociaż z celem są stawiane, ale wątpi, czy kiedykolwiek rozmawiać znów będzie. Dźwięk jego własnych zeznań potwierdzał z góry powzięte mniemanie, że mowa już mu nie jest więcej potrzebną. Ten człowiek tam zdaje się rozumieć jego beznadziejne położenie.
Jim spojrzał na niego, później odwrócił się energicznie, jak gdyby pożegnał się z nim ostatecznie.
Później, nieraz, w rozmaitych stronach świata będąc, Marlow okazał się chętnym do pamiętania o Jimie.
Może to było po obiedzie, na werendzie, udrapowanej nieruchomą zielonością, ozdobionej kwiatami, w głębokim zmroku, upstrzonym błyszczącemi końcami cygar. Wydłużone trzcinowe fotele zajęte były wszystkie. Tu i owdzie błysnęło nagle czerwone światełko, roztaczając blask na palce ociężałej ręki, na część spokojnej twarzy, lub zapalało iskierkę w myślących oczach, ocienionych cząstką gładkiego czoła; z pierwszem wypowiedzianem słowem ciało Marlowa wyciągnęło się w fotelu i pozostało zupełnie nieruchome, jak gdyby duch jego cofnął się w czasy minione i przemawiał ztamtąd przez jego usta.



ROZDZIAŁ V.


— Ach! tak, byłem obecny przy tem badaniu — rzekł — i do tej pory nie przestałem się dziwić, po co tam poszedłem. Skłonny jestem do wierzenia, że każdy z nas ma anioła-stróża, jeżeli zgodzicie się z tem, że każdy z nas ma również swego złego ducha. Chcę, byście to przyznali, gdyż nie mam ochoty wyróżniać się od innych, a wiem, że posiadam go — złego ducha — chcę powiedzieć. Nie widziałem go, rozumie się, ale mam na to dowody. Siedział on sobie we mnie, a będąc złośliwej natury, pchnął mnie, bym wmieszał się w tego rodzaju sprawę. W jaką sprawę? — pytacie. — No w to badanie, w to śledztwo, gdzie niespodziewanym, szatańskim sposobem wystąpiłem przeciw ludziom najrozmaiciej skalanym, którzy na mój widok rozpuścili swe języki, by mi czynić swe szatańskie zwierzenia, jak gdybym nie mógł sam sobie czynić zwierzeń, jak gdybym — na Boga! — nie posiadał dość wiadomości o sobie, dręczących duszę moją do końca życia, a chciałbym wiedzieć, co zrobiłem, by na taką łaskę zasłużyć. Oświadczam, że mam tyle własnych spraw na głowie, co i każdy człowiek, a pamięć mam tak dobrą, jak przeciętny pielgrzym na tym świecie; widzicie więc, że nie jestem wyjątkowem naczyniem do zbierania zwierzeń ludzkich. Więc pocóż mam mówić? chyba dla zabicia czasu po obiedzie. Karolu, kochany chłopcze, obiad twój był wyjątkowo doskonały, w rezultacie ci oto ludzie uważają spokojnego robra za coś męczącego, wysiłku potrzebującego. Pogrążyli się w twych dobrych fotelach i myślą sobie: „nie chce nam się ruszać, niech Marlow opowiada.”
— Opowiadać! niech i tak będzie. Łatwo opowiadać o panu Jimie po dobrej uczcie z pudełkiem przyzwoitych cygar pod ręką, w chłodny, gwiaździsty wieczór, mogący kazać najlepszemu z nas zapomnieć, że jesteśmy tu na to tylko, by cierpieć, a skłonić do wędrówki po przez światła, licząc się z każdą minutą i krokiem, wierząc, że wydobędziemy się przyzwoicie u jej kresu, wyczekując małej pomocy od tych, o których się łokciami ocieramy. Rozumie się, że tu i owdzie są ludzie, dla których całe życie jest jakby jedną godziną poobiednią, spędzoną z cygarem w ustach: łatwe, przyjemne, puste, może ożywione jakąś słabą walką, zapomnianą, zanim się jej koniec usłyszało, jeżeli wogóle jest jaki jej koniec.
Moje oczy spotkały jego oczy po raz pierwszy w czasie tego badania. Trzeba wam wiedzieć, że znajdowali się tam wszyscy, jakimkolwiek sposobem z morzem związani, dlatego, że sprawa ta była znaną powszechnie od chwili, gdy doszedł nas ten tajemniczy telegram z Adenu. Mówię tajemniczy, gdyż takim był w pewnym sensie, chociaż zawierał nagi fakt, tak nagi i wstrętny, jak wstrętnym być może fakt jakiś. Cała marynarka mówiła tylko o nim. Tego dnia zrana, gdym się ubierał, usłyszałem poprzez ścianę, jak mój Parsee Dubash szwargotał z zarządzającym gospodarstwem okrętowym o Patnie, popijając, w drodze łaski, herbatę w spiżarni. Gdy znalazłem się na wybrzeżu, spotkałem znajomego, a pierwsze jego słowa były: „czy słyszałeś kiedy o czemś podobnem?” Jeden, drugi, trzeci to samo powtarzał, to uśmiechając się cynicznie, to patrząc smutnie, to klnąc, zależnie od swego charakteru.
Zupełnie obcy ludzie poufale zagadywali do siebie jedynie w celu wyładowania swych myśli; każdy pracujący w mieście zachodził do knajpy, by tam przy kieliszku pomówić o tej sprawie; słyszałeś o tem w porcie, w sklepach, od agentów, od białych ludzi, od tuziemców, metysów, od każdego nawpół nagiego rybaka, siedzącego na kamiennych stopniach. Były oburzenia i żarty, a przedewszystkiem nieskończone dysputy o tem, co się też z nimi stało. Tak rzeczy stały przez parę tygodni, czy więcej, i to, co było tajemniczego w tej sprawie, stało się tragicznem, zaczęło górować nad wszystkiem i gdy pewnego pięknego poranku stałem w cieniu przy schodach portowego gmachu, ujrzałem czterech ludzi, idących ku mnie wybrzeżem. Rozmyślałem przez chwilę, zkąd oni się tu nagle znaleźli, gdy raptem, mogę powiedzieć, krzyknąłem do siebie: „Oto oni!” Tak, to oni byli z pewnością, trzej dziwni ludzie, a jeden tak szeroki w pasie, jak człowiek żyjący niema prawa być; właśnie wysiedli, dobrze napasieni z parowca, który przybył w godzinę po wschodzie słońca. Nie mogło być omyłki; poznałem tego hulakę, dzierżawcę Patny, od pierwszego rzutu oka; był to najtłuściejszy człowiek, jakiego te błogosławione podzwrotnikowe krainy nosiły. Przed dziewięciu miesiącami natknąłem się na niego w Samarango. Jego parowiec ładowano w Roads, a on nadużywał tyrańskich instytucyj państwa niemieckiego i wlewał w siebie piwo od rana do wieczora, dzień w dzień, w składzie trunków De Junghi.
Ten De Jungha za każdą butelkę brał dukata, nie mrugnąwszy nawet okiem, ale w końcu wziął mnie na bok i krzywiąc swą pomarszczoną twarz, oświadczył mi w zaufaniu: „Interes interesem, ale patrząc na tego człowieka, kapitanie, mdłości mnie porywają! Tfu!” Patrzyłem na niego, nie ruszając się z miejsca.
Wysunął się trochę naprzód, słońce padając na niego, dziwnie uwydatniało jego brzuch. Przywiódł mi na myśl małego słonia, chodzącego na tylnych nogach. Wspaniale był też ubrany, w nocne, brudne ubranie w pasy jaskrawo zielone i pomarańczowe, słomiane poranne pantofle pokrywały nagie stopy, czyjś zbyt mały, bardzo brudny kapelusz, przywiązany był sznurkiem na czubku wielkiej jego głowy. Łatwo zrozumieć, że taki człowiek nie łatwo może znaleźć takiego, coby mu swego ubrania chciał użyczyć.
Otóż biegł on pośpiesznie, nie patrząc ani w prawo, ani w lewo, przeszedł obok mnie i w niewinności serca pośpieszył do biura portowego, złożyć zeznania, raport, czy jak tam to nazwiecie.
Okazało się, że w pierwszej instancyi zwrócił się on do głównego dyrektora okrętów.
Archibald Ruthvel właśnie przyszedł i jak opowiada, miał zacząć gorączkową pracę porządnem natarciem uszu swego pomocnika.
Może kto z was znał go — uprzejmy mały Portugalczyk, metys, z chudą szyją, wiecznie noszący się z nadzieją otrzymania czegoś jadalnego od kapitanów okrętowych, jakiś kawał solonej wieprzowiny, worek biskwitów, kartofli, czy coś podobnego.
Po jednej podróży pamiętam, dałem mu żywą owcę, pozostałą z zapasów okrętowych, nie dlatego, bym potrzebował, by coś dla mnie zrobił, nie mógłby, wiecie to dobrze, ale dlatego, że ta jego dziecinna wiara w święte prawa łapówki wzruszała mnie.
Była ona tak silną, iż stawała się piękną.
Rasa — dwie rasy razem — i klimat... Zresztą — wszystko jedno. Wiem, gdzie mam przyjaciela na życie całe.
Otóż Ruthvel opowiadał, że właśnie palił kazanie, zapewne o oficyalnej moralności, gdy usłyszał jakiś ruch za plecami, a odwróciwszy głowę, spostrzegł — takie są jego słowa — coś okrągłego, olbrzymiego, przypominającego ogromną beczkę cukru, owiniętą w pasiastą flanelę, rzuconą na środek biura jego.
Oświadczył, iż tak był zdumiony, że przez czas jakiś nie pomyślał, że ta rzecz jest żywa, siedział i dziwił się, w jakim celu i jakim sposobem przedmiot ten postawiono przed jego biurkiem. W drzwiach, prowadzących do przedpokoju, tłoczyli się ci, co w ruchu utrzymują wentylatory, służba policyjna i rozmaitego rodzaju gapie wyciągali szyje, prawie włazili na plecy jeden drugiemu. Zupełne zbiegowisko.
Tymczasem ten jegomość zdołał rozwiązać i ściągnąć kapelusz z głowy i z lekkim ukłonem zbliżył się do Ruthvela, który mówił mi, że ten widok był tak niepokojący, że jakiś czas słuchał, zupełnie nie mogąc zrozumieć, czego to zjawisko żąda od niego. Mówiło głosem ostrym, ponurym i powoli zaczął się Archibald dorozumiewać, że tu przedstawiają mu wypadek z Patną. Mówił on, że jak tylko zrozumiał, kto przed nim stoi, źle mu się zrobiło, ale prędko opanował się i krzyknął:
— Cicho! — Nie mogę słuchać tego. Idź do pana pomocnika. Ja nie mogę słuchać cię. Kapitan Elliot, to właśnie człowiek, jakiego potrzebujesz. Tędy, tędy. Skoczył, przebiegł wzdłuż pokoju, pokazywał, ciągnął; tamten zdziwiony, lecz posłuszny z początku, ulegał mu, ale przy drzwiach prywatnego biura jakiś instynkt zwierzęcy rzucił go w tył i sapać zaczął, jak przestraszony byk.
— No, cóż tam? — Puść mnie pan! Co tam?
Archibald, nie słuchając, otworzył szeroko drzwi.
— Właściciel Patny! — krzyknął.
— Wejdź, kapitanie.
Widział, jak zajęty pisaniem starzec tak gwałtownie podniósł głowę, iż spadły mu okulary z nosa; zatrzasnął drzwi i pobiegł do biurka, gdzie rozmaite papiery czekały na jego podpis; ale mówił, że hałas w sąsiednim pokoju był tak straszny, że nie mógł dostatecznie skupić myśli, by przesylabizować własne nazwisko. Archibald jest najwrażliwszym dyrektorem na obu półkulach.
Oświadczył, iż zdawało mu się, że rzucił człowieka w paszczę zgłodniałego lwa. Hałas był wielki, to nie ulega wątpliwości. Słyszałem go na dole i miałem pewne dane do sądzenia, że rozchodził się po całej esplanadzie.
Stary ojciec Elliot miał ogromny zapas słów i umiał krzyczeć, a nic go to nie obchodziło, na kogo krzyczy. Krzyczałby na samego wice-króla.
Miał zwyczaj powtarzać: — Doszedłem tak wysoko, jak tylko mogłem, pensyę mam zapewnioną. Złożyłem sobie małą sumkę, a jeżeli nie podoba im się moje pojęcie o obowiązkach, mogę sobie doskonale pójść do domu. Starym jestem człowiekiem i zawsze mówiłem, co myślę. Dbam tylko o jednę rzecz, chcę, by moje córki zamąż wyszły, zanim ja oczy zamknę.
Miał małego bzika na tym punkcie. Trzy jego córki bardzo były przystojne, chociaż zadziwiająco do niego podobne, a gdy zrana zbudził się, czarnem patrząc okiem na ich matrymonialną przyszłość, całe biuro czytało to w jego oczach i drżało, gdyż, jak mówili, z pewnością kogoś pożre na śniadanie.
Ranka tego nie jadł renegata, ale jeżeli mogę wyrazić się w metaforze, pożuł go na drobne kawałeczki i — a! wyrzucił go napowrót.
Także za chwilę ujrzałem jego monstrualny brzuch, schodzący pośpiesznie z góry i zatrzymujący się o parę kroków przedemną.
Potwór zatrzymał się widocznie dla namysłu; wielkie purpurowe policzki drżały. Obgryzał palce i po chwili, ujrzawszy mnie, rzucił długie zukosa spojrzenie.
Trzej jego towarzysze stworzyli małą grupę i zatrzymali się w pewnem oddaleniu. Był tam o żółtej cerze mały mężczyzna, z ręką na temblaku, i jakaś długa osobistość w ubraniu z niebieskiej flaneli, tak sucha jak drzazga, z obwisłemi siwemi wąsami, oglądająca się wokoło z wyrazem ogłupienia. Trzecim był, prosto się trzymający, szeroki w plecach młodzieniec, z rękami w kieszeniach; odwrócił się tyłem od swych towarzyszów, rozmawiających z wielkiem ożywieniem. Patrzył na pustą esplanadę.
Jakiś trzęsący się wózek stanął naprzeciw grupy i woźnica, zakładając prawą nogę na kolano, oddał się krytycznemu oglądaniu swych palców. Młodzieniec, nie ruszając się, nie podnosząc nawet głowy, patrzył w przestrzeń, słońcem zalaną. W takich okolicznościach pierwszy raz ujrzałem Jima. Wyglądał tak obojętnie i niedostępnie, jak tylko młodzi wyglądać mogą.
Stał tam czysty na sobie i na twarzy, mocno trzymając się na nogach, słońce nie świeciło chyba jeszcze nad bardziej obiecującym chłopem; a patrząc na niego, wiedząc wszystko, co on wie i trochę więcej jeszcze, byłem tak zły, jak gdybym odkrył, że on chce coś wydrzeć ze mnie przy pomocy rozmaitych wykrętów.
Jak on może wyglądać tak krzepko i zdrowo? Pomyślałem sobie: dobrze, jeżeli tego rodzaju człowiek może tak się shańbić... czułem, że mogę zerwać kapelusz z głowy i deptać po nim z serdecznego zmartwienia, jak to widziałem, że robił Włoch, właściciel barki, gdy idyota majtek nie umiał sobie poradzić z kotwicą, zarzucając ją w przystani, napełnionej okrętami.
Widząc go tak spokojnym i pewnym siebie, zadawałem sobie pytanie: czy on głupi — czy też zatwardziały?
Zdawało się, że za chwilę zacznie gwizdać wesołą piosenkę. A zwróćcie tylko uwagę, że nic a nic nie interesowało mnie zachowanie się tamtych. A przecież osobistości te były przedmiotem gawęd; publicznych i miały stanąć teraz przed sądem.
— Ten stary waryat, łotr, nazwał mnie psem! — rzekł kapitał Patny.
— Nie wiem, czy on mnie poznał — przypuszczam, że tak — w każdym razie oczy nasze się spotkały. Oczy jego iskrzyły się. Ja uśmiechałem się; pies, był to najłagodniejszy epitet z tych, co doszły moich uszu przez otwarte okna.
— Zrobił to? — spytałem wskutek dziwnej niezdolności utrzymania języka.
Skinął głową, gryzł znów palce i przeklinał nagle podniósł głowę i patrząc na mnie z ponurą i bezczelną pasyą — zawołał:
— Ba! — ocean Spokojny wielkim jest przyjacielu! — Wy, przeklęci Anglicy, możecie sobie robić, co wam się podoba; ja wiem, gdzie się znajdzie miejsce zawsze dla takiego jak ja człowieka; znają mnie dobrze w Apia, w Honolulu, w...
Zatrzymał się, namyślając, a ja bez wielkiego wysiłku mogłem sobie wystawić gatunek ludzi, którzy go dobrze znali w tamtych okolicach. Nie chcę robić z tego tajemnicy, że sam znałem niejeden okaz podobny. Są chwile takie, że człowiek musi postępować tak, jakgdyby mu słodko było w każdem towarzystwie. Znałem chwile takie, a co więcej, nie będę udawał, że bolałem nad tą koniecznością, gdyż znaczna część tego złego towarzystwa, pozbawiona moralności — co mówię? — moralnych póz, była dwa razy tak pouczająca, a dwadzieścia razy zabawniejsza od zwykłego szanowanego złodzieja, którego wy wszyscy sadzacie przy stole bez rzeczywistej konieczności, z przyzwyczajenia, tchórzostwa, z dobroci serca, z tysiąca niezrozumiałych lub nizkich powodów.
— Wy, Anglicy, jesteście wszyscy łajdakami — mówił szczeciński Australczyk. Nie mogę sobie przypomnieć teraz, jaki przyzwoity port na wybrzeżu Bałtyku był gniazdem tego szacownego ptaka.
— Kto wy jesteście, żeby wrzask podnosić? Co? Powiedzcie mi. Nie jesteście lepszym od innych narodem, a tamten, stary łajdak, śmiał mnie wymyślać.
Grube jego cielsko drżało na nogach, zdających się być słupami; drżał cały od stóp do głowy.
— Wy, Anglicy, to tylko potraficie: wrzask podnosicie dla najmniejszej rzeczy, dlatego, że nie urodziłem się w waszym przeklętym kraju. Odebrać moje świadectwa! A bierzcie je! Nie potrzebuję świadectw. Człowiek taki, jak ja, nie potrzebuje waszych verflucht świadectw. Pluję na nie! — Plunął.
— Ja zostanę amerykańskim obywatelem — krzyczał, tupiąc, przestępując, suwając nogami, jak gdyby chciał uwolnić się od niewidzialnej a tajemniczej siły, nie pozwalającej mu odejść z tego miejsca. Tak się rozgrzewał, że szczyt jego okrągłej głowy parował.
Ta nie tajemnicza siła trzymała mnie na miejscu: ciekawość jest najsilniejszem uczuciem i ona nie dawała mi odejść, chciałem zobaczyć, jakie wrażenie wywoła to wszystko na młodym chłopcu, który stał z rękami w kieszeniach, plecami zwrócony i patrzył poprzez gazony esplanady na żółty portyk hotelu Malabar, z miną człowieka, wybierającego się na spacer, gdy tylko przyjaciel jego gotów będzie. Taką miał minę, a to było wstrętne.
Czekałem, by go ujrzeć zgnębionego, pomieszanego, przeszytego nawskroś, wijącego się jak ćma na szpilce, a zarazem bałem się to zobaczyć, jeżeli rozumiecie myśl moją. Nic okropniejszego, jak patrzeć na człowieka, który był schwytany nie na zbrodni, ale na więcej niż zbrodniczej słabości. Najzwyczajniejszy rodzaj hartu ducha nie pozwala nam stać się zbrodniarzami w rzeczywistem słowa tego znaczeniu; to wskutek nieznanej słabości, może podejrzewanej tylko, jak w niektórych częściach świata, podejrzewacie, że pod każdym krzakiem kryje się zdradliwy wąż — wskutek słabości ukrytej, świadomej lub nieświadomej, pogardzanej, powściąganej lub nieznanej przez większą część życia, a od takiej żaden z nas zabezpieczyć się nie może. Jesteśmy pchani do czynów, za które spadają na nas przekleństwa, do czynów, za które wieszają nas, a duch może to wszystko przeżyć, przeżyć wydany wyrok, przeżyć stryczek, na Jowisza! A są rzeczy, wydające się czasami małemi, przez które niejeden z nas zostaje całkowicie, zupełnie zgubionym.
Patrzyłem na tego młodzieńca: podobał mi się jego wygląd; znałem ten wygląd; on pochodził z pewnego środowiska, był jednym z naszych. Wyszedł on z gromady tych kobiet i mężczyzn, może ani zabawnych, ani inteligentnych, ale których istnienie oparte jest na uczciwej wierze i na odwadze. Nie mówię tu o wojskowej, czy cywilnej odwadze, ani o żadnym rodzaju zwykłej odwagi. Mam na myśli tę wrodzoną zdolność patrzenia prosto w oczy pokusom, tę siłę oporu nieocenioną, tę nieobmyśloną a błogosławioną sztywność wobec wewnętrznej, czy zewnętrznej zgrozy, przed potęgą natury i zwodniczem zepsuciem ludzi, podpartą niewzruszoną wiarą, wobec siły faktów, zarazy przykładu, podszeptów idei. Do dyabła z ideami! To są włóczęgi, żebraki, dobijający się do tylnych drzwi umysłów naszych; każdy zabiera odrobinę twej substancyi, unosi odrobinę tej wiary, z tych niezbyt prostych pojęć, do których musisz wszczepić się ze wszystkich sił, jeżeli chcesz żyć przyzwoicie i skończyć z życiem spokojnie!
To nie miało nic wspólnego z Jimem, tylko, że on zewnętrznie był typem tego dobrego, głupiego rodzaju, jaki chętnie widzimy obok siebie w życiu, rodzaju — nie targanego wybrykami inteligencyi lub zboczeniami, powiedzmy nerwów. Był to gatunek człowieka, któremu oddałbyś w opiekę okręt cały, mówiąc w przenośni i wyrażając się fachowo. Ja mówię, że zrobiłbym to, a muszę znać się na tem. Czy to mało miałem z młokosami do czynienia w swoim czasie, mało to przyuczałem do obowiązków z morzem związanych, których cały sekret może być jedną krótką sentencyą wyrażony, a musi być jednak co dnia w młodą głowę wpychany, póki nie stanie się składową częścią każdej budzącej się myśli, póki nie stanie się obecny w każdym młodzieńczym ich śnie!
Morze dobre było dla mnie; ale gdy wspomnę sobie tych wszystkich chłopców, co przeszli przez moje ręce, jedni wyrośli już, drudzy leżą na dnie morza, ale dobry był z nich wszystkich materyał. Gdybym jutro wrócił do domu, założę się, że zanim dwa dni upłyną, na pierwszym lepszym doku natknę się na jakiego pomocnika kapitana, ogorzałego od wiatru morskiego, który na mój widok zawoła: „Czy nie poznajesz mnie, panie? Nie! Jestem taki i taki. Byłem na takim i takim okręcie. To była moja pierwsza podróż.” O, ja przypomnę sobie małego smyka, nie wyższego od tego krzesła i matkę jego i siostrę, stojące spokojnie na wybrzeżu, lecz zbyt wzruszone, by powiewać chustkami na widok oddalającego się powoli okrętu; albo może średnich lat ojca, który przybył wcześnie, by widzieć, jak syn jego odjeżdża i został cały ranek, bo go wszystko interesowało, został zbyt długo i musiał zmykać na wybrzeże, nie mając już czasu na pożegnanie?
Retman krzyczy przeciągle:
— Kapitanie — zatrzymaj linę na chwilę — jakiś pan na brzeg chce się dostać... No, już! O mało nie pojechałeś pan do Talechmano, co? A teraz, jazda dalej! Kurzy się z komina, jakby się w piekle paliło, a statek płynie, rozbijając na pianę spokojne wody; jegomość na wybrzeżu otrzepuje z piasku kolana, poczciwy majtek wyrzucił za nim jego parasol. Wszystko w porządku. Złożył cząstkę swej ofiary morzu i teraz może iść do domu, udając, że nic go to nie obchodzi; a mały marynarz, zanim na nowo słońce zejdzie, dowie się, co to jest choroba morska. Powoli dowie się o wszystkich małych tajemnicach i o jednej największej rzemiosła swego, a wówczas potrafi żyć, czy umierać, zależnie od tego, jaki wyrok morze na niego wyda; a człowiek, który do tego rękę przyłożył, cieszyć się będzie, gdy go taka młoda ciężka dłoń uderzy po ramieniu, a wesoły donośny głos zawoła: „czy pamiętasz mnie, panie?” Mały ten i ten!
Mówię wam, że to bardzo przyjemna chwila; ona jest dowodem, że przynajmniej raz w życiu udało wam się coś zrobić. Byłem tak poklepany i skrzywiłem się, gdyż dotknięcie to ciężkie było, ale promieniałem dzień cały i kładąc się do łóżka, czułem się mniej samotny na świecie, dzięki temu serdecznemu powitaniu.
Czyż ja nie pamiętam małego? Ten i ten! Mówię wam, że ja znać się muszę na czyimś wyglądzie. Powierzyłbym pieczę nad okrętem temu oto młokosowi na mocy jednego spojrzenia i spałbym jak zabity, ale na Jowisza! czyżby to było zupełnie bezpieczne? W tej myśli mieści się cała przepaść okropności. Wydawał się tak czystym, jak nowa sztuka złota, ale może tam była piekielna domieszka w tym metalu. Ile tego? Ostatnia kropla czegoś niezwyczajnego a niegodziwego; ostatnia kropla! a swoją drogą stojąc tak z miną obojętną, wprawiał w zdziwienie na myśl, że wartość jego może nie przechodzić wartości zwykłej miedzi.
Nie mogłem temu wierzyć! Mówię wam, że pragnąłem zobaczyć, jak on wić się będzie w obronie honoru swego zawodu. Tamci dwaj, ujrzawszy kapitana, zbliżać się ku nam powoli zaczęli. Rozmawiali idąc, ale ja tak nie zwracałem na nich uwagi, jakgdyby oko moje dostrzedz ich nie mogło. Wykrzywiali się do siebie, żarciki jakieś puszczając, czy ja wiem? Spostrzegłem tylko, że jeden ma złamaną rękę; drugi o siwych wąsach był głównym maszynistą, osobistością pod wielu względami wybitną i znaną z najgorszej strony.
Dla mnie byli niczem. Zbliżyli się. Kapitan patrzył na swe nogi: zdawał się być spuchniętym do niemożliwych rozmiarów wskutek jakiejś strasznej choroby, działania tajemniczej a nieznanej trucizny.
Podniósł głowę, ujrzał tych dwóch stojących przed nim, otworzył usta z nadzwyczajnem wykrzywieniem wydętych policzków, chcąc do nich przemówić, przypuszczam — i nagle przyszła mu jakaś myśl. Grube purpurowe wargi zamknęły się, nie wydawszy głosu i poszedł krokiem pewnym do powoziku (dorożki) i z taką brutalną niecierpliwością zaczął się do drzwiczek dobijać, iż przekonany byłem, że wszystko się na niego przewróci: powozik, konik i woźnica.
Ten ostatni, zbudzony z zamyślenia nad piętą nogi, zdradził natychmiast objawy natężonego strachu, schwycił rękami za kozioł i patrzył na tego potwora, pakującego się do wózka. Zatrząsł się gwałtownie powozik, a ten purpurowy kark, ta szerokość bioder, olbrzymi ciężar tych pleców pasiastą flanelą przykrytych, ten wysiłek wstrętnej, ohydnej masy działał na zmysły, jak coś śmiesznego a okropnego zarazem, męczącego nas w samem widzeniu, czy w gorączce. Znikł. Myślałem, że buda powoziku pęknie na dwoje, a sam wózek rozpadnie się jak dojrzały strączek, ale on tylko ugiął się ze zgrzytem gniecionych resorów i nagle opadła jedna z firanek.
Ukazały się jego ramiona w ciasnym otworze; wysunęła się głowa, wielka, trzęsąca się jak balon, spocona, wściekła, wrzeszcząca. Szturchnął woźnicę pięścią tak czerwoną, jak kawał surowego mięsa. Krzyczał, by ruszał jaknajprędzej. Dokąd? Do oceanu Spokojnego może. Woźnica śmignął biczem; konik chrapnął, stanął dęba i puścił się galopem.
Dokąd? Do Apia? do Honolulu? Miał 6,000 mil podzwrotnikowego pasu, gdzie mógł się zabawiać, lecz ja nie dosłyszałem dokładnego adresu. Prychający konik uniósł go w mgnieniu oka i nigdy go więcej nie widziałem, a co więcej, nie znam takiego, coby go widział po tem zniknięciu z oczu moich w powoziku, który pomknął na zakręcie w tumanie białego kurzu.
Odjechał, znikł, rozpłynął się, zapadł się pod ziemię i dziwnym sposobem zdawało się, że zabrał z sobą powozik, gdyż nigdy później nie natknąłem się na kasztanowatego konika z przeciętem uchem i biednego woźnicę z chorą nogą. Ocean Spokojny jest rzeczywiście wielki; ale czy gdziekolwiek on znalazł miejsce do rozwoju talentów swych, czy nie, faktem jest, że znikł w przestrzeni, jak czarownica na miotle. Młody chłopiec, z ręką na temblaku, rzucił się za powozikiem, wrzeszcząc:
— Kapitanie! Słuchaj! Słu-u-chaj! — ale po chwili stanął, spuścił głowę i wracał powoli.
Na zgrzyt kół młodzieniec odwrócił się, stojąc na miejscu. Nie poruszył się więcej, nie dał żadnego znaku, patrzył tylko w nowym kierunku, gdzie powozik znikł z oczu. To wszystko stało się w krótszym przeciągu czasu, niż zajmuje moje opowiadanie, gdyż usiłuję wytłómaczyć wam słowami momentalne wrażenia oczne.
Za chwilę urzędnik, metys, wysłany przez Archibalda, ażeby zobaczył, co się dzieje z biednymi rozbitkami Patny, ukazał się na scenie. Wyleciał z gołą głową, rzucał okiem na prawo i lewo, przejęty misyą swoją.
Przeznaczenie chciało, że co do głównej osobistości usiłowania jego musiały być daremnemi, ale zbliżył się do pozostałych z krzykliwą pewnością siebie; został jednak prawie natychmiast wciągnięty do gwałtownej sprzeczki z chłopcem, mającym rękę na temblaku. On nie myśli czekać na rozkazy. On wcale się nie boi takiego franta z polewanym nosem, jego pogróżki tyle go obchodzą, co przeszłoroczny śnieg!
Wrzeszczał, że chce, pragnie i musi iść do łóżka.
— Gdybyś nie był spodlonym Portugalczykiem — słyszałem jak wrzeszczał — wiedziałbyś, że szpital najodpowiedniejszem jest dla mnie miejscem pobytu!
Podsunął pięść swej zdrowej ręki pod nos tamtego; tłum zaczął się zbierać; metys pomieszany robił, co mógł, by swą godność zachować, usiłował wyjaśnić swoje zamiary. Odszedłem, nie czekając na koniec sprawy.
Ale zdarzyło się, że miałem znajomego w szpitalu i poszedłem odwiedzić go na dzień przed rozpoczęciem badania sądowego i pod opieką białych ludzi ujrzałem tego chłopaka, leżącego na łóżku z ręką w łupki ujętą.
Ku wielkiemu memu zdziwieniu i tamta druga osobistość, z obwisłemi wąsami, znalazła się tutaj również.
Przypominam sobie, że widziałem go, jak w czasie sprzeczki usiłował zręcznie zniknąć i nie okazać swego przerażenia. Okazało się, że nie jest tu obcym na tem wybrzeżu, gdyż w tej chwili niebezpieczeństwa znalazł schronienie w winiarni Marianiego, położonej niedaleko bazaru.
Ten znany włóczęga, Mariani, znał ptaszka tego i w rozmaitych okolicach świata przyjmował udział w jego przeróżnych sprawkach, teraz więc skłonił się do ziemi, że tak powiem, na jego widok i zamknął go z zapasem butelek na salce głównej swej ohydnej dziury.
Okazało się, że chuda osobistość miała niejasne obawy co do swego bezpieczeństwa i pragnęła skryć się.
O wiele już później ten sam Mariani (gdy przyszedł na pokład domagać się od jednego z mych ludzi zapłaty za jakieś cygara) opowiadał mi, że zrobiłby dla niego daleko więcej, nie pytając o nic przez wdzięczność za jakieś szatańskie przysługi, oddane mu przed laty, ale bliższych wyjaśnień otrzymać nie mogłem.
Uderzył się dwa razy w ciemną pierś, przewracał olbrzymiemi gałkami ocznemi, błyszczącemi od łez i wołał: — Antonio nigdy nie zapomina! Antonio nigdy nie zapomina!
Jakiego rodzaju niemoralności była ta wyświadczona przysługa nie mogłem się nigdy dowiedzieć; w każdym razie mógł zato siedzieć sobie teraz pod kluczem, mając materac w kącie, stolik i krzesło i podtrzymując ducha środkami podniecającemi, będącymi w posiadaniu Marianiego. Trwało to aż do wieczora dnia trzeciego, gdy wydawszy kilka przeraźliwych okrzyków, był zmuszony szukać ratunku w ucieczce, z powodu napastujących go owadów) — stonóg. Wybił drzwi, jednym susem przebył małe brudne schodki, spadł na wystający brzuch Marianiego, podniósł się i jak ścigany królik, wyleciał na ulicę. Zrana policya podniosła go z jakiejś kupy gałganów. Z początku wydało mu się, że go chcą poprowadzić na szubienicę, więc walczył, chcąc się z ich rąk wydobyć, jak bohater, ale gdy ja się znalazłem przy jego łóżku, był już od dwóch dni zupełnie spokojny. Długa, ciemna jego głowa, z białemi wąsami, ładnie odbijała od poduszek, jak głowa żołnierza, trudami wojennemi sterana; dusza jego, z tego spokoju wyzierająca, duszą dziecka mogłaby się zdawać, gdyby nie cień strachu, przebłyskujący w jego źrenicach, a przypominający nieopisany kształt trwogi, pełzającej w milczeniu za ciemną szybą.
Był on tak nadzwyczajnie spokojny, iż zacząłem nabierać nadziei, iż usłyszę od niego jakieś wyjaśnienia z jego punktu widzenia tej głośnej sprawy. Dlaczego pragnąłem grzebać się w smutnych szczegółach wypadku, który obchodził mnie tylko o tyle, że byłem członkiem gromady ludzi, trzymanych razem wspólnością pracy i wiernością dla pewnego hasła — wytłómaczyć nie umiem.
Możecie to nazwać niezdrową ciekawością, jeżeli chcecie; ale ja mam niejasne pojęcie, że chciałem coś zbadać. Może nieświadomie miałem nadzieję, że znajdę to coś, jakąś głęboką, odkupującą przyczynę, jakieś wyjaśnienie, jakiś przekonywający cień usprawiedliwienia.
Teraz widzę doskonale, że spodziewałem się niemożliwości uspokojenia tego, co jest najoporniejszym duchem w człowieku, tego niepokojącego podejrzenia, wątpliwości, podnoszącej się jak mgła tajemnicza, tocząca jak robak, a bardziej mrożąca, niż pewność śmierci — wątpliwości co do tej potęgi siły, będącej koroną stałego hasła naszego postępowania.
Potknąć się tutaj, to rzecz najcięższa; ztąd pochodzą wyjące paniki i małe spokojne podłostki; to istotny cień nieszczęścia, klęski.
Czy ja wierzyłem w cuda i dlaczego pragnąłem ich tak gorąco? Czy to dla mego własnego dobra chciałem znaleźć cień usprawiedliwienia dla tego młodego chłopca, któregom nigdy przedtem nie widział, ale którego sam wygląd dodał jakiegoś osobistego interesu do myśli, zbudzonych wiadomością o jego słabości, zaniepokoił i przestraszył, jak ostrzeżenie przed zgubnym losem, czyhającym na nas wszystkich, których młodość w dniach swoich podobna była do jego młodości?
Zdaje mi się, że taka była tajemnicza pobudka mych pragnień. Niema wątpliwości, że oczekiwałem cudu. Jedyna rzecz, która mnie teraz po takim przeciągu czasu uderza, jako nadzwyczajna, to bezmiar mej głupoty. Doprawdy, miałem nadzieję usłyszeć od tego wynędzniałego, poturbowanego chorego zaklęcie na rozproszenie tych mar wątpliwości. Musiałem być w rozpaczliwym nastroju ducha, kiedy nie tracąc czasu, po kilku obojętnych i przyjacielskich sentencyach, na które odpowiedział chętnie, jakby to zrobił każdy przyzwoity chory, rzuciłem wyraz Patna, spowity w delikatne pytanie, jak w miękki jedwab.
Byłem tak delikatny egoistycznie; nie chciałem go przerazić, ale nie przez troskliwość o niego; nie czułem gniewu, ani żalu, jego losy nic mnie nie obchodziły, nie szło mi o jego zbawienie. Zestarzał się dopuszczając się małych występków, nie mógł wzbudzać już ani ohydy, ani litości.
Powtórzył Patna pytająco, zdawał się natężać uwagę i rzekł: — Ach, tak! Ja tu jestem dobrze znany w tych okolicach. Widziałem, jak odpływała.
Chciałem okazać oburzenie, słysząc takie kłamstwo, ale on dodał łagodnym tonem: — Pełna była gadów!
To kazało mi zamilknąć. O czem on mówi? Niepewne widmo strachu w głębi szklistych źrenic, stanęło i patrzyło na mnie bacznie.
— Wyrzucili mnie z mego barłogu w połowie nocy, abym patrzył jak tonęła — mówił, jakby się namyślał.
Nagle głos jego nabrał przeraźliwej siły. Żałowałem, że byłem tak nieostrożny. Nigdzie nie widziałem białego czepka dozorczyni, tylko tam dalej, w rzędzie pustych żelaznych łóżek siedział jakiś chory na łóżku, czarny, wychudzony, z białym bandażem, na bakier na głowie siedzącym.
Nagle mój interesujący chory wyciągnął rękę z palcami jak szpony zakrzywionemi i chwycił mnie za ramię.
— Tylko moje oczy dojrzeć mogły. Sławny jestem z powodu mego wzroku. Dlatego też zawołali mnie zapewne. Żaden z nich nie zdążył, by widzieć, jak tonęła, ale rozumieli, że tonęła sobie — ot tak...
Zawył jak wilk, a ten głos przeniknął do najskrytszych zakątków duszy mojej.
— O! każ mu być cicho! — jęknął tamten chory z rozdrażnieniem.
— Nie wierzysz mi pan, przypuszczam — odezwał się znowu mój chory z wyrazem przechwałki i zarozumiałości.
— Mówię panu, że niema takich drugich oczu, jak moje. Spojrzyj pod łóżko.
Rozumie się, że natychmiast pochyliłem się, przekonany jestem, że każdyby to zrobił.
— Co tam pan widzisz? — spytał.
— Nic — odparłem, wstydząc się strasznie samego siebie.
Patrzył na mnie z wyrazem dzikiej, głębokiej pogardy.
— Rozumie się — rzekł — ale gdybym ja tam zajrzał — widziałbym — niema takich oczu jak moje, już ja to panu mówię.
Znów schwycił me ramię ciągnął w dół, chcąc ulżyć sobie poufnem zwierzeniem.
— Miliony różowych żab! Niema takich oczu, jak moje. Miliony różowych ropuch! To gorzej, niż patrzeć na tonący okręt. Mógłbym patrzeć na tonący okręt i palić fajkę dzień cały. Dlaczego nie oddają mi mojej fajki? Paliłbym sobie, pilnując tych ropuch. Okręt przepełniony był niemi. Trzeba było je pilnować, pan rozumie!
Mrugnął okiem figlarnie.
Z głowy mojej pot kroplami spadał na niego, mundur mój przylgnął do mokrych pleców; popołudniowy wietrzyk wdzierał się przez otwarte okna, ciężkie fałdy firanek poruszały się na metalowych kijach, kapy pustych łóżek powiewały wzdłuż całej linii, a ja drżałem zziębnięty do szpiku kości. Łagodny wiatr podzwrotnikowy igrał sobie w tej nagiej sali szpitalnej, jak wiatr zimowy w starej, pustej stodole u nas.
— Niech pan mu nie daje w pasyę wpadać — krzyczał zdaleka rozpaczliwie gniewny głos, który, obijając się o mury, robił wrażenie głosu, dobywającego się z tunelu.
Palce, jak szpony, wpijały się w moje ramię: spoglądał na mnie z pod oka porozumiewawczo.
— Okręt przepełniony był niemi, pan wiesz, a my musieliśmy uciekać skrycie — szepnął nadzwyczaj pośpiesznie.
— Wszystkie różowe, wielkie jak brytany, z okiem na szczycie głowy i pazurami naokoło wstrętnych paszcz. Oh! O-o-h!
Szybkie rzuty, wywołane jakby galwanicznym prądem, uwydatniały pod cienką kołdrą zarysy chudych, ruchliwych nóg; puścił moje ramię i chwytał coś w powietrzu; ciało jego drgało przeciągle, jak rozluźniona struna harfy, a gdy spojrzałem w dół, straszna groza przedarła się przez szkliste jego spojrzenie.
Natychmiast twarz starego żołnierza o szlachetnych, spokojnych zarysach, znikła z oczu moich, zepsuta wyrazem podstępnej chytrości, wstrętnej obawy i rozpaczliwej zgrozy. Powstrzymał krzyk.
— Szaa! co one tam robią teraz na dole? — spytał — wskazując na podłogę z dziwaczną ostrożnością w głosie i geście, a znaczenie tego jasnem było dla mnie.
— Wszystkie śpią — odparłem — patrząc na niego badawczo. Tak, to chciał usłyszeć; to były właściwe słowa, mogące go uspokoić. Odetchnął głęboko.
— Szaa! Cicho, spokojnie! Ja tu stary bywalec. Znam te bestye. Roztrzaskaj głowę pierwszej, co się poruszy. Zadużo ich tu jest, a okręt zaledwie dziesięć minut utrzymać się jeszcze może! — Rzucił się znów.
— Spiesz się — wrzasnął nagle i już krzyczał jednym głosem.
— Zbudziły się wszystkie! Miliony ich! Depczą po mnie! Czekaj! o! czekaj! Zgniotę je na miazgę jak muchy! Czekajcie na mnie! Pomocy! Ra-a-tun-ku!
Przeciągłe wycie dopełniło miary mego niepowodzenia. Widziałem jak tamten chory rozpaczliwym ruchem podniósł obie ręce do obandażowanej głowy; felczer z fartuchem, aż pod brodę zawiązanym, ukazał się w perspektywie, zdawało mi się, że patrzę na niego wązkim końcem teleskopu.
Wyznaję, że sam byłem z tropu zbity i przez szerokie długie okno uciekłem na zewnętrzną galeryę. Wycie ścigało mnie jak zemsta. Zawróciłem na puste schody i nagle otoczyły mnie cisza i spokój; idąc powoli i w milczeniu, mogłem zebrać myśli. Na dole spotkałem miejscowego chirurga, który mnie zatrzymał.
— Odwiedzałeś swego chorego, kapitanie? Zdaje mi się, że go jutro rano można będzie uwolnić. Chociaż ci idyoci nie mają żadnego pojęcia jak trzeba zachować się po chorobie. Ale mamy tu głównego maszynistę z tego okrętu z pielgrzymami. To ciekawy wypadek. Delirium tremens najgorszego rodzaju. Pił przez trzy dni w tym szynku Greka, czy Włocha. Więc czegóż można się spodziewać? Cztery butelki dziennie najmocniejszej wódki — mówiono mi. Jeżeli to prawda, to tylko dziwić się trzeba, że wytrzymał. To jakby łykał roztopione żelazo. Że mu się w mózgu pomieszało, to się rozumie, ale to dziwne, że w jego bredzeniu jest pewna metoda. Próbuję ją zbadać. Logiczna nić w takiem delirium — to rzecz niezwykła.
Zgodnie z tradycyą takich wypadków, on powinien widzieć węże, ale on ich nie widzi. Dobre stare tradycye w łeb wzięły teraz. Jego wizye należą do świata żab. Ha! Ha! Nie, doprawdy, nie przypominam sobie, by mnie kiedy wypadek białej gorączki tak interesował. On po takim traktamencie powinien był umrzeć, ale to twarda natura! A te dwadzieścia cztery lata podzwrotnikowego życia, to małą znaczą? Powinieneś pan, doprawdy, spojrzeć na niego.
Szlachetnie wyglądający opój. Dziwniejszego człowieka nie spotkałem nigdy, z punktu widzenia medycznego rozumie się. Nie chcesz pan?
Przez cały ciąg jego przemowy okazywałem wielkie zainteresowanie się tym przedmiotem, grzeczność tego wymagała, ale teraz, przybierając wyraz żalu, szepnąłem coś o braku czasu i pospiesznie uścisnąłem jego rękę.
— On nie może być obecnym na śledztwie! — krzyknął za mną. — Czy jego zeznanie jest niezbędne?
— Wcale nie! — zawołałem już z bramy.



ROZDZIAŁ VI.


Władze najwidoczniej były tego samego zdania.
Badanie sądowe nie było odłożone. Odbyło się w dniu wyznaczonym, tłumu na niem nie brakło, zapewne dlatego, że w wypadku tym wchodziły w grę rozliczne odczucia ludzkie. Nie było żadnych wątpliwości co do faktów — przynajmniej co do jednego materyalnego faktu.
Jakim sposobem Patna została uszkodzoną, nie można było dowiedzieć się; sąd nawet nie spodziewał się odkrycia tej tajemnicy, a w całem audytoryum ani jeden człowiek nie interesował się tem.
Jak już mówiłem, wszyscy marynarze, znajdujący się w tym czasie w forcie, byli obecni na sądzie, cały też handel nadmorski licznie był reprezentowany.
Wiedzeli o tem, czy nie, ciągnęło ich tu zainteresowanie czysto psychologicznej natury — oczekiwanie na wyjawienie całej siły, potęgi, całej okropności ludzkich wzruszeń. Rozumie się, że nic podobnego nie mogło być wyjawione. Badanie jedynego człowieka, który miał dane do tego, by być badanym i chciał poddać się mu bezużytecznie, obracało się około faktu dobrze znanego i pytania, rzucane w tej kwestyi, były tak pouczające, jak stukanie młotkiem o żelazne pudełko, w którem mieści się poszukiwany przedmiot.
Urzędowe badanie, nie mogło być czem innem. Celem jego było nie zasadnicze „dlaczego”, ale powierzchowne „jak” całej tej sprawy.
Młody chłopiec mógłby im powiedzieć, ale chociaż ta właśnie rzecz interesowała całe audytoryum, zadawane mu pytania odciągały go z konieczności rzeczy od tego, co dla mnie naprzykład, byłoby jedyną prawdą, godną poznania, ale czyż możecie się spodziewać, by ukonstytuowane władze zbadały stan duszy ludzkiej — lub przynajmniej stan jego wątroby? Ich zadaniem było rozpatrywanie skutków i, mówiąc szczerze, urzędnik policyjny i asesorowie floty niezdatni są do niczego innego.
Wcale nie twierdzę, że oni byli głupcami. Prezes sądu bardzo był cierpliwy. Jeden z asesorów był kapitanem żaglowca, miał rudą brodę i skłonność do pobożności. Drugi — to był Brierly. Wielki Brierly. Słyszeliście pewno o nim — o kapitanie najwytworniejszego okrętu na linii Niebieskiej Gwiazdy!
Zdawał się znudzony ostatecznie honorem, jakiego dostąpił. Nigdy w swem życiu nie popełnił omyłki, nie miał żadnego wypadku, niepowodzenia, żadnego wahania się w karyerze, i był to jeden z tych szczęśliwych ludzi, co nie znają niepewności, a tem mniej jakiegoś niedowierzania sobie.
Mając lat trzydzieści dwa, otrzymał najlepszą komendanturę, i umiał to ocenić. Nie było równej posady na całym świecie; gdybyście go przyparli do muru, ręczę, że wyznałby, iż w jego mniemaniu niema drugiego takiego komendanta. Wybór padł na odpowiedniego człowieka. Reszta ludzkości, nie dowodząca szesnasto-węzłowym stalowym parowcem Ossa, należała do rzędu marnych istot.
Niejednemu uratował życie na morzu, szedł z pomocą zagrożonym okrętom, dostał złoty chronometr od towarzystwa asekuracyjnego i binokle z odpowiednim napisem od jakiegoś obcego państwa, na pamiątkę oddanych usług. On był głęboko przekonany o swych zasługach i słuszności otrzymywanych nagród.
Ja go dość lubiłem, chociaż wiem — że niektórzy łagodni, poczciwi ludzie wcale go znieść nie mogli.
Nie miałem najlżejszej wątpliwości co do tego, że on czuje się o wiele wyższym odemnie — gdybyś był władcą Wschodu i Zachodu — nie mógłbyś nie odczuć niższości w jego obecności, ale ja nie odczuwałem żadnego uczucia obrazy. Nie pogardzał mną za coś, czemu zapobiedz mógłbym, lecz za to, czem byłem.
Stałem się jednostką niegodną uwagi dla tej prostej przyczyny, że nie byłem uprzywilejowaną osobistością — Montagiem Brierly, komendantem Ossy, właścicielem złotego chromometru i binokli w srebro oprawnych, świadczących o doskonałości mojej jako marynarza i nieposkromionej odwadze; nie posiadałem tak jasnej świadomości moich zasług i doniosłości mych nagród obok uwielbienia i miłości psa nadzwyczajnego — gdyż nigdy człowiek nie był tak kochanym przez takiego psa.
Te wszystkie braki były rozpaczliwe; ale gdy się zastanowiłem, że mój nieszczęsny los dzielą miliony istot ludzkich, przekonałem się, że mogę znieść przypadającą na mnie cząstkę jego pogardliwej litości, przez wzgląd na coś, nieokreślonego a pociągającego w tym człowieku. Nigdy nie zdołałem określić sobie tej atrakcyi, ale były chwile, że mu jej zazdrościłem. Życie nie zostawiało na jego duszy większego śladu od drapnięcia szpilką po gładkiej powierzchni skały.
To było zazdrości godne. Gdy patrzyłem na niego, siedzącego z jednego boku, skromnego, bladego urzędnika prezydującego przy badaniu, jego zupełne zadowolenie z siebie przedstawiało dla mnie i całego świata powierzchnię tak twardą, jak granit.
Wkrótce po tem odebrał sobie życie.
Nic dziwnego, że sprawa Jima nudziła go, i gdy ja myślałem z czemś podobnem do strachu o bezmiarze pogardy jego dla młodzieńca badanego, on prawdopodobnie prowadził badanie wewnętrznej swej istoty. Werdykt musiał być bezwarunkowo obwiniającym, a tajemnicę swych dowodzeń zabrał z sobą, rzucając się do morza.
Jeżeli znam się trochę na ludziach, sprawa ta była pierwszorzędnej wagi, jedna z tych, co budzi drzemiące idee — powołuje do życia pewne myśli, do których towarzystwa nieprzyzwyczajony człowiek woli z życiem zakończyć.
Wiem doskonale, że przyczyną samobójstwa nie były ani pieniądze, ani pijaństwo, ani kobieta.
Rzucił się w morze w tydzień po skończonem śledztwie, trzeciego dnia po wypłynięciu z portu, jak gdyby w tem właśnie miejscu, w środku wód, ujrzał wrota tamtego świata, otwierającego się na jego przyjęcie.
A jednak to nie był impuls jednej chwili.
Jego osiwiały pomocnik, marynarz pierwszej wody, przyjemny dla obcych, ale w stosunku ze swym zwierzchnikiem najopryskliwszy z ludzi — opowiadał mi tę historyę ze łzami w oczach.
Podobno, gdy przyszedł dnia tego na pokład, Brierly zajęty był pisaniem w klatce kompasowej.
— Było dziesięć minut do czwartej — mówił on — strażnicy nie zeszli jeszcze ze swego stanowiska. Usłyszał, że rozmawiam na pomoście z jednym z majtków i zawołał na mnie. Ociągałem się z pójściem, to prawda, kapitanie Marlow — ja nie mogłem wytrzymać z kapitanem Brierly, mówię to panu ze wstydem; nigdy nie wiemy, z jakiej gliny człowiek jest ulepiony.
Został wyniesiony ponad niejednę głowę, nie licząc mojej, i miał przeklęty sposób jakiś, że czułeś się małym wobec niego, choćby nic innego prócz „dzień dobry” nie mówił. Zwracałem się do niego tylko w kwestyach, odnoszących się do mego obowiązku, i to z trudnością utrzymywałem mój język i byłem przyzwoity. (Pochlebiał sobie. Często dziwiłem się, jak Brierly może znieść jego sposób bycia dłużej niż przez połowę podróży).
— Mam żonę i dzieci — mówił dalej — służyłem dziesięć lat, oczekując wciąż, jak głupiec jaki — komendantury. On wołał zawsze: — chodź tu panie Jones — tym swoim pyszałkowatym głosem — chodź tu panie Jones!
Poszedłem.
— Sprawdzimy pozycyę — rzekł — pochylając się nad kartą, z narzędziem mierniczem w ręce.
Zgodnie z przepisami, oficer pełniący obowiązki strażnika, schodząc z pozycyi, powinien był to zrobić.
W każdym razie, nic nie odpowiedziałem i patrzyłem, jak oznaczał położenie okrętu małym krzyżykiem i zapisywał datę miesiąca i godzinę. Zdaje mi się, że go widzę, jak zapisuje: siedmnasty, czwarta rano.
Rok wypisany czerwonym atramentem na górze.
Mapa wystarczała na rok kapitanowi Brierly.
Mam ją teraz u siebie.
Gdy skończył robotę, patrzył z uśmiechem na zapisane cyfry i nagle spojrzał na mnie.
— Jeszcze tak przebędzie trzydzieści dwie mile — rzekł wówczas — wszystko będzie dobrze i możesz zmienić kierunek na dwadzieścia stopni więcej ku południowi!
Odparłem: — Dobrze panie! — dziwiąc się, dlaczego zawraca mi tem głowę, kiedy przed zmianą kierunku będę musiał i tak zwrócić się do niego.
Ośm razy zadzwoniono: wyszliśmy na pomost, oficer schodząc z placówki, ogłosił w zwykły sposób: — siedmdziesiąt jeden!
Kapitan Brierly spojrzał wzrokiem dookoła. Ciemno było jeszcze, a gwiazdy tak jasno błyszczały, jak w mroźną noc w strefach północnych. Nagle rzekł z lekkiem westchnieniem:
— Idę na tył okrętu i ustawię za ciebie miernik na zerze, w ten sposób nie zajdzie już omyłka, trzydzieści dwie mile w tym kierunku i wówczas będziecie bezpieczni. Należy więc poprawić na sześć setnych, to znaczy trzydzieści na cyferblacie. Po co mamy tracić czas — prawda?
Nigdy nie słyszałem, aby tak długo rozmawiał o rzeczach w mem mniemaniu bezużytecznych. Milczałem.
Zszedł po drabinie, a pies, towarzyszący mu zawsze i w dzień i w nocy, szedł za nim, z nosem naprzód wysuniętym.
Słyszałem stukot obcasów kapitana, gdy nagle się zatrzymał, mówiąc do psa: — wracaj Rover. Na pomost, piesku! No — dalej!
Następnie zawołał do mnie: — Zamknij tam psa, panie Jones, dobrze?
To po raz ostatni słyszałem głos jego, kapitanie Marlow.
Takie były ostatnie słowa, zwrócone do istoty ludzkiej, panie!
Tu głos starego zadrżał.
— Widocznie bał się, że ta bestya skoczy za nim, rozumie pan? — ciągnął dalej z łkaniem tłumionem.
— Tak, kapitanie Marlow, wszystko za mnie zrobił i uwierzy pan? — nalał oliwy, gdzie trzeba było. Naczynie z oliwą stało tam, gdzie je zostawił.
Jeden z majtków poszedł o pół do szóstej prać bieliznę na tyle okrętu, raptem rzucił wszystko i przybiegł na pomost.
— Panie Jones, chodź pan — rzekł — tam jest dziwna rzecz, boję się tego dotknąć.
Był to chronometr złoty kapitana Brierly, powieszony starannie pod belką.
— Jak tylko to zobaczyłem, coś mnie tknęło i wiedziałem wszystko. Nogi się podemną zachwiały. To tak, jak gdybym go widział gdy padał; mogłem powiedzieć, jak daleko za nim pozostał. Miernik wskazywał ośmnaście mil i trzy czwarte, a z głównego masztu wyrwano cztery żelazne gwoździe. Zapewne włożył je do kieszeni, by powiększyć ciężar, ale Boże! czemże mogły być te gwoździe dla takiego człowieka, jak kapitan Brierly! Może być, że jego zaufanie w siebie samego zachwiane zostało w ostatniej chwili. To chyba był jedyny wypadek w jego życiu; ale mogę przysiądz za niego, że gdy się raz znalazł w morzu, nie kiwnął palcem, by się wyratować, jak również, że miałby dość odwagi, by walczyć dzień cały, gdyby przypadkiem wypadł z okrętu. Tak, panie. Nikt mu nie dorównywał, sam to mówił, słyszałem kiedyś.
W nocy napisał dwa listy: jeden do Towarzystwa, drugi do mnie. Dał mi mnóstwo wskazówek co do podróży — byłem już marynarzem, kiedy go jeszcze na świecie nie było — jak również niezliczone rady co do postępowania mego z naszymi ludźmi w Szanghaju, abym mógł pozostać komendantem Ossy. Pisał jak ojciec do ukochanego syna, kapitanie Marlow, a ja byłem od niego o dwadzieścia pięć lat starszy i znałem smak morskiej wody, gdy on jeszcze koszulę w zębach nosił.
W liście do właściciela — który pozostawił otwarty, abym go widocznie przeczytał — mówił, że zawsze spełniał swe obowiązki, aż do tej chwili — a nawet i teraz nie zdradza położonego w nim zaufania, gdyż pozostawia okręt pieczy tak wytrawnego marynarza, jakiego tylko znaleźć można — myślał o mnie, o mnie panie!
Mówił im, że jeżeli ostatni czyn jego nie pozbawił go zaufania, jakie mieli do niego, to ocenią moją wierną służbę i zwrócą uwagę na jego gorące polecenia, gdy pomyślą o następcy po nim. I wiele jeszcze podobnych rzeczy. Oczom własnym nie wierzyłem. Zatrzęsło mnie całym — opowiadał stary wyga z wielkiem wzruszeniem, rozgniatając coś w kącie oka, palcem tak szerokim jak łopata.
— Czy myślisz pan, że jego skok dał sposobność nieszczęśliwemu człowiekowi do wydobycia się nareszcie na wierzch? Śmierć taka nagła wyrzuciła mnie z równowagi na cały tydzień, a nadzieja, że stanę się kimś, przytomność mi odbierała. Ale niema obawy.
Kapitan Pelion został przeniesiony na Ossę — wsiadł w Szanghaju na pokład, wyświeżony jak laleczka, w szarym garniturku, z włosami na dwie strony rozczesanemi.
— O — jestem — a — waszym nowym kapitanem panie — panie — a — Jones!
Tak był zlany jakiemiś zapachami, że aż śmierdział, kapitanie Marlow.
Ośmieliłem się twierdzić, że to mój wzrok, jaki na niego rzuciłem, wywołał to jąkanie się.
Mruknął coś o moim zawodzie — i że lepiej, bym się odrazu dowiedział, że jego pomocnik został kapitanem na Pelionie — ale on tu nic nie zawinił.
A ja mu rzekłem:
— Daj pan pokój staremu Jonesowi, do dyabła z nim, on przywykł do tego.
Od razu spostrzegłem, że uraziłem jego delikatne ucho i gdyśmy po raz pierwszy jedli razem śniadanie, w brzydki sposób czepiał się tego, to owego.
Takiego głosu nie słyszałem dawno.
Zacisnąłem zęby, oczy wpiłem w jakiś punkt i trzymałem się jak mogłem najdłużej; ale w końcu i ja znalazłem coś do powiedzenia; a on jak nie skoczy, jak nie machnie temi pięknemi piórkami, jak walczący kogut, jak nie krzyknie!
— Przekonasz się, że masz do czynienia z kim innym, a nie z nieboszczykiem kapitanem Brierly!
— Przekonałem się — odparłem ponuro, ufając, że jestem bardzo zajęty krajaniem mięsa.
— Jesteś starym łajdakiem, panie — a Jonesie! a mało tego, znanym jesteś łotrem u zwierzchności — rzucił mi w oczy.
Przeklęty pomywacz stał obok i roztwierał gębę od ucha do ucha, słuchając tych słów.
— Mogę być twardą sztuką — odparłem — ale nie zaszedłem tak daleko, by znieść pański widok na miejscu kapitana Brierly!
Mówiąc to, położyłem mój nóż i widelec.
— Chciałbyś tu sam siedzieć — ot! jak wyłazi szydło z worka! — szydził.
Wyszedłem z jadalni, zebrałem manatki i znalazłem się na wybrzeżu z całym mym majątkiem. Tak. Na los szczęścia — na wybrzeże rzucony — po dziesięciu latach służby — z żoną i czworgiem dzieci, o sześćset mil oddalonymi, które każdy kęsek chleba otrzymywały tylko z mojej pensyi. Tak panie! wolałem to, niż słyszeć złe słowo o kapitanie Brierly. Zostawił mi te szklanki — oto są — i pragnął, bym się psem zaopiekował.
Oto on jest. — No Rover, biedny piesku! Gdzie kapitan?
Pies spojrzał na nas smutnemi żółtemi oczyma, rozpaczliwie zawył i wgramolił się pod stół.
Wszystko to się działo więcej niż dwa lata później, na pokładzie starej landary „Tire Queen,” której pieczę powierzono Jonesowi zupełnie przypadkowym sposobem.
Stary gadał dalej:
— Ach panie, kapitan Brierly będzie wspominany tutaj, choćby na całym świecie o nim zapomniano. Napisałem szczegółowo do jego ojca i nie otrzymałem jednego słowa odpowiedzi — ani „dziękuję”, ani „idź do dyabła!” — nic! Może nie chcieli o tem słyszeć.
Widok tego starego Jones'a, wycierającego spoconą głowę czerwoną chustką, smutne skomlenie psa, jedyne wspomnienie o zmarłym Brierlu, rzucało niewymownie marne światło na tę pamiętną postać; było ono jakby pośmiertną zemstą losu za jego wiarę we własną wspaniałość, która wyrzuciła z jego życia wszelkie niemiłe uczucia. Ale czy wszystkie! Kto wie, czy i w swem samobójstwie znalazł coś dla siebie pochlebnego?
— Dla czego on spełnił ten czyn gwałtowny, kapitanie Marlow — czy nie domyślasz się pan? — pytał Jones, zaciskając dłonie. — Po co? Dlaczego?
Stuknął się po nizkiem, pomarszczonem czole.
— Gdyby był stary, miał długi — lub pomieszanie zmysłów! Ale on nie należał do tego rodzaju, co zmysły tracą!
Możesz mi pan wierzyć. Wszak każdy pomocnik wie o swym kapitanie, co wiedzieć warto. Młody, bogaty, ze świetną pozycyą... Siedzę tu czasami i myślę, myślę, aż w głowie mi się kręci. Ale musiała być jakaś przyczyna.
— Możesz być pewny, panie Jones — rzekłem — że było coś takiego, co ani mnie, ani tobie spokoju-by nie zakłóciło — a wówczas, jak gdyby jakieś światło rozjaśniło jego otumaniony mózg, biedny stary Jones znalazł słowa dziwnej głębokości. Otarł nos i kiwając z ubolewaniem głową, rzekł:
— Oj! oj! żaden z nas, panie, nie myślał tak dobrze o sobie samym.
Wspomnienie ostatniej mej rozmowy z Brierly zabarwione jest świadomością o jego końcu, który zaraz potem nastąpił. Rozmawiałem z nim po raz ostatni w ciągu prowadzonego śledztwa.
Było to po pierwszej przerwie, wyszliśmy razem na ulicę B. w stanie podniecenia, rozdrażnienia, co mnie mocno zdziwiło, zwykle zachowywał najzupełniejszy chłód, gdy raczył rozmawiać z odcieniem zabawnej pobłażliwości, jak gdyby egzystencya jego interlokutora była dowcipnym żartem.
— Złapali mnie do tej roboty, jak pan widzisz — zaczął i narzekał na niedogodności codziennego stawania w sądzie.
— A Bóg raczy wiedzieć, jak długo to potrwa. Trzy dni, przypuszczam!
Przysłuchiwałem się w milczeniu; był to mojem zdaniem sposób tak dobry, jak każdy inny, trzymania jego strony.
— I po co to? To najgłupsze wyjście, jakie można sobie wyobrazić — ciągnął dalej w uniesieniu.
Zrobiłem uwagę, że tu nie było wolnego wyboru. Przerwał mi gwałtownie.
— Czuję się głupim cały czas.
Spojrzałem na niego. To już bardzo daleko zachodziło, Brierly tak mówił o Brierlym. Stanął nagle, schwycił klapę mego surduta i zlekka pociągnął.
— Po co dręczymy tego młodego chłopca? — spytał.
To pytanie tak harmonizowało z pewnemi memi myślami, że mając w oczach postać tego ohydnego renegata — odparłem natychmiast:
— Powieś mnie pan, jeżeli wiem, chyba dlatego, że on pozwala wam na to.
Zdziwiłem się, widząc, że on się nie oburza na ten mój wykrzyk, który powinien był być tajemniczy.
Odparł gniewnie.
— A cóż, tak. Czyż on nie widzi, że ten jego przeklęty kapitan zemknął? Na cóż on oczekuje? Nic go uratować nie zdoła. On jest zgubiony.
Szliśmy dalej w milczeniu.
— Po co mamy się babrać w tem całem błocie? — krzyknął ze wschodnią energią, jakiej ślad znaleźć można na wschodzie piętnastego południka.
Zdumiewałem się kierunkiem jego myśli, ale teraz mocno podejrzewam, że to było zgodne z jego charakterem: w gruncie, biedny Brierly musiał myśleć o sobie. Wyjaśniłem mu, że kapitan Patny podobno sobie usłał wygodne gniazdko i zawsze i wszędzie będzie miał środki, by zemknąć, gdy zajdzie tego potrzeba.
Z Jimem inaczej się rzecz miała: Rząd trzyma go w pomieszczeniu dla majtków przeznaczonem, a on z pewnością niema grosza przy duszy. Ucieczka kosztuje.
— Doprawdy? Nie zawsze — zawołał, gorzko śmiejąc się, a na dalsze moje uwagi dodał:
— To pozwólcie mu zagrzebać się dwadzieścia stóp pod ziemią i pozostać tam! Na Boga! Jabym to zrobił!
Nie wiem dlaczego, ale ton jego podrażnił mnie i rzekłem:
— To jest pewnego rodzaju odwaga, stawić tu czoło, jak on to zrobił; wszak on wie doskonale, że gdyby uciekł, niktby nie zadał sobie fatygi, by go ścigać.
— Do dyabła ta odwaga! — wrzasnął Brierly.
— Ten rodzaj odwagi nie utrzyma człowieka na prostej drodze i ani odrobinę nie dbam o taką odwagę.
Mógłbyś pan raczej powiedzieć, że to jest rodzajem tchórzostwa teraz — miękkości. Wiesz pan, co powiem, ja złożę dwieście rupii, jeżeli pan dodasz sto, aby ten biedak zemknął jutro wczesnym rankiem. Jeżeli płynie w nim krew szlachetna, to zrozumie. On musi to zrobić! To piekielne badanie przy tłumie publiczności jest zbyt okropne: on tam siedzi, gdy ci przeklęci tuziemcy składają zeznania, mogące człowieka spalić na popiół ze wstydu. To jest rzecz wstrętna, obrzydliwa. Jakto, Marlowie, czyż nie odczuwasz tego, nie rozumiesz, że to jest wstrętne z punktu widzenia marynarza? Gdyby zemknął, wszystko to skończyłoby się natychmiast.
Brierly wymówił te słowa z niezwykłem u niego podnieceniem i zdawało się, że szuka swej chustki.
Oblałem go zimną wodą, oświadczając, że tchórzostwo tych czterech ludzi nie wydaje mi się sprawą tak wielkiej doniosłości.
— I pan nazywasz siebie marynarzem! — rzekł gniewnie.
Odparłem, że mam się za takiego i mam nadzieję, że nim jestem. Po tych słowach wykonał gest szeroki, zdający się pozbawiać mnie indywidualności, spychać mnie w szeregi tłumu.
— Najgorsze jest to — rzekł — że wszyscy nie macie pojęcia o godności; za mało myślicie o tem, czem się być zdajecie.
Rozmawiając tak, szliśmy powoli i zatrzymaliśmy się w tem samem miejscu, z którego potworny kapitan Patny znikł tak, jak lekkie piórko, porwane podmuchem huraganu. Uśmiechnąłem się. Brierly mówił dalej.
— To hańba! wszak są rozmaici między nami — nawet patentowane łotry; ale do pioruna, musimy dbać o zawodową przyzwoitość, bo inaczej staniemy się gromadą gałganiarzy. Nam dowierzają.
— Rozumiesz to pan? — ufają nam! Szczerze mówiąc, ani trochę nie dbam o wszystkich pielgrzymów przybywających z Azyi, ale przyzwoity człowiek nie postąpiłby tak, mając jako ładunek stare gałgany.
Nie jesteśmy jakiemś zorganizowanem ciałem, a jedyną rzeczą trzymającą nas razem, jest właśnie poczucie tego rodzaju przyzwoitości. Taka sprawa niweczy całą ufność, jaką człowiek posiada. Człowiek może przeżyć życie całe na morzu, nie będąc narażony na nic. Ale gdy przyjdzie chwila próby...
Aha!... Gdybym ja...
Nie dokończył i zmienionym głosem dodał:
— Dam ci dwieście rupii, Marlowie, a ty rozmów się z tym chłopakiem. Do dyabła z nim! Wolałbym, by się tu nigdy nie zjawił. Zdaje mi się, że moja rodzina zna jego rodzinę. Ojciec jest pastorem i przypominam sobie teraz, że go spotkałem, gdy w przeszłym roku bawiłem u mego kuzyna w Essex. Jeżeli się nie mylę, to stary szczycił się swym synem marynarzem. To okropne! Ja tego sam zrobić nie mogę, ale pan...
Takim więc sposobem z powodu Jima ujrzałem prawdziwego Brierly na parę dni przed powierzeniem morzu i mogłem odczuć jego tajemnicę. Naturalnie nie chciałem mieszać się w tę sprawę. Ton tych ostatnich słów: — ale pan... (biedny Brierly nie mógł się od tego powstrzymać), zdający się podkreślać, że jestem tyle uwagi godny, co jakiś owad, kazał mi uważać tę propozycyę za obelgę i czy dlatego, czy dla innej przyczyny, doszedłem do przekonania, że to śledztwo jest surową karą dla Jima, a stawienie mu czoła — po części dobrowolne — dawało niejakie zadośćuczynienie za ten czyn okropny.
Przedtem nie byłem tak pewny tego. Brierly odszedł pośpiesznie. Wówczas stan jego umysłu większą był dla mnie tajemnicą, niż teraz.
Nazajutrz spóźniłem się do sądu i siedziałem na uboczu.
Rozumie się, że nie mogłem zapomnieć rozmowy, jaką prowadziłem z Brierlym, i teraz miałem ich obu przed oczami.
Zachowanie się jednego było ponure, bezczelne, drugiego — pogardliwe, a wiedziałem, że jedno nie było szczere.
Brierly nie był znudzony — ale zrozpaczony; w takim więc razie i Jim mógł być bezczelnym. Zgodnie z moją teoryą, nie był nim istotnie. Zdawało mi się, że stracił wszelką nadzieję. W tej właśnie chwili oczy nasze zetknęły się. Wzrok jego zniechęcał do rozmowy z nim. Czy był bezczelnym, czy zrozpaczonym — czułem, że na nic mu się przydać nie mogę.
Był to drugi dzień śledztwa.
Wkrótce po tej wymianie spojrzeń badanie zostało znowu do następnego dnia odłożone. Biali wychodzić zaczęli natychmiast. Jimowi pozwolono wyjść jednemu z pierwszych. Widziałem jego szerokie ramiona i zarys głowy w świetle otwartych drzwi i gdy powoli wychodziłem, rozmawiając z jakimś nieznajomym, który zagadnął mnie o coś, widziałem, w sali jeszcze, jak oparł się łokciami na balustradzie werandy, obracając się plecami do wychodzącej publiczności. Rozlegał się szmer głosów i tupot nóg.
Przedmiotem drugiej sprawy był napad i pobicie, dokonane na jakimś lichwiarzu, zdaje mi się; pozwany, poważnie wyglądający wieśniak, z prostą białą brodą — siedział na macie zaraz za drzwiami, z synami, córkami, zięciami, ich żonami i przypuszczam, z połową ludności całej wioski. Wysmukła, bronzowej cery kobieta, z połową pleców i jednem ramieniem nagiem, z cienkim złotym pierścieniem w nosie, zaczęła nagle coś mówić cienkim, kłótliwym głosem.
Mój towarzysz instyktownie spojrzał na nią.
Przesuwaliśmy się właśnie przez drzwi za potężnemi plecami Jima.
W jakim celu ci wieśniacy przyprowadzili ze sobą żółtego psa — nie wiem. W każdym razie pies tam się znajdował, kręcąc się to tu, to tam, między nogami, w ten ukradkowy sposób, właściwy psom miejscowm, i mój towarzysz potknął się o niego.
Pies nie wydawszy głosu, skoczył w bok, a człowiek odezwał się dość głośno:
— Spojrzyj pan na tego nieszczęśnika, łajdaka! tchórza!
Napływający w tej chwili tłum rozdzielił nas.
Ja oparłem się o mur i zostałem, a tamten poszedł dalej i znikł mi z oczu.
Jim obejrzał się wokoło. Postąpił krok naprzód i zatarasował mi drogę. Byliśmy sami, patrzył na mnie z wyrazem stanowczego postanowienia.
Zrozumiałem, że jestem odcięty od ludzi i, że tak się wyrażę, stoję jak w pustym lesie.
Na werandzie nie było już nikogo, w sali sądowej zaległa zupełna cisza, gdzieś, w głębi gmachu jakiś krajowiec skomlał obrzydliwie. Pies, usiłując przepełznąć przez drzwi, siadł pośpiesznie, by urządzić polowanie na trapiące go muchy.
— Czy mówiłeś pan do mnie? — spytał Jim bardzo cicho, pochylając się naprzód, nie ku mnie, lecz na mnie, jeżeli rozumiecie, co chcę przez to powiedzieć.
Odparłem natychmiast: — Nie!
Coś w dźwięku tego spokojnego głosu ostrzegło mnie, bym się miał na baczności. Nie spuszczałem go z oka. Było to jakby spotkanie się w lesie, tylko mniej pewne w swym wyniku, ponieważ on prawdopodobnie nie czyhał ani na moje pieniądze, ani na życie — nie mogłem więc mu oddać pieniędzy, ani też bronić się z całą samowiedzą.
— Powiedziałeś pan, że nie — rzekł ponurym głosem. — O, ja słyszałem.
— Jakaś omyłka — zaprzeczyłem, nie spuszczając z niego oka.
Patrząc na tę twarz, zdawało mi się, że patrzę na niebo, przybierające ponurą barwę przed uderzeniem piorunu; nieznaczne cienie pogłębiały się, mrok nabierał większego natężenia w spokoju dojrzewającej gwałtowności
— O ile wiem, nie otworzyłem ust do ciebie — powiedziałem z zupełną prawdą. Zacząłem się trochę gniewać także z powodu niedorzeczności tego spotkania.
Teraz sobie przypominam, że nigdy nie byłem tak blizki bicia — mówię to dosłownie — bicia pięściami, jak wówczas.
Przypuszczam, że niewyraźnie odczuwałem tę ewentualność w powietrzu. Właściwie nie groził mi. Przeciwnie, był najzupełniej biernym — rozumiecie? — ale pochylał się coraz więcej i chociaż nie był nadmiernie wielkim, czuło się, że może mur rozwalić.
Uspakajającym dla mnie objawem było pewnego rodzaju wahanie się, jakie w nim zauważyłem, które przyjąłem za naturalny skutek widocznej szczerości mego zachowania się i tonu. Patrzyliśmy sobie w oczy. W sali toczyła się druga sprawa. Pochwyciłem słowa: „Tak... bawół... kij... bardzo przerażony...
— Cóż to miało znaczyć, że pan cały ranek patrzył na mnie? — spytał w końcu Jim. Spoglądał to w górę, to w dół.
— A ty myślałeś, że wszyscy siedzieć będziemy ze spuszczonemi oczami, żeby nie urazić twej draźliwości? — odparłem ostrym tonem. Ani myślałem znosić cierpliwie jego napaści. Znów podniósł oczy i tym razem patrzył wprost na mnie.
— Nie, masz pan racyę — mówił powoli, jakby zastanawiał się nad prawdą tego twierdzenia — masz pan racyę. Tylko — tu szybciej mówić zaczął — nie chcę, by ktoś wymawiał me nazwisko po za obrębem izby sądowej. Miał pan jakiegoś towarzysza, mówiłeś do niego — o, ja wiem — mówiłeś do niego, ale chciałeś, żebym i ja słyszał...
Upewniałem go, że jest pod wpływem jakiegoś nadzwyczajnego złudzenia. Nie mogłem pojąć, jak się to stało.
— Myślałeś pan, że będę się obawiał odczuć to — rzekł z lekką goryczą. — Zainteresowany byłem o tyle, że odczuwałem najlżejszy odcień w wyrażeniu, ale nic a nic nie rozumiałem; teraz nie wiem co w tych słowach, albo raczej w intonacyi ich skłoniło mnie nagle do zrobienia możliwych dla niego ustępstw. Moje nieoczekiwane położenie nie robiło mi już przyjemności. Była tu jakaś omyłka z jego strony; paplał coś, a to paplanie, jak ostrzegała mnie moja intuicya, było okropnej, nieszczęśliwej natury. Pragnąłem zakończyć tę scenę na gruncie przyzwoitym, tak, jak ktoś pragnie koniec położyć niepożądanym, wstrętnym zwierzeniom. Najzabawniejsze było to, że wśród tych rozmyślań wyższej natury czułem pewien niepokój co do możliwości — raczej prawdopodobieństwa — że to spotkanie skończy się jakąś niemiłą burdą, nie mogącą być wyjaśnioną, a ośmieszającą mnie. Wcale nie pożądałem trzydniowego rozgłosu, jako człowiek, któremu podbił oko, czy wybił ząb pomocnik kapitana Patny! On prawdopodobnie nie dbał o to, co robi, a w każdym razie byłby zupełnie usprawiedliwiony we własnych oczach. Nie będąc jasnowidzącym, rozumieć można było, że był nadzwyczajnie rozgniewany o coś, pomimo spokojnego, prawie ospałego zachowania się. Nie zaprzeczam, że pragnąłem za jaką bądź cenę uspokoić go, ale nie wiedziałem, jak się do tego zabrać. Otaczał mnie mrok bez jednego promyczka światła. Patrzeliśmy na siebie w milczeniu. Wytrzymał moje spojrzenie przez jakieś piętnaście sekund, zbliżył się jeszcze, a ja przygotowałem się do odparcia ciosu, chociaż zdaje mi się, że nie poruszyłem jednym muskułem.
— Choćbyś pan był tak wielkim jak dwaj ludzie, a tak silnym jak sześciu — mówił łagodnie — powiedziałbym, co myślę o panu. Pan...
— Stój! — krzyknąłem! Wstrzymało go to na sekundę.
— Zanim powiesz, co myślisz o mnie — mówiłem prędko — bądź tak dobrym i powiedz, co ja zrobiłem, czy też powiedziałem?
W czasie ciszy, jaka teraz nastąpiła, spoglądał na mnie z oburzeniem, a ja w nadludzki sposób wysilałem pamięć; przeszkadzał mi w tem głos krajowca, płynący z sali, z nadzwyczajną wymową broniący swej niewinności. Raptem zaczęliśmy mówić prawie jednocześnie.
— Ja panu zaraz pokażę, że nim nie jestem — zawołał tonem, świadczącym o gniewie, dochodzącym do zenitu.
— Oświadczam, że o niczem nie wiem — mówiłem z powagą.
Usiłował zmiażdżyć mnie pogardą swego spojrzenia.
— Teraz, kiedy pan widzisz, że się nie boję, usiłujesz wykręcić się. — Kto jest tchórzem teraz, co?
Teraz nareszcie zrozumiałem.
Badał moją twarz, jakby wybierał miejsce, gdzie cios pięścią wymierzyć.
— Nie pozwolę nikomu — mruknął groźnie.
Była to okropna omyłka; nie mogę wam dać pojęcia, jak bardzo tem byłem zgnębiony. Zapewne cząstka mych uczuć odzwierciedliła się na twarzy, gdyż wyraz jego oczu uległ pewnej zmianie.
— Wielki Boże! — jęknąłem — nie myślisz chyba, że ja...
— Ale pewny jestem, że słyszałem — upierał się, podnosząc głos po raz pierwszy od chwili rozpoczęcia tej opłakanej sceny. Następnie z cieniem pogardy w głosie dodał:
— Więc to nie pan? Bardzo dobrze; znajdę tamtego.
— Nie bądź-że głupcem — krzyknąłem zrozpaczony — to wcale nie tak było!
— Słyszałem — odparł znów z niewzruszoną, ponurą wytrwałością.
Może ktoś inny śmiałby się z jego uporu, ale ja — nie, o nie! Nigdy człowieka bezlitośniej nie zdradzał jego własny, naturalny impuls. Proste słowo odarło go z tej dyskrecyi, niezbędnej dla naszej wewnętrznej istoty, więcej jeszcze niż ubranie dla ciała.
— Nie bądź waryatem! — powtórzyłem.
— Ale tamten powiedział to, nie możesz pan zaprzeczyć! — wymówił dobitnie, patrząc uporczywie na mnie.
— Nie, nie zaprzeczam — odparłem, patrząc również na niego.
Nareszcie oczy jego poszły w kierunku palca, którym wskazywałem na ziemię.
Z początku nie rozumiał, później zmieszał się, zdziwił i przestraszył, jak gdyby pies był potworem, którego on dotąd nigdy nie widział.
— Nikomu się nie śniło ubliżać ci — rzekłem.
Patrzył na nędzne stworzenie prawie nieruchomo; pies wychudzony siedział z uszami nastawionemi i ostro zakończonym pyskiem, wsuniętym między drzwi, nagle schwycił muchę jak automat.
Spojrzałem na Jima. Ogorzała jego cera pociemniała od policzków aż po włosy. Uszy zrobiły się karmazynowe, nawet jasno-niebieskie źrenice pociemniały od napływającej krwi do głowy. Usta trochę rozwarte drżały, jak gdyby miał zaraz łkaniem wybuchnąć. Widziałem, że nie może wymówić słowa z nadmiaru upokorzenia. Może z zawodu także — kto to wiedzieć może? Może spodziewał się, że ciosami, które miał wymierzyć, zrehabilituje się, lub znajdzie w nich ukojenie? Kto wie jakiej ulgi spodziewał się doznać po tej awanturze? Był tak naiwny, że wszystkiego mógł się spodziewać, a w tym wypadku oczekiwania jego były daremne.
Był szczerym z sobą — gdy ze mną sam na sam pozostał, pieszcząc nadzieję, że tym sposobem zdoła odeprzeć zarzuty, a tymczasem gwiazdy okazały się ironicznie nań niełaskawe. Z gardła jego wydobył się nieartykułowany dźwięk, jak u człowieka nawpół ogłuszonego uderzeniem w głowę. Było to straszne, litość wzbudzające.
Dogoniłem go zaledwie przy bramie. Musiałem biedz nawet, a gdy bez tchu prawie stanąłem obok niego, rzuciłem mu oskarżenie, że ucieka.
— Nigdy! — rzekł i zawrócił zaraz.
Wytłómaczyłem mu, że nie myślałem, by uciekał przedemną.
— Przed nikim, przed nikim na świecie — oświadczył z naciskiem.
Powstrzymałem się od wykazania wyjątku, mogącego usprawiedliwić najdzielniejszego z nas; pomyślałem, że sam wkrótce to zrozumie. Spoglądał na mnie cierpliwie, gdy ja rozmyślałem, coby tu powiedzieć; ale nie mogłem nic znaleźć odpowiedniego, więc poszedł dalej.
Dotrzymywałem mu kroku, bojąc się go z oczu stracić; mówiłem pośpiesznie, że nie mogę go zostawić pod fałszywem wrażeniem mojego — mojej — jąkałem się. Głupota zdania uderzyła mnie, gdy usiłowałem dokończyć je, ale potęga sentencyi nic nie miała wspólnego z sensem i logiką jej budowy.
Moje idyotyczne jąkanie się sprawiało mu przyjemność. Przerwał to odrazu, mówiąc grzecznie, co świadczyło o wielkiem panowaniu nad sobą, albo też o cudownej elastyczności ducha.
— Bóg z nią, z tą omyłką — wyrażenie to zdziwiło mnie niezmiernie: tak mógł wzmiankować o jakiejś nic nieznaczącej okoliczności. Czyż nie zrozumiał opłakanego jej znaczenia?
— Możesz mi pan wybaczyć — a później dodał trochę markotnie:
— Wszyscy ci ludzie, patrzący na mnie na sądzie, wydawali się takimi głupcami, że — że — mogło być tak, jak ja przypuszczałem.
To powiększyło moje zdziwienie i odkryło na niego nowy punkt widzenia. Spojrzałem z ciekawością i spotkałem jego oczy nieprzeniknione, ale wstydu nie zdradzające.
— Ja nie mogę się z tą rzeczą pogodzić — powiedział poprostu — i nie myślę się godzić. Na sądzie to rzecz inna; muszę to wytrzymać i wytrzymam.
Nie twierdzę, że go rozumiałem. Te rzuty oka, jakich nie pozwalał na siebie skierowywać, podobne były do błysków, przedzierających się przez szczerby w gęstej mgle — ułamki jakichś istotnych, lecz znikających szczegółów, nie dających jasnego pojęcia o ogólnym wyglądzie okolicy. One dostarczały pokarmu mojej ciekawości, nie zasycając jej; nie dawały możności oryentowania się. Wogóle, w błąd wprowadzał. Oto dlaczego prosiłem, by zaszedł do mnie, i dnia tego rozstaliśmy się późnym wieczorem.
Zatrzymałem mieszkanie w hotelu Malabar na dni kilka i na moje usilne prośby jadł tam ze mną obiad.



ROZDZIAŁ VII.


Jakiś żaglowiec, przewożący pasażerów, przybył tego popołudnia i wielka sala jadalna hotelu była prawie zapełniona ludźmi, mającymi w kieszeniach przekazy na rozmaite banki świata. Były tam pary małżeńskie, najwidoczniej znudzone sobą już w połowie podróży; były tam liczne i nieliczne grupy, tworzące jedno towarzystwo, i ludzie samotni, jedzący uroczyście lub ucztujący głośno — wszyscy rozmawiali, żartowali, lub ponuro zachowali milczenie, zależnie od swego usposobienia, z równą inteligencyą przyjmując nowe wrażenia, z jaką przyjmowały ich kufry złożone w górnych pokojach. I nadal otrzymywać będą etykietki, że byli w tych i tych miejscach, jak i bagaże ich. Będą nosili się z godnością, jako osoby niezwykłe, i zachowywać karteczki, przylepione do koszyków, jako dokumenty, gdyż będą one jedynym dowodem, że odbyli tę kształcącą podróż.
Służący bez szmeru uwijali się po gładkiej posadzce; od czasu do czasu rozlegał się śmiech dziewczyny, tak niewinny, jak pustym był jej umysł, lub też ktoś dla zabawy całego zgromadzenia, a wykazania swego dowcipu, cedził przez zęby opowiadanie o świeżym skandalu, który się zdarzył w czasie podróży.
Dwie stare panny, zabójczo wystrojone, przeglądały z kwaśnemi minami jadłospis, szepcąc do siebie zwiędłemi ustami, podobne dwom nadętym koczkodonom.
Wino otworzyło serce Jima i stał się on rozmowniejszym. Zauważyłem też, że ma dobry apetyt. Zdawało się, że gdzieś pogrzebał niemiły epizod naszego spotkania. Było to tak, jak gdyby się o tej rzeczy nie miało już nigdy wspominać. Przez cały czas miałem przed sobą niebieskie, chłopięce, prosto patrzące oczy, młodą twarz, szerokie ramiona, otwarte ciemne czoło z białą linią pod korzeniami jasnych, wijących się włosów, to wszystko ciągnęło ku sobie całą moją sympatyę.
On był z dobrego gatunku, należał do nas. To szczęście uśmiechu, powaga młodzieńcza, zwodzić nie mogły. Mówił z pewną otwartością i spokojem, pochodzącym z męzkiego panowania nad sobą, z bezczelności, braku zastanowienia, lub olbrzymiego zawodu. Kto odgadnąć zdoła? Z tonu naszego mógł ktoś sądzić, że rozmawiamy o jakiejś trzeciej osobie, o grze w piłkę, lub o przeszłorocznej pogodzie. Umysł mój zagłębiał się w rozmaite przypuszczenia, gdy nareszcie zwrot w rozmowie dał mi możność, nie obrażając, rzucić ogólną uwagę, że jednak badanie to musi być ogromnie męczące dla niego. Wyciągnął swą rękę przez szerokość stołu i schwyciwszy moją, wlepił we mnie wzrok. Struchlałem.
— To musi być strasznie ciężko — wyjąkałem, pomieszany tym widokiem milczącej rozpaczy.
— To piekło! — wyrzucił z siebie zgłuszonym tonem.
Ten ruch i te słowa przeraziły dwóch „obieżyświatów”, siedzących przy sąsiednim stoliku, rzucili na nas spojrzenia trwożliwe, odrywające się od zamrożonych puddingów. Wstałem i wyszliśmy na galeryę, by tam wypić kawę i wypalić cygara.
Na małych, ośmiokątnych stolikach paliły się świece w szklanych kloszach; klomby z roślin o sztywnych liściach oddzielały jedne bujaki od drugich, a między szeregami kolumn, chłonącemi światła bijące z okien, noc ciemna, światłami upstrzona, zdawała się wisieć jak jakaś wspaniała draperya. Światła płynących okrętów błyszczały w dali jak gwiazdy, a wzgórza za przystanią podobne były do groźnej masy piorunowych chmur.
— Ja nie mogłem uciec — zaczął Jim. — Kapitan to zrobił, bardzo to szczęśliwie dla niego. Ja nie mogłem i nie chciałem. Wszyscy uniknęli tego w taki, czy inny sposób, ale ja tak zrobić nie mogłem.
Słuchałem z natężoną uwagą, nie śmiejąc poruszyć się na krześle; chciałem dowiedzieć się — a do dziś dnia nie wiem, mogę się tylko domyślać. Był on jednocześnie zgnębionym i pewnym siebie, jak gdyby przekonanie o wrodzonej prawości było hamulcem dla prawdy, wijącej się w nim przy każdym zwrocie rozmowy. Zaczął mówić tonem takim, jakim mówi człowiek, przyznający się do niemożności przeskoczenia muru dwudziestostopowego, że teraz nie będzie mógł nigdy do domu powrócić; to oświadczenie przywiodło mi na pamięć powiedzenie Brierlego „że stary pastor w Essex ubóstwiał swego syna marynarza i dumnym był z niego”.
Nie mogę wam powiedzieć, czy Jim wiedział o tej nadzwyczajnej miłości ojca, ale ton, z jakim wspomniał „tatusia” obliczony był na to, by nie dać pojęcia o tem, że szlachetniejszego człowieka, pomimo wielkiego obarczenia rodziną, nie było jeszcze od początku świata. Tyle było niepokoju w tych słowach, pragnących wpoić we mnie przekonanie, że prawda w nich zawarta nie ulega najmniejszej wątpliwości, iż nabierały one uroku pewnego, ale zarazem i druga strona tej historyi zabarwiała się boleśniejszym, dotkliwszym tonem.
— Czytał już o tem wszystkiem w gazetach — rzekł Jim.
— Nie mogę już pokazać się biednemu staremu!
Nie śmiałem podnieść oczu, póki nie usłyszałem tych słów.
— Nie mógłbym mu wytłómaczyć i onby nie zrozumiał.
Spojrzałem na niego.
Zamyślony palił cygaro i po chwili znów mówić zaczął.
Odrazu zrozumiał, że chcę go oddzielić od współwinowajców w popełnionej — zbrodni, powiedzmy.
On do nich nie należał, był człowiekiem zupełnie innym. Nie zaprzeczyłem mu ani jednym gestem. Nie miałem zamiaru dla miłości nagiej prawdy okradać go z najmniejszej cząstki mogących się okazać okoliczności łagodzących. Nie wiedziałem, czy on tam wierzy w istnienie ich. Nie wiedziałem, jakie ma plany i czy wogóle zamierza coś uczynić — podejrzewam, że on sam również nie wiedział; wierzę bowiem, że żaden człowiek nigdy nie zrozumie dokładnie własnych sprytnych wybiegów, których używa, chcąc uciec przed przykrym cieniem własnego sumienia. Nie odezwałem się ani słowem przez cały czas rozmyślania jego o tem, co też on będzie robił, „gdy to głupie badanie się skończy”. Widocznie podzielał zapatrywania pogardliwe Brierlego na te sposoby prawem nakazane. Nie wiedziałby, gdzie się obrócić, wyznał, najwidoczniej, myślał głośno, a nie rozmawiał ze mną. Świadectwa przepadły, karyera złamana, grosza przy duszy niema i nie pojmuje nawet, jaką pracą mógłby się teraz zająć.
Z domu może mógłby coś dostać, ale na to trzeba rodzinę prosić o pomoc, a on tego nie chce. A może go przyjmą na jaki parowiec...
— Chciałbyś tego? — spytałem nielitościwie.
Zerwał się, a podchodząc do kamiennej balustrady, wpatrzył się w noc ciemną. Za chwilę powrócił, pochylając nad mem krzesłem młodzieńczą twarz, chmurną bólem opanowanego wzruszenia.
Zrozumiał doskonale, że ja nie wątpiłem w jego zdolność kierowania okrętem.
Drżącym trochę głosem spytał mnie — dlaczego to powiedziałem? Byłem „nieskończenie dobrym” dla niego. Nie roześmiałem się nawet wtedy, gdy — tu zaczął jąkać się — ta omyłka, pan wiesz — nadała mi wygląd skończonego osła.
Przerwałem mu, mówiąc w ciepły sposób, że dla mnie taka omyłka nie nadaje się do śmiechu.
Usiadł i wypił filiżankę kawy do ostatniej kropli.
— Nie idzie za tem, bym miał się do winy przyznawać — oświadczył wyraźnie.
— Nie? — rzekłem.
— Nie — przyznał z zupełnem przekonaniem.
— Czy pan wiesz, cobyś zrobił? Czy wiesz? A nie masz o sobie przekonania —... przełknął coś... nie myślisz, że jesteś... e... e... tchórzem?
I to — na honor! — spojrzał mi pytająco w oczy.
Było to widocznie pytanie — bona fide pytanie! W każdym razie nie czekał na odpowiedź. Zanim przyszedłem do przytomności, on mówił dalej, patrząc prosto przed siebie, jakby czytając coś w cieniach nocy.
— Należało być przygotowanym. A ja nie byłem; nie, nie wtedy. Ja nie chcę usprawiedliwiać się; ale chciałbym wytłómaczyć — chciałbym, by ktoś zrozumiał — ktoś — chociaż jedna osoba! Pan! Dlaczegożby nie pan?
Było to uroczyste, a zarazem trochę śmieszne, jakiemi są zwykle te walki jednostki, usiłującej ocalić z pozoru swe idee o tem, czem moralna jej istota być powinna, to drogocenne pojęcie umowy, jednego tylko prawidła gry, nie więcej, ale strasznego w skutkach przez przywłaszczanie sobie nieograniczonej władzy nad naturalnemi instynktami, przez straszne karanie za jego błędy.
Rozpoczął swą historyę dość spokojnie.
Na parowcu „Dale Line”, który widząc tych czterech ludzi o zmierzchu, samych na falach oceanu — zabrał ich na swój pokład — poddani zostali pierwszemu badaniu. Tłusty kapitan wymyślił jakąś historyę, inni milczeli i z początku uszło to.
Nie można przecie męczyć pytaniami biednych rozbitków, których się uratowało jeżeli nie od okrutnej śmierci, to przynajmniej od strasznych cierpień. Później, po namyśle, oficerowie Avondali musieli zrozumieć, „że coś w tej sprawie jest niejasnego”, ale naturalnie zachowali swe wątpliwości dla siebie. Zabrali na swój pokład kapitana, pomocnika i dwóch maszynistów z Patny, która zatonęła i to zapewne im wystarczało.
Nie pytałem Jima, jakich doznawał uczuć podczas tych dziesięciu dni, spędzonych na pokładzie.
Ze sposobu jego opowiadania wywnioskowałem, że był częściowo oszołomiony odkryciem, jakiego dokonał na samym sobie — i bezwątpienia pracował nad tem, by módz to wytłómaczyć jedynemu człowiekowi, zdolnemu ocenić całą doniosłość tego. Trzeba zrozumieć, że nie myślał o zmniejszaniu jego ważności i tu właśnie leży jego zasługa.
Co zaś do odczuć, jakich doznał po wylądowaniu i usłyszeniu niespodziewanej konkluzyi sprawy, w której odegrał tak smutną rolę — nie mówił mi nic i trudno to odgadnąć. Czy uczuł, że mu się grunt z pod nóg usuwa? — nie wiem. Całe dwa tygodnie oczekiwał w „Domu Marynarzy”, a że tam jednocześnie było kilku innych, zebrałem o jego zachowaniu się pewne wiadomości. Zdaniem tych ludzi, Jim był ponurą bestyą. Cały ten czas spędził na werandzie, leżąc na bujaku, wstając tylko do jedzenia, lub późnym wieczorem, i włóczył się wówczas samotnie, oderwany od swego otoczenia, niezdecydowany, milczący, jak duch, nie mający domu, by go nawiedzać.
— Nie wiem, czy powiedziałem przez cały ten czas trzy słowa do jakiej żywej istoty — rzekł, i zaraz dodał:
— Jeden z tych ludzi z pewnością wypaplałby coś, o czem ja postanowiłem nie rozmawiać, a nie chciałem, by doszło do jakiejś sprzeczki. Nie! nie wtedy! Byłem zanadto... zanadto... Nie byłem do niej usposobiony...
— Więc belka wytrzymała?
— Tak — szepnął — wytrzymała. — A teraz, przysięgam panu, że czułem, jak ustępowała mi pod ręką.
— Czasami stare żelaztwo ogromnie jest wytrzymałe — rzekłem.
Oparty o tylną poręcz fotelu, z nogami sztywno wyciągniętemi i obwisłemi rękami, kilkakrotnie kiwnął głową. Trudno sobie wyobrazić coś smutniejszego. Nagle podniósł głowę i wyprostował się.
— Ach! jakaż sposobność zmarnowana! Boże mój! jak zmarnowana! — krzyknął, ale to ostatnie słowo brzmiało jak jęk, bólem wydarty.
Znów siedział w milczeniu, strasznie tęsknym wzrokiem patrząc w dal, jakby szukając tej zmarnowanej okazyi odznaczenia się; rozwarte nozdrza chwytać się zdawały upajającą woń tej zmarnowanej sposobności. Jeżeli myślicie, że patrzyłem spokojnie na to, to wyrządzacie mi krzywdę!
Ach! jakąż ten biedak miał imaginacyę! Widziałem w tem spojrzeniu, wlepionem w noc ciemną, jak cała jego wewnętrzna istota przeniosła się do pełnego złudzeń państwa bohaterskich aspiracyi. Nie miał czasu żałować tego, co stracił, całkowicie i naturalnie odczuwając to, co mu się nie udało otrzymać. Niezmiernie był odemnie oddalony, chociaż siedziałem o trzy kroki od niego. Z każdą chwilą przenikał głębiej w nieistniejący świat romantycznych czynów. Dotarł do samego jądra nareszcie! Dziwny wyraz wniebowzięcia rozlał się na rysach jego, oczy jego błysnęły w świetle świec palących się na stole: uśmiechnął się niewątpliwie! Dotarł do serca, do samego serca. Był to uśmiech, tak pełen uniesienia, jaki się nigdy nie pojawia ani na mojej, ani na waszej twarzy, kochani towarzysze. Przywołałem go do przytomności, mówiąc:
— Gdybyś pozostał na parowcu, chcesz powiedzieć!
Zwrócił się ku mnie ze zwrokiem zdziwionym i pełnym bólu, ze zdziwioną, cierpiącą twarzą, jak gdyby zleciał na dół z jakiej gwiazdy. Ani ja, ani wy, ani żaden z ludzi wyglądać tak nie będzie. Zadrżał, jak gdyby czyjaś zimna dłoń dotknęła serca jego. Nareszcie westchnął.
Nie byłem w litosnem usposobieniu. Jego sprzeczne niedyskrecye wywołały taki nastrój.
— To prawdziwe nieszczęście, żeś o tem przedtem nie wiedział! — powiedziałem w niepoczciwym celu; ale cios chybił, upadł u jego stóp, jak zużyta strzała, a on nie myślał jej podnosić.
Może nie dostrzegł nawet.
Teraz, przeciągając się, rzekł.
— Mówię panu, że pod ręką uginało się. Z lampą oglądałem żelazne kanty na dolnym pokładzie, gdy kawał rdzy szerokości mej dłoni opadł sam przez się! — Ręką przesunął po czole.
— To tak skoczyło, jak coś żywego.
— Zrozumiałeś, że ci grozi niebezpieczeństwo — powiedziałem mimochodem.
— Więc przypuszczasz pan — rzekł Jim — że myślałem o sobie, mając na karku sto sześćdziesiąt osób, uśpionych na tym pokładzie, a mnóstwo innych na ogólnym, nie wiedzących o niczem? Gdyby nawet był czas, nie można byłoby ich uratować, gdyż łodzi ratunkowych brakowało dla wszystkich. Zdawało mi się, gdy tam stałem, że zaraz otworzy się pod nogami przepaść i woda zaleje ich wszystkich... Co miałem robić, co?
Mogłem go sobie wystawić na dnie okrętu z lampą oświetlającą zagrożone miejsca.
Patrzył na to żelaztwo, struchlał, widząc opadającą rdzę, przeciążony świadomością nieuniknionej śmierci. To już drugi raz, jak mi się zdaje, wysłany był na dno okrętu przez swego kapitana, który jak mi się zdaje, chciał go od pomostu oddalić.
Jim opowiadał mi, że pod wpływem pierwszego impulsu chciał krzyczeć, coby tych wszystkich ludzi ze snu wyrwało, pogrążając w otchłań rozpaczy, ale ogarnęło nim takie przygnębiające uczucie bezradności, że nie mógł wydać głosu.
To jak mi się zdaje, określa dobrze wyrażenie: zyk przyrósł do podniebienia”.
Nie wydawszy więc głosu, przez otwór wydobył się na górny pokład. Przypadkiem żagiel wiatrem poruszony musnął go po twarzy, co sprawiło na nim takie wrażenie, iż o mało nie spadł z drabiny. Wyznawał, że kolana mu dygotały, gdy tak stał i patrzył na ten tłum uśpiony tutaj.
Maszyna została wstrzymana, para wydobywała się ze świstem i hukiem, powietrze całe drgało jak basowa struna. Parowiec drżał cały.
Widział to tu, to tam podnoszącą się z maty głowę, nieokreślenie jasną, przybierającą siedzącą pozycyę i nasłuchującą sennie przez chwilę, by znów opaść w ten nieład zgromadzonych skrzyń, wentylatorów i najrozmaitszych przedmiotów. Rozumiał, że ci ludzie, nic nie wiedząc, nie zwrócą uwagi na ten dziwny hałas. Okręt z żelaza, ludzie o białych twarzach, wszystkie dźwięki i zjawiska, wszystko na pokładzie było jednakowo dziwne dla tego ciemnego, pobożnego tłumu, i zasługujące na zupełne zaufanie, nie mogąc być nigdy zrozumiane.
Uderzyło go to, że fakt ten bardzo potrzebny jest w tej chwili. Sama myśl straszna była.
Pamiętacie zapewne, że on wierzył, jakby to zrobił każdy inny na jego miejscu człowiek, że parowiec lada chwila zatonąć musi; usuwające się zardzewiałe żelazo, powstrzymujące ocean, puścić musi, a wówczas, jak po pęknięciu śluzy, woda wedrze się z impetem i zaleje wszystko.
Stał i patrzył na te rozciągnięte ciała, skazany człowiek, uświadomiony o swym losie, pilnował cichego tłumu zmarłych.
Oni byli trupami! Nie, ich ocalić nie zdoła! Szalupy może wystarczyłyby dla połowy, ale już niema czasu. Zapóźno! Zapóźno!
Nie warto otwierać ust, poruszać ręką lub nogą. Zanim zdoła trzy słowa wymówić lub parę kroków postąpić, zapadnie się w morze, przy rozpaczliwej walce ludzkich istot, przy rozlegających się okropnych wrzaskach o pomoc. Nie było na to ratunku. Wystawiał sobie doskonale, jak to wszystko się stanie; drapiąc się po drabinie z lampą w ręce, przechodził myślą wszystkie najokropniejsze szczegóły. Zdaje mi się, że przeżywał to znów, opowiadając mi rzeczy, o których musiał na sądzie zamilczeć.
— Widziałem tak jasno, jak pana teraz widzę, że nic uczynić nie mogę. To mroziło wszystkie moje członki. Pomyślałem, że mogę tak dobrze stać tu, jak gdzieindziej i czekać. Nie obliczałem na wiele sekund... Nagle para przestała wybuchać.
Sprawiany przez nią huk odciągał uwagę, ale ta cisza, która w tej chwili nastała, była nieznośnie przygnębiającą.
— Zdawało mi się, że uduszę się, zanim utonę — rzekł.
Twierdził, że nie myślał o własnem ocaleniu. Jedyną wyraźną myślą, pojawiającą się i znikającą w jego umyśle, było to: ośmset ludzi i siedm szalup; ośmset ludzi i siedm szalup.
— Ktoś głośno krzyczał w mojej głowie — rzekł dziko „ośmset ludzi, siedm szalup — i czasu mało! Pomyśl o tem”.
Pochylił się ku mnie poprzez wązki stolik, a ja unikałem jego spojrzenia.
— Czy pan myśli, że bałem się śmierci? — spytał głosem cichym, dumnym. Uderzył pięścią w stół tak, że podskoczyły filiżanki od kawy. — Gotów jestem przysiądz, że nie — nie... na Boga — nie!
Wyprostował się, ręce złożył na piersiach.
Przez okna dochodziły nas głosy ze środka sali, kilku mężczyzn w doskonałych humorach wyszło na galeryę. Dzielili się wesołemi wspomnieniami z czasów pobytu w Kairze. Blady, zaniepokojony młodzieniec, słuchał uwag wypasionego obieżyświata o niewłaściwości skupywania na bazarach zbyt drogich rzeczy.
Przeszli dalej, zajęli fotele; zapalone zapałki oświetliły na chwilę twarze bez cienia jakiegoś wyrazu i wykrochmalone przody koszul; szmer tych zmieszanych, ożywionych rozmów wydawał mi się niedorzecznym i oddalonym.
— Niektórzy z załogi spali przy samym otworze i mogłem ich ręką dosięgnąć — zaczął Jim znowu. — Trzeba wam wiedzieć, że na tym parowcu wszyscy pracujący spali w nocy, a do straży nocnej inni byli przeznaczeni. Miał wielką intencyę schwycić najbliżej leżącego za ramię, ale nie zrobił tego.
Coś powstrzymało jego rękę. Nie bał się — o nie! ale ot — po prostu nie mógł. Nie bał się śmierci może, ale powiem wam coś, on bał się okoliczności, jakie musiały jej towarzyszyć. Jego bujna imaginacya odtworzyła całą okropność popłochu, bieganinę, wrzaski, przepełnione łodzie — wszystkie straszliwe wypadki, nieuniknione podczas katastrofy na morzu. Może był zrezygnowany na śmierć, ale przypuszczam, że pragnął umrzeć bez tych okropności, spokojnie, w transie jakim. Pewną gotowość do śmierci nie tak rzadko się spotyka, ale trudno natknąć się na ludzi, których duch opancerzony jest niezłomnemi postanowieniami, a oni gotowi są bez żadnej nadziei walczyć do ostatka.
Żądza spokoju wzrasta ze zmniejszającą się nadzieją, aż w końcu opanowywa nawet samą chęć do życia. Kto z nas tu zebranych nie obserwował tego, a może i doświadczył coś z tych uczuć, to nadzwyczajne wyczerpanie wzruszeń, bezużyteczność wysiłków, tęsknotę za odpoczynkiem?
Ci, co mają do czynienia z siłami, rozsądkowi niepodlegającemi, znają to dobrze — rozbitki, szukający ratunku w łodziach, podróżni, zbłąkani na pustyni, ludzie walczący z potęgą natury, lub bezrozumną brutalnością tłumów.



ROZDZIAŁ VIII.


Jak długo stał tam, jak słup przy otworze, oczekując, że lada chwila okręt pod nim zatonie, a jego chwyci pęd wody i targać nim będzie jak drzazgą — niewiem.
Niedługo, może dwie minuty. Ktoś w tłumie zaczął rozmawiać sennym głosem, usłyszał nawet czyjeś kroki, ale nie wiedział zkąd one dochodzą. Te słabe odgłosy ginęły w strasznej ciszy, poprzedzającej katastrofę, w męczącej ciszy — przed wybuchem; wówczas przyszło mu na myśl, że może będzie mógł jeszcze poprzecinać liny, utrzymujące łodzie, tak, że gdy parowiec zatonie, one zostaną na powierzchni morza.
„Patna” miała długi most, na którym znajdowały się wszystkie łodzie, cztery po jednej, trzy po drugiej stronie. Upewniał mnie, z widocznym niepokojem, tak pragnął, bym uwierzył, że chodziło mu bardzo o to, by one były gotowe do użytku. Znał swe obowiązki. Śmiało twierdzę, że on był odpowiedni do zajmowania stanowiska pomocnika kapitana.
— Ja zawsze wierzyłem, że jestem na rzeczy najgorsze przygotowany — mówił, patrząc niespokojnie w twarz moją. Kiwnąłem głową, przyznając słuszność zasadzie, a unikałem wzroku tego mijającego się ze swą zasadą człowieka.
Zaczął biedz. Musiał przeskakiwać przez nogi leżących, unikać potknięcia się o głowy. Nagle ktoś złapał go za połę surduta i rozpaczliwy jakiś głos przemówił. Światło trzymanej lampy padło na ciemną twarz, której oczy tak błagalnie prosiły, jak i głos.
Nauczył się już dość obcej mowy, by zrozumieć słowo „woda” powtórzone kilkakrotnie z naleganiem, prośbą rozpaczliwą. Odskoczył, chcąc się wyswobodzić, ale chwycono go za nogi.
— Nędzarz ten uczepił się mnie, jak tonący — mówił z przejęciem. „Woda, woda!” — O jakiej wodzie on mówi? Zkądże on wiedzieć może? Tak spokojnie, jak mogłem, kazałem mu się odczepić. Zatrzymywał mnie, czas naglił, inni ludzie poruszać się zaczęli, a ja potrzebowałem czasu sporo do odcięcia wszystkich łodzi. Schwycił mnie teraz za rękę i czułem, że krzyczeć zacznie. Błysnęło mi w myśli, że jeden krzyk wystarczy do wywołania ogólnego popłochu, wolną ręką rzuciłem mu lampę w twarz. Szkło zadzwoniło, światło zgasło, ale cios zmusił go do puszczenia mej ręki — pobiegłem — chciałem dopaść łodzi — chciałem! Skoczył za mną. Odwróciłem się do niego. Zanim zrozumiałem, o co mu chodzi, o mało go nie zdusiłem.
On chciał wody — wody do picia; otrzymywali zmniejszoną porcyę, pan wie — a miał z sobą chłopca, którego nieraz widziałem. Dziecko to omdlewało z pragnienia. Widząc mnie przechodzącego, błagał o kroplę wody.
Uczepił się mych rąk, nie mogłem marzyć, by się od niego uwolnić. Skoczyłem do mej kajuty, porwałem butelkę z wodą i rzuciłem mu ją. Znikł. Do tej chwili nie czułem, jak sam byłem spragniony.
Oparł się na łokciu i zakrył ręką oczy.
— Doznawałem dziwnego uczucia w krzyżu.
Palce, kryjące oczy, drgały zlekka. Przerwał to krótkie milczenie.
— Takie rzeczy mogą tylko raz przytrafić się człowiekowi... Ach, tak! Gdym wyleciał na pomost, łajdaki już majstrowali przy jednej łodzi. Ach łódź! Biegłem po drabinie, gdy ciężki cios spadł mi na ramię, o mało głowy nie rozbijając. To mnie nie powstrzymało, a pierwszy maszynista — którego właśnie ze snu zbudzono — podniósł znów lewar. Byłem w takiem usposobieniu, że niczemu się nie dziwiłem. Wszystko to wydawało się naturalne — tylko straszne — okropne! Uniknąłem ciosu i schwyciłem go w ramiona, jak dziecko; wyrywał się, szepcząc:
— Nie bij, nie bij, myślałem, żeś jednym z nich!
Rzuciłem go od siebie, potoczył się wzdłuż pomostu i podbił nogi młodemu chłopcu — drugiemu maszyniście. Kapitan, zajęty łodzią, spojrzał wokoło i podszedł do mnie z głową pochyloną, mrucząc jak dzika bestya. Stałem jak kamień, oparłem się mocno i byłem tak nieporuszony, jak to — dodał, stukając palcem o mur.
— Zdawało mi się, że ja to wszystko słyszałem, widziałem, przeszedłem przez to ze dwadzieścia już razy. Nie bałem się ich. Zamierzyłem się pięścią, on stanął — mrucząc:
— Ach! to ty! Pomagaj prędzej!
— To on powiedział. Prędzej! Jak gdyby tu ktoś zdołał się pośpieszyć. Więc nic pan nie poradzisz? — spytałem. — Owszem. Ucieknę — warknął.
— Nie zdaje mi się, bym zrozumiał wówczas jego słowa.
Tamci dwaj podnieśli się tymczasem z ziemi i rzucili się do łodzi. Biegli, przeklinając łódź, parowiec, siebie nawzajem — mnie. Ja się nie poruszyłem, milczałem. Śledziłem przechylanie się parowca. Stał nieruchomo, jak gdyby znajdował się na suchym doku — tylko miał taką pozycyę.
Podniósł rękę dłonią na dół, palce pochylone w dół — taka pozycya — powtórzył.
— Widziałem linię widnokręgu, jasną smugę ponad dziobem parowca; widziałem wodę ciemną, iskrzącą się, a jednak zawsze spokojną, śmiertelnie spokojną, spokojniejszą, niż kiedykolwiek była, i widoku tego znieść dłużej nie mogłem. Widziałeś pan kiedy okręt, płynący głową w dół, wskutek oderwania się kawała zardzewiałego żelaza? Wszak można go było przymocować? ale, czy można tego dokonać w przeciągu pięciu, choćby pięćdziesięciu minut? Gdzie znajdę ludzi, chcących zejść tam na dół? O te belki — te belki! Czy miałbyś pan odwagę machnąć młotem, chociażby raz, gdybyś widział to drzewo? Nie mów, że miałbyś, nie widziałeś go. Do pioruna! — żeby zrobić rzecz taką, należy wierzyć, że jest szansa, jedna na tysiąc choćby, cień nadziei; ale jej tam nie było! Sądzisz pan, że byłem tchórzem, stojąc bezradnie, ale cobyś pan zrobił? Co? Nie wiesz, co powiedzieć — i nikt tego nie wie. Na obrócenie się nawet trzeba mieć czas. Cóż chciałbyś, żebym zrobił? Czy toby się dobrocią nazywało, gdybym doprowadził tych ludzi do szaleństwa ze strachu, nie mogąc ich uratować... bo nicby ich ocalić nie zdołało? Słuchaj pan! To jest taką prawdą, jak to, że tu siedzę przed panem...
Szybko oddychał za każdem słowem, rzucając spojrzenia przenikliwe na mą twarz, jakby chcąc śledzić wrażenia, jego słowami wywołane. Nie mówił do mnie, ale przedemną, dysputując z niewidzialną osobistością, nieodłącznym towarzyszem i przeciwnikiem istnienia swego — drugim posiadaczem duszy jego.
To były rzeczy przechodzące kompetencye sędziów; była to subtelna, chwilowa sprzeczka o istotnych prawdach życiowych i ona sędziego nie potrzebowała. Potrzebowała wspólnika, pomocnika. Czułem, na jakie ryzyko narażam się, jeżeli dam się wciągnąć w to i będę zmuszony wziąć udział w dyspucie, nie dającej się roztrzygnąć, jeżeli się zechce pozostać uczciwym względem tych wszystkich urojeń zaszczytnych, mających swoje prawa i dla mniej chlubnych, mających swe wymagania. Nie mogę wytłómaczyć wam tego, gdyż nie widzieliście go i słyszycie to opowiadanie już z drugich ust, jak dziwnie pomieszane były moje odczucia. Zdawało mi się, że jestem stworzony do zrozumienia rzeczy niepojętych — a nieprzyjemności tego odczucia nie mogę z niczem porównać.
Musiałem patrzeć na tę umowę, ugodę, co to czai się na dnie każdej prawdy, w zasadniczej szczerości fałszu. Zwracał się on zarazem do strony, wiecznie do światła dziennego zwróconej, i do tamtej strony nas samych, co to jak druga powierzchnia księżyca, egzystuje skrycie w wiecznej ciemności, z bojaźliwem, bladem światłem, ukazującem się tylko czasami na brzegach.
Zachwiał mną. Przyznaję się do tego. Okoliczność była ciemna, nic nie znacząca — jak sobie chcecie, jakiś zgubiony młokos, jeden na milion — ale o to chodziło, że on był z dobrego rodzaju; wypadek, zupełnie pozbawiony doniosłości, jak naprzykład zalanie wodą mrowiska, a jednak tajemnica jego zachowania się działała na mnie tak, jak gdyby on był jednostką stojącą na czele jemu podobnych jednostek, jak gdyby niejasna prawda tak znaczącą była, iż groziła pojęciom o ludzkości całej...
Marlow umilkł, by zapalić nanowo gasnące cygaro, zdawał się zapominać zupełnie o tej historyi i nagle znów mówić zaczął:
— To moja wina, naturalnie. Nie należało się tem interesować. To było moją słabością. Jego słabość była innego rodzaju. Moja polegała na tem, że nie odróżniałem rzeczy przypadkowych — zewnętrznych.
Nie zwracałem uwagi na łachmany gałganiarza, jak również na cienką bieliznę innego człowieka.
Spotykałem tylu ludzi — ciągnął dalej z odcieniem smutku — spotykałem najrozmaitszych — a widziałem w nich tylko ludzką istotę. Jakiś przeklęty, demokratyczny rodzaj widzenia, lepszy zapewne od zupełnej ślepoty — ale dla mnie korzyści nie przynoszący — upewniam was. Ludzie oczekują, by brano pod uwagę ich cienką bieliznę. Ale ja nie mogłem nigdy zdobyć się na entuzyazm dla tych rzeczy.
O! to wada, wielka wada; i oto przychodzi piękny wieczór; gromadka ludzi leni się zasiąść do wista — i słuchają opowiadania...
Umilkł znów, czekając na zachęcającą uwagę może, ale nikt się nie odezwał; tylko sam gospodarz, jakby spełniając obowiązek — szepnął:
— Tak subtelnym jesteś, Marlowie?
— Kto? ja? — rzekł Marlow cichym głosem. — O nie! to on nim był; pomimo wszelkich moich usiłowań, by otworzyć całą osnowę sprawy, braknie mi niezliczonych odcieni — tak były delikatne, a tak je trudno oddać w bezbarwnych słowach. Bo on komplikował sprawy przez swą prostotę — biedny chłopak!... Na Jowisza! on był zadziwiającym. Oto siedział i mówił, że tak, jak go widzę własnemi oczami, tak on, nie bałby się niczego — i wierzył w to najzupełniej. Powiadam wam, że to było bajecznie niewinne, a zarazem piramidalne!
Śledziłem go skrycie, jak gdybym podejrzewał, że ma względem mnie jakieś niedobre zamiary.
Był przekonany, że nie było nic takiego, czemuby on nie potrafił stawić czoła. Jeszcze gdy był „małym bębnem”, przygotowywał się do wszystkich trudności, jakie go na lądzie lub wodzie spotkać mogą. Dumny był z tego rodzaju jasnowidzenia. Obmyślał niebezpieczeństwa i obronę, spodziewając się rzeczy najgorszych, ćwicząc się w trudniejszych obrotach.
Musiał prowadzić egzaltowaną egzystencyę. Czy możecie to sobie wystawić? Cały szereg przygód, wzrastająca chwała z odznaczonych zwycięztw, a z każdym dniem poczucie tych jego zdolności przenikało głębiej w wewnętrzną istotę. Zapominał się zupełnie; oczy błyszczały, a za każdem jego słowem serce moje, spalone światłem jego niedorzeczności, ciężyło mi więcej w piersiach.
Nie chciałem się śmiać, więc przybrałem poważny wyraz twarzy, by się przypadkiem nie roześmiać. Jim okazywał pewne zdenerwowanie.
— Zwykle zdarzają się rzeczy nieoczekiwane — rzekłem pojednawczym tonem. Tępość moja wywołała pogardliwy okrzyk: — „Et"!
Przypuszczam, że chciał on wyrazić, iż rzeczy nieoczekiwane nie mogą go dotknąć; nie mogło być takich wobec doskonałego przygotowania się z jego strony.
Był znienacka napadnięty — i mruczał do siebie przekleństwa na wody, firmament, parowiec i ludzi.
Wszystko zdradziło go! Napadła go tego wyższego rodzaju rezygnacya, która nie pozwoliła mu ruszyć jednym palcem, podczas gdy tamci, mający doskonale jasne pojęcie o rzeczy, popychali się wzajemnie, rozpaczliwie pracując nad uwolnieniem łodzi.
Coś się tam zepsuło w ostatniej chwili.
Musiał to być ciekawy widok, ta gorączkowa praca tych nędzników, na parowcu nieruchomym, zapadającym powoli w ciszę uśpionego świata: oni walczyli z ubiegającym czasem, by jak najprędzej łódź uwolnić, klnąc na czem świat stoi, ciągnąc, popychając, warcząc zjadliwie jeden na drugiego, gotowi do mordu, powstrzymywani jedynie bojaźnią śmierci, stojącej w milczeniu za ich plecami, jak niewzruszony ciemnooki poborca podatków. Och! tak, musiał to być wspaniały widok! On widział to wszystko, mógł o tem mówić z pogardą i goryczą; on za pomocą szóstego zmysłu ogarnął to wszystko, tak przynajmniej wnioskuję, gdyż przysięgał mi, że trzymał się na uboczu, nie rzucając ani jednego spojrzenia ani na nich, ani na łódź! Wierzyłem mu. Przypuszczam, że on zanadto zajęty był groźnem pochylaniem się parowca, tą groźbą odkrytą w chwili najzupełniejszego bezpieczeństwa — zahypnotyzowany był widokiem miecza, wiszącego na włosku ponad jego pełną imaginacyi głową.
Przed jego oczami żadnego ruchu i mógł bez przeszkody wystawić sobie, jak ciemna linia nieboskłonu podniesie się dla niego, jak również spokojna powierzchnia wód; widział roztwierającą się przepaść, beznadziejną walkę, sklepienie niebios, zamykające się na zawsze nad jego głową, jak sklepienie grobu — bunt, młodego życia — okropny koniec! Mógł! Na Jowisza! ktoby nie mógł? A musicie pamiętać, że on był artystą w pewien właściwy sobie sposób: biedak, był obdarowany władzą szybkich, przewidujących wizyj. To, co widział, zmieniło go w zimny głaz od stóp aż do karku; ale w głowie jego gorączkowo pląsały myśli: były to pląsy ślepych, kulawych myśli — wir strasznych kalek.
Czy nie mówiłem wam, że spowiadał się przedemną, jak gdybym miał władzę odpuszczania grzechów. Zagrzebał się głęboko, głęboko w nadziei mojej absolucyi, która jemu na nicby się nie przydała.
Była to jedna z tych spraw, w której żaden człowiek pomódz nie może; gdzie Stwórca sam zdaje się opuszczać grzesznika, by go zostawić własnemu losowi. Trzymał się na przeciwnym brzegu mostu, jak mógł najdalej od toczączej się o łódź walki, która nabierała barwy szaleństwa, połączonego z tajemniczością spisku. A tymczasem obaj Malajczycy przy kole pozostali.
Wystawcie sobie wszystkich aktorów tej sceny: jedni walczą do ostatniego wyczerpania, drudzy — w zupełnej nieruchomości przypatrują im się, a nad nimi rozciągnięte płótno kryło zupełną nieświadomość, setki istot ludzkich, z ich męką, marzeniami, nadziejami, wstrzymanych niewidzialną ręką nad samym brzegiem przepaści, niosącej zupełną zagładę. Bo tak rzeczy się miały, wierzcie mi, wziąwszy pod uwagę stan parowca, innego rezultatu spodziewać się nie można było. Nic dziwnego, że tamci przy łodzi dochodzili do szaleństwa. Gdybym tam był, nie dałbym złamanego szeląga za to, że parowiec jeszcze sekundę zdoła się utrzymać na powierzchni wody. A jednak utrzymywał się jeszcze! Ci śpiący pielgrzymi mieli ukończyć swą pielgrzymkę. Widocznie Wszechmocna Istota, do łaski której zwracali się oni, chciała, by pozostali jeszcze chwil kilka na tym świecie i spojrzawszy w dół, dała znak oceanowi: „Czekaj”!
Ocalenie ich zaniepokoiłoby mnie, jako wypadek przechodzący ludzkie pojęcie, gdybym nie wiedział, jak wytrzymałem jest stare żelaztwo — tak jak wytrzymałym jest duch ludzki, kołaczący się w ciałach tak wyczerpanych, że cieniem być się zdają. Nie dziwi mnie nic zachowanie się dwóch sterników przez te dwadzieścia minut. Byli oni wraz z innymi tuziemcami przywiezieni z Adenu, by świadczyli na sądzie. Jeden z nich walczył ciągle z nadzwyczajną nieśmiałością, bardzo był młody. Pamiętam doskonale, że Brierly przez tłómacza spytał się go, o czem on myślał w tej chwili niebezpieczeństwa? Tłómacz po krótkiej z nim rozmowie odwrócił się do sądu z miną poważną, oświadczając:
— On twierdzi, że wcale nie myślał.
Drugi, z cierpliwemi, mrużącemi się oczyma, wypłowiałą niebieską chustką, zgrabnie zawiązaną na siwych kosmykach włosów, z twarzą ciemną, która jeszcze ciemniejszą się wydawała wskutek pokrywających ją zmarszczek — objaśnił, że wiedział, iż coś złego dzieje się z parowcem, ale nie było rozkazu; nie przypomina sobie, by wydano jaki; więc pocóż miał porzucać ster?
Na inne pytania wzruszył szerokiemi ramionami i oświadczył, że nigdy mu to przez myśl nie przyszło, by biali ludzie mogli ze strachu uciekać z parowca. I teraz temu nie wierzy. Musiały być jakieś tajemnicze przyczyny. On dobrze wie o tem. Był on człowiekiem wielkiego doświadczenia i chce, by biały Tuan (pan) wiedział — zwrócił się do Brierlego, który nie podniósł nawet głowy — że on nauczył się wielu rzeczy, służąc białym ludziom na morzu przez bardzo wiele lat — i nagle uniesiony, zaczął wymieniać dziwnie brzmiące nazwiska zmarłych kapitanów, zapomnianych okrętów. Przerwano mu w końcu. Nastała cisza w sądzie — cisza nieprzerywana trwała parę minut i przeszła powoli w szept. Ten epizod wywołał sensacyę; w drugim dniu badania zrobił wrażenie na wszystkich obecnych; jeden tylko Jim siedział zasępiony na końcu pierwszej ławki i nie spojrzał nawet na tego dziwnego świadka, mającego jakąś tajemniczą teoryę obrony.
I tak ci dwaj biedacy nie puszczali steru na tym parowcu, nie mającym już drogi do przebycia tam, by ich śmierć znalazła, gdyby im była przeznaczoną. Biali nie rzucili im jednego spojrzenia, zapomnieli zapewne o ich egzystencyi. Z pewnością Jim nie pamiętał o nich. Pamiętał, że nic zrobić nie może teraz, gdy sam pozostał. Nic innego nie pozostaje, tylko utonąć z parowcem. Niema potrzeby przeciwdziałania temu, A to co? czekał w milczeniu zesztywniały w pojęciu jakiejś bohaterskiej dyskrecyi. Wołano go pocichu.
Pierwszy maszynista przebiegł ostrożnie most i pociągnął go za rękaw.
— Chodź! pomóż! Na miłość Boga, chodź pomóż!
Wrócił na palcach do łodzi i znów przybiegł, targając za rękaw, prosząc i przeklinając jednocześnie.
— Zdaje mi się, że gotów był całować moje ręce — rzekł Jim dzikim głosem — a potem zaraz, pieniąc się, szeptał mi w twarz: gdybym miał czas, z przyjemnością rozgniótłbym ci czaszkę! — odepchnąłem go. Nagle schwycił mnie za szyję. Psiakrew! Palnąłem go i nie patrząc, trafiłem.
— Nie chcesz ratować własnego życia, ty przeklęty tchórzu? — mówił, łkając. Tchórzu! On nazwał mnie przeklętym tchórzem! Ha! ha! ha! ha! On nazwał mnie .. Ha! ha! ha!...
Oparł się o poręcz fotelu i trząsł się od śmiechu. Nigdy w mojem życiu nie słyszałem coś równie bolesnego, jak ten śmiech. Padł on jak zaraza na tę wosołość, wywołaną osłami, piramidami, bazarami i czy ja wiem czem? Przez całą długość galeryi głosy umilkły, blade twarze jednym ruchem zwróciły się ku nam, a cisza stała się tak wielką, iż spadająca łyżeczka na dywan sprawiła donośny hałas.
— Nie możesz się tak śmiać wobec tych ludzi — mówiłem. — To przykre jest dla nich.
Z początku zdawało się, że nie słyszał, ale po chwili, patrząc nie na mnie, ale jakby na jakąś straszną marę — mruknął niedbale:
— O! pomyślą, żem pijany!
Potem sądząc z jego widoku, zdawałoby się. że już nigdy nie wyda głosu. Ale niema obawy! Nie mógł się powstrzymać od opowiadania, tak jak nie mógłby przerwać nici swego życia prostem chceniem tylko.


ROZDZIAŁ IX.


— Mówiłem do siebie: Toń przeklęty! toń!
Temi słowy zaczął znowu opowiadanie. Chciał, żeby to się już skończyło. Był sam i w swej głowie sformułował to wezwanie do parowca, a zarazem bawił się widokiem lichej komedyi. Wciąż jeszcze majstrowali przy łodzi. Kapitan wydawał rozkazy:
— Wleźcie pod spód i spróbujcie podnieść! — tamci naturalnie myśleć o tem nie chcieli. Rozumiesz pan, że znaleźć się pod łodzią, kiedy parowiec mógł w jednej chwili zatonąć, nie było rzeczą pożądaną.
A czemuż pan nie wlezie — pan najsilniejszy! — zapiszczał mały maszynista.
— Do dyabła! za gruby jestem! — odciął się zrozpaczony kapitan. — To było tak śmieszne, że mogło aniołów do łez pobudzić. Stali chwilę bezradnie i nagle główny maszynista rzucił się do Jima:
— Chodź i pomóż, człowieku! Zwaryowałeś, czy co, by wyrzekać się ostatniej nadziei ocalenia? Chodź, pomóż, człowieku! człowieku! Spojrzyj tam — spojrzyj!
Jim zwrócił nareszcie wzrok swój na miejsce, z takim uporem przez tamtego wskazywane.
Ujrzał czarną chmurę, która już trzecią część nieba zajęła. Wiecie, jak to się te chmury zjawiają w tej porze roku. Z początku widnokrąg ciemnieje — nic więcej; następnie wznosi się chmura prosto, spadła jak mur. Prosta smuga oparów, podbita białemi błyskami, podnosi się z południowej strony, wchłania w siebie wszystkie gwiazdy, jej cienie ścielą się nad wodami i łączą niebo z morzem w jednej ciemnej otchłani. Spokój zupełny, ani wiatru, ani grzmotu — żadnego dźwięku; ani śladu błyskawicy. Później, w tym mrocznym bezmiarze, ukazuje się blady łuk, raz, czy dwa coś zadrga w tej ciemności i nagle — deszcz i wicher spada z nadzwyczajną gwałtownością, jak gdyby przebił się przez coś solidnego.
Taka chmura zebrała się właśnie w tej chwili. Spostrzegli ją, z zupełną słusznością powzięli przekonanie, że jeżeli przy zupełnym spokoju była jakaś nadzieja, że parowiec parę minut utrzyma się jeszcze, to przy najlżejszym ruchu morza zatonąć musi natychmiastowo. Jego pierwsze pochylenie się przy podmuchu, poprzedzającym wybuch huraganu, będzie ostatniem, zanurzy się w morzu i powoli, powoli spadnie na samo dno. Taka była przyczyna nowego wybuchu ich trwogi, nowych rzucań się, wyrażających całą głęboką odrazę do śmierci.
— Czarno było zupełnie czarno — ciągnął dalej Jim posępnie. — Wypełzło to za plecami naszemi. Piekielna sztuka! Przypuszczam, że jeszcze tliła dotąd iskierka nadziei w mej głowie. Nie wiem. Teraz wszystko przepadło. Szalałem, widząc się tak złapanym. Wściekły byłem, jak gdybym w pułapkę dał się złapać. Byłem złapany! Nie było parno, przypominam sobie. Ani jednego drgnienia w powietrzu.
Pamiętał to tak dobrze, że teraz dyszał, siedząc w fotelu, pocił się i dusił. Bezwątpienia, że to odbierało mu przytomność, ale zarazem przywiodło mu na myśl zamiar, dla którego leciał na most, o czem najzupełniej potem zapominał. Chciał poodcinać łodzie ratunkowe! Wyciągnął nóż z kieszeni i ciął na prawo i lewo, jak gdyby nie słyszał, nie widział, był sam na moście. Tamci myśleli, że zwaryował i nie śmieli przeszkadzać mu w tem, co uważali za niedorzeczną stratę czasu. Gdy skończył, wrócił na to samo miejsce, gdzie stał poprzednio. Główny maszynista czekał tam na niego, schwycił rękę jego i szepnął tak blizko do ucha, jak gdyby je odgryźć chciał.
— Cóż ty głupcze myślisz, że oni ci pomogą te bestye, gdy się znajdą w wodzie? Bijąc się o łodzie, także zgruchoczą głowę!
Jim nie zwracał na nic uwagi.
Kapitan nerwowo szurgał nogami, nie ruszając się z miejsca: — Młota, młota dajcie! Na Boga! prędzej! Mały maszynista chlipał jak dziecko, ale pomimo, że miał rękę złamaną, okazał więcej od innych przytomności i zdobył się na odwagę skoczenia do kajuty, dla maszynistów przeznaczonej. Jim mówił, że rzucał rozpaczliwie spojrzenia, jak człowiek osaczony, jęknął boleśnie i pomknął. Wrócił natychmiast, trzymając młot w ręce i rzucił się do łodzi.
Inni odstąpili Jima i pobiegli pomagać mu.
Jim słyszał uderzenia młotem i dźwięk spadającego łańcucha. Łódź wolną była. Wówczas tylko obejrzał się — tylko wówczas. Ale trzymał się zdala — trzymał. Chciał, bym pamiętał, że trzymał się zdala, że nic wspólnego nie było między nim a tymi ludźmi z młotem. Nic a nic. To więcej niż prawdopodobne, że on myślał, iż jest od nich oddzielony przestrzenią, nie dającą się przebyć, przeszkodą, nie dającą się zwalczyć — bezdenną przepaścią.
Dzieliła ich cała szerokość parowca.
Stopy jego przywarły do miejsca, gdzie stał, a oczy — do tej grupy ludzi pracujących z wysiłkiem, dręczonych straszną obawą. Szalupka, wisząca na słupie, rzucała światło na te pochylone ramiona, łukowato zgięte od wielkiego wysiłku plecy.
Pchali łódź; spychali z całej siły i już nie oglądali się na niego. Zostawili go, jak gdyby rzeczywiście był zbyt oddalony, by warto było zwrócić się do niego ze słowem, spojrzeniem lub znakiem.
Nie mieli czasu patrzeć na jego bierne bohaterstwo. Łódź ciężka była, pchali ją z takim wysiłkiem, że już tchu nie starczyło na jakieś słowo zachęty; ale strach, targający nimi, jak wicher liśćmi, zmienił ich rozpaczliwe wysiłki w jakieś śmieszne podrygi, przypominające farsy clownów.
Pchali rękami, głową, całym ciężarem ciała swego, całą mocą duszy — ale jak tylko zdołali poruszyć ją z miejsca, jednym dzikim skokiem rzucili się w nią. Łódź zakołysała się gwałtownie, oni tłukli się o siebie, ale pozostali na miejscu. Stali tak chwilę, szeptem obrzucając się najohydniejszemi wyrazami, jakie tylko znaleźć mogli i nanowo zabierali się do pracy.
To się powtarzało trzy razy. Opisywał mi to z ponurą zadumą. Nie stracił ani jednego ruchu z tego śmiesznego widowiska.
— Pogardzałem nimi. Niewidziałem ich. A musiałem patrzeć na to wszystko — mówił to bez emfazy, rzucając na mnie badawcze spojrzenie.
— Czy kto kiedy był na taką rzecz narażony?!
Schwycił się za głowę, jak człowiek dotknięty niewypowiedzianą zniewagą.
To były rzeczy, których on nie mógł wyjaśnić sądowi — ani nawet mnie; ale okazałbym się niegodnym zwierzeń jego, gdybym nie był zdolny rozumieć, co się pod niedomówionemi słowami mieści. W tej napaści na jego męztwo były szydercze intencye nizkiej zemsty; był jakiś pierwiastek komizmu, w tem jego przejściu zbliżania się śmierci lub hańby towarzyszyły śmieszne skoki i dziwaczne miny.
Opowiadał fakty, o których nie zapomniałem, ale słów jego powtórzyć już nie mogę, wyszły mi z pamięci; pamiętam tylko, że usiłował opanować miotający nim gniew, opowiadając nagie fakty.
Dwa razy, jak mówił, zamykał oczy, będąc pewnym, że koniec już nadszedł, i dwa razy musiał otwierać je nanowo. Za każdym razem zdawał sobie sprawę ze zwiększającej się ciemności. Cień milczącej chmury spadł z zenitu na parowiec, zdając się głuszyć wszelki odgłos życia. Nie słyszał już głosów żadnych z pokładu. Mówił, że ile razy zamykał oczy, tyle razy widział tę masę ludzi, wiedzionych na śmierć tak pewną, jak pewnym jest codzienny wschód słońca. Gdy zaś je otwierał, widział tych czterech ludzi, walczących jak szaleńcy z oporną łodzią.
— Od czasu do czasu odskakiwali, obrzucali się przekleństwami i znów rzucali się... Można było ze śmiechu umrzeć — dodał ze spuszczonemi oczami; a nagle spojrzał na mnie ze strasznym uśmiechem i rzekł: — Powinienem pędzić wesołe życie, na Boga! wszak zanim umrę, ten zabawny widok nieraz ukaże się oczom moim. Powieki jego znów opadły.
— Patrz i słuchaj... patrz i słuchaj — powtórzył dwa razy, robiąc długą przerwę.
Wyprostował się.
— Postanowiłem trzymać oczy zamknięte — mówił — ale nie mogłem. Nie mogłem, i nie dbam o to, czy kto w to wierzy. Niech przejdą przez chwile takie, a wtedy niech gadają. Raptem szeroko otwarły się moje oczy i usta. Czułem, że parowiec się poruszył. Pochylił swój dziób i znów podniósł — delikatnie, powolutku, ale tak się nie poruszył już od wielu dni. Chmura wybiegła naprzód i ten pierwszy ruch zdawał się poruszać morze z ołowiu.
Nie było życia w tem drgnieniu, a jednak ono coś powaliło w głowie mojej. Cobyś pan uczynił?
Pewnym jesteś siebie — prawda? A co byś zrobił pan, gdybyś uczuł w tej chwili — że ten dom drga? Skoczyłbyś! Na Boga! Jednym rzutem znalazłbyś się w tamtych oto krzakach.
Wyciągnął rękę, wskazując krzewy, znajdujące się po za balustradą. Zachowałem spokój. Spojrzał na mnie poważnie, surowo. Nie mogło być pomyłki; dałem się wciągnąć, więc należy mieć się na ostrożności, by słowem lub gestem nie zdradzić fatalnego przypuszczenia, że i zemną coś podobnego staćby się mogło. Nie byłem usposobiony, by się tu zaryzykować w jakikolwiek sposób. Pamiętajcie, że siedział on przedemną i śledził mnie bacznie.
Ale jeżeli chcecie wiedzieć, to przyznaję, że jednym rzutem oka oceniłem przestrzeń dzielącą nas od ciemnej gęstej masy krzewów, znajdujących się na środku gazonu przed werandą.
Przesadzał. Zerwałbym się i odskoczył na kilka kroków, tego jestem zupełnie pewny.
Przyszła ostatnia chwila, jak myślał, a on się nie poruszył. Nogi jego pozostały przylepione do deski, na której stał, chociaż myśli kotłowały w głowie. W tej to właśnie chwili ujrzał, że jeden z ludzi, walczących przy łodzi — odskoczył nagle w tył, wzniesionemi rękami chwytał powietrze, zachwiał się i upadł. Nie upadł właściwie, zsunął się powoli w siedzącą pozycyę.
— Był to chłopiec o bladej, wynędzniałej twarzy, z poszarpanemi wąsami. Spełniał obowiązki trzeciego maszynisty — dodał:
— Umarł — rzekłem, gdyż słyszałem coś o tem na sądzie.
— Tak mówią — odparł z ponurą obojętnością. — Ja o tem nie wiem. Słabe serce. Podniecenie. Wyczerpanie. Dyabli wiedzą! he! he! Widać by to, że i on również nie chciał. Czy to nie śmieszne? Niech mnie djabli porwą, jeżeli nie zgłupiał do tego stopnia, że sam był przyczyną swej śmierci! Obałamucony był — zmuszony do tego na Boga! tak jak ja!... Ach! Gdyby siedział sobie spokojnie; gdyby odesłał ich do wszystkich dyabłów, gdy przyszli wyciągać go z hamaku, mówiąc, że parowiec tonie! Gdyby stał tu z rękami w kieszeniach i wymyślał mu tylko.
Wstał, pięść zacisnął, spojrzał na mnie i znów usiadł.
— Stracona sposobność, co? — szepnąłem.
— Dlaczegóż pan się nie śmiejesz? — rzekł. — To żart z piekła rodem. Słabe serce! Czasami żałuję, że moje takiem nie było.
— To mnie zirytowało.
— Doprawdy? — zawołałem z głęboką ironią,
— Tak. Nie możesz pan tego zrozumieć? — krzyknął.
— Nie wiem, czego mogłeś chcieć więcej — odparłem gniewnie. Rzucił mi zupełnie niezrozumiałe spojrzenie. Ten pocisk również nie trafił do celu, a on był człowiekiem, nie troszczącym się o chybiające strzały. Na honor, on był za mało podejrzewającym; z nim nie można było prowadzić pięknej gry. Rad byłem, że mój pocisk chybił — że on nawet nie usłyszał lotu strzały.
Rozumie się, że wtedy nie mógł wiedzieć, że ten człowiek nie żyje. Następna minuta — ostatnia, jaką spędził na parowcu — była natłoczona masą wypadków i uczuć, bijących z niego, jak fale morskie o skałę. Używam tego porównania, gdyż jego opowiadanie zmusiło mnie do zwierzenia, że on w tem wszystkiem zachował dziwne złudzenie bierności, jak gdyby nie on tu sam działał, lecz dał się pociągnąć piekielnej mocy, która jego obrała na ofiarę swych żartów.
Pierwszy odgłos, jaki doszedł do jego świadomości, był zgrzytem spuszczanej nareszcie łódki, przeniknął go od stóp do głowy. Orkan wybuchnie lada chwila, drugi, silniejszy podmuch podniósł bierną łupinę parowca z tak groźnem przechyleniem, że tchu mu zbrakło, gdy mózg jego i serce przeszywały jak sztyletami paniczny strach zdradzające krzyki.
— Prędzej! prędzej! na miłość Boga! Już tonie!
W tej chwili tam na pokładzie ludzie rozmawiać zaczęli.
— Gdy oni rozpoczynali swe wrzaski, umarłego zbudziliby — rzekł.
Gdy łódź literalnie wpadła do wody, rozległy się w niej tupotania nóg i krzyki.
— Zdjąć z haka! Prędzej! Odbijaj! Prędzej! bo zginiemy. Orkan tuż nad nami...
Jim po nad swą głową słyszał lekki szelest wiatru, a pod stopami okrzyki boleści. Czyjś podniesiony głos miotał przekleństwa na hak, utrzymujący łódź na uwięzi.
Parowiec zaczął brzęczeć, huczeć, jak przewrócony ul i tak, jak spokojnie opowiadał mi o tem wszystkiem — gdyż właśnie w tej chwili zachowanie się jego, głos i spojrzenie było spokojne — powiedział, bez słowa ostrzeżenia:
— Potknąłem się o jego nogi.
Tu dowiedziałem się po raz pierwszy, że ruszył się z miejsca. Nie mogłem powstrzymać pomruku zdziwienia. Coś go porwało, rzuciło naprzód, ale co było przyczyną, że wyszedł ze swej nieruchomości, nie wiedział nic, tak jak nie wie wyrwane z korzeniem drzewo o wichrze, który powalił je o ziemię.
To wszystko spadło na niego: krzyki, widok grożącego orkanu, nogi zmarłego — wszystko — na Jowisza! Piekielny żart utkwił mu w gardle — ale uważajcie — nie przyznawał, by objawił się w jego gardzieli jakiś ruch połykający. To dziwne, jak on umiał narzucać się ze swemi urojeniami. Słuchałem, jak o jakichś sztukach czarnej magii, na trupie dokonywanych.
— Przewrócił się na bok, bardzo powoli i to jest moje ostatnie wspomnienie, jakie z parowca wyniosłem — mówił dalej. — Nie obchodziło mnie, co on robi. Wyglądał, jak gdyby chciał się podnieść; oczekiwałem, że zaraz się zerwie i wskoczy za innymi do łódki. Słyszałem stukania o łódź i czyjś przeciągły głos wołał: — Jerzy!
Trzy głosy razem podniosły wrzask: jeden ryczał, drugi wył, trzeci... beczał! Ach!
Zadrżał i widziałem, jak wstawał powoli, jak gdyby czyjaś niewidzialna ręka podniosła go za włosy z krzesła. Podnosiła, a gdy wyciągnęła go na całą wysokość, kolana się wyprostowały zupełnie — wówczas puściła go, a on zachwiał się na nogach.
W ruchach jego, w twarzy, w głosie, była jakaś dziwna nieruchomość — gdy rzekł:
— Oni krzyczeli...
Ja mimowolnie nastawiłem uszu, jak gdyby mógł do mnie dojść ten głos.
— Na tym parowcu było osiemset ludzi — rzekł, przygważdżając mnie do miejsca ponurym wzrokiem.
— Osiemset żywych ludzi, a oni wrzeszczeli, domagając się, by jeden zmarły skoczył do łódki i był ocalony.
— Skacz Jerzy! Skacz, prędzej!
Stałem nad łodzią zupełnie spokojnie. Ciemno było, jak na dnie przepaści. Nie widziałeś ani nieba, ani morza. Słyszałem, jak łódź tłukła się o brzeg parowca, który rozbrzmiewał teraz głosami dochodzącemi z pokładu.
Nagle kapitan wrzasnął:
Mein Gott! Orkan! Orkan! Odbijaj!
Z pierwszym świstem deszczu i hukiem wiatru doleciały mnie ich głosy.
— Skacz, Jerzy! Schwycimy cię! Skacz!
Parowiec zaczął się pogrążać; deszcz zalewał potokami wody most; wiatr zerwał mi czapkę z głowy; tchnąć nie mogłem. Zdawało mi się, że jestem na wysokiej wieży i słyszę dziki wrzask:
— Je-e-rzy! Skacz!
Parowiec pogrążał się coraz głębiej, głębiej...
Stanowczym ruchem podniósł rękę do twarzy i wykonywał ruchy palcami, jak gdyby bronił się od pajęczyny, zasnuwającej mu twarz, następnie patrzył na swą dłoń przez parę sekund, nareszcie wyrzucił z siebie te słowa.
— Skoczyłem..... jak się zdaje! — dodał. — Jasne niebieskie jego źrenice zwróciły się na mnie pełne boleści, a patrząc na niego, tak zgnębionego, zbolałego, doznawałem smutnego uczucia i głębokiej litości, jaką musi odczuwać stary, bezsilny mężczyzna na widok rozpaczy dziecka.
— Tak wygląda! — mruknąłem
— Nic o tem nie wiedziałem, zanim w górę nie spojrzałem — objaśnił pośpiesznie. I to również być mogło. Musiałeś słuchać jego opowiadania, jak byś to zrobił dla małego chłopca, zwierzającego ci się ze swych zmartwień. On o niczem nie wiedział. Zdarzyło się to jakoś. Wpadł na kogoś i uderzył się o poprzecznicę. Zdawało mu się, że wszystkie żebra po lewej stronie zostały złamane, przewrócił się na drugi bok i wówczas ujrzał niejasne zarysy parowca, wznoszącego się nad nim z czerwonym blaskiem lampy, przeświecającym poprzez ulewę, jak ogień na wzgórzu, widzianem poprzez mgłę.
— Zdawał się wyższym od muru; wznosił się jak skała nad łodzią... Chciałem umrzeć — krzyknął.
— Wracać już nie mogłem. Skoczyłem jakby do jakiejś studni, w czarną bezdenną przepaść..... w wiekuistą głęboką dziurę!...



ROZDZIAŁ X.


Patrzył na swe skupione palce i rozszczepił je znowu. To było wielką prawdą: wskoczył w wiekuistą, głęboką dziurę! Zleciał z wyżyny, na którą się już nigdy więcej nie wdrapie. Tymczasem łódź płynęła dalej. Było zbyt ciemno, by się mogli widzieć nawzajem, a przytem oślepiała ich ulewa. Zdawało im się, że przepływają przez jakąś jaskinię. Plecami zwrócili się do wichru, myśląc, że to już koniec świata nadszedł z tą powodzią i piekielną ciemnością.
Morze dźwięczało „jak dwadzieścia tysięcy rondlów”, to jego, nie moje porównanie. Mnie się zdaje, że tylko pierwszy wybuch orkanu był straszny i on sam przyznał na sądzie, że wzburzenie morza nie przeszło zwykłych granic.
Skulił się w łodzi i rzucił z pod oka spojrzenie po za siebie. Ujrzał żółte światełko na szczycie masztu, zdające się być gwiazdą, mogąca zniknąć w każdej chwili.
— Struchlałem widząc je tam jeszcze — rzekł.
Oto co powiedział. Przeraziła go myśl, że katastrofa jeszcze nie nadeszła. Niema wątpliwości, że pragnął, by się ta rzecz okropna stała jaknajprędzej. Nikt z siedzących w łodzi nie odzywał się. W tej ciemności zdawała się lecieć, ale rzeczywiście nie odpłynęła jeszcze daleko.
Nawałnica poszła dalej; straszny, mrożący krew w żyłach huk morza towarzyszył jej i ścichł w oddali. Teraz słychać było tylko szum fal, obijających się o boki łódki. Ktoś dzwonił gwałtownie zębami. Czyjaś ręka dotknęła pleców jego. Słaby głos rzekł: — ty tutaj?
Jim krzyknął trzęsącym się głosem
— Zatonął! — Wszyscy zerwali się i spojrzeli po za siebie. Nie ujrzeli światła. Ciemno było zupełnie. Zimny deszczyk pruszył w twarze. Łódź sunęła powoli. Zęby dzwoniły szybciej, przestały i znów dzwoniły, człowiek musiał użyć całej siły, by to drżenie opanować, zanim zdołał wymówić:
— W...sa...m... cz...a...s... Brr!
Poznał głos pierwszego maszynisty, który mówił posępnie:
— Widziałem, jak tonął, przypadkiem obejrzałem się w tej właśnie chwili.
Wiatr ścichł prawie zupełnie.
Siedzieli w ciemnościach, nadstawiając uszu, myśląc, że usłyszą krzyki jakie.
W pierwszej chwili rad był, że ciemności zakryły przed nim wszystko, ale później to, że wiedział o tem, a nic nie słyszał, ani widział, wydawało mu się kulminacyjnym punktem strasznego nieszczęścia.
— Czy to nie dziwne? — szepnął, przerywając sobie to bezładne opowiadanie.
A mnie się to tak dziwnem nie wydawało. Miał on jakieś nieświadome przekonanie, że rzeczywistość ani w połowie nie mogła być tak okropną, straszną, jak to, co mu jego imaginacya przedstawiła. Wierzę, że w pierwszej chwili wiło się bólem serce jego, dusza poznała smak spotęgowanej trwogi, całą okropność, całą rozpacz ośmiuset istot ludzkich, napadniętych w noc ciemną przez nagłą, gwałtowną śmierć — bo dla czegożby rzekł:
— Zdawało mi się, że muszę wyskoczyć z tej przeklętej łodzi i płynąć z powrotem — pół mili — więcej — do samego miejsca...
Zkąd taki impuls? Czy rozumiecie jego znaczenie? Powrócić do tego samego miejsca! Dla czego nie płynąć dalej? — Jeżeli myślał o utonięciu — to dlaczego chciał wracać na to samo miejsce, jak gdyby jego imaginacya potrzebowała ukojenia pod postacią zdobytej pewności, że wszystko się już skończyło, zanim śmierć jego własna przyniesie wyzwolenie? Wątpię czy który z was zdoła inaczej to wytłómaczyć.
Było to jedno z tych dziwnych, podniecających błysków poprzez mgłę. Było to nadzwyczajne odkrycie.
Powiedział to w sposób zupełnie naturalny.
Zwalczył ten impuls i odczuł nadzwyczajną ciszę, panującą wokoło. Cisza na morzu, na niebie, zlana z tym bezmiarem przestrzeni, niczem nie mącona, jak cisza śmierci otaczała te szalone, drgające życiem jednostki.
— Słyszałbyś pan szpilkę spadającą do łódki — powiedział z dziwnem skrzywieniem ust, jak u człowieka usiłującego opanować swe uczucia podczas opowiadania wzruszających faktów. Cisza! Bóg jeden, który chciał, by on był takim, jakim był, wiedział, jak on ją odczuwał.
— Nie sądziłem, by mogła gdziekolwiek panować taka cisza! — rzekł — nie można było odróżnić morza od nieba; nie było nic do słyszenia lub widzenia. Żadnego błysku, żadnego dźwięku — nic! Mogłeś przypuszczać, że cały ląd stały zapadł się na dno morza; ci wszyscy ludzie potonęli, oprócz mnie i tamtych, siedzących w drugim kącie łodzi.
Pochylił się nad stołem, wyciągając ręce.
— Ja wierzyłem w to. Wszystko zginęło... wszystko przepadło... Tu westchnął głęboko wraz ze mną!
Marlow wyprostował się nagle i odrzucił gwałtownym ruchem cygaro. Zdawało się, że mała rakieta przecięła powietrze. Nikt się nie poruszył.
— No? cóż wy o tem myślicie! — krzyknął z nagłem ożywieniem. — Czyż on nie był szczerym ze sobą, co? Jego ocalone życie zmarnować się musi z braku gruntu pod nogami, z braku dźwięków jakichkolwiek lub widoków. Ogólne zniszczenie! Otaczała go tylko noc ciemna, cisza, żadnego ruchu w powietrzu, lub na morzu — nic!
Trwało to przez chwilę, i nagle jednogłośnie zaczęli wszyscy rozprawiać o tej ucieczce.
— Ja odrazu wiedziałem, że on zatonie. Jedna chwila, a byłoby już zapóźno!
Jim milczał. Raptem i wietrzyk powrócił i szmer morza złączył się z tym rozmownym nastrojem, z tą reakcya po tych chwilach strasznej ciszy i trwogi. Zatonął! Zatonął! Niema tu żadnej wątpliwości. Niktby tu pomódz nie zdołał. Powtarzali wciąż te same i te same słowa, jak gdyby powstrzymać się od nich nie mogli. Nie można się było czegoś innego spodziewać. Światełka pogasły... Jakże mogło być inaczej? Musiał zatonąć... Zauważył, że mówią tak, jak gdyby po za sobą zostawili tylko pusty parowiec. Wywnioskowali, że zatonięcie musiało bardzo prędko nastąpić. To przekonanie sprawiało im pewną przyjemność. Zapewniali jeden drugiego, że musiał zatonąć, „jak kawał żelaza”. Główny maszynista utrzymywał, że światełko na szczycie masztu tak zgasło w chwili tonięcia, „jak zapałka, którą rzucasz na ziemię”.
Na to drugi maszynista wybuchnął histerycznym śmiechem.
— Jak...że... się... cie...szę, cie...szę...
Nagle zęby jego zgrzytnęły i zaczął płakać. Płakał, szlochał jak dziecko, jęcząc: „ojoj”, „ojoj”! Przestał na chwilę, by znów zacząć gwałtownie: „o moja ręka! moja... bie...ed...na... rę...ka! Miałem ochotę go tłuc. Teraz widziałem zarysowujące się linie ich ciał. Gadali i gadali ciągłe, a we mnie wszystko drgało, a cóż miałem robić? Zdawało mi się, że jeżeli się poruszę, to rzucą się. Ręka jego wyciągała się ukradkowo, dotknęła kieliszka likieru i nagle cofnęła się, jak gdyby dotknęła rozpalonego żelaza. Podsunąłem mu butelkę.
— Może napijesz się? — spytałem.
Spojrzał na mnie gniewnie.
— Czyż myślisz pan, że nie zdołam wszystkiego wypowiedzieć bez podniecenia się.
Gromada „obieżyświatów” poszła już spać. Byliśmy sami, tylko tam w cieniu rysowała się jakaś biała postać. Spojrzałem na nią, pochyliła się, zawahała i odeszła powoli. Późno już było, ale nie zachęcałem gościa mego do pośpiechu.
W tym stanie zgnębienia Jim usłyszał, że towarzysze jego zaczynają komuś wymyślać.
— Ty waryacie, dlaczego skakać nie chciałeś? — mówił ktoś rozgniewanym tonem.
Główny maszynista porzucił ster i sunął naprzód, jak gdyby miał złe zamiary „względem największego idyoty, jaki był na świecie”.
Kapitan, siedząc przy wiosłach, wymyślał najokropniejszemi wyrazami.
Słysząc ten wrzask, Jim podniósł głowę i usłyszał imię „Jerzy”, a czyjaś ręka wymierzyła mu cios w piersi.
— Co masz do powiedzenia na swą obronę, ty głupcze? — wrzasnął ktoś gniewnie.
— Uważasz pan — rzekł Jim — wymyślali mi, łajali... myśląc, że jestem Jerzym.
Umilkł, usiłował uśmiechnąć się, odwrócił oczy i mówił dalej:
— Mały maszynista podsunął swą głowę pod sam mój nos.
— Ależ to ten przeklęty pomocnik kapitana!
— Coo? — zawył kapitan z drugiego końca łodzi.
— Co? — wrzasnął pierwszy maszynista i również pochylił się, by spojrzeć w moją twarz.
Znowu wiatr ucichł. Deszcz padać zaczął, a monotonny, trochę tajemniczy odgłos spadających w morze kropli rozlegał się naokoło.
— Byli zbyt zdziwieni, by się mogli na jakieś słowa zdobyć — opowiadał Jim — a ja, cóż miałem im powiedzieć?
Zawahał się przez chwilę, widocznie zmuszając się do dalszego opowiadania.
— Zarzucali mnie ohydnemi słowami.
Głos jego to zniżał się do szeptu, to podnosił się nagle, nabierał twardych, pogardliwych dźwięków, jak gdyby mówił o czemś wstrętnem, obrzydliwem.
— Wszystko jedno jak oni mnie nazywali — mówił — czułem nienawiść w ich głosie. Nie mogli mi wybaczyć, że siedzę w tej łodzi. To ich do wściekłości doprowadzało..
Parsknął śmiechem..
— A ja siedziałem tak, widzisz pan?
Usiadł na brzeżku stołu, ręce założył na piersiach.
— Jedno lekkie pchnięcie, a byłbym poszedł za innymi, jedno tylko... leciutkie.
Zmarszczył brwi, a uderzając palcem w czoło, mówił:
— Myśl ta siedziała tu ciągle... a deszcz zimny, gęsty, mroźny, jak stopniały śnieg, spada na moje cienkie ubranie — już mi tak zimno nigdy nie będzie w życiu. Niebo było czarne, zupełnie czarne. Ani jednej gwiazdy, nigdzie światełka żadnego. Nic po za tą przeklętą łodzią i temi wyjącemi na mnie małpami. Jap! Jap! Co tu robisz? Ananasik z ciebie! Pańska krew nie pozwoliła ci pracować z nami! Wyrwałeś się ze swej niemocy, co? Aby się tu wcisnąć, co? Jap! Jap! Nie wart jesteś życia! Jap! Jap! Szczekali jak psy jeden przez drugiego, rzucając najbrudniejsze wyrazy. Słuchałem tych wymyślań; one mnie utrzymały przy życiu, powiadam panu. A oni wyli dalej, jak gdyby chcieli samym hałasem wyrzucić mnie z łódki.
— I miałeś dość odwagi, by skoczyć! Wcale byłeś tu niepotrzebny! Gdybym wiedział, że to ty, tobym cię wyrzucił, ty psie! Co zrobiłeś z tamtym? Gdzie znalazłeś odwagę, by skoczyć, ty tchórzu! Co nas wstrzymuje od wyrzucenia cię teraz?...
Tchu im zbrakło. Ulewa poszła dalej. A wokoło naszej łodzi znów cicho, żadnego głosu.
Chcieliby mnie widzieć w morzu? Na moją duszę — przysięgam! stałoby się tak, gdyby zachowywali się spokojnie. Chcą wyrzucić mnie!
— Spróbujcie! — rzekłem.
— Podły — mruknęli obaj. Było tak ciemno, że tylko wtedy, gdy się poruszyli, byłem pewny, że ich widzę. Na Boga! ja tylko pragnąłem, by się do czynu zabrali!
— Co za dziwna historya! — zawołałem, nie mogąc powstrzymać okrzyku.
— Niezła — co? Oni wmawiali w siebie, że ja coś z tamtym zrobiłem. Po co? I zkąd ja, u dyabła, mogłem wiedzieć? W jaki sposób dostałem się do tej łodzi? do tej łodzi... ja!
Mięśnie jego ust skurczyły się dziwnie i wywołały jakiś wyraz tak niezwykły u niego i tak krótkotrwały jak błyskawica, pozwalająca na sekundę zajrzeć w tajemniczą głąb chmury.
— A jednak tak się stało. Ja siedziałem między nimi, czyż nie tak? Czyż to nie straszne, że człowiek może być do spełnienia takiego czynu zmuszony — i odpowiedzialnym być za niego?
Zkądże ja mogłem wiedzieć coś o tym Jerzym, którego tak przywoływali? Przypominam sobie, że go widziałem leżącego na moście.
— Zabójca i tchórz! — wołał główny maszynista; zdawał się zapominać, że są inne wyrazy jeszcze. Mało mnie to obchodziło, ale głos jego zaczął mnie męczyć.
— Milcz! — rzekłem. Na to on krzyczeć zaczął:
— Ty zabiłeś go! ty zabiłeś go!
— Nie! — wrzasnąłem — ale ciebie zabiję natychmiast!
Zerwałem się, a on upadł w tył ze strasznym głośnym hukiem. Nie wiem, z jakiej przyczyny. Ciemno było zupełnie. Przypuszczam, że chciał się cofnąć. Stałem jeszcze, patrząc przed siebie, a mały maszynista szlochać zaczął:
— Chyba nie tkniesz biedaka ze złamaną ręką, wszak nazywasz siebie dżentelmenem!
Usłyszałem ciężkie kroki — jeden-dwa — i potężne sapanie. Tamta druga bestya zbliżała się ku mnie. Widziałem jak we mgle, czy we śnie potwora tego.
— Chodź tu bliżej! — krzyknąłem. Rzuciłbym go w morze, jak niepotrzebny balast. Stanął, mruknął coś do siebie i wrócił na swe miejsce. Może usłyszał, że znów burza nadchodzi. Ja nie słyszałem.
Było to ostatnie, gwałtowne echo orkanu. Żałowałem, że nie mogłem spróbować...
Otwierał i zamykał swe zgięte palce, a ręce mu drżały, gotowe do schwytania ofiary.
— Uspokój! uspokój się! — szepnąłem.
— Co? co takiego? ja spokojny jestem — bronił się bardzo dotknięty, konwulsyjnym ruchem łokcia zrzucając butelkę z koniakiem. Rzuciłem się naprzód. Zeskoczył ze stołu, jak gdyby mina za jego plecami wybuchnęła, twarz mu zbladła, oczy dziko patrzyły. Po chwili objawił się w nich wyraz wielkiego zawstydzenia.
— Ach! jak mi przykro. Jakże jestem niezręczny! — mówił, gdy niemiły odór rozlanego alkoholu owiał nas jak w jakimś szynku.
Światła pogaszono w sali jadalnej; nasze świece samotnie błyszczały w długiej galeryi, kolumny czarnemi się stały od podstawy do szczytu. Przy świetle gwiazd jasno się odrzynały gmachy portowe, jak gdyby te olbrzymy kamienne przysunęły się bliżej, by słuchać.
Przybrał wyraz zupełnej obojętności.
— Śmiało twierdzę, że dziś mniej jestem spokojny — niż wówczas. Byłem przygotowany na wszystko.
— Niemiłe przechodziłeś chwile w tej łodzi — rzekłem.
— Byłem gotów — powtórzył. — Gdy pogasły światła parowca, wszystko mogło się stać w tej łodzi — wszystko na świecie, a nikogoby to nie obeszło.
Czułem to i byłem z tego zadowolony.
Byliśmy jak ludzie szybko w grobie zamurowani. Żadnej łączności z czemkolwiek na ziemi. Więc nikt nie wypowie o nas swego zdania, nikt nami zajmować się nie będzie.
Po raz już trzeci w ciągu tej rozmowy roześmiał się okropnie, ale już nikogo na galeryi nie było, by go mógł o upicie się posądzać.
— Niema strachu, prawa dla nas nie istniały, nikt na nas nie patrzy — nawet my sami przynajmniej do wschodu słońca.
Uderzyła mnie prawda w tych słowach zawarta. Coś jest szczególnego w małej łodzi, rzuconej na szeroką przestrzeń morza. Nad temi istotami, które wyrwały się z objęć śmierci, szaleństwo wisieć się zdaje. Gdy stracisz swój okręt z oczu, zdaje ci się, że cały świat zginął dla ciebie; ten świat, co cię wytworzył takim, jakim jesteś i opiekował się tobą. To tak, jak gdyby dusze ludzi, pływających po tym bezdennym bezmiarze, uwolnione były ze wszystkich karbów i mogły spełniać wszelkie nadużycia zarówno na polu heroizmu, jak głupstwa i obrzydliwości. W tym wypadku było coś wstrętnego, co odosobnienie czyniło zupełniejszem — ohyda okoliczności, odcinających tych ludzi od reszty ludzkości, której ideał postępowania nie przeszedł nigdy podobnej próby. Byli wściekli na niego za to jego wahanie: on skupił na nich nienawiść do tej całej sprawy; on pragnął, by zemścić się za tę pokusę, którą mu na drodze postawili. W okolicznościach takich zawsze na wierzch wyjdzie to, co gnieździ się na dnie każdej myśli, uczucia, wzruszenia. Że nie przyszło między nimi do bitwy, to przypisać chyba należy temu, że sami odczuwali, jak śmieszną była ich ucieczka z tej osobliwej katastrofy morskiej.
Spytałem po chwili.
— I cóż dalej się stało? — Niedorzeczne pytanie, wiedziałem zbyt wiele, bym się mógł spodziewać czegoś nadzwyczajnego.
— Nic — odparł.
Wschodzące słońce znalazło go w tem samem miejscu, na jakie spadł, skacząc do łodzi. Co za wytrwałość w gotowości! Trzymał w ręku ciężki kawał drzewa noc całą. Czy nie nazwiecie tego gotowością? Czy możecie go sobie wystawić, stojącego w milczeniu przez pół nocy, z twarzą w stronę deszczu zwróconą, patrzącego na te ciemne kształty, śledzącego każdy ich ruch, wytężającego uszy, by usłyszeć szepty płynące z drugiego końca łodzi. Wytrwałość odwagi, czy napięcie strachu? Jak wam się zdaje? Wytrwałość niemała przecie. Sześć godzin wytrzymać w obronnej postawie; sześć godzin zupełnej nieruchomości, gdy łódź sunęła powoli, lub stawała, zależnie od kaprysu wiatru, gdy morze uspokojone usnęło nareszcie; gdy chmury przebiegały ponad jego głową; gdy sklepienie niebios traciło swą ciemną barwę, rozbłyskiwało większą jasnością, bladło na wschodzie, a tamte czarne kształty w tyle łodzi uwypuklać się zaczęły: stawały się ramionami, głowami, twarzami, rysami — ukazały się strasznie patrzące nań oczy, zwichrzone włosy, ubranie w strzępach, czerwone mrużące się powieki w bladej barwie świtu.
— Wyglądali, jak gdyby tydzień cały leżeli spici w rynsztoku — opisywał i mruknął coś o wschodzie słońca, zapowiadającym dzień spokojny.
Znacie to przyzwyczajenie marynarzy, zwracanie uwagi na stan powietrza w każdej okoliczności, a z mojej strony te kilka słów jego wystarczyły, bym widział jasną linię na widnokręgu, zmarszczenie się całej powierzchni morza, jak gdyby wody drgnęły, dając życie świetlanej kuli, a poruszone lekkim wietrzykiem powietrze wydało tchnienie wyzwolenia.
— Siedzieli tam, ramię przy ramieniu, kapitan pośrodku, jak trzy brudne sowy i patrzyli na mnie! — słyszałem, jak to mówił z odczuciem nienawiści, która w te zwyczajne słowa wsączała jakby kroplę jadu; ale myśli moje pozostały przy tym wschodzie słońca.
Mogłem sobie wyobrazić pod tem przezroczystem, pustem sklepieniem niebios, tych czterech ludzi, uwięzionych na bezmiarze wód, a to samotne słońce, nieczułe na życiowe tragedye, zataczało jasne koło na niebie, by z większej wysokości rzucić swój obraz na powierzchnię morza i podziwiać jego wspaniałość.
— Wołali na mnie ztamtąd — rzekł Jim — jak gdybyśmy byli przyjaciołmi. — Słyszałem jak prosili, bym był rozsądny i rzucił precz ten kawał drzewa. Po cóż mam go trzymać? Przecież mi krzywdy żadnej nie zrobili — czy nie prawda? Krzywdy mi nie wyrządzili.
Twarz mu spąsowiała, jak gdyby dusił się.
— Nie wyrządzili mi krzywdy! — krzyknął. — Panu to zostawiam do ocenienia. Pan to zrozumieć możesz! Prawda! Wielki Boże! Nie wyrządzili mi krzywdy? A cóż gorszego mogło mnie od nich spotkać? Ach! tak, wiem doskonale — skoczyłem! Zapewne skoczyłem! Powiedziałem panu, że skoczyłem, ale powtarzam panu, ich było za wielu na jednego człowieka. To wszystko oni zrobili, tak, jakby hakiem ściągnęli mnie w dół. Czy pan sobie tego nie wystawia? Musisz pan to widzieć. Powiedz pan szczerze.
Jego niespokojne oczy wlepiły się w moje, pytały, błagały, wyzywały. Za cenę życia własnego nie mogłem powstrzymywać się od szepnięcia:
— Wystawiony zostałeś na próbę!
— Przechodzącą granicę — podchwycił szybko — z taką zgrają nie miałem żadnej nadziei wyjścia! A teraz tak byli przyjacielscy, tak piekielnie przyjacielscy! Jesteśmy razem w jednej łodzi, więc żyjemy sobie w zgodzie. Ani trochę nie dbają już o Jerzego. Musiał w ostatniej chwili skoczyć po coś do swego hamaku, no! i został. Ten chłopiec był skończonym głupcem. Bardzo smutno, naturalnie... spojrzeli na mnie... ale przecie skoczyłem, czy nie? Milczałem. Niema słów na to, co chciałem im powiedzieć. Gdybym tylko otworzył usta, wtedy wyłbym, jak dziki zwierz. Zadawałem sobie pytanie. kiedy ja się obudzę z tego okropnego snu?
Wołali na mnie głośno, bym zbliżył się do nich i wysłuchał, co kapitan ma do powiedzenia.
Przed wieczorem z pewnością dojrzy nas jakiś okręt, których mnóstwo kręci się po tej handlowej linii; już tam na północo-zachodzie widać jakby obłoczek dymu.
Doznałem okropnego wrażenia, ujrzawszy tę delikatną plamkę ciemnej mgły, przez którą widziałeś linię, łączącą morze z niebem.
Krzyknąłem, że doskonale ztąd słyszeć mogę.
Kapitan zaczął wymyślać głosem ochrypłym, przypominającym krakanie ptaka. Ani myśli zrywać sobie głosu dla mojej wygody.
— Czy lękasz się, że cię na brzegu usłyszą? — spytałem.
Rzucił mi spojrzenie, w którem malowała się chęć rozdarcia mnie na sztuki. Główny maszynista radził, by mi zrobił ustępstwo. Mówił, że w mej głowie coś nie w porządku. Tamten wstał, jak wielki kloc z mięsa i tłuszczu złożony i... gadał... gadał...
Jim umilkł zamyślony.
— O czemże? — spytałem.
— A czyż ja dbałem o to, jaką historyę oni chcą wymyślić? — krzyknął. — Mogli sobie mówić, co im się żywnie podoba, To ich interes. Ja znam dobrze całą historyę. Żadna bajka, dla ludzi wymyślona, nie zmieni jej dla mnie. Pozwoliłem im mówić, argumentować. Mówili i mówili bez końca. Nagle uczułem, że nogi podemną się uginają. Byłem zmęczony, wyczerpany do ostateczności. Wypuściłem trzymany drąg, odwróciłem się do nich plecami i usiadłem na poprzecznicy. Miałem tego dość! Krzyczeli na mnie, pytając, czy zrozumiałem — przecie, wszystko, co mówili, zgodne jest z prawdą, co? Prawdą było na Boga! ale na ich sposób przekręconą.
Nie odwróciłem głowy. Słyszałem, jak się wspólnie naradzali.
— Ten głupi osieł nic nie powie.
— O! dobrze on wszystko rozumie.
— Niech go tam, wszystko pójdzie dobrze.
— Cóż on może zrobić?
Cóż ja mogłem zrobić! Czyż nie byliśmy wszyscy razem w jednej łodzi? Usiłowałem ogłuchnąć, by nie słyszeć ich więcej. Dym gdzieś się rozpłynął w północnej stronie. Grobowy spokój otaczał nas. Napili się wody, ja również to uczyniłem.
Następnie zajęli się gorliwie rozciąganiem żagla, a spytawszy, czy zechcę pozostać na straży, wsunęli się pod płótno i zniknęli mi z oczu, dzięki Bogu! Czułem się tak zmęczonym, tak zmęczonym, jak gdybym od chwili narodzenia nie zaznał godziny spoczynku. Słońce skrzyło się w wodzie. Od czasu do czasu jeden z nich wysuwał się z pod płótna, toczył okiem wokoło i znów wracał na swe miejsce. Dochodziło mnie ztamtąd potężne chrapanie. Jeden z nich spał. Ja nie mógłbym! Wokoło tyle światła, tyle światła, łódź tonęła w niem. Chwilami dziwiłem się sam sobie, że siedzę tutaj..
Zaczął chodzić miarowemi krokami przed krzesłem mojem, lewą rękę trzymał w kieszeni, a prawą zdawał się odpychać niewidzialnego napastnika.
— Przypuszczasz pan zapewne, że zmysły traciłem — zaczął zmienionym tonem.
— I dziwićby się temu nie można, wszak jak mówiłem, straciłem czapkę. Słońce paliło mi głowę, ale jak widzę, dnia tego nic mi się stać mi mogło. Słońce nie mogło sprowadzić szaleństwa... ani zabić mnie nie mogło.
Ręka jego odepchnęła cień jakiś.
— To zostało ze mną — dodał.
— Doprawdy? — spytałem niezmiernie zdziwiony tym nowym zwrotem i patrzyłem na niego z tem samem uczuciem, jak gdyby tu, wykręciwszy się na pięcie, przedstawił mi zupełnie inną fizyognomię.
— Nie dostałem zapalenia mózgu, ani padłem trupem — ciągnął dalej.
— Nic sobie nie robiłem z tego słońca, wiszącego mi nad głową. Rozmyślałem tak zimno, jak człowiek siedzący w miłym chłodku. Ta tłusta bestya, kapitan, wychylił kudłatą głowę z pod płótna i świdrujące oczki wlepił we mnie.
Donnerwetter! zdechniesz! — krzyknął i jak żółw, cofnął się znów.
Widziałem go, słyszałem. Ale on mi nie przeszkodził. Myślałem właśnie o tem, że tego nie zrobię.
Przechodząc, rzucił mi badawcze spojrzenie, chcąc się przekonać o czem ja myślę.
— Chcesz powiedzieć, że rozmyślałeś nad kwestyą, czy umrzeć masz? — spytałem tak nieprzeniknionym tonem, na jaki się tylko zdobyć mogłem. Nie zatrzymując się, kiwnął głową.
— Tak, przyszło mi to do głowy, gdy tak sam siedziałem — odparł.
Poszedł parę kroków dalej i gdy znów zwrócił się do mnie, obie jego ręce głęboko wsunięte były w kieszenie. Stanął przedemną i patrząc w dół, spytał z natężoną ciekawością:
— Czy nie wierzysz pan temu?
Oświadczyłem mu uroczyście, że gotów jestem uwierzyć bez zastrzeżeń wszystkiemu temu, co on będzie uważał za stosowne powiedzieć mi.


ROZDZIAŁ XI


Wysłuchał tych słów z głową na bok przechyloną, a ja znów rzuciłem okiem poprzez szczelinę we mgle, otaczającej jego czyny i jego samego.
Mdłe światło palących się pod kloszami świec nie oświetlało go dokładnie, a za jego plecami wisiała noc czarna, tylko gdzieniegdzie błyskami gwiazd rozjaśniona; pomimo to jakieś tajemnicze światło zdawało się wskazywać na jego młodzieńczą głowę, jak gdyby ta młodość w nim w tej chwili rozbłysła i zgasła.
— Jesteś pan niezrównanie dobrym, że tak słuchasz mnie — rzekł. — Mnie to tyle dobrego robi!... Pan nawet wiedzieć nie możesz, czem to jest dla mnie... Pan nie... — tu słów mu zbrakło.
Miałem teraz wyraźny dowód. Był on jedynym z tych młodzieńców, których z przyjemnością widzisz obok siebie; myślisz z rozkoszą, że takim sam niegdyś byłeś, a którego sam widok przypomina o istnieniu złudzeń, zdających się być już wygasłemi, a one jednak, jakby rozpalone zetknięciem się z innym płomieniem, gdzieś głęboko błyszczą światłem i ciepłem!... Tak... rzuciłem okiem na dno jego duszy... i to nie po raz ostatni.
— Pan nie wiesz, co to jest dla człowieka w mojem położeniu, gdy może duszę swą otworzyć przed starszym człowiekiem i ten mu wierzy. To tak trudno... tak ciężko zrozumieć.
Znów otaczał się mgłą. Nie wiem, jak starym wydawałem mu się i o ile mędrszym?
Ja sam czułem się wówczas niezmiernie starym i bezużytecznie rozsądnym.
Z pewnością w żadnym innym zawodzie serca tych, co schodzą już z pola, nie ciągną tak do młodych, wstępujących w życie, patrzących błyszczącemi oczyma na szeroką przestrzeń przed nimi otwartą.
Tyle jest wspaniałej niepewności w oczekiwaniach, ciągnących każdego z nas do morza, tyle pięknej żądzy przygód, będących jedyną nagrodą! To, cośmy otrzymali, jest tak małe, że mówić o tem nie chcemy, ale czy który z nas uśmiech powstrzymać zdoła? W żadnem innem życiu marzenia nie są tak pozbawione rzeczywistości; tu początek składa się z samych urojeń — rozczarowania są szybkie, a jednak to morze zagarnia nas zupełnie. Czyżeśmy wszyscy nie zaczynali z temi samemi pragnieniami, kończyli z tą samą świadomością, nosili się z temi samemi wspomnieniami! Nic więc dziwnego, że nas, marynarzy, prócz zwykłych nici koleżeństwa, łączy siła głębszego uczucia, wiążąca zwykle dojrzałego męża z dzieckiem. On tu stał przedemną wiedząc, że lata i rozum zdołają znaleźć lekarstwo na ten ból, pozwalając mi zajrzeć wgłąb swej duszy, jak młokos, złapany na gorącym uczynku, wobec którego starzec siwobrody kiwa uroczyście głową, kryjąc uśmiech.
A on rozmyślał o śmierci — Boże święty!
Uważał, że tylko o tem myśleć może, ponieważ ocalił życie, którego cała wesołość znikła wraz z tym parowcem w noc ciemną. Cóż bardziej naturalnego! było to zarazem tragiczne i śmieszne, ta chęć wzbudzenia współczucia, ale ja mu go odmówiłem.
Gdy tak patrzyłem na niego, rozdarła się mglista zasłona i on rzekł:
— Straciłem przytomność, pan wie. Była to rzecz nie każdemu się przytrafiająca. To nie była właściwie walka.
— Nie, nie była walka — przyznałem. Zdawał się nagle zmienionym, jakby dojrzałym więcej.
— Człowiek nie może być pewnym — szepnął.
— A! nie byłeś pewnym — rzekłem, słysząc delikatne westchnienie, które uleciało między nami, jak mała ptaszyna.
— Tak, nie byłem — odparł odważnie. — To było coś podobnego do tej historyi, co oni wymyślili. To nie było kłamstwem, ale nie było i prawdą. Było coś... Na kategorycznych kłamstwach człowiek się zna, a tu cienkość kartki papieru dzieliła prawdę od fałszu.
— Czegóż chciałeś więcej? — spytałem, ale zdaje mi się, że powiedziałem tak cicho, że on nie dosłyszał słów moich.
— Przypuśćmy, że ja nie skoczyłem... chciałem powiedzieć, że trzymałem się parowca? Dobrze. Jakże długo to potrwać mogło? Powiedzmy, minutę, pół minuty. Więc słuchaj pan. Po trzydziestu sekundach, nie ulega wątpliwości, znalazłbym się w morzu; i cóż pan myśli, czyż nie chwyciłbym się pierwszego lepszego przedmiotu, nasuwającego mi się pod rękę. Czy postąpiłbyś pan inaczej? Wszak musiałbym chwycić się czegoś?
— I zostać ocalonym — przerwałem.
— Do tego bym dążył, — odparł — a ja o tem nawet nie myślałem — zadrżał, jak gdyby musiał przełknąć coś obrzydliwego; — gdy „skoczyłem” wykrztusił z konwulsyjnym wysiłkiem, którego natężenie jak gdyby udzieliło się falom powietrza i targnęło zlekka mem ciałem. Wlepił we mnie oczy.
— Czy nie wierzysz mi pan? — krzyknął. — Przysięgam... na wszystkie piekła! Wciągnąłeś mnie pan w tę rozmowę i... musisz!... powiedziałeś, że mi wierzyć będziesz!
— Rozumie się, że tak! — powiedziałem naturalnym tonem, który wywołał uspakajające wrażenie.
— Przebacz mi pan — rzekł. — Nie mówiłbym panu o tem wszystkiem, gdybyś nie był dżentelmenem. Powinienbym wiedzieć... Jestem... także jestem dżentelmenem.
— Ależ tak, tak — pośpieszyłem potwierdzić. Patrzył mi prosto w twarz i powoli cofał swój wzrok.
— Teraz pan rozumie, dlaczego, pomimo wszystkiego, w ten sposób nie zakończyłem sprawy. Nie lękałem się skutków mego postępku. A w każdym razie, gdybym pozostał na parowcu, to w chwili tonięcia zrobiłbym wszystko, by zostać ocalonym. Znane są fakty, że ludzie pływali całemi godzinami po morzu... i zostali wyratowani, nie poniósłszy żadnego uszkodzenia. Mogłem wytrzymać dłużej niż inni. Żadnej wady w mem sercu nie było.
Wyciągnął prawą swą pięść z kieszeni, i wymierzył sobie cios w pierś, który jak stłumiony wystrzał, rozległ się w ciszy nocnej.
— Nie — rzekłem.
Zamyślił się i szepnął.
— Szerokość włosa, nawet mniej, między jednym a drugim, a tymczasem...
— O północy trudno dojrzeć włos — rzekłem trochę złośliwie. — Czy rozumiecie, że chciałem solidaryzować się z zawodem naszym? Byłem na niego zagniewany, jak gdyby oszukał mnie! O! taka pyszna sposobność trzymania się złudzeń lat młodzieńczych, a on odarł nasze wspólne życie z ostatniego błysku jego świetności.
— Więc uciekłeś... odrazu.
— Skoczyłem! — poprawił z naciskiem. — Skoczyłem, pamiętaj pan! — powtórzył, a ja dziwiłem się widocznej, lecz niejasnej intencyi.
— A więc, tak! Może wówczas nie rozumiałem tego. Ale później, w łodzi, miałem dość na to czasu. Mogłem rozmyślać. Nikt o tem wiedzieć nie będzie, naturalnie, ale to mi położenia nie ułatwiało. Pan miałeś w to uwierzyć. Ja nie pragnąłem tej całej rozmowy... Nie... Tak... nie będę kłamał... chciałem jej, tego właśnie pragnąłem. A czy pan myśli, że pan, czy ktokolwiek inny, zmusiłby mnie do powiedzenia... gdybym... bał się wypowiedzieć wszystko.
Nie bałem się również myśleć o tem. Patrzyłem sprawie prosto w oczy. Ani myślałem uciekać. W pierwszej chwili... w nocy... gdyby nie pogróżki tamtych... mógłbym... Ale nie! na Boga! nie zrobiłbym im tej przyjemności. Zrobili dość już. Wymyślili bajkę i wierzyli w wiarogodność tego, pomimo wszystkiego, co ja wiedziałem. Ale istotna prawda pozostanie przy mnie. Ani myślę mieszać się w tę wstrętną sprawę. Jeżeli mam prawdę powiedzieć, byłem zupełnie do życia zniechęcony; ale wiedziałem, że nic dobrego wyniknąć nie może z mego... wycofania się. Wierzyłem, że to nie zakończy wszystkiego. Chodził tam i sam, ale z ostatniemi słowy zwrócił się nagle do mnie.
— I co pan myślisz? — spytał gwałtownie. Nastała chwila milczenia, a ja uczułem się ogromnie wyczerpanym i zmęczonym, jak gdyby głos jego wyrwał mnie ze snu męczącego, w którym błąkałem się po pustych przestworzach, a tak rozległych, iż wędrówka ta zgnębiła duszę i wyczerpała ciało.
— To na nicby się nie zdało — szeptał uparcie. — Nie; należało stawić temu czoło.. czekać na drugą sposobność.



ROZDZIAŁ XII.


Otaczała nas najzupełniejsza cisza. Mgła jego odczuć wisiała między nami, jakby walką jego wewnętrzną miotana, a po przez nią nią ukazywał mi się on nie pod własną postacią, lecz jak jakaś symboliczna istota w obrazie. Chłód nocy przygniatał mu członki, jak płytą marmurową.
— Rozumiem — szepnąłem więcej dlatego, by sobie samemu dowieść, że mogę otrząsnąć się z tej bezwładności, niż dlaczego innego.
— Przed zachodem słońca „Ozondala” zabrała nas na swój pokład — mówił chmurnym tonem — płynęła wprost na nas, musieliśmy tylko siedzieć spokojnie i czekać.
Po długiej przerwie rzekł:
— Opowiedzieli swoją historyę. — Znowu nastała chwila przygnębiającej ciszy.
— Wówczas dopiero zdałem sobie jasno sprawę ze wszystkiego i powziąłem postanowienie — dodał.
— Nic nie powiedziałeś? — szepnąłem.
— A cóż mówić miałem? — również szeptem spytał.
— Lekkie drgnienie. Zatrzymany parowiec. Skonstatowane uszkodzenia. Wzięto się cicho do spuszczania łodzi, by nie wzbudzać popłochu. Gdy pierwszą łódź spuszczono, parowiec zatonął jak kawał ołowiu... czy mogło być coś jaśniejszego? — zwiesił głowę — i straszniejszego?
Usta mu drżały gdy patrzył mi prosto w oczy.
— Skoczyłem... czyż nie tak?... To był fakt, a reszta, to już wszystko jedno!
Załamał na chwile ręce, spojrzał na prawo i lewo i szepnął:
— To jakbym oszukiwał zmarłego.
— Tam umarłych nie było — rzekłem.
Na te słowa oddalił się odemnie, oparł się o balustradę, jakby podziwiając piękność i spokój nocy. Z kwiatów płynęła balsamiczna woń. Po chwili wrócił do mnie szybkiemi krokami.
— To wszystko jedno — powtórzył.
— Może być — rzekłem. Zaczynałem rozumieć, że nie dorównywam mu, bo zresztą cóż ja wiedzieć mogę.
— Umarły, czy żywy był on, nie mogłem wiedzieć tego napewno — rzekł. — Żyć musiałem, prawda?
— Zapewne, tak, jeżeli się z tego punktu zapatrujesz — bąknąłem.
— Rad byłem, rozumie się — mówił, myśląc o czem innem. — Zeznawali — wyrzekł powoli podnosząc głowę. — Czy pan wiesz, jaka była moja pierwsza myśl, gdym ich słuchał? Doznałem ulgi, ucieszyłem się, dowiedziawszy się, że te krzyki... czy mówiłem panu, że słyszałem krzyki? Nie? Otóż słyszałem... krzyki o pomoc, straszne... okropne. Imaginacya, przypuszczam. A jednak, nie mogę pojąć... tamci nie słyszeli. Pytałem się ich później. Wszyscy mówili... nic! Nic? A ja słyszałem je, nawet wówczas. Powinienem był wiedzieć, że to niemożliwe... ale ja nic nie myślałem... tylko wsłuchiwałem się. Bardzo słabe jęki, ale słyszałem je dzień w dzień. Nareszcie, jeden z majtków podszedł do mnie i rzekł:
— Patua... francuski statek... dopłynęli szczęśliwie do Aden... śledztwo... sąd... przygotowane dla was pomieszczenie w „Domu marynarzy”. Przechadzałem się z nim po pokładzie i rozkoszowałem się ciszą. Nie było więc krzyków. Imaginacya! Musiałem mu uwierzyć. Nie słyszałem nic już więcej. Nie wiem, jak długo mógłbym to znieść. Stawało się to coraz przykrzejszem... chciałem powiedzeć... głośniejszem.
Zamyślił się.
— Więc krzyków nie było! Niech i tak będzie. Ale światła! Przecie światła znikły! Nie widzieliśmy ich więcej. Gdyby były, rzuciłbym się w morze i popłynąłbym ku nim krzycząc... błagałbym, by mnie znów przyjęli na pokład... Miałbym okazyę... czy wątpisz pan?... A zkąd wiedzieć, co ja czułem?.. Jakiem prawem pan wątpi?... O mało co nie zrobiłem tego... czy pan rozumie? — tu głos zniżył. — Nie było jednego światełka, jednego błysku — mówił smutnie. — Czyż pan tego zrozumieć nie może, że gdyby było jedno światełko, nie widziałbyś mnie pan tutaj? Widzisz mnie pan... i wątpisz?
Zaprzeczyłem głową. Ta kwestya świateł niewidzialnych, pomimo, że parowiec był tylko o ćwierć mili oddalony, mogła być przedmiotem do dyskusyi. Jim upierał się przy tem, że nie widać było nic po pierwszem przejściu ulewy; tamci tożsamo opowiadali oficerom z „Avondali”. Rozumie się, że słuchano ich i kiwano głowami z uśmiechem powątpiewania. Stary jakiś kapitan, siedzący przy mnie na sądzie, nachylił się do mnie, szepcząc:
— Rozumie się, kłamać będzie!
A właściwie, nikt nie kłamał; nawet ten główny maszynista, opowiadając o światełku na maszcie, gasnącem jak rzucona zapałka. Człowiek w takim stanie podniecenia, w jakim oni byli, mógł dojrzeć tlącą się iskierkę, gdy rzucał ukradkowe poza siebie spojrzenia, a oni nie widząc jej, mogli sobie tylko tem wytłómaczyć, że parowiec zatonął. Było to widoczne, a zarazem uspokajające. Przewidziany fakt nadchodził tak szybko, że widoczny był pośpiech. Nic dziwnego, że nie szukali oni innego wytłómaczenia. A prawdziwe wyjaśnienie było bardzo proste, i jak tylko Brielly wzmiankował o niem na sądzie, nikt już więcej tą sprawą się nie zajmował. Jeżeli pamiętacie, parowiec został zatrzymany, a tył wysoko podniesiony. Gdy orkan uderzył weń, przechylił się mocno na przeciwną stronę i tym sposobem światła jego stały się zupełnie niewidzialne dla ludzi, znajdujących się w łodzi po tej jego stronie.
Bardzo być może, że gdyby światła były widzialne, robiłyby one wrażenie niemej prośby — a blask ich, przebijając cienie nocy, posiadałby tajemniczą potęgę ludzkiego spojrzenia, mogącego obudzić uczucia litości i wyrzutów sumienia. Mówiłoby: „Jestem tu... jeszcze tu...”, bo cóż może powiedzieć więcej oko porzuconej ludzkiej istoty?
Ale parowiec odwrócił się od nich, jakby z pogardą. Patrzał teraz uparcie na nowe niebezpieczeństwa na otwartem morzu, których tak dziwnym sposobem uniknął, aby zakończyć swe życie na przystani, pod cieniami siekier i młotów. Jaki był ostateczny los pielgrzymów, znajdujących się na jego pokładzie — nie wiem, ale nazajutrz, około dziewiątej, zjawił się statek francuski; zeznanie komendanta stało się publiczną własnością.
Skręcił on trochę z drogi, by się przekonać co się dzieje z tym parowcem, tak groźnie pochylonym nad powierzchnią morza.
Wywieszona była flaga, widać było, że parowiec znajduje się w strasznem niebezpieczeństwie, ale kucharze przygotowali ranny posiłek, a pokład natłoczony był ludźmi; wszyscy oni patrzyli na zbliżający się statek, a żaden głos nie wyszedł z ich ust, jakby czarem jakimś do milczenia zmuszonych.
Komendant francuski wołał na nich, ale nie otrzymał odpowiedzi, a przekonawszy się przez lunetę, że tłum na pokładzie nie wygląda jak zadżumiony, zdecydował się wysłać łódź.
Dwóch oficerów weszło na pokład, usiłowali rozmówić się z Arabem, ale do ładu z nim dojść nie mogli: groza położenia sama przez się biła w oczy.
Zdumieni byli widokiem martwego białego człowieka, w skurczonej pozycyi, leżącego na pomoście.
Fort intrigué par ce cadavre — opowiadał mi oficer francuski, którego przypadkiem spotkałem w kawiarni w Sydneju. Był on na tym statku i doskonale pamiętał całą sprawę, chociaż niemało lat upłynęło od tego czasu.
Co prawda, muszę to zaznaczyć, że ta sprawa dziwną miała moc, opierała się czasowi i słabości pamięci ludzkiej; z niezwykłą żywotnością przebywała w mózgach ludzkich i na końcu ich języka. Miałem tę wątpliwą przyjemność, że po latach całych, w oddaleniu niewiem już ilu mil, wychodziła ona zawsze na stół przy najlżejszej aluzyi. Dziś naprzykład, zkąd doszło do rozmowy o niej? Ja w tem towarzystwie jestem jedynym marynarzem, ta sprawa tylko w mojej pamięci pozostać mogła, a jednak wypłynęła na wierzch.
A jeżeli dwaj ludzie nieznani sobie, ale obznajmieni z tą sprawą spotkają się w jakimkolwiek punkcie świata, to zanim się rozejdą, rozgadać się o niej muszą.
Ja tego Francuza nigdy a nigdy przedtem nie widziałem, a po upływie godziny rozmawialiśmy jak starzy znajomi, chociaż nie należał on również do bardzo rozmownych.
Siedział on sobie spokojnie nad szklanicą, napełnioną jakimś ciemnym płynem. Mundur jego trochę był zniszczony; on sam ciężki, o szerokich nabrzmiałych policzkach, wyglądał na człowieka zażywającego tabaczkę. Znajomość nasza rozpoczęła się tem, że on mi podał przez stół gazetę, której nie potrzebowałem.
Powiedziałem: Merci.
Zamieniliśmy parę nic nie znaczących uwag i nagle, zanim pojąłem, jakim sposobem doszliśmy do tego, wpadliśmy na tę historyę i on mi opowiadał, jak bardzo „zdziwieni byli widokiem tego trupa”. Okazało się, że mój oficer należał do załogi statku, który wyratował Jima i jego towarzyszów.
W restauracyi, gdzieśmy siedzieli, trzymano rozmaite zagraniczne trunki, widocznie dla wygody oficerów marynarki. Francuz, popijając jakiś ciemny płyn, zapewne cassis à l'eau, kiwał głową, zaglądając jednem okiem do wnętrza szklanki.
Impossible de comprendre... vous concevez — rzekł.
Łatwo pojąłem, jak mi trudno było połapać się w sytuacyi. Żaden z przybyłych łodzią oficerów nie znał dobrze angielskiego języka, nie mogli się więc porozumieć.
— Tłoczyli się wokoło nas — opowiadał oficer. — Utworzyło się koło autour de ce mort opisywał. Należało się zabrać do rzeczy najważniejszej. Ludzie ci zaczynali się niepokoić... Parbleu! Tłum taki... wystawiasz to pan sobie? — dodał z filozoficzną pobłażliwością. — Co się tyczy miejsca uszkodzonego w parowcu, radził nie dotykać go, uważał to za rzecz najbezpieczniejszą. Jak można najprędzej, linami przywiązano Patuę do statku, sterem naprzód; w tych okolicznościach, było to rozsądne rozporządzenie, gdyż manewr ten zmniejszył ciężar w miejscu uszkodzonem, wymagającem wielkiej ostrożności.
Byłem pewny, że w tych rozporządzeniach mój nowy znajomy odegrał główną rolę; wyglądał na człowieka, któremu zaufać można, na wytrawnego marynarza, chociaż gdy tak siedział, trzymając grube palce na brzuchu, przypominał jednego z tych poczciwych, zatabaczonych proboszczów wiejskich, do których uszu zlewane są wszystkie grzechy, cierpienia, wyrzuty sumienia całych generacyi kmiotków. Wyraz spokoju i prostoty, malujący się na ich twarzach jest jakby zasłoną, rzuconą na tajemnicę bólu i rozpaczy. Stosowniejszą dla niego byłaby wytarta sutanna, zapięta aż pod obfitym podbródkiem, niż ten surdut z epoletami i metalowemi guzikami. Szeroka jego pierś podnosiła się miarowo, gdy mi opowiadał o tej ryzykownej sytuacyi, w jakiej się teraz znaleźli; bezwątpienia, jako marynarz muszę to dobrze rozumieć.
Powiedziawszy to, pochylił się zlekka ku mnie, i wydymając wygolone wargi, odsapnął lekko.
— Na szczęście — ciągnął dalej — morze tak gładkie było jak ten stół, a powietrze tak nieruchome jak tu.
Rzeczywiście gorąco tam było i duszno; policzki mi pałały, jak gdybym był tak młodym, że mogłem rumienić się i czuć się zakłopotanym.
A kierowali się, jak opowiadał, do najbliższego angielskiego portu, gdzie kończyła się ich odpowiedzialność Dieu merci...
Wydął trochę policzki.
— Bo, proszę pana, przez cały czas holowania tonącego parowca trzymaliśmy dwóch ludzi na straży z siekierami w rękach, by natychmiast przecinali liny, gdyby parowiec opuścił ciężkie powieki, tą mimiką podkreślając myśl swoją.
— Cóż pan chcesz! Robi się, co można. — Przez chwilę zachował zupełną nieruchomość z wyrazem rezygnacyi pełnym.
— Dwóch ludzi na stanowisku przez trzydzieści godzin. Dwóch! — powtórzył, podnosząc trochę prawą rękę, wystawiając dwa palce. Był to pierwszy giest, jaki wykonał.
To dało mi sposobność do zauważenia, że miał bliznę na dłoni — najwidoczniej pochodziła ona od postrzału, a gdy wskutek tego odkrycia baczniej przyglądać mu się zacząłem, spostrzegłem krysę na skroni, gubiącą się w szpakowatych włosach — ślad cięcia pałaszem zapewne.
Znów założył ręce na brzuchu.
— Pozostałem na pokładzie tej... tej... jakże tam... Oh! Pattu! C’est bien ça. Pattua! Merci. To dziwna, jak człowiek zapomina. Otóż pozostałem na pokładzie tego parowca trzydzieści godzin...
— Pan to zrobiłeś? — krzyknąłem.
Patrząc na swe ręce, wydął trochę usta.
— Uważano za konieczne — rzekł, podnosząc powoli brwi, by jeden z oficerów pozostał na zagrożonym parowcu, by miał oko zwrócone na wszystko, by porozumiewał się znakami z holującym statkiem... rozumiesz pan? Zresztą i moje takie było zdanie. Łodzie ratunkowe na naszym statku były przygotowane... ja również na tym parowcu pomyślałem o środkach ratunku... Enfin! Zrobiło się wszystko, co było w możności naszej. Położenie delikatnej natury. Trzydzieści godzin! Przygotowano dla mnie posiłek. Ale co do wina... rób co chcesz, ani kropli!...
Dziwnym sposobem, nie zmieniając wyrazu twarzy, nie ruszając się, wyraził całą głębię swego niezadowolenia.
— Ja... rozumiesz pan, bez szklanki wina przy jedzeniu jestem do niczego!
Lękałem się, by zbytecznie nie rozgadał się o tem nieszczęściu, bo chociaż nie poruszył palcem, ani skrzywił się, dał do zrozumienia, jak bardzo drażni go samo wspomnienie o niem. Ale po chwili zapomniał o wszystkiem.
Oddali ładunek „władzom portowym” jak się wyraził. Niezmiernie był zdziwiony, że z takim spokojem przyjęto go.
— Zdawałoby się, że takie dziwne zguby odwożone nie są dzień w dzień. Wy, jednakże, dziwni jesteście — dodał, opierając się o mur i wyglądając tak nieodpowiednio do wyrażenia jakichkolwiek uczuć, jak wór z otrębami.
Zdarzyło się, że w tym porcie stał właśnie okręt wojenny i parowiec indyjskiej floty, francuz nie ukrywał podziwu nad szybkością, z jaką łodzie tych dwóch okrętów oczyściły Patnę z pasażerów.
Rzeczywiście, jego ospały sposób obejścia wyrażał wszystkie uczucia: posiadał on tajemniczą, cudowną moc wywołania nadzwyczajnego efektu za pomocą środków niedostrzegalnych, co jest ostatnim wykazem najwyższej sztuki.
— Dwadzieścia pięć minut, z zegarkiem w ręku... dwadzieścia pięć minut, ani sekundy więcej.
Składał i rozkładał swe palce, nie odejmując rąk od żołądka i wywołał tem większe wrażenie, niż gdyby ramiona w górę wyrzucał.
— Cały ten tłum przeniesiono na wybrzeże ze wszystkimi manatkami, na parowcu została tylko straż, z marynarzy złożona, i ten interesujący nieboszczyk. To wszystko stało się w dwadzieścia pięć minut...
Ze spuszczonemi oczami i głową na bok przechyloną zdawał się jak smarkacz delektować kawałkiem ładnej roboty. Nie mówiąc nic więcej, przekonywał słuchacza, że jego uznanie niemałą posiada wartość i w końcu objaśnił mnie, że mając rozkaz pospieszać do Tulonu — odpływali wkrótce, tak, że wiele rzeczy z tego epizodu życia mego pozostały dla mnie niewyjaśnionemi!



ROZDZIAŁ XIII.


Po tych słowach, nie zmieniając pozycyi, popadł, że tak powiem, w stan milczenia. Dotrzymywałem mu towarzystwa; i nagle, ale nie gwałtownie, jak gdyby przyszedł właściwy czas na wydobycie się jego ochrypłego głosu — powiedział:
— Mój Boże! jakże to czas leci!
Była to najzwyczajniejsza uwaga; ale sposób jej wypowiedzenia wywołał u mnie chwilową wizyę. To dziwne, jak my przechodzimy przez życie z nawpół zamkniętemi oczami, tępym słuchem i drzemiącemi myślami.
A może to i dobrze; może ta właśnie tępość czyni życie tak znośnem, a nawet przyjemnem dla większości ludzi. W każdym razie między nami nie może być dużo ludzi takich, którzyby nie mieli chwil zupełnej świadomości — a w takich — rozumie się, widzi się i słyszy wszystko — zanim się znów nie wpadnie w przyjemną ospałość.
Podniosłem oczy i zdawało mi się, że po raz pierwszy patrzę na niego. Widziałem jego podbródek obwisły, niezgrabne fałdy ubrania, te ręce na brzuchu złożone, jakby stworzone do zajmowania tej tylko pozycyi. Czas płynął rzeczywiście; wyprzedziłem go i poszedłem naprzód. Pozostawiłem bezradnego za sobą, z temi szpakowatemi włosami, zmęczoną, ogorzałą twarzą, dwiema bliznami i parą zniszczonych epoletów; jednego z tych ludzi godnych zaufania, w których jest surowy materyał na wielką sławę, jednę z tych niezliczonych istot, grzebanych bez huku i hałasu, pomimo ich wielkich zasług.
— Jestem teraz trzecim porucznikiem na „Victorieuse" — rzekł, przedstawiając mi się.
Oddałem mu ukłon i powiedziałem, że jestem komendantem handlowego okrętu, stojącego obecnie na kotwicy w Rushentter's Bay. Zwrócił na niego uwagę — ładny okaz. Nie szczędzi komplementów memu okrętowi, zdaje mi się, że nawet pochylił głowę, mówiąc:
— A... tak... ładny okaz, na czarno pomalowany... ładny, bardzo ładny.
Po chwili obrócił się i spojrzał przez okno na ulicę.
— Smutne miasto.
Dzień był jasny; szalał wiatr południowy, przechodzący mężczyźni, kobiety, dzieci walczyły z tumanami podnoszonego wiatrem pyłu.
— Wyszedłem na brzeg — rzekł — by rozprostować nogi, ale... — nie skończył i wrócił do stanu spoczynku.
— Powiedz mi pan, proszę — zaczął niespodziewanie — co tam było na dnie tej sprawy? To jednak ciekawe. Ten nieboszczyk...
— Tam byli ludzie żywi — rzekłem — daleko ciekawsi.
— Bezwątpienia, bezwątpienia — przyznał na wpół głośno, a po chwili namysłu szepnął: Rozumie się. — Chętnie podzieliłem się z nim tem, co mnie w tej sprawie najwięcej interesowało. Przecie on ma prawo wiedzieć, wszak spędził trzydzieści godzin na pokładzie Patny — czyż nie robił, co mógł?
Słuchał mego opowiadania więcej niż kiedy podobny do księdza — zapewne te spuszczone oczy nadawały mu pozór pobożnego skupienia się.
Raz, czy dwa razy podniósł brwi (nie podnosząc powiek), jak gdyby chciał rzec: „a! do dyabła!” raz spokojnie zawołał: „ah! ba!” a gdy skończyłem, wydął wargi i gwizdnął.
U każdego innego człowieka możnaby to przyjąć za oznakę znudzenia lub obojętności; ale on, na swój okultystyczny sposób kazał wierzyć, że ta jego nieruchomość kryje całą głębię myśli.
Nakoniec szepnął tylko: „bardzo interesujące”.
Zanim opanować zdołałem moje rozczarowanie, dodał jakby do siebie: „otóż to jest! otóż to jest!”
Podbródek jego zdawał się opadać niżej, ciało więcej ciężyło. Miałem właśnie spytać, co on o tem myśli, gdy jakiś przygotowawczy dreszcz przeszedł po jego ciele; zdawało mi się, że patrzę na marszczącą się stojącą wodę przed zjawieniem się wiatru.
— A więc ten biedny młodzieniec uciekł z tamtymi — rzekł z poważnym spokojem.
Nie wiem dlaczego, uśmiechnąłem się; był to jedyny uśmiech o ile pamiętam, łączący się ze sprawą Jima. Ale bo też to proste określenie sprawy śmiesznie brzmiało po francusku.
Raptem podziwiać zacząłem zdolności spostrzegawcze tego człowieka. Odrazu trafił w sedno: zrozumiał, o co mi najwięcej chodzi. Jego niewzruszoność i spokój zdradzały eksperta, obznajmionego z faktami, dla którego wszelkie zawikłania są niczem.
— A! młokos! młokos! — rzekł sobie pobłażliwie.
— Przecież się z tego nie umiera.
— Z czego? — spytałem pospiesznie.
— Ze strachu — wyjaśnił myśl swą i zabrał się do wypróżnienia szklanki.
Spostrzegłem, że trzy ostatnie palce jego okaleczonej ręki pozostały sztywne, bardzo też niezręcznie ujmował szklankę.
— Człowiek się zawsze boi. Gadać łatwo, ale... — niezgrabnie postawił szklankę na stole. — Strach, strach — widzisz pan — czyha tam zawsze...
Dotknął okolicy serca, tego właśnie miejsca, w które Jim cios wymierzył, dowodząc, że o jego serce nie było najmniejszej obawy.
Przypuszczam, że wykonałem jakiś gest przeczący, gdyż on nalegał:
— Tak! tak! Mówi się, bardzo pięknie się mówi; ale w końcu okazuje się, że ten nie jest mędrszy od tamtego — ani też odważniejszy. Odwaga! Dzielność! Już nie z jednego pieca chleb jadłem, włóczyłem się po świecie całym; znałem ludzi odważnych, sławnych z tego! Allez!... — popił łyk wina. — Odważny — pan rozumie — na służbie — trzeba nim być, rzemiosło tego wymaga. Czy nie tak? — zwrócił do mnie pytanie. — Eh! bien! Każdy z nich — powtarzam, każdy z nich, gdyby był uczciwym człowiekiem — wyznałby — że jest taka chwila dla najlepszego z nas, w której o wszystkiem się zapomina, a z prawdą tą żyć musisz — rozumiesz pan? Przy pewnej kombinacyi danych okoliczności strach zjawić się musi. Okropny, śmiertelny! Nawet dla tych, którzy w tę prawdę uwierzyć nie chcą, strach istnieje — strach samych siebie. Bezwarunkowo tak. Wierz mi pan. Tak, tak... Przecież w moim wieku wie się, o czem się mówi — que diable!...
Wypowiedział to wszystko, zachowując zupełną nieruchomość, jak gdyby był automatem, teraz zapewne, dla zwiększenia wrażenia, zaczął palcami kręcić powolnego młynka.
— To nie ulega wątpliwości — parbleu! — ciągnął dalej — bo mów pan sobie co chcesz, prosty ból głowy, lub nieporządki żołądkowe wystarczą do... Wiem to z własnego doświadczenia. Ja naprzykład — raz...
Wychylił do dna szklankę i powrócił do swego młynka.
— Nie, nie, nie umiera się z tego — rzekł po chwili, a gdy zrozumiałem, że nie opowie mi epizodu ze swego życia, bardzo byłem zawiedziony, tem więcej, że przecież nie można nalegać, by ktoś taki wypadek opowiadał. Siedziałem w milczeniu, jak i on również, zdawało się nawet, że mu to najlepiej do gustu przemawia. Nawet palce jego nie poruszały się więcej. Nagle usta jego drgnęły.
— To tak jest — mówił spokojnie. — Człowiek tchórzem się rodzi. To pewną jest przeszkodą — parbleu! Inaczej — życie byłoby zbyt łatwem. Ale przyzwyczajenie — przyzwyczajenie — konieczność — pojmujesz pan? — oko ludzkie — Voilà! Człowiek trzyma się jak może. A przytem, przykład tamtych, nie lepszych od ciebie, ale umiejących zachować pozory...
Umilkł.
— Ten młodzieniec — uważaj pan — pozbawiony był tego wszystkiego — przynajmniej w ostatniej chwili — rzekłem.
Podniósł brwi, chcąc wyrazić przebaczenie.
— Nie przeczę, nie przeczę. Młodzieniec, o którym mowa, mógł mieć najlepsze skłonności — najlepsze skłonności — powtórzył, sapiąc trochę.
— Cieszę się, że pan łagodniej się na tę sprawę zapatruje — rzekłem! — Jego osobiste uczucia pełne były nadziei — i...
Niespokojny ruch nogi jego pod stołem przerwał mi. Pociągnął w górę swe ciężkie powieki. Pociągnął w górę, powtarzam — żadne inne wyrażenie nie określi całej stanowczości tego czynu — i nareszcie ukazały mi się jego oczy. Patrzyły na mnie dwa wązkie szare krążki, jak dwa cienkie, stalowe pierścienie, otaczające głęboką czarność źrenic. Ostre spojrzenie, wychodzące z tego masywnego ciała, miało połysk mocno wyostrzonego miecza.
— Przepraszam — rzekł z namaszczeniem, podnosząc prawą rękę i pochylając się naprzód.
— Pozwól mi pan... Przyznaję, że wiemy, iż odwaga nasza sama przez się nie przychodzi. Tego nie można brać bardzo do serca. Jedna prawda więcej nie powinna nam uniemożliwiać życia... Ale honor — honor, panie!... Honor... oto istota rzeczy!... to jest! Co może być warte życie, jeżeli... — zerwał się tak gwałtownie i ciężko, jak zrywa się wół na łące — jeżeli honor dyabli wzięli — ah! ça! par exemple — nic o tem powiedzieć nie mogę — gdyż — mój panie — ja nic o tem nie wiem!
Wstając również i starając się przybrać najgrzeczniejsze pozy, patrzyliśmy na siebie, jak dwa porcelanowe psy, stojące na kominku. A! bodaj cię! — pomyślałem. — Zarodek czczości, małostkowości, czyhającej w dyskusyach ludzkich, spadł na naszą rozmowę i uczynił ją czemś zupełnie treści pozbawionem.
— Bardzo dobrze — rzekłem z niepewnym uśmiechem — ale czyż nie można się na to z rozmaitego punktu zapatrywać?
Zdawało się, że da natychmiastową odpowiedź, ale gdy przemówił, widocznie zmienił postanowienie!
— To, proszę pana przechodzi moją kompetencyę, ja nie chcę o tem myśleć.
Pochylił się ciężko nad czapką, którą trzymał w dwóch palcach swej okaleczonej ręki.
Ja skłoniłem się również. Kłanialiśmy się razem, szurgając nogami, podczas gdy brudny posługacz patrzył na nas krytycznem okiem, jak gdyby za to przedstawienie zapłacił.
Serviteur — powiedział francuz.
Monsieur... Monsieur...
Zamknęły się drzwi za jego szerokiemi plecami.
Widziałem, jak porwał go wicher południowy i gnał pochylonego, z ręką przy czapce, paltotem do nóg przywartym.
Siedziałem znów samotny i zniechęcony — zrażony do sprawy Jima. Jeżeli aktualność jej dziwi was, pomimo ubiegłych trzech lat, muszę wam przypomnieć, że Jima widziałem bardzo niedawno.
Przybyłem właśnie z Samarangi, zkąd ładunek wyprawiłem do Sydney — zajęcie najzupełniej nieciekawe — a które obecny tu Karol nazwie jedną z moich racyonalnych tranzakcyj — otóż w Samaranga — widziałem Jima.
Dzięki memu poleceniu, pracował on u De Jongha. Był wodnym kupczykiem.
„Mój pływający przedstawiciel” — mówił o nim De Jongha. Nie możecie sobie wyobrazić życia bardziej ze wszystkich pociech ogołoconego, mniej odpowiedniego gruntu dla jednej choć iskierki sławy — chyba, że łączą się razem obowiązki agenta ubezpieczeń.
Mały Bob Stanton — Karol znał go dobrze — przeszedł przez to. On to utonął później, usiłując wyratować jakąś pannę w chwili rozbicia się „Sephory”.
Musicie pamiętać to zetknięcie się okrętów na wybrzeżach hiszpańskich. Wszystkich podróżnych zapakowano do łodzi ratunkowych i miano odpływać, gdy Bob wdrapał się znów na pokład, by zabrać tę dziewczynę. Jakim sposobem ona została — nie wiem; to tylko pewnem jest, że zupełnie zmysły postradała — za nic nie chciała opuścić okrętu — uczepiła się jak pijawka balustrady.
Walczącą z sobą parę tę widziano doskonale z łodzi; ale biedny Bob był najmniejszym okazem w handlowej flocie, a kobieta wysoka była jak piec, a silna jak koń, mówiono mi.
Targali się więc z całych sił, nieszczęsna dziewczyna wrzeszczała nieustannie, a Bob od czasu do czasu krzyczał na swą łódź, by się trzymała w pobliżu.
Jeden z majtków opowiadał mi potem, kryjąc uśmiech na to wspomnienie.
— To tak wyglądało, proszę pana, jak gdyby matka chciała ukarać niegrzecznego wyrostka, a on się jej wyrywał.
Tenże sam majtek opowiadał dalej:
— W końcu ujrzeliśmy, że pan Stanton dziewkę ciągnąć przestał, stał tylko i patrzył na nią badawczo.
Przyszło nam później na myśl, że prawdopodobnie liczył na to, iż pęd wody zmusi ją do puszczenia balustrady, a wówczas on będzie mógł ją wyratować.
Nie śmieliśmy podpływać bliżej; po chwili stary okręt pochylił się i — buch! Straszna była otchłań, w którą się zapadł. Ani żywy, ani umarły nie wyszedł ku nam nikt!
Biednego Boba podobno jakieś miłosne komplikacye zmusiły do porzucenia marynarki. Zdawało mu się, że już morska jego karyera na zawsze skończona i miał nadzieję zaznać wszelkich rozkoszy na lądzie, tymczasem inaczej się stało.
Jakiś kuzyn, mieszkający w Liwerpoolu, namówił go do tej nowej pracy. Opowiadał on nam nieraz, przez jakie przechodził doświadczenia.
Smieliśmy się do łez, a on, nie gniewając się za wywołany efekt, podobny do gnoma ze wzrostu i długiej brody, uwijał się między nami, mówiąc:
— Dobrze wam się śmiać, łajdaki, ale moja nieśmiertelna dusza zwiędła jak wysuszony groch po tygodniu takiej pracy.
Nie wiem, jak dusza Jima przystosowała się do nowych warunków życia — chodziło mi niezmiernie o to, by wynaleźć dla niego jakąś robotę, któraby trzymała w kupie duszę jego i ciało — ale pewny jestem, że wrodzona mu żądza przygód przechodziła wszystkie męki głodu. W tym nowym zawodzie nie mogło być żadnej dla niej podniety. Rozpaczliwie było patrzeć na niego, chociaż wypełniał swe obowiązki z upartym spokojem, który mu za zasługę policzyć należy. Uważałem to jego harowanie jako karę za bohaterskość imaginacyi — zadośćuczynienie za tę żądzę większej sławy, niż mógł unieść na swych barkach. Z rozkoszą wystawiał sobie, że jest sławnym wyścigowcem, a teraz był skazany na pracę osła przenoszącego towary. Zachowywał się z godnością. Zamknął się w sobie, spuścił głowę, słowo skargi nie wyszło nigdy z jego ust. Bardzo dobrze; czasami tylko gwałtownie wybuchał, gdy ta nieszczęsna sprawa Patny wyłaziła na wierzch.
Na nieszczęście, ten skandal posiadał żywotność nadzwyczajną i dla tej to przyczyny nie byłem nigdy pewny, że osiągnąłem spokój z Jimem.
Siedziałem i myślałem o nim po wyjściu oficera francuskiego, ale myślą przeniosłem się nie do sklepu De Jongha, gdzie niedawno uścisnąłem rękę Jima, lecz do tej galeryi hotelu Malabar, gdzie przed laty siedzieliśmy przy dopalających się świecach, wśród chłodnej, ciemnej nocy. Miecz krajowej sprawiedliwości wisiał nad głową Jima. Jutro — a może to dzisiaj? (północ dawno minęła) urzędnik o marmurowej twarzy, po wydaniu wyroku uwięzienia za ten napad i bójkę, podniesie straszną broń i wymierzy cios w jego nachyloną szyję. Nasza rozmowa, tej nocy prowadzona, dziwnie przypominała ostatnie godziny, jakie się spędza ze skazanym człowiekiem. On był także winien. Był winien — powtarzam to sobie niejednokrotnie — winien i zgubionym będzie; pomimo to, chciałem mu oszczędzić szczegółów formalnej egzekucyi. Nie usiłuję wyjaśnić przyczyny mego chcenia — zdaje mi się, że nie potrafiłbym tego dokonać; ale jeżeli nie macie do tej chwili jasnego o tem pojęcia, to opowiadanie moje musiało być zaciemnione, lub też wy zbyt senni jesteście, byście mogli pochwycić znaczenie słów moich.
Nie bronię swej moralności. Nie było jej w impulsie, który mnie skłonił do przedstawienia mu, w całej jego prostocie, planu Brierlego, planu ucieczki. Pieniądze leżały w mej kieszeni, gotowe na jego usługi. O! pożyczka! pożyczka, rozumie się — a jeżeli list polecający do pewnego człowieka (w Ragunie), który mu pracy dostarczyć może... O! z przyjemnością służyć nim będzie. Mam atrament, pióro, papier w pokoju na pierwszem piętrze. Jeszcze mówiłem, gdy już układałem list: dzień, miesiąc, rok godz. 2 min. 30 rano... W imię naszej starej przyjaźni, proszę o dostarczenie pracy jakiej panu Jakubowi N. N., któremu ufam etc. etc... Gotów byłem nawet tak o nim napisać. Jeżeli nie zdobył mej sympatyi, to uczynił więcej jeszcze dla siebie — doszedł do samego dna, do pierwiastku tego uczucia, dosięgnął tajemnej wrażliwości mego egoizmu.
Nic przed wami nie skrywam, gdyż w przeciwnym razie czyny moje byłyby dla was niezrozumiałemi więcej, niż ludzkie czyny mają prawo niemi być — a zresztą, jutro zapomnicie o moich wynurzeniach, jak zapominacie o innych naukach przeszłości.
W tej tranzakcyi, mówiąc dobitnie i grubijańsko, ja byłem człowiekiem bez zarzutu; ale subtelne zamiary mej niemoralności były zniweczone moralną prostotą przestępcy. On również był samolubnym, to nie ułega wątpliwości, ale jego samolubstwo miało pierwiastek wyższej natury i zamiary jego były wznioślejsze.
Przekonałem się, że bez względu na to, cobym mówił, on gotów był przejść przez ceremonię egzekucyi, a ja niewiele miałem do powiedzenia, czułem bowiem, że w argumentacyi młodość jego ciężko przeciw mnie zaważy: on wierzył w to, w co ja już wątpić przestałem. Było coś pięknego w dzikości jego niewyrażonej, zaledwie określonej nadziei.
— Uciekać! Nie mógłbym nawet o tem pomyśleć — rzekł, wstrząsając głową.
— Proponuję ci rzecz, za którą ani chcę, ani oczekuję jakiejkolwiek wdzięczności — rzekłem — oddasz mi te pieniądze, gdy będziesz mógł i...
— Strasznie dobrym pan jesteś — szepnął, nie patrząc na mnie. Przypatrywałem mu się bacznie: przyszłość ogromnie niepewna wydawać się musiała; ale nie drgnął, nie ustąpił, jak gdyby rzeczywiście wszystko było w porządku z sercem jego.
Poczułem gniew — nie po raz pierwszy tej nocy.
— Ta cała nieszczęsna sprawa — rzekłem — gorzką jest bardzo, jak sądzę, dla takiego, jak ty człowieka...
— Jest, jest! — szepnął dwa razy, nie podnosząc oczu od podłogi.
Widok jego rozdzierał serce.
Przy blasku świec ujrzałem na jego policzkach rumieniec, wywołany napływem gorącej krwi. Wierzcie mi, czy nie, powiadam, że serce mi się darło na kawały. Wywołało to we mnie gniew brutalny.
— Dobrze — rzekłem — ale muszę ci wyznać, że nie umiem wystawić sobie, jakie korzyści spodziewasz się z tego wyciągnąć?
— Korzyści! — szepnął.
— Niech mnie dyabli porwą, jeżeli wiem — powiedziałem wściekłym tonem.
— Usiłowałem wam wszystkim powiedzieć, co jest w niej — mówił powoli, jak gdyby rozmyślał nad czemś, nie dającem się określić — ale zresztą to do mnie należy. Otworzyłem usta, by mu dać odpowiedź, gdy nagle przekonałem się, że straciłem całe do siebie zaufanie; i on również, zdawało się, że odsuwa mnie na bok, gdyż bąkał, jak człowiek myślący głośno:
— Poszli sobie... schronili się do szpitali... Ani jeden z nich nie stawi tu czoła... Ani!...
Poruszył ręką pogardliwie.
— Ale ja muszę przejść przez to wszystko... nie cofnę się przed niczem.
Umilkł. Patrzył jak nieprzytomny. Na jego twarzy odzwierciedlały się przemijające wrażenia pogardy, rozpaczy, postanowienia — odzwierciedlały się kolejno, jak w magicznem zwierciedle odbijają się przesuwające się nieziemskie kształty.
Żył w otoczeniu zwodniczych duchów, surowych cieni.
— Ee! głupstwo, kochany chłopcze! — zacząłem. — Wykonał ruch zniecierpliwienia.
— Zdajesz się pan nie rozumieć — rzekł z naciskiem; spojrzał na mnie przeciągle:
— Mogłem skoczyć, ale nie ucieknę!
— Nie chciałem cię obrazić — rzekłem i głupio dodałem: — Lepsi od ciebie ludzie uciekali czasami.
Sponsowiał cały, a ja w zakłopotaniu o mało się własnym językiem nie zadławiłem.
— Może być — rzekł w końcu — nie dość jestem dobrym na to; nie mogę się więc puszczać. Zmuszony jestem walczyć z tą sprawą i walczę!
Wstałem z krzesła, czułem się zupełnie zesztywniały. Milczenie było kłopotliwe i aby mu koniec położyć, nie znalazłem lepszego wyjścia nad uczynienie tej uwagi.
— Nie miałem pojęcia, że tak jest późno.
— Jak widzę, miał pan dość tego — rzekł szorstko; — jeżeli mam powiedzieć prawdę — dodał, oglądając się za swym kapeluszem — ja również mam dość.
Dobrze! odrzucił jedyną propozycyę. Odepchnął moją rękę, niosącą mu pomoc; gotów był iść, a za balustradą noc ciemna czekać się na niego zdawała, jak gdyby był przeznaczoną dla niej zdobyczą.
Słyszałem jego głos:
— A! mam go nareszcie! — znalazł swój kapelusz.
Przez parę sekund milczeliśmy.
— Co zrobisz potem... potem?... — spytałem cicho.
— Prawdopodobnie zejdę na psy — mruknął.
Odzyskałem w pewnej mierze panowanie nad sobą i uważałem, że najlepiej lekko tę rozmowę zakończyć.
— Proszę, byś pamiętał — rzekłem — że bardzo pragnę się z tobą zobaczyć, zanim odejdziesz.
— Nie widzę sposobu wzbronienia panu tego. Ta przeklęta historya nie uczyni mnie niewidzialnym — rzekł z goryczą — szczęścia takiego nie zaznam.
I wówczas, w tej ostatniej chwili pożegnania obraził mnie okazywaniem niepewności tak w słowach, jak ruchach. Niech mu to Bóg przebaczy! Wystawił sobie, że ja niechętnie mu podam rękę. Okropności tego słowami wyrazić nie można.
Zdaje mi się, że krzyknąłem na niego tak, jak się krzyczy na człowieka, którego się widzi nad brzegiem przepaści; przypominam sobie, że ujrzałem na jego twarzy blady uśmiech, zgniótł mi rękę i nerwowo się roześmiał.

Swiece zgasły, skończyło się wszystko, z cieniów nocy doszedł uszu moich jęk. Jim wyszedł. Znikł w ciemnościach. Słyszałem chrzęst piasku pod jego stopami. Biegł. Szybko biegł, nie mając dokąd się udać. A nie miał jeszcze dwudziestu czterech lat!...
ROZDZIAŁ XIV.


Mało spałem, zjadłem pośpiesznie śniadanie i po lekkiem wahaniu się postanowiłem, że obejdzie się dziś mój okręt bez rannej inspekcyi.
Było to brzydko z mej strony, bo chociaż mój pomocnik był nieocenionym człowiekiem, ale był skłonnym do czarnych przywidzeń i jeżeli o zwykłej godzinie nie otrzymał listu od żony, to nie posiadał się z gniewu i zazdrości, kłócił się ze wszystkimi i albo płakał w swej kajucie, albo puszczał wodze swemu temperamentowi, co do buntu prawie doprowadzało załogę.
Zrozumieć tego nigdy nie mogłem. Pobrali się przed trzynastu laty, a ujrzawszy ją raz, uczciwie mówię, nie mogłem pojąć, jak może człowiek tak waryować dla podobnie niepociągającej istoty.
Nie wiem doprawdy, czy dobrze zrobiłem, nie dzieląc się z biednym Selwinem myślami swemi, on robił sobie małe piekiełko na ziemi, ja pośrednio również cierpiałem nad tem, ale jakieś fałszywe poczucie delikatności powstrzymywało mnie od zwierzeń.
Małżeńskie stosunki marynarzy ciekawym byłyby przedmiotem do rozmowy, mógłbym wam opowiedzieć... ale tu ani miejsce, ani czas odpowiedni — zajmujemy się Jimem — a on był nieżonaty.
Jeżeli jego sumienie, czy duma, jeżeli te nadzwyczajne duchy i surowe cienie, towarzysze młodości jego, nie pozwalają mu uciec od kary śmierci, to ja, którego o takie towarzystwo posądzać nie można, muszę koniecznie pójść patrzeć, jak potoczy się jego głowa. Skierowałem swe kroki do sądu.
Nie miałem nadziei, bym został bardzo zbudowany lub wzruszony, zainteresowany, lub przerażony chociaż; póki człowiek żyje, jakaś porządna groza, odczuta od czasu do czasu, bardzo zbawienną jest w skutkach. Ale również nie spodziewałem się odczuć — takiego zgnębienia!
Cała gorycz kary dotkliwie uwypuklała się.
Rzeczywistem znaczeniem przestępstwa jest to złamanie wiary, jaką ogół ludzkości obdarza cię i z tego punktu widzenia — Jim niezwykłym był zdrajcą, ale egzekucya jego odbyła się w bardzo pospolity sposób.
Nie było wysokiej szubienicy, ani szkarłatnego sukna (czy mają szkarłatne sukno w Tower Hill? Powinniby mieć), nie było grozą przejętych tłumów, oburzonych na winowajcę i wzruszonych do łez losem jego — ani śladu ponurych wyrzutów sumienia.
Gdy szedłem, słońce jasno świeciło, zbyt wielka jasność jego nie dawała ukojenia, po ulicach przewalała się mieszanina różnobarwna, jak w zepsutym kalejdoskopie: żółto, zielono, niebiesko, tu błysnęła brunatna nagość nieokrytego ramienia, tu przesunął się wóz z czerwonym baldachimem, oddział krajowej piechoty przemaszerował pośpiesznie, tam znów policyant krajowiec, w ciemnym swym mundurze, spojrzał na mnie swemi tajemniczemi, wschodniemi źrenicami.
Pod cieniem samotnego drzewa, na dziedzińcu sądowym włościanie, zainteresowani w sprawie napadu, siedzieli w malowniczej grupie, przypominając jakąś chromolitografię obozowiska z książki opisującej podróż na Wschód.
Brakło tylko smugi dymu na dalszym planie, i pasącego się na trawie stada bydła.
Za nimi wznosił się żółty mur, przewyższający drzewa, o który odbijały się promienie słoneczne.
Izba sądowa ciemną była, zdawała się obszerniejszą.
W górze poruszały się miarowo wentylatory.
Tu i ówdzie udrapowana postać, wysokością nagich ścian zmniejszona, stała nieruchomie między szeregami pustych ławek, jak gdyby zaabsorbowana w pobożnem rozmyślaniu.
Oskarżony, który przegrał sprawę, otyły czekoladowej barwy człowiek, z ogoloną głową, z nagą połową piersi, siedział uroczyście nieruchomy; oczy tylko świeciły, biegając w około, a nozdrza przy oddechu gwałtownie się poruszały.
Brierly upadł na krzesło, miał minę człowieka całonocną pracą wyczerpanego. Pobożny kapitan żaglowca wydawał się podnieconym i kręcił się niespokojnie, jak gdyby z trudem powstrzymywał chęć zerwania się i wezwania nas wszystkich do modlitwy i skruchy.
Głowa głównego urzędnika, blada, porządnie uczesana, przypominała głowę ciężko chorego człowieka, którego wymyto, wyczesano i ułożono na łóżku.
Usunął na bok szklankę z kwiatami — a chwytając w obie ręce długą ćwiartkę sinawego papieru, przebiegł ją oczami, wyciągnął ramię na brzeg stołu i czytać zaczął głośno, równym, wyraźnym, obojętnym głosem.
Na Jowisza! Wszystkie moje niedorzeczne myśli o rusztowaniu i toczącej się z niego głowie — niczem były! Rzeczywistość, zapewniam was, gorszą była od ścięcia głowy. Skończyło się! Myśl ta przygniatała wszystkich olbrzymim ciężarem, nie miała w sobie też nadziei spokoju i bezpieczeństwa, jakie następuje po spadnięciu topora.
Z tej całej manipulacyi wiał chłód wyroku śmiertelnego i okrucieństwo wyroku wygnania!
Dziś jeszcze się na to tak zapatruję, możecie więc pojąć, jak to odczułem wówczas. Może dla tej przyczyny, nie mogłem się zmusić do uważania tej sprawy za skończoną.
Ona we mnie pozostała, chętnie o niej rozprawiałem, jak gdyby nie była ostatecznie roztrzygniętą: osobiste zdanie — międzynarodowe zdanie — na Jowisza!
Ten Francuz naprzykład! Zapatrywania się jego kraju wypowiedziane były spokojnie, z tą określoną frazeologią, jakiej użyłaby maszyna, gdyby mówić umiała.
Głowa głównego urzędnika wyłaniała się z po za papieru, czoło tak białe było, jak alabaster.
Kilka zapytań podano sądowi.
Pierwsze odnosiło się do kwestyi, czy parowiec pod każdym względem zdatny był do odbycia podróży?
Sąd odpowiedział przecząco.
Następny punkt, przypominam sobie, roztrząsał sprawę, czy w chwili wypadku parowiec właściwie był kierowany i pozostawał pod opieką dobrych marynarzy? Odpowiedziano: tak, Bóg raczy wiedzieć dlaczego, następnie oświadczono, że właściwej przyczyny wypadku nie odkryto.
Jakieś pływające szczątki rozbitego okrętu zapewne.
Pamiętałem i ja, że w owym czasie zawiadomiono o zniknięciu norweskiej barki, naładowanej drzewem; takie barki bardzo często przewraca orkan i one pływają miesiące całe — tworząc rodzaj morskich syren, czyhających na okręty i rozbijających je w noc ciemną.
Takie błąkające się trupy są dość pospolite na północnym Atlantyku, który nawiedzany jest wszystkiemi okropnościami morza — mgłą, lodowemi górami, zatopionemi okrętami i ponuremi, długotrwałemi wichrami, które wysysają jak wampiry siłę, gniotą ducha, odbierają wszelką nadzieję i człowiek się czuje pustą skorupą.
Ale tam — na tych morzach — wypadek był dość rzadki i wyglądał jak specyalna niełaska Opatrzności, pragnącej śmierci jednego biedaka, a na Jima sprowadzającej — gorzej niż śnierć.
Zamyśliłem się o tem i czas jakiś słyszałem tylko głos urzędnika, nie rozumiejąc słów
Ale po chwili zacząłem odróżniać pojedyncze wyrazy: ...najzupełniej nie pamiętając o swych obowiązkach... mówił.
Następnego zdania nie usłyszałem i znów... „... porzucając w chwili niebezpieczeństwa tak ludzi, jak ich majątki, pieczy ich powierzonych...” mówił urzędnik i umilkł.
Ponure spojrzenie ponad papierem rzuciła para oczu. Pospiesznie spojrzałem na Jima, jak gdybym się obawiał, że mi zniknie z oczu. Bardzo spokojny — ale stał tam jeszcze. Cały w słuch się zamienił.
„Dla — tego...” — zaczął uroczyście urzędnik.
Wzrok Jima zawisł na ustach jego.
I wypłynęły słowa w ciszy, uniesione pędem poruszanego wentylatorami powietrza, a ja, śledząc, jakie na nim robią wrażenie, chwytałem tylko urywki przemowy urzędnika.
... Sąd... Gustaw N. N.... komendant... urodzony w Niemczech... Jakób... N. N.... pomocnik... świadectwa unieważnione!
Nastała cisza. Urzędnik położył papier, a pochylając się na poręcz fotelu, zaczął swobodną z Brierlym rozmowę. Powstano, zaczęto wychodzić, ja również skierowałem się ku drzwiom. Na dziedzińcu stanąłem spokojnie i gdy Jim mimo mnie przechodził, schwyciłem go za rękę i zatrzymałem.
Rzucił mi takie spojrzenie, jak gdybym był od powiedzialny za to, co się stało; jak gdybym był wcieleniem złego w życiu.
— Wszystko skończone — bąknąłem.
— Tak — odparł ochrypłym głosem.
— A teraz niech się nie ośmieli żaden człowiek...
Wyrwał mi rękę. Patrzyłem za nim, jak odchodził.
W długiej ulicy czas jakiś był widzialny. Szedł powoli, zdawało się, że z wysiłkiem utrzymuje się na lini prostej. Właśnie w chwili, gdym go tracił z oczu, pewny byłem, że się zachwiał.
— Zgubiony człowiek — rzekł ktoś po za memi plecami.
Obróciwszy się, ujrzałem Australczyka, którego znałem trochę; nazywał się Chester.
On również patrzył za Jimem.
Chester miał niesłychaną objętość w piersiach, mahoniowej barwy gladko ogoloną twarz i dwa krzaczki szpakowatych wąsów, sterczących nad górną wargą.
Przechodził rozmaite koleje, był dzwonnikiem, kupcem, poławiaczem wielorybów i, jak sam mówił, wszystkiem, czem człowiek na morzu być może.
Ocean Spokojny, północny i południowy, był właściwym gruntem jego działalności, ale przywędrował w te okolice, gdyż pragnął nabyć jaki niedrogi statek dla siebie.
Opowiadał, że znalazł gdzieś wyspę, bogatą w guano, ale dostęp do niej przedstawiał wiele niebezpieczeństw.
To istna kopalnia złota — ale niema gdzie nawet kotwicy zarzucić, a przy tem huragany są na porządku dziennym. Powtarzam, że to więcej warte niż kopalnia złota, a nie mogę znaleźć ani komendanta, ani właściciela okrętu, chcącego tam dopłynąć. Postanowiłem więc sam zająć się tą sprawą... Dla tego celu potrzebował statku i wiedziałem, że przeprowadza układy z firmą Partee o stary okaz, anachronizm mórz, o sile dziewięćdziesięciu koni.
Patrzył ze znajomością rzeczy na Jima.
— Bierze to bardzo do serca? — spytał pogardliwie.
— Bardzo — odparłem.
— To nic z niego nie będzie — zaopiniował. — Z takiego ciasta człowiek wyjść nie może. Należy patrzeć na rzeczy tak, jak się one przedstawiają. Inaczej nic na tym świecie nie zrobisz. Ot, ja naprzykład, nigdy nic do serca nie biorę.
— Tak — odparłem — widzisz pan rzeczy takiemi, jakiemi one są.
— Ot, chciałbym, by tu przyszedł mój wspólnik — to ciekawy człowiek. Znasz pan mego wspólnika? Stary Robinson. Nie znasz pan? Toż przecie sławny Robinson. Przemycił większą ilość opium i schwytał więcej wielorybów, niż jakikolwiek inny żywy człowiek.
Powiadają, że on wskazywał drogę żaglowcom, gdy mgła tak gęstą była, że tylko sam Stwórca mógł odróżnić jednego człowieka od drugiego. Będziemy eksploatowali razem to guano. Taka sposobność zrobienia majątku nie zdarzyła mu się jeszcze w życiu.
Przyłożył usta do mego ucha.
— Ludożerca! Tak go powszechnie nazywano przed laty. Pamiętasz pan tę historyę. Rozbił się okręt, prawda; siedmiu marynarzy wydostało się na wybrzeże i podobno nie osobliwie ze sobą żyli.
Są ludzie niezmiernie kłótliwi, nie umiejący radzić sobie w chwilach ciężkich — biorący rzeczy nie tak, jak należy, a jakiż tego rezultat? Rozumie się zły! Kłótnie, swary, a jak nie, łeb zostaje rozbity. Taki gatunek ludzi najlepiej pod postacią trupów się przedstawia,
Chodziły wieści, że łódź okrętu „Wolverine” ujrzała go klęczącego na wybrzeżu, nagiego jak go Bóg stworzył i śpiewającego jakieś psalmy; śnieg prószył wówczas. Gdy łódź się zbliżyła na długość wiosła — zerwał się i zmykać zaczął. Goniono za nim godzinę przynajmniej, nareszcie jeden majtek rzucił kamieniem, który trafił za ucho i powalił uciekającego. Sam był na wybrzeżu? Rozumie się. Ale czy ta historya jest prawdziwą, czy tamta, Bóg raczy wiedzieć.
Nie robiono tam żadnych poszukiwań.
Zawinięto go w płótno żaglowe i uniesiono jak najprędzej, noc zapadała, burza groziła, z okrętu co pięć minut strzelano na odwrót.
Po trzech tygodniach ani byś odgadł, że miał taką przygodę. Nie zwracał najmniejszej uwagi na to, co ludzie gadali, zaciął usta i pozwolił im krzyczeć. Martwił się, że stracił grube pieniądze w tej katastrofie, a cóż go mogły obchodzić przezwiska, dawane mu przez ludzi? Ot, taki człowiek jest niepotrzebny! Podniósł rękę i dawał znaki komuś, idącemu ulicą.
— Potrzebował pieniędzy, więc dopuściłem go do współki. Grzechem byłoby odrzucać taką osobliwość i — zostałem okradziony! Zapiekło mnie to do żywego, ale ponieważ mam zwyczaj zapatrywać się na rzeczy tak, jak się one przedstawiają, więc powiedziałem sobie: jeżeli muszę koniecznie dzielić się, to już wolę z takim człowiekiem, jak Robinson! Pozostawiłem go w hotelu, przy śniadaniu, a sam przyszedłem do sądu, bo mam pewną myśl.
— A! dzień dobry, kapitanie Robinson... ...Mój przyjaciel... kapitan Robinson.
Wychudły patryarcha, w białem ubraniu i czapce z zielonym daszkiem na głowie, trzęsący się ze starości, zbliżał się ku nam i stanął, wspierając się rękami na lasce od parasola. Długa, biała broda spadała mu na piersi. Zmrużył pomarszczone powieki i patrząc na mnie ze zdumieniem, mówił uprzejmie, chwiejąc się:
— Dzień dobry panu. Jak się pan ma?
— Trochę głuchy — rzekł mi Chester.
— Jakto, więc ciągnąłeś go sześć tysięcy mil w celu kupienia taniego statku? — pytałem.
— Rzuciwszy jedno na niego spojrzenie, obwiózłbym go dwa razy wokoło kuli ziemskiej — odparł z wielką energią Chester.
— Teraz statek naszą będzie własnością, bo czyż to moja wina, że wszyscy właściciele statków i wszyscy komendanci w całej Australii okazali się gromadą głupców? Raz w Anklandzie trzy godziny rozmawiałem z jednym człowiekiem.
— Przyślij okręt — mówiłem — przyślij okręt. Dam ci połowę pierwszego ładunku, eksploatacya kosztować cię nie będzie, chcę puścić interes w ruch.
A on na to:
— Nie zrobiłbym tego, choćby na świecie całym nie było innego miejsca na zużytkowanie mojego okrętu!
Skończony osieł! stały mu na przeszkodzie skały, prądy i to, że żadne towarzystwa ubezpieczeniowe nie chciałoby tu ryzykować, a nie rozumiał, co zarobić może w przeciągu trzech lat. Osioł! Prawie na kolanach go błagałem.
— Do dyabła wszystkie przeszkody, skały, huragany — mówiłem. — Zastanów się, toż tam jest guano, plantatorowie cukru bić się o nie będą — powiadam ci!... Ale cóż z głupcem poradzisz?
— Wymyśliłeś jakiś nowy kawał, Chesterze — rzekł.
Dobry sobie... kawał!... — ryczeć chciałem ze złości. Spytaj pan kapitana Robinsona...
Zetknąłem się z drugim właścicielem okrętu — otyłym jegomością w białej kamizelce, było to w Wellington; ten znów myślał, że chcę urządzić szwindel na wielką skalę.
— Jak widzę, głupca jakiegoś szukasz — rzekł — ale ja jestem teraz zajęty. Żegnam.
Pragnąłem schwycić go za bary, zgnieść i wyrzuzić przez okno jego własnej kancelaryi. Ale nie zrobiłem tego. Łagodny, słodki byłem, jak ksiądz.
— Pomyśl pan nad tem, zastanów się — rzekłem — jutro przyjdę po odpowiedź.
On coś bąknął o tem, że cały dzień będzie po za domem. Na schodach gotów byłem tłuc głową o mur z rozpaczy. Kapitan Robinson może zaświadczyć. Wściekałem się, myśląc o tej cudowne-substancyi, marnującej się tam, substancyi, któraby trzcinę cukrową popędziła pod obłoki. Toż to przyszłość Queenslandu!
W Brisbane, gdzie po raz ostatni próbowałem przeprowadzić swe plany — nazwali mnie maniakiem. Idyoci!
Jedyny rozsądny człowiek, jakiego tam spotkałem, był woźnica, który mnie woził po mieście Przypuszczam, że to był jakiś zmarnowany geniusz. He! Kapitanie Robinson? Pamiętasz, mówiłem ci o tym woźnicy w Brisbane, prawda? Ten chłop miał cudowne oko do takich interesów. Widział to wszystko jak na dłoni. Rozmowa z nim istotnie była przyjemnością. Pewnego wieczoru, po piekielnym dniu, spędzonym na układaniu się z właścicielami okrętów, byłem tak zgnębiony, że zawołałem:
— Muszę się spić. Zawieź mnie gdzie chcesz, muszę się spić, albo zwaryuję.
— Siadaj pan — rzekł.
— Doprawdy, gdyby nie on, nie wiem, coby się ze mną stało. He! Kapitanie Robinson!
Dał szturchańca w bok swemu wspólnikowi,
— He! he! he! — śmiał się stary, patrząc bezmyślnie na ulicę, poczem niepewny, zamyślony wzrok skierował na mnie.
— He! he! he!... — oparł się mocniej na parasolu i wpatrzył się w ziemię.
Nie potrzebuję mówić, że kilka razy usiłowałem oddalić się, ale Chester udaremniał moje zamiary prostem chwytaniem mnie za surdut.
— Chwileczkę. Mam myśl.
— Jakąż jest, u dyabła, myśl twoja? — wybuchnąłem w końcu.
— Jeżeli myślisz, że mnie wciągniesz...
— O nie... zapoźno, choćbyś pan sam chciał. Mamy już parowiec.
— To chyba widmo parowca — rzekłem.
— Nic nie szkodzi. Dobry będzie na początek — niema w nim wielkich braków. Prawda, kapitanie Robinsonie?
— Tak! tak! tak! — zakrakał starzec, nie podnosząc oczu, a starcze drganie głowy jego nabrało jakiejś dumnej determinacyi.
— Wiem, że pan znasz tego młokosa — rzekł Chester, głową wskazując ulicę, gdzie znikł Jim.
— Mówiono mi, że gadał z panem w hotelu „Malabar” ostatniej nocy.
Przyznałem, że tak było istotnie, a on, uczyniwszy uwagę, że lubi żyć przyzwoicie, tylko teraz musi oszczędzać grosz każdy, bo nigdy go dość niema, gdy się puszcza w ruch jaki interes — podniósł ramiona i gładził swe sterczące wąsy, a poważny Robinson kaszlał i coraz więcej opierał się na parasolu; zdawało się, że lada chwila przemieni się w kupę starych kości.
— Widzisz pan, stary trzyma w garści wszystkie pieniądze — szepnął poufnie Chester.
— Zostałem spłukany przy zawieraniu tranzakcyi, ale poczekaj pan, poczekaj. Dobry czas nadejdzie...
Zdziwił się nagle oznakami mego zniecierpliwienia.
— Do pioruna! — krzyknął. — Ja opowiadam panu o sprawie pierwszorzędnego znaczenia, a pan...
— Czekają na mnie — rzekłem łagodnie.
— No więc co? — rzekł — niech czekają.
— Czekają już — zauważyłem — ale powiedz mi pan lepiej, czego chcesz odemnie?
Rzucił gwałtownie głową.
— Potrzebuję tego chłopaka.
— Nie rozumiem — rzekłem.
— Niezdatny, co? — pytał Chester szorstko.
— Nic o tem nie wiem — protestowałem.
— Jakto, sam mi pan powiedziałeś, że bierze sprawę do serca — argumentował Chester.
— Mojem zdaniem, chłopiec, który... w każdym razie nie na wiele on się zda; ale widzisz pan, jestem w poszukiwaniu kogokolwiek i mam właśnie pracę odpowiednią dla niego. Dam mu posadę na mojej wyspie.
Kiwał głową znacząco.
— Muszę zakopać tam czterdziestu robotników, chociażby mi przyszło wykraść ich! Ktoś musi obrobić materyał. O! ja myślę to postawić na szerokiej stopie, pobuduję drewniane szałasy, rozciągnę żelazne dachy — znam jednego człowieka w Hobart, który zajmie się tem. Muszę jeszcze pomyśleć o zapasie wody. Dobrze będę musiał się uwijać, zanim znajdę kogoś, aby mi zechciał pożyczyć ze sześć żelaznych zbiorników na wodę. Wszak trzeba łapać deszczową wodę, prawda?
Otóż chciałbym, by ten chłopiec miał nad tem wszystkiem oko. Uczynię go najstarszym między robotnikami. Dobra myśl, co? Cóż pan powiesz o tem?
— Lata cale niema kropli deszczu na Walpole — rzekłem, zbyt byłem zdumiony, by się na śmiech zdobyć. Zagryzł usta i miał minę znudzoną.
— E! urządzi się to! trudność nie w tem leży!
Milczałem. Oczami duszy ujrzałem Jima, stojącego na skale, tonącego do kolan w guano, z wrzaskiem morskiego ptactwa w uszach i rozpaloną kulą słoneczną nad głową; niebo i ocean gorzeć się zdawał od tego gorąca; po za tą roziskrzoną powierzchnią wód oko nic nie widziało.
— Nie radziłbym najgorszemu memu wrogowi... — zacząłem.
— Co panu jest? — krzyknął Chester. — Mam zamiar dać mu porządne wynagrodzenie, rozumie się wtedy, jak interes pójdzie dobrze. A praca prawie żadna; stać tylko i trzymać za pasem nabity sześciostrzałowy rewolwer... Przecie nie będzie się obawiał pogróżek czterdziestu robotników, będąc między nimi jedynym uzbrojonym człowiekiem! Stanowisko lepsze, niż się wydawać może. Chciałbym, byś mi pan pomógł rozmówić się z nim.
— Nigdy! — krzyknąłem.
Stary Robinson podniósł na chwilę kaprawe przerażone oczy, Chester spojrzał na mnie z niewypowiedzianą pogardą.
— Więc będziesz mu pan odradzać? — rzekł powoli.
— Z pewnością — odparłem tak oburzony, jak gdyby on mnie namawiał do zabicia kogoś — a zresztą pewny jestem, że onby nie zechciał. W nieprzyjemnem jest teraz położeniu, ale waryatem nie jest, o ile wiem.
— On najzupełniej do niczego niezdatny — mruknął Chester. — A mnieby się przydał. Gdybyś pan umiał patrzeć na rzeczy, jak należy, tobyś rozumiał, że to stanowisko jak dla niego stworzone. A przytem,.. No! przecie to najwspanialsza, najpewniejsza okazya!...
Nagle wpadł w pasyę.
— Ja muszę mieć człowieka. Ot co! — tupnął nogą, nieprzyjemnie się uśmiechając.
— W każdym razie mogę zagwarantować, że wyspa nie zatonie pod nim — a zdaje mi się, że on na tym punkcie jest bardzo drażliwy.
— Żegnam — rzekłem krótko.
Spojrzał na mnie, jak gdybym był największym z głupców.
— Chodźmy, kapitanie Robinsonie — wrzasnął nagle do ucha starego. — Czekają na nas, by dobić targu.
Schwycił mocno swego wspólnika pod ramię, zakręcił nim i niespodziewanie spojrzał na mnie przez ramię.
— Chciałem mu łaskę wyświadczyć — rzekł takim tonem, że cała krew się we mnie zagotowała.
— W imieniu jego dziękuje za wszystko — odparłem.
— Jesteś pan dyabelnie uczciwy — szydził — ale podobny jesteś do reszty z nich. Za wiele bujasz w obłokach. Nie wiem, co ci się uda z nim zrobić.
— Nie wiem nawet, czy zechcę coś z nim zrobić?
— Doprawdy? — wybuchnął, a szpakowate jego wąsy jeszcze się więcej z gniewu najeżyły; stojący obok niego poważny Robinson, wyglądał jak wyczerpany zupełnie koń pociągowy.
— No tak, przecie wyspy z guano nie odkryłem — rzekłem.
— Przekonany jestem, żebyś jej nie dostrzegł, choćby ci ją palcem wskazano — odparł pośpiesznie — a na tym świecie trzeba najprzód zobaczyć rzecz jakąś, zanim się użytek z niej zrobi. Trzeba przejrzeć nawskroś, inaczej nic nie będzie.
— I drugim trzeba to wskazać — mruknąłem, wskazując oczami na pochylony grzbiet towarzysza jego.
Oburzył się Chester.
— Nie kłopocz się pan o to. Jego oczy dobrze widzą. Dzieckiem nie jest, o nie!
— Widzę to — odparłem.
— Chodźmy, kapitanie Robinsonie — krzyknął.
Stary posłusznie ruszył w drogę.
Widmo parowca oczekiwało na nich. Fortuna z pięknej wyspy uśmiechała się do nich. Była to ciekawa para argonautów.
Chester szedł swobodnie, wyprostowany, z miną zwycięzcy; tamten długi, skurczony, zwisający na ramieniu pierwszego, poruszał wychudłemi piszczelami z rozpaczliwym uśmiechem.


KONIEC TOMU PIERWSZEGO.