Lord Jim (tłum. Węsławska)/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1904
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Węsławska
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.


Władze najwidoczniej były tego samego zdania.
Badanie sądowe nie było odłożone. Odbyło się w dniu wyznaczonym, tłumu na niem nie brakło, zapewne dlatego, że w wypadku tym wchodziły w grę rozliczne odczucia ludzkie. Nie było żadnych wątpliwości co do faktów — przynajmniej co do jednego materyalnego faktu.
Jakim sposobem Patna została uszkodzoną, nie można było dowiedzieć się; sąd nawet nie spodziewał się odkrycia tej tajemnicy, a w całem audytoryum ani jeden człowiek nie interesował się tem.
Jak już mówiłem, wszyscy marynarze, znajdujący się w tym czasie w forcie, byli obecni na sądzie, cały też handel nadmorski licznie był reprezentowany.
Wiedzeli o tem, czy nie, ciągnęło ich tu zainteresowanie czysto psychologicznej natury — oczekiwanie na wyjawienie całej siły, potęgi, całej okropności ludzkich wzruszeń. Rozumie się, że nic podobnego nie mogło być wyjawione. Badanie jedynego człowieka, który miał dane do tego, by być badanym i chciał poddać się mu bezużytecznie, obracało się około faktu dobrze znanego i pytania, rzucane w tej kwestyi, były tak pouczające, jak stukanie młotkiem o żelazne pudełko, w którem mieści się poszukiwany przedmiot.
Urzędowe badanie, nie mogło być czem innem. Celem jego było nie zasadnicze „dlaczego”, ale powierzchowne „jak” całej tej sprawy.
Młody chłopiec mógłby im powiedzieć, ale chociaż ta właśnie rzecz interesowała całe audytoryum, zadawane mu pytania odciągały go z konieczności rzeczy od tego, co dla mnie naprzykład, byłoby jedyną prawdą, godną poznania, ale czyż możecie się spodziewać, by ukonstytuowane władze zbadały stan duszy ludzkiej — lub przynajmniej stan jego wątroby? Ich zadaniem było rozpatrywanie skutków i, mówiąc szczerze, urzędnik policyjny i asesorowie floty niezdatni są do niczego innego.
Wcale nie twierdzę, że oni byli głupcami. Prezes sądu bardzo był cierpliwy. Jeden z asesorów był kapitanem żaglowca, miał rudą brodę i skłonność do pobożności. Drugi — to był Brierly. Wielki Brierly. Słyszeliście pewno o nim — o kapitanie najwytworniejszego okrętu na linii Niebieskiej Gwiazdy!
Zdawał się znudzony ostatecznie honorem, jakiego dostąpił. Nigdy w swem życiu nie popełnił omyłki, nie miał żadnego wypadku, niepowodzenia, żadnego wahania się w karyerze, i był to jeden z tych szczęśliwych ludzi, co nie znają niepewności, a tem mniej jakiegoś niedowierzania sobie.
Mając lat trzydzieści dwa, otrzymał najlepszą komendanturę, i umiał to ocenić. Nie było równej posady na całym świecie; gdybyście go przyparli do muru, ręczę, że wyznałby, iż w jego mniemaniu niema drugiego takiego komendanta. Wybór padł na odpowiedniego człowieka. Reszta ludzkości, nie dowodząca szesnasto-węzłowym stalowym parowcem Ossa, należała do rzędu marnych istot.
Niejednemu uratował życie na morzu, szedł z pomocą zagrożonym okrętom, dostał złoty chronometr od towarzystwa asekuracyjnego i binokle z odpowiednim napisem od jakiegoś obcego państwa, na pamiątkę oddanych usług. On był głęboko przekonany o swych zasługach i słuszności otrzymywanych nagród.
Ja go dość lubiłem, chociaż wiem — że niektórzy łagodni, poczciwi ludzie wcale go znieść nie mogli.
Nie miałem najlżejszej wątpliwości co do tego, że on czuje się o wiele wyższym odemnie — gdybyś był władcą Wschodu i Zachodu — nie mógłbyś nie odczuć niższości w jego obecności, ale ja nie odczuwałem żadnego uczucia obrazy. Nie pogardzał mną za coś, czemu zapobiedz mógłbym, lecz za to, czem byłem.
Stałem się jednostką niegodną uwagi dla tej prostej przyczyny, że nie byłem uprzywilejowaną osobistością — Montagiem Brierly, komendantem Ossy, właścicielem złotego chromometru i binokli w srebro oprawnych, świadczących o doskonałości mojej jako marynarza i nieposkromionej odwadze; nie posiadałem tak jasnej świadomości moich zasług i doniosłości mych nagród obok uwielbienia i miłości psa nadzwyczajnego — gdyż nigdy człowiek nie był tak kochanym przez takiego psa.
Te wszystkie braki były rozpaczliwe; ale gdy się zastanowiłem, że mój nieszczęsny los dzielą miliony istot ludzkich, przekonałem się, że mogę znieść przypadającą na mnie cząstkę jego pogardliwej litości, przez wzgląd na coś, nieokreślonego a pociągającego w tym człowieku. Nigdy nie zdołałem określić sobie tej atrakcyi, ale były chwile, że mu jej zazdrościłem. Życie nie zostawiało na jego duszy większego śladu od drapnięcia szpilką po gładkiej powierzchni skały.
To było zazdrości godne. Gdy patrzyłem na niego, siedzącego z jednego boku, skromnego, bladego urzędnika prezydującego przy badaniu, jego zupełne zadowolenie z siebie przedstawiało dla mnie i całego świata powierzchnię tak twardą, jak granit.
Wkrótce po tem odebrał sobie życie.
Nic dziwnego, że sprawa Jima nudziła go, i gdy ja myślałem z czemś podobnem do strachu o bezmiarze pogardy jego dla młodzieńca badanego, on prawdopodobnie prowadził badanie wewnętrznej swej istoty. Werdykt musiał być bezwarunkowo obwiniającym, a tajemnicę swych dowodzeń zabrał z sobą, rzucając się do morza.
Jeżeli znam się trochę na ludziach, sprawa ta była pierwszorzędnej wagi, jedna z tych, co budzi drzemiące idee — powołuje do życia pewne myśli, do których towarzystwa nieprzyzwyczajony człowiek woli z życiem zakończyć.
Wiem doskonale, że przyczyną samobójstwa nie były ani pieniądze, ani pijaństwo, ani kobieta.
Rzucił się w morze w tydzień po skończonem śledztwie, trzeciego dnia po wypłynięciu z portu, jak gdyby w tem właśnie miejscu, w środku wód, ujrzał wrota tamtego świata, otwierającego się na jego przyjęcie.
A jednak to nie był impuls jednej chwili.
Jego osiwiały pomocnik, marynarz pierwszej wody, przyjemny dla obcych, ale w stosunku ze swym zwierzchnikiem najopryskliwszy z ludzi — opowiadał mi tę historyę ze łzami w oczach.
Podobno, gdy przyszedł dnia tego na pokład, Brierly zajęty był pisaniem w klatce kompasowej.
— Było dziesięć minut do czwartej — mówił on — strażnicy nie zeszli jeszcze ze swego stanowiska. Usłyszał, że rozmawiam na pomoście z jednym z majtków i zawołał na mnie. Ociągałem się z pójściem, to prawda, kapitanie Marlow — ja nie mogłem wytrzymać z kapitanem Brierly, mówię to panu ze wstydem; nigdy nie wiemy, z jakiej gliny człowiek jest ulepiony.
Został wyniesiony ponad niejednę głowę, nie licząc mojej, i miał przeklęty sposób jakiś, że czułeś się małym wobec niego, choćby nic innego prócz „dzień dobry” nie mówił. Zwracałem się do niego tylko w kwestyach, odnoszących się do mego obowiązku, i to z trudnością utrzymywałem mój język i byłem przyzwoity. (Pochlebiał sobie. Często dziwiłem się, jak Brierly może znieść jego sposób bycia dłużej niż przez połowę podróży).
— Mam żonę i dzieci — mówił dalej — służyłem dziesięć lat, oczekując wciąż, jak głupiec jaki — komendantury. On wołał zawsze: — chodź tu panie Jones — tym swoim pyszałkowatym głosem — chodź tu panie Jones!
Poszedłem.
— Sprawdzimy pozycyę — rzekł — pochylając się nad kartą, z narzędziem mierniczem w ręce.
Zgodnie z przepisami, oficer pełniący obowiązki strażnika, schodząc z pozycyi, powinien był to zrobić.
W każdym razie, nic nie odpowiedziałem i patrzyłem, jak oznaczał położenie okrętu małym krzyżykiem i zapisywał datę miesiąca i godzinę. Zdaje mi się, że go widzę, jak zapisuje: siedmnasty, czwarta rano.
Rok wypisany czerwonym atramentem na górze.
Mapa wystarczała na rok kapitanowi Brierly.
Mam ją teraz u siebie.
Gdy skończył robotę, patrzył z uśmiechem na zapisane cyfry i nagle spojrzał na mnie.
— Jeszcze tak przebędzie trzydzieści dwie mile — rzekł wówczas — wszystko będzie dobrze i możesz zmienić kierunek na dwadzieścia stopni więcej ku południowi!
Odparłem: — Dobrze panie! — dziwiąc się, dlaczego zawraca mi tem głowę, kiedy przed zmianą kierunku będę musiał i tak zwrócić się do niego.
Ośm razy zadzwoniono: wyszliśmy na pomost, oficer schodząc z placówki, ogłosił w zwykły sposób: — siedmdziesiąt jeden!
Kapitan Brierly spojrzał wzrokiem dookoła. Ciemno było jeszcze, a gwiazdy tak jasno błyszczały, jak w mroźną noc w strefach północnych. Nagle rzekł z lekkiem westchnieniem:
— Idę na tył okrętu i ustawię za ciebie miernik na zerze, w ten sposób nie zajdzie już omyłka, trzydzieści dwie mile w tym kierunku i wówczas będziecie bezpieczni. Należy więc poprawić na sześć setnych, to znaczy trzydzieści na cyferblacie. Po co mamy tracić czas — prawda?
Nigdy nie słyszałem, aby tak długo rozmawiał o rzeczach w mem mniemaniu bezużytecznych. Milczałem.
Zszedł po drabinie, a pies, towarzyszący mu zawsze i w dzień i w nocy, szedł za nim, z nosem naprzód wysuniętym.
Słyszałem stukot obcasów kapitana, gdy nagle się zatrzymał, mówiąc do psa: — wracaj Rover. Na pomost, piesku! No — dalej!
Następnie zawołał do mnie: — Zamknij tam psa, panie Jones, dobrze?
To po raz ostatni słyszałem głos jego, kapitanie Marlow.
Takie były ostatnie słowa, zwrócone do istoty ludzkiej, panie!
Tu głos starego zadrżał.
— Widocznie bał się, że ta bestya skoczy za nim, rozumie pan? — ciągnął dalej z łkaniem tłumionem.
— Tak, kapitanie Marlow, wszystko za mnie zrobił i uwierzy pan? — nalał oliwy, gdzie trzeba było. Naczynie z oliwą stało tam, gdzie je zostawił.
Jeden z majtków poszedł o pół do szóstej prać bieliznę na tyle okrętu, raptem rzucił wszystko i przybiegł na pomost.
— Panie Jones, chodź pan — rzekł — tam jest dziwna rzecz, boję się tego dotknąć.
Był to chronometr złoty kapitana Brierly, powieszony starannie pod belką.
— Jak tylko to zobaczyłem, coś mnie tknęło i wiedziałem wszystko. Nogi się podemną zachwiały. To tak, jak gdybym go widział gdy padał; mogłem powiedzieć, jak daleko za nim pozostał. Miernik wskazywał ośmnaście mil i trzy czwarte, a z głównego masztu wyrwano cztery żelazne gwoździe. Zapewne włożył je do kieszeni, by powiększyć ciężar, ale Boże! czemże mogły być te gwoździe dla takiego człowieka, jak kapitan Brierly! Może być, że jego zaufanie w siebie samego zachwiane zostało w ostatniej chwili. To chyba był jedyny wypadek w jego życiu; ale mogę przysiądz za niego, że gdy się raz znalazł w morzu, nie kiwnął palcem, by się wyratować, jak również, że miałby dość odwagi, by walczyć dzień cały, gdyby przypadkiem wypadł z okrętu. Tak, panie. Nikt mu nie dorównywał, sam to mówił, słyszałem kiedyś.
W nocy napisał dwa listy: jeden do Towarzystwa, drugi do mnie. Dał mi mnóstwo wskazówek co do podróży — byłem już marynarzem, kiedy go jeszcze na świecie nie było — jak również niezliczone rady co do postępowania mego z naszymi ludźmi w Szanghaju, abym mógł pozostać komendantem Ossy. Pisał jak ojciec do ukochanego syna, kapitanie Marlow, a ja byłem od niego o dwadzieścia pięć lat starszy i znałem smak morskiej wody, gdy on jeszcze koszulę w zębach nosił.
W liście do właściciela — który pozostawił otwarty, abym go widocznie przeczytał — mówił, że zawsze spełniał swe obowiązki, aż do tej chwili — a nawet i teraz nie zdradza położonego w nim zaufania, gdyż pozostawia okręt pieczy tak wytrawnego marynarza, jakiego tylko znaleźć można — myślał o mnie, o mnie panie!
Mówił im, że jeżeli ostatni czyn jego nie pozbawił go zaufania, jakie mieli do niego, to ocenią moją wierną służbę i zwrócą uwagę na jego gorące polecenia, gdy pomyślą o następcy po nim. I wiele jeszcze podobnych rzeczy. Oczom własnym nie wierzyłem. Zatrzęsło mnie całym — opowiadał stary wyga z wielkiem wzruszeniem, rozgniatając coś w kącie oka, palcem tak szerokim jak łopata.
— Czy myślisz pan, że jego skok dał sposobność nieszczęśliwemu człowiekowi do wydobycia się nareszcie na wierzch? Śmierć taka nagła wyrzuciła mnie z równowagi na cały tydzień, a nadzieja, że stanę się kimś, przytomność mi odbierała. Ale niema obawy.
Kapitan Pelion został przeniesiony na Ossę — wsiadł w Szanghaju na pokład, wyświeżony jak laleczka, w szarym garniturku, z włosami na dwie strony rozczesanemi.
— O — jestem — a — waszym nowym kapitanem panie — panie — a — Jones!
Tak był zlany jakiemiś zapachami, że aż śmierdział, kapitanie Marlow.
Ośmieliłem się twierdzić, że to mój wzrok, jaki na niego rzuciłem, wywołał to jąkanie się.
Mruknął coś o moim zawodzie — i że lepiej, bym się odrazu dowiedział, że jego pomocnik został kapitanem na Pelionie — ale on tu nic nie zawinił.
A ja mu rzekłem:
— Daj pan pokój staremu Jonesowi, do dyabła z nim, on przywykł do tego.
Od razu spostrzegłem, że uraziłem jego delikatne ucho i gdyśmy po raz pierwszy jedli razem śniadanie, w brzydki sposób czepiał się tego, to owego.
Takiego głosu nie słyszałem dawno.
Zacisnąłem zęby, oczy wpiłem w jakiś punkt i trzymałem się jak mogłem najdłużej; ale w końcu i ja znalazłem coś do powiedzenia; a on jak nie skoczy, jak nie machnie temi pięknemi piórkami, jak walczący kogut, jak nie krzyknie!
— Przekonasz się, że masz do czynienia z kim innym, a nie z nieboszczykiem kapitanem Brierly!
— Przekonałem się — odparłem ponuro, ufając, że jestem bardzo zajęty krajaniem mięsa.
— Jesteś starym łajdakiem, panie — a Jonesie! a mało tego, znanym jesteś łotrem u zwierzchności — rzucił mi w oczy.
Przeklęty pomywacz stał obok i roztwierał gębę od ucha do ucha, słuchając tych słów.
— Mogę być twardą sztuką — odparłem — ale nie zaszedłem tak daleko, by znieść pański widok na miejscu kapitana Brierly!
Mówiąc to, położyłem mój nóż i widelec.
— Chciałbyś tu sam siedzieć — ot! jak wyłazi szydło z worka! — szydził.
Wyszedłem z jadalni, zebrałem manatki i znalazłem się na wybrzeżu z całym mym majątkiem. Tak. Na los szczęścia — na wybrzeże rzucony — po dziesięciu latach służby — z żoną i czworgiem dzieci, o sześćset mil oddalonymi, które każdy kęsek chleba otrzymywały tylko z mojej pensyi. Tak panie! wolałem to, niż słyszeć złe słowo o kapitanie Brierly. Zostawił mi te szklanki — oto są — i pragnął, bym się psem zaopiekował.
Oto on jest. — No Rover, biedny piesku! Gdzie kapitan?
Pies spojrzał na nas smutnemi żółtemi oczyma, rozpaczliwie zawył i wgramolił się pod stół.
Wszystko to się działo więcej niż dwa lata później, na pokładzie starej landary „Tire Queen,” której pieczę powierzono Jonesowi zupełnie przypadkowym sposobem.
Stary gadał dalej:
— Ach panie, kapitan Brierly będzie wspominany tutaj, choćby na całym świecie o nim zapomniano. Napisałem szczegółowo do jego ojca i nie otrzymałem jednego słowa odpowiedzi — ani „dziękuję”, ani „idź do dyabła!” — nic! Może nie chcieli o tem słyszeć.
Widok tego starego Jones'a, wycierającego spoconą głowę czerwoną chustką, smutne skomlenie psa, jedyne wspomnienie o zmarłym Brierlu, rzucało niewymownie marne światło na tę pamiętną postać; było ono jakby pośmiertną zemstą losu za jego wiarę we własną wspaniałość, która wyrzuciła z jego życia wszelkie niemiłe uczucia. Ale czy wszystkie! Kto wie, czy i w swem samobójstwie znalazł coś dla siebie pochlebnego?
— Dla czego on spełnił ten czyn gwałtowny, kapitanie Marlow — czy nie domyślasz się pan? — pytał Jones, zaciskając dłonie. — Po co? Dlaczego?
Stuknął się po nizkiem, pomarszczonem czole.
— Gdyby był stary, miał długi — lub pomieszanie zmysłów! Ale on nie należał do tego rodzaju, co zmysły tracą!
Możesz mi pan wierzyć. Wszak każdy pomocnik wie o swym kapitanie, co wiedzieć warto. Młody, bogaty, ze świetną pozycyą... Siedzę tu czasami i myślę, myślę, aż w głowie mi się kręci. Ale musiała być jakaś przyczyna.
— Możesz być pewny, panie Jones — rzekłem — że było coś takiego, co ani mnie, ani tobie spokoju-by nie zakłóciło — a wówczas, jak gdyby jakieś światło rozjaśniło jego otumaniony mózg, biedny stary Jones znalazł słowa dziwnej głębokości. Otarł nos i kiwając z ubolewaniem głową, rzekł:
— Oj! oj! żaden z nas, panie, nie myślał tak dobrze o sobie samym.
Wspomnienie ostatniej mej rozmowy z Brierly zabarwione jest świadomością o jego końcu, który zaraz potem nastąpił. Rozmawiałem z nim po raz ostatni w ciągu prowadzonego śledztwa.
Było to po pierwszej przerwie, wyszliśmy razem na ulicę B. w stanie podniecenia, rozdrażnienia, co mnie mocno zdziwiło, zwykle zachowywał najzupełniejszy chłód, gdy raczył rozmawiać z odcieniem zabawnej pobłażliwości, jak gdyby egzystencya jego interlokutora była dowcipnym żartem.
— Złapali mnie do tej roboty, jak pan widzisz — zaczął i narzekał na niedogodności codziennego stawania w sądzie.
— A Bóg raczy wiedzieć, jak długo to potrwa. Trzy dni, przypuszczam!
Przysłuchiwałem się w milczeniu; był to mojem zdaniem sposób tak dobry, jak każdy inny, trzymania jego strony.
— I po co to? To najgłupsze wyjście, jakie można sobie wyobrazić — ciągnął dalej w uniesieniu.
Zrobiłem uwagę, że tu nie było wolnego wyboru. Przerwał mi gwałtownie.
— Czuję się głupim cały czas.
Spojrzałem na niego. To już bardzo daleko zachodziło, Brierly tak mówił o Brierlym. Stanął nagle, schwycił klapę mego surduta i zlekka pociągnął.
— Po co dręczymy tego młodego chłopca? — spytał.
To pytanie tak harmonizowało z pewnemi memi myślami, że mając w oczach postać tego ohydnego renegata — odparłem natychmiast:
— Powieś mnie pan, jeżeli wiem, chyba dlatego, że on pozwala wam na to.
Zdziwiłem się, widząc, że on się nie oburza na ten mój wykrzyk, który powinien był być tajemniczy.
Odparł gniewnie.
— A cóż, tak. Czyż on nie widzi, że ten jego przeklęty kapitan zemknął? Na cóż on oczekuje? Nic go uratować nie zdoła. On jest zgubiony.
Szliśmy dalej w milczeniu.
— Po co mamy się babrać w tem całem błocie? — krzyknął ze wschodnią energią, jakiej ślad znaleźć można na wschodzie piętnastego południka.
Zdumiewałem się kierunkiem jego myśli, ale teraz mocno podejrzewam, że to było zgodne z jego charakterem: w gruncie, biedny Brierly musiał myśleć o sobie. Wyjaśniłem mu, że kapitan Patny podobno sobie usłał wygodne gniazdko i zawsze i wszędzie będzie miał środki, by zemknąć, gdy zajdzie tego potrzeba.
Z Jimem inaczej się rzecz miała: Rząd trzyma go w pomieszczeniu dla majtków przeznaczonem, a on z pewnością niema grosza przy duszy. Ucieczka kosztuje.
— Doprawdy? Nie zawsze — zawołał, gorzko śmiejąc się, a na dalsze moje uwagi dodał:
— To pozwólcie mu zagrzebać się dwadzieścia stóp pod ziemią i pozostać tam! Na Boga! Jabym to zrobił!
Nie wiem dlaczego, ale ton jego podrażnił mnie i rzekłem:
— To jest pewnego rodzaju odwaga, stawić tu czoło, jak on to zrobił; wszak on wie doskonale, że gdyby uciekł, niktby nie zadał sobie fatygi, by go ścigać.
— Do dyabła ta odwaga! — wrzasnął Brierly.
— Ten rodzaj odwagi nie utrzyma człowieka na prostej drodze i ani odrobinę nie dbam o taką odwagę.
Mógłbyś pan raczej powiedzieć, że to jest rodzajem tchórzostwa teraz — miękkości. Wiesz pan, co powiem, ja złożę dwieście rupii, jeżeli pan dodasz sto, aby ten biedak zemknął jutro wczesnym rankiem. Jeżeli płynie w nim krew szlachetna, to zrozumie. On musi to zrobić! To piekielne badanie przy tłumie publiczności jest zbyt okropne: on tam siedzi, gdy ci przeklęci tuziemcy składają zeznania, mogące człowieka spalić na popiół ze wstydu. To jest rzecz wstrętna, obrzydliwa. Jakto, Marlowie, czyż nie odczuwasz tego, nie rozumiesz, że to jest wstrętne z punktu widzenia marynarza? Gdyby zemknął, wszystko to skończyłoby się natychmiast.
Brierly wymówił te słowa z niezwykłem u niego podnieceniem i zdawało się, że szuka swej chustki.
Oblałem go zimną wodą, oświadczając, że tchórzostwo tych czterech ludzi nie wydaje mi się sprawą tak wielkiej doniosłości.
— I pan nazywasz siebie marynarzem! — rzekł gniewnie.
Odparłem, że mam się za takiego i mam nadzieję, że nim jestem. Po tych słowach wykonał gest szeroki, zdający się pozbawiać mnie indywidualności, spychać mnie w szeregi tłumu.
— Najgorsze jest to — rzekł — że wszyscy nie macie pojęcia o godności; za mało myślicie o tem, czem się być zdajecie.
Rozmawiając tak, szliśmy powoli i zatrzymaliśmy się w tem samem miejscu, z którego potworny kapitan Patny znikł tak, jak lekkie piórko, porwane podmuchem huraganu. Uśmiechnąłem się. Brierly mówił dalej.
— To hańba! wszak są rozmaici między nami — nawet patentowane łotry; ale do pioruna, musimy dbać o zawodową przyzwoitość, bo inaczej staniemy się gromadą gałganiarzy. Nam dowierzają.
— Rozumiesz to pan? — ufają nam! Szczerze mówiąc, ani trochę nie dbam o wszystkich pielgrzymów przybywających z Azyi, ale przyzwoity człowiek nie postąpiłby tak, mając jako ładunek stare gałgany.
Nie jesteśmy jakiemś zorganizowanem ciałem, a jedyną rzeczą trzymającą nas razem, jest właśnie poczucie tego rodzaju przyzwoitości. Taka sprawa niweczy całą ufność, jaką człowiek posiada. Człowiek może przeżyć życie całe na morzu, nie będąc narażony na nic. Ale gdy przyjdzie chwila próby...
Aha!... Gdybym ja...
Nie dokończył i zmienionym głosem dodał:
— Dam ci dwieście rupii, Marlowie, a ty rozmów się z tym chłopakiem. Do dyabła z nim! Wolałbym, by się tu nigdy nie zjawił. Zdaje mi się, że moja rodzina zna jego rodzinę. Ojciec jest pastorem i przypominam sobie teraz, że go spotkałem, gdy w przeszłym roku bawiłem u mego kuzyna w Essex. Jeżeli się nie mylę, to stary szczycił się swym synem marynarzem. To okropne! Ja tego sam zrobić nie mogę, ale pan...
Takim więc sposobem z powodu Jima ujrzałem prawdziwego Brierly na parę dni przed powierzeniem morzu i mogłem odczuć jego tajemnicę. Naturalnie nie chciałem mieszać się w tę sprawę. Ton tych ostatnich słów: — ale pan... (biedny Brierly nie mógł się od tego powstrzymać), zdający się podkreślać, że jestem tyle uwagi godny, co jakiś owad, kazał mi uważać tę propozycyę za obelgę i czy dlatego, czy dla innej przyczyny, doszedłem do przekonania, że to śledztwo jest surową karą dla Jima, a stawienie mu czoła — po części dobrowolne — dawało niejakie zadośćuczynienie za ten czyn okropny.
Przedtem nie byłem tak pewny tego. Brierly odszedł pośpiesznie. Wówczas stan jego umysłu większą był dla mnie tajemnicą, niż teraz.
Nazajutrz spóźniłem się do sądu i siedziałem na uboczu.
Rozumie się, że nie mogłem zapomnieć rozmowy, jaką prowadziłem z Brierlym, i teraz miałem ich obu przed oczami.
Zachowanie się jednego było ponure, bezczelne, drugiego — pogardliwe, a wiedziałem, że jedno nie było szczere.
Brierly nie był znudzony — ale zrozpaczony; w takim więc razie i Jim mógł być bezczelnym. Zgodnie z moją teoryą, nie był nim istotnie. Zdawało mi się, że stracił wszelką nadzieję. W tej właśnie chwili oczy nasze zetknęły się. Wzrok jego zniechęcał do rozmowy z nim. Czy był bezczelnym, czy zrozpaczonym — czułem, że na nic mu się przydać nie mogę.
Był to drugi dzień śledztwa.
Wkrótce po tej wymianie spojrzeń badanie zostało znowu do następnego dnia odłożone. Biali wychodzić zaczęli natychmiast. Jimowi pozwolono wyjść jednemu z pierwszych. Widziałem jego szerokie ramiona i zarys głowy w świetle otwartych drzwi i gdy powoli wychodziłem, rozmawiając z jakimś nieznajomym, który zagadnął mnie o coś, widziałem, w sali jeszcze, jak oparł się łokciami na balustradzie werandy, obracając się plecami do wychodzącej publiczności. Rozlegał się szmer głosów i tupot nóg.
Przedmiotem drugiej sprawy był napad i pobicie, dokonane na jakimś lichwiarzu, zdaje mi się; pozwany, poważnie wyglądający wieśniak, z prostą białą brodą — siedział na macie zaraz za drzwiami, z synami, córkami, zięciami, ich żonami i przypuszczam, z połową ludności całej wioski. Wysmukła, bronzowej cery kobieta, z połową pleców i jednem ramieniem nagiem, z cienkim złotym pierścieniem w nosie, zaczęła nagle coś mówić cienkim, kłótliwym głosem.
Mój towarzysz instyktownie spojrzał na nią.
Przesuwaliśmy się właśnie przez drzwi za potężnemi plecami Jima.
W jakim celu ci wieśniacy przyprowadzili ze sobą żółtego psa — nie wiem. W każdym razie pies tam się znajdował, kręcąc się to tu, to tam, między nogami, w ten ukradkowy sposób, właściwy psom miejscowm, i mój towarzysz potknął się o niego.
Pies nie wydawszy głosu, skoczył w bok, a człowiek odezwał się dość głośno:
— Spojrzyj pan na tego nieszczęśnika, łajdaka! tchórza!
Napływający w tej chwili tłum rozdzielił nas.
Ja oparłem się o mur i zostałem, a tamten poszedł dalej i znikł mi z oczu.
Jim obejrzał się wokoło. Postąpił krok naprzód i zatarasował mi drogę. Byliśmy sami, patrzył na mnie z wyrazem stanowczego postanowienia.
Zrozumiałem, że jestem odcięty od ludzi i, że tak się wyrażę, stoję jak w pustym lesie.
Na werandzie nie było już nikogo, w sali sądowej zaległa zupełna cisza, gdzieś, w głębi gmachu jakiś krajowiec skomlał obrzydliwie. Pies, usiłując przepełznąć przez drzwi, siadł pośpiesznie, by urządzić polowanie na trapiące go muchy.
— Czy mówiłeś pan do mnie? — spytał Jim bardzo cicho, pochylając się naprzód, nie ku mnie, lecz na mnie, jeżeli rozumiecie, co chcę przez to powiedzieć.
Odparłem natychmiast: — Nie!
Coś w dźwięku tego spokojnego głosu ostrzegło mnie, bym się miał na baczności. Nie spuszczałem go z oka. Było to jakby spotkanie się w lesie, tylko mniej pewne w swym wyniku, ponieważ on prawdopodobnie nie czyhał ani na moje pieniądze, ani na życie — nie mogłem więc mu oddać pieniędzy, ani też bronić się z całą samowiedzą.
— Powiedziałeś pan, że nie — rzekł ponurym głosem. — O, ja słyszałem.
— Jakaś omyłka — zaprzeczyłem, nie spuszczając z niego oka.
Patrząc na tę twarz, zdawało mi się, że patrzę na niebo, przybierające ponurą barwę przed uderzeniem piorunu; nieznaczne cienie pogłębiały się, mrok nabierał większego natężenia w spokoju dojrzewającej gwałtowności
— O ile wiem, nie otworzyłem ust do ciebie — powiedziałem z zupełną prawdą. Zacząłem się trochę gniewać także z powodu niedorzeczności tego spotkania.
Teraz sobie przypominam, że nigdy nie byłem tak blizki bicia — mówię to dosłownie — bicia pięściami, jak wówczas.
Przypuszczam, że niewyraźnie odczuwałem tę ewentualność w powietrzu. Właściwie nie groził mi. Przeciwnie, był najzupełniej biernym — rozumiecie? — ale pochylał się coraz więcej i chociaż nie był nadmiernie wielkim, czuło się, że może mur rozwalić.
Uspakajającym dla mnie objawem było pewnego rodzaju wahanie się, jakie w nim zauważyłem, które przyjąłem za naturalny skutek widocznej szczerości mego zachowania się i tonu. Patrzyliśmy sobie w oczy. W sali toczyła się druga sprawa. Pochwyciłem słowa: „Tak... bawół... kij... bardzo przerażony...
— Cóż to miało znaczyć, że pan cały ranek patrzył na mnie? — spytał w końcu Jim. Spoglądał to w górę, to w dół.
— A ty myślałeś, że wszyscy siedzieć będziemy ze spuszczonemi oczami, żeby nie urazić twej draźliwości? — odparłem ostrym tonem. Ani myślałem znosić cierpliwie jego napaści. Znów podniósł oczy i tym razem patrzył wprost na mnie.
— Nie, masz pan racyę — mówił powoli, jakby zastanawiał się nad prawdą tego twierdzenia — masz pan racyę. Tylko — tu szybciej mówić zaczął — nie chcę, by ktoś wymawiał me nazwisko po za obrębem izby sądowej. Miał pan jakiegoś towarzysza, mówiłeś do niego — o, ja wiem — mówiłeś do niego, ale chciałeś, żebym i ja słyszał...
Upewniałem go, że jest pod wpływem jakiegoś nadzwyczajnego złudzenia. Nie mogłem pojąć, jak się to stało.
— Myślałeś pan, że będę się obawiał odczuć to — rzekł z lekką goryczą. — Zainteresowany byłem o tyle, że odczuwałem najlżejszy odcień w wyrażeniu, ale nic a nic nie rozumiałem; teraz nie wiem co w tych słowach, albo raczej w intonacyi ich skłoniło mnie nagle do zrobienia możliwych dla niego ustępstw. Moje nieoczekiwane położenie nie robiło mi już przyjemności. Była tu jakaś omyłka z jego strony; paplał coś, a to paplanie, jak ostrzegała mnie moja intuicya, było okropnej, nieszczęśliwej natury. Pragnąłem zakończyć tę scenę na gruncie przyzwoitym, tak, jak ktoś pragnie koniec położyć niepożądanym, wstrętnym zwierzeniom. Najzabawniejsze było to, że wśród tych rozmyślań wyższej natury czułem pewien niepokój co do możliwości — raczej prawdopodobieństwa — że to spotkanie skończy się jakąś niemiłą burdą, nie mogącą być wyjaśnioną, a ośmieszającą mnie. Wcale nie pożądałem trzydniowego rozgłosu, jako człowiek, któremu podbił oko, czy wybił ząb pomocnik kapitana Patny! On prawdopodobnie nie dbał o to, co robi, a w każdym razie byłby zupełnie usprawiedliwiony we własnych oczach. Nie będąc jasnowidzącym, rozumieć można było, że był nadzwyczajnie rozgniewany o coś, pomimo spokojnego, prawie ospałego zachowania się. Nie zaprzeczam, że pragnąłem za jaką bądź cenę uspokoić go, ale nie wiedziałem, jak się do tego zabrać. Otaczał mnie mrok bez jednego promyczka światła. Patrzeliśmy na siebie w milczeniu. Wytrzymał moje spojrzenie przez jakieś piętnaście sekund, zbliżył się jeszcze, a ja przygotowałem się do odparcia ciosu, chociaż zdaje mi się, że nie poruszyłem jednym muskułem.
— Choćbyś pan był tak wielkim jak dwaj ludzie, a tak silnym jak sześciu — mówił łagodnie — powiedziałbym, co myślę o panu. Pan...
— Stój! — krzyknąłem! Wstrzymało go to na sekundę.
— Zanim powiesz, co myślisz o mnie — mówiłem prędko — bądź tak dobrym i powiedz, co ja zrobiłem, czy też powiedziałem?
W czasie ciszy, jaka teraz nastąpiła, spoglądał na mnie z oburzeniem, a ja w nadludzki sposób wysilałem pamięć; przeszkadzał mi w tem głos krajowca, płynący z sali, z nadzwyczajną wymową broniący swej niewinności. Raptem zaczęliśmy mówić prawie jednocześnie.
— Ja panu zaraz pokażę, że nim nie jestem — zawołał tonem, świadczącym o gniewie, dochodzącym do zenitu.
— Oświadczam, że o niczem nie wiem — mówiłem z powagą.
Usiłował zmiażdżyć mnie pogardą swego spojrzenia.
— Teraz, kiedy pan widzisz, że się nie boję, usiłujesz wykręcić się. — Kto jest tchórzem teraz, co?
Teraz nareszcie zrozumiałem.
Badał moją twarz, jakby wybierał miejsce, gdzie cios pięścią wymierzyć.
— Nie pozwolę nikomu — mruknął groźnie.
Była to okropna omyłka; nie mogę wam dać pojęcia, jak bardzo tem byłem zgnębiony. Zapewne cząstka mych uczuć odzwierciedliła się na twarzy, gdyż wyraz jego oczu uległ pewnej zmianie.
— Wielki Boże! — jęknąłem — nie myślisz chyba, że ja...
— Ale pewny jestem, że słyszałem — upierał się, podnosząc głos po raz pierwszy od chwili rozpoczęcia tej opłakanej sceny. Następnie z cieniem pogardy w głosie dodał:
— Więc to nie pan? Bardzo dobrze; znajdę tamtego.
— Nie bądź-że głupcem — krzyknąłem zrozpaczony — to wcale nie tak było!
— Słyszałem — odparł znów z niewzruszoną, ponurą wytrwałością.
Może ktoś inny śmiałby się z jego uporu, ale ja — nie, o nie! Nigdy człowieka bezlitośniej nie zdradzał jego własny, naturalny impuls. Proste słowo odarło go z tej dyskrecyi, niezbędnej dla naszej wewnętrznej istoty, więcej jeszcze niż ubranie dla ciała.
— Nie bądź waryatem! — powtórzyłem.
— Ale tamten powiedział to, nie możesz pan zaprzeczyć! — wymówił dobitnie, patrząc uporczywie na mnie.
— Nie, nie zaprzeczam — odparłem, patrząc również na niego.
Nareszcie oczy jego poszły w kierunku palca, którym wskazywałem na ziemię.
Z początku nie rozumiał, później zmieszał się, zdziwił i przestraszył, jak gdyby pies był potworem, którego on dotąd nigdy nie widział.
— Nikomu się nie śniło ubliżać ci — rzekłem.
Patrzył na nędzne stworzenie prawie nieruchomo; pies wychudzony siedział z uszami nastawionemi i ostro zakończonym pyskiem, wsuniętym między drzwi, nagle schwycił muchę jak automat.
Spojrzałem na Jima. Ogorzała jego cera pociemniała od policzków aż po włosy. Uszy zrobiły się karmazynowe, nawet jasno-niebieskie źrenice pociemniały od napływającej krwi do głowy. Usta trochę rozwarte drżały, jak gdyby miał zaraz łkaniem wybuchnąć. Widziałem, że nie może wymówić słowa z nadmiaru upokorzenia. Może z zawodu także — kto to wiedzieć może? Może spodziewał się, że ciosami, które miał wymierzyć, zrehabilituje się, lub znajdzie w nich ukojenie? Kto wie jakiej ulgi spodziewał się doznać po tej awanturze? Był tak naiwny, że wszystkiego mógł się spodziewać, a w tym wypadku oczekiwania jego były daremne.
Był szczerym z sobą — gdy ze mną sam na sam pozostał, pieszcząc nadzieję, że tym sposobem zdoła odeprzeć zarzuty, a tymczasem gwiazdy okazały się ironicznie nań niełaskawe. Z gardła jego wydobył się nieartykułowany dźwięk, jak u człowieka nawpół ogłuszonego uderzeniem w głowę. Było to straszne, litość wzbudzające.
Dogoniłem go zaledwie przy bramie. Musiałem biedz nawet, a gdy bez tchu prawie stanąłem obok niego, rzuciłem mu oskarżenie, że ucieka.
— Nigdy! — rzekł i zawrócił zaraz.
Wytłómaczyłem mu, że nie myślałem, by uciekał przedemną.
— Przed nikim, przed nikim na świecie — oświadczył z naciskiem.
Powstrzymałem się od wykazania wyjątku, mogącego usprawiedliwić najdzielniejszego z nas; pomyślałem, że sam wkrótce to zrozumie. Spoglądał na mnie cierpliwie, gdy ja rozmyślałem, coby tu powiedzieć; ale nie mogłem nic znaleźć odpowiedniego, więc poszedł dalej.
Dotrzymywałem mu kroku, bojąc się go z oczu stracić; mówiłem pośpiesznie, że nie mogę go zostawić pod fałszywem wrażeniem mojego — mojej — jąkałem się. Głupota zdania uderzyła mnie, gdy usiłowałem dokończyć je, ale potęga sentencyi nic nie miała wspólnego z sensem i logiką jej budowy.
Moje idyotyczne jąkanie się sprawiało mu przyjemność. Przerwał to odrazu, mówiąc grzecznie, co świadczyło o wielkiem panowaniu nad sobą, albo też o cudownej elastyczności ducha.
— Bóg z nią, z tą omyłką — wyrażenie to zdziwiło mnie niezmiernie: tak mógł wzmiankować o jakiejś nic nieznaczącej okoliczności. Czyż nie zrozumiał opłakanego jej znaczenia?
— Możesz mi pan wybaczyć — a później dodał trochę markotnie:
— Wszyscy ci ludzie, patrzący na mnie na sądzie, wydawali się takimi głupcami, że — że — mogło być tak, jak ja przypuszczałem.
To powiększyło moje zdziwienie i odkryło na niego nowy punkt widzenia. Spojrzałem z ciekawością i spotkałem jego oczy nieprzeniknione, ale wstydu nie zdradzające.
— Ja nie mogę się z tą rzeczą pogodzić — powiedział poprostu — i nie myślę się godzić. Na sądzie to rzecz inna; muszę to wytrzymać i wytrzymam.
Nie twierdzę, że go rozumiałem. Te rzuty oka, jakich nie pozwalał na siebie skierowywać, podobne były do błysków, przedzierających się przez szczerby w gęstej mgle — ułamki jakichś istotnych, lecz znikających szczegółów, nie dających jasnego pojęcia o ogólnym wyglądzie okolicy. One dostarczały pokarmu mojej ciekawości, nie zasycając jej; nie dawały możności oryentowania się. Wogóle, w błąd wprowadzał. Oto dlaczego prosiłem, by zaszedł do mnie, i dnia tego rozstaliśmy się późnym wieczorem.
Zatrzymałem mieszkanie w hotelu Malabar na dni kilka i na moje usilne prośby jadł tam ze mną obiad.