Lord Jim (tłum. Węsławska)/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1904
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Węsławska
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.


Jak długo stał tam, jak słup przy otworze, oczekując, że lada chwila okręt pod nim zatonie, a jego chwyci pęd wody i targać nim będzie jak drzazgą — niewiem.
Niedługo, może dwie minuty. Ktoś w tłumie zaczął rozmawiać sennym głosem, usłyszał nawet czyjeś kroki, ale nie wiedział zkąd one dochodzą. Te słabe odgłosy ginęły w strasznej ciszy, poprzedzającej katastrofę, w męczącej ciszy — przed wybuchem; wówczas przyszło mu na myśl, że może będzie mógł jeszcze poprzecinać liny, utrzymujące łodzie, tak, że gdy parowiec zatonie, one zostaną na powierzchni morza.
„Patna” miała długi most, na którym znajdowały się wszystkie łodzie, cztery po jednej, trzy po drugiej stronie. Upewniał mnie, z widocznym niepokojem, tak pragnął, bym uwierzył, że chodziło mu bardzo o to, by one były gotowe do użytku. Znał swe obowiązki. Śmiało twierdzę, że on był odpowiedni do zajmowania stanowiska pomocnika kapitana.
— Ja zawsze wierzyłem, że jestem na rzeczy najgorsze przygotowany — mówił, patrząc niespokojnie w twarz moją. Kiwnąłem głową, przyznając słuszność zasadzie, a unikałem wzroku tego mijającego się ze swą zasadą człowieka.
Zaczął biedz. Musiał przeskakiwać przez nogi leżących, unikać potknięcia się o głowy. Nagle ktoś złapał go za połę surduta i rozpaczliwy jakiś głos przemówił. Światło trzymanej lampy padło na ciemną twarz, której oczy tak błagalnie prosiły, jak i głos.
Nauczył się już dość obcej mowy, by zrozumieć słowo „woda” powtórzone kilkakrotnie z naleganiem, prośbą rozpaczliwą. Odskoczył, chcąc się wyswobodzić, ale chwycono go za nogi.
— Nędzarz ten uczepił się mnie, jak tonący — mówił z przejęciem. „Woda, woda!” — O jakiej wodzie on mówi? Zkądże on wiedzieć może? Tak spokojnie, jak mogłem, kazałem mu się odczepić. Zatrzymywał mnie, czas naglił, inni ludzie poruszać się zaczęli, a ja potrzebowałem czasu sporo do odcięcia wszystkich łodzi. Schwycił mnie teraz za rękę i czułem, że krzyczeć zacznie. Błysnęło mi w myśli, że jeden krzyk wystarczy do wywołania ogólnego popłochu, wolną ręką rzuciłem mu lampę w twarz. Szkło zadzwoniło, światło zgasło, ale cios zmusił go do puszczenia mej ręki — pobiegłem — chciałem dopaść łodzi — chciałem! Skoczył za mną. Odwróciłem się do niego. Zanim zrozumiałem, o co mu chodzi, o mało go nie zdusiłem.
On chciał wody — wody do picia; otrzymywali zmniejszoną porcyę, pan wie — a miał z sobą chłopca, którego nieraz widziałem. Dziecko to omdlewało z pragnienia. Widząc mnie przechodzącego, błagał o kroplę wody.
Uczepił się mych rąk, nie mogłem marzyć, by się od niego uwolnić. Skoczyłem do mej kajuty, porwałem butelkę z wodą i rzuciłem mu ją. Znikł. Do tej chwili nie czułem, jak sam byłem spragniony.
Oparł się na łokciu i zakrył ręką oczy.
— Doznawałem dziwnego uczucia w krzyżu.
Palce, kryjące oczy, drgały zlekka. Przerwał to krótkie milczenie.
— Takie rzeczy mogą tylko raz przytrafić się człowiekowi... Ach, tak! Gdym wyleciał na pomost, łajdaki już majstrowali przy jednej łodzi. Ach łódź! Biegłem po drabinie, gdy ciężki cios spadł mi na ramię, o mało głowy nie rozbijając. To mnie nie powstrzymało, a pierwszy maszynista — którego właśnie ze snu zbudzono — podniósł znów lewar. Byłem w takiem usposobieniu, że niczemu się nie dziwiłem. Wszystko to wydawało się naturalne — tylko straszne — okropne! Uniknąłem ciosu i schwyciłem go w ramiona, jak dziecko; wyrywał się, szepcząc:
— Nie bij, nie bij, myślałem, żeś jednym z nich!
Rzuciłem go od siebie, potoczył się wzdłuż pomostu i podbił nogi młodemu chłopcu — drugiemu maszyniście. Kapitan, zajęty łodzią, spojrzał wokoło i podszedł do mnie z głową pochyloną, mrucząc jak dzika bestya. Stałem jak kamień, oparłem się mocno i byłem tak nieporuszony, jak to — dodał, stukając palcem o mur.
— Zdawało mi się, że ja to wszystko słyszałem, widziałem, przeszedłem przez to ze dwadzieścia już razy. Nie bałem się ich. Zamierzyłem się pięścią, on stanął — mrucząc:
— Ach! to ty! Pomagaj prędzej!
— To on powiedział. Prędzej! Jak gdyby tu ktoś zdołał się pośpieszyć. Więc nic pan nie poradzisz? — spytałem. — Owszem. Ucieknę — warknął.
— Nie zdaje mi się, bym zrozumiał wówczas jego słowa.
Tamci dwaj podnieśli się tymczasem z ziemi i rzucili się do łodzi. Biegli, przeklinając łódź, parowiec, siebie nawzajem — mnie. Ja się nie poruszyłem, milczałem. Śledziłem przechylanie się parowca. Stał nieruchomo, jak gdyby znajdował się na suchym doku — tylko miał taką pozycyę.
Podniósł rękę dłonią na dół, palce pochylone w dół — taka pozycya — powtórzył.
— Widziałem linię widnokręgu, jasną smugę ponad dziobem parowca; widziałem wodę ciemną, iskrzącą się, a jednak zawsze spokojną, śmiertelnie spokojną, spokojniejszą, niż kiedykolwiek była, i widoku tego znieść dłużej nie mogłem. Widziałeś pan kiedy okręt, płynący głową w dół, wskutek oderwania się kawała zardzewiałego żelaza? Wszak można go było przymocować? ale, czy można tego dokonać w przeciągu pięciu, choćby pięćdziesięciu minut? Gdzie znajdę ludzi, chcących zejść tam na dół? O te belki — te belki! Czy miałbyś pan odwagę machnąć młotem, chociażby raz, gdybyś widział to drzewo? Nie mów, że miałbyś, nie widziałeś go. Do pioruna! — żeby zrobić rzecz taką, należy wierzyć, że jest szansa, jedna na tysiąc choćby, cień nadziei; ale jej tam nie było! Sądzisz pan, że byłem tchórzem, stojąc bezradnie, ale cobyś pan zrobił? Co? Nie wiesz, co powiedzieć — i nikt tego nie wie. Na obrócenie się nawet trzeba mieć czas. Cóż chciałbyś, żebym zrobił? Czy toby się dobrocią nazywało, gdybym doprowadził tych ludzi do szaleństwa ze strachu, nie mogąc ich uratować... bo nicby ich ocalić nie zdołało? Słuchaj pan! To jest taką prawdą, jak to, że tu siedzę przed panem...
Szybko oddychał za każdem słowem, rzucając spojrzenia przenikliwe na mą twarz, jakby chcąc śledzić wrażenia, jego słowami wywołane. Nie mówił do mnie, ale przedemną, dysputując z niewidzialną osobistością, nieodłącznym towarzyszem i przeciwnikiem istnienia swego — drugim posiadaczem duszy jego.
To były rzeczy przechodzące kompetencye sędziów; była to subtelna, chwilowa sprzeczka o istotnych prawdach życiowych i ona sędziego nie potrzebowała. Potrzebowała wspólnika, pomocnika. Czułem, na jakie ryzyko narażam się, jeżeli dam się wciągnąć w to i będę zmuszony wziąć udział w dyspucie, nie dającej się roztrzygnąć, jeżeli się zechce pozostać uczciwym względem tych wszystkich urojeń zaszczytnych, mających swoje prawa i dla mniej chlubnych, mających swe wymagania. Nie mogę wytłómaczyć wam tego, gdyż nie widzieliście go i słyszycie to opowiadanie już z drugich ust, jak dziwnie pomieszane były moje odczucia. Zdawało mi się, że jestem stworzony do zrozumienia rzeczy niepojętych — a nieprzyjemności tego odczucia nie mogę z niczem porównać.
Musiałem patrzeć na tę umowę, ugodę, co to czai się na dnie każdej prawdy, w zasadniczej szczerości fałszu. Zwracał się on zarazem do strony, wiecznie do światła dziennego zwróconej, i do tamtej strony nas samych, co to jak druga powierzchnia księżyca, egzystuje skrycie w wiecznej ciemności, z bojaźliwem, bladem światłem, ukazującem się tylko czasami na brzegach.
Zachwiał mną. Przyznaję się do tego. Okoliczność była ciemna, nic nie znacząca — jak sobie chcecie, jakiś zgubiony młokos, jeden na milion — ale o to chodziło, że on był z dobrego rodzaju; wypadek, zupełnie pozbawiony doniosłości, jak naprzykład zalanie wodą mrowiska, a jednak tajemnica jego zachowania się działała na mnie tak, jak gdyby on był jednostką stojącą na czele jemu podobnych jednostek, jak gdyby niejasna prawda tak znaczącą była, iż groziła pojęciom o ludzkości całej...
Marlow umilkł, by zapalić nanowo gasnące cygaro, zdawał się zapominać zupełnie o tej historyi i nagle znów mówić zaczął:
— To moja wina, naturalnie. Nie należało się tem interesować. To było moją słabością. Jego słabość była innego rodzaju. Moja polegała na tem, że nie odróżniałem rzeczy przypadkowych — zewnętrznych.
Nie zwracałem uwagi na łachmany gałganiarza, jak również na cienką bieliznę innego człowieka.
Spotykałem tylu ludzi — ciągnął dalej z odcieniem smutku — spotykałem najrozmaitszych — a widziałem w nich tylko ludzką istotę. Jakiś przeklęty, demokratyczny rodzaj widzenia, lepszy zapewne od zupełnej ślepoty — ale dla mnie korzyści nie przynoszący — upewniam was. Ludzie oczekują, by brano pod uwagę ich cienką bieliznę. Ale ja nie mogłem nigdy zdobyć się na entuzyazm dla tych rzeczy.
O! to wada, wielka wada; i oto przychodzi piękny wieczór; gromadka ludzi leni się zasiąść do wista — i słuchają opowiadania...
Umilkł znów, czekając na zachęcającą uwagę może, ale nikt się nie odezwał; tylko sam gospodarz, jakby spełniając obowiązek — szepnął:
— Tak subtelnym jesteś, Marlowie?
— Kto? ja? — rzekł Marlow cichym głosem. — O nie! to on nim był; pomimo wszelkich moich usiłowań, by otworzyć całą osnowę sprawy, braknie mi niezliczonych odcieni — tak były delikatne, a tak je trudno oddać w bezbarwnych słowach. Bo on komplikował sprawy przez swą prostotę — biedny chłopak!... Na Jowisza! on był zadziwiającym. Oto siedział i mówił, że tak, jak go widzę własnemi oczami, tak on, nie bałby się niczego — i wierzył w to najzupełniej. Powiadam wam, że to było bajecznie niewinne, a zarazem piramidalne!
Śledziłem go skrycie, jak gdybym podejrzewał, że ma względem mnie jakieś niedobre zamiary.
Był przekonany, że nie było nic takiego, czemuby on nie potrafił stawić czoła. Jeszcze gdy był „małym bębnem”, przygotowywał się do wszystkich trudności, jakie go na lądzie lub wodzie spotkać mogą. Dumny był z tego rodzaju jasnowidzenia. Obmyślał niebezpieczeństwa i obronę, spodziewając się rzeczy najgorszych, ćwicząc się w trudniejszych obrotach.
Musiał prowadzić egzaltowaną egzystencyę. Czy możecie to sobie wystawić? Cały szereg przygód, wzrastająca chwała z odznaczonych zwycięztw, a z każdym dniem poczucie tych jego zdolności przenikało głębiej w wewnętrzną istotę. Zapominał się zupełnie; oczy błyszczały, a za każdem jego słowem serce moje, spalone światłem jego niedorzeczności, ciężyło mi więcej w piersiach.
Nie chciałem się śmiać, więc przybrałem poważny wyraz twarzy, by się przypadkiem nie roześmiać. Jim okazywał pewne zdenerwowanie.
— Zwykle zdarzają się rzeczy nieoczekiwane — rzekłem pojednawczym tonem. Tępość moja wywołała pogardliwy okrzyk: — „Et"!
Przypuszczam, że chciał on wyrazić, iż rzeczy nieoczekiwane nie mogą go dotknąć; nie mogło być takich wobec doskonałego przygotowania się z jego strony.
Był znienacka napadnięty — i mruczał do siebie przekleństwa na wody, firmament, parowiec i ludzi.
Wszystko zdradziło go! Napadła go tego wyższego rodzaju rezygnacya, która nie pozwoliła mu ruszyć jednym palcem, podczas gdy tamci, mający doskonale jasne pojęcie o rzeczy, popychali się wzajemnie, rozpaczliwie pracując nad uwolnieniem łodzi.
Coś się tam zepsuło w ostatniej chwili.
Musiał to być ciekawy widok, ta gorączkowa praca tych nędzników, na parowcu nieruchomym, zapadającym powoli w ciszę uśpionego świata: oni walczyli z ubiegającym czasem, by jak najprędzej łódź uwolnić, klnąc na czem świat stoi, ciągnąc, popychając, warcząc zjadliwie jeden na drugiego, gotowi do mordu, powstrzymywani jedynie bojaźnią śmierci, stojącej w milczeniu za ich plecami, jak niewzruszony ciemnooki poborca podatków. Och! tak, musiał to być wspaniały widok! On widział to wszystko, mógł o tem mówić z pogardą i goryczą; on za pomocą szóstego zmysłu ogarnął to wszystko, tak przynajmniej wnioskuję, gdyż przysięgał mi, że trzymał się na uboczu, nie rzucając ani jednego spojrzenia ani na nich, ani na łódź! Wierzyłem mu. Przypuszczam, że on zanadto zajęty był groźnem pochylaniem się parowca, tą groźbą odkrytą w chwili najzupełniejszego bezpieczeństwa — zahypnotyzowany był widokiem miecza, wiszącego na włosku ponad jego pełną imaginacyi głową.
Przed jego oczami żadnego ruchu i mógł bez przeszkody wystawić sobie, jak ciemna linia nieboskłonu podniesie się dla niego, jak również spokojna powierzchnia wód; widział roztwierającą się przepaść, beznadziejną walkę, sklepienie niebios, zamykające się na zawsze nad jego głową, jak sklepienie grobu — bunt, młodego życia — okropny koniec! Mógł! Na Jowisza! ktoby nie mógł? A musicie pamiętać, że on był artystą w pewien właściwy sobie sposób: biedak, był obdarowany władzą szybkich, przewidujących wizyj. To, co widział, zmieniło go w zimny głaz od stóp aż do karku; ale w głowie jego gorączkowo pląsały myśli: były to pląsy ślepych, kulawych myśli — wir strasznych kalek.
Czy nie mówiłem wam, że spowiadał się przedemną, jak gdybym miał władzę odpuszczania grzechów. Zagrzebał się głęboko, głęboko w nadziei mojej absolucyi, która jemu na nicby się nie przydała.
Była to jedna z tych spraw, w której żaden człowiek pomódz nie może; gdzie Stwórca sam zdaje się opuszczać grzesznika, by go zostawić własnemu losowi. Trzymał się na przeciwnym brzegu mostu, jak mógł najdalej od toczączej się o łódź walki, która nabierała barwy szaleństwa, połączonego z tajemniczością spisku. A tymczasem obaj Malajczycy przy kole pozostali.
Wystawcie sobie wszystkich aktorów tej sceny: jedni walczą do ostatniego wyczerpania, drudzy — w zupełnej nieruchomości przypatrują im się, a nad nimi rozciągnięte płótno kryło zupełną nieświadomość, setki istot ludzkich, z ich męką, marzeniami, nadziejami, wstrzymanych niewidzialną ręką nad samym brzegiem przepaści, niosącej zupełną zagładę. Bo tak rzeczy się miały, wierzcie mi, wziąwszy pod uwagę stan parowca, innego rezultatu spodziewać się nie można było. Nic dziwnego, że tamci przy łodzi dochodzili do szaleństwa. Gdybym tam był, nie dałbym złamanego szeląga za to, że parowiec jeszcze sekundę zdoła się utrzymać na powierzchni wody. A jednak utrzymywał się jeszcze! Ci śpiący pielgrzymi mieli ukończyć swą pielgrzymkę. Widocznie Wszechmocna Istota, do łaski której zwracali się oni, chciała, by pozostali jeszcze chwil kilka na tym świecie i spojrzawszy w dół, dała znak oceanowi: „Czekaj”!
Ocalenie ich zaniepokoiłoby mnie, jako wypadek przechodzący ludzkie pojęcie, gdybym nie wiedział, jak wytrzymałem jest stare żelaztwo — tak jak wytrzymałym jest duch ludzki, kołaczący się w ciałach tak wyczerpanych, że cieniem być się zdają. Nie dziwi mnie nic zachowanie się dwóch sterników przez te dwadzieścia minut. Byli oni wraz z innymi tuziemcami przywiezieni z Adenu, by świadczyli na sądzie. Jeden z nich walczył ciągle z nadzwyczajną nieśmiałością, bardzo był młody. Pamiętam doskonale, że Brierly przez tłómacza spytał się go, o czem on myślał w tej chwili niebezpieczeństwa? Tłómacz po krótkiej z nim rozmowie odwrócił się do sądu z miną poważną, oświadczając:
— On twierdzi, że wcale nie myślał.
Drugi, z cierpliwemi, mrużącemi się oczyma, wypłowiałą niebieską chustką, zgrabnie zawiązaną na siwych kosmykach włosów, z twarzą ciemną, która jeszcze ciemniejszą się wydawała wskutek pokrywających ją zmarszczek — objaśnił, że wiedział, iż coś złego dzieje się z parowcem, ale nie było rozkazu; nie przypomina sobie, by wydano jaki; więc pocóż miał porzucać ster?
Na inne pytania wzruszył szerokiemi ramionami i oświadczył, że nigdy mu to przez myśl nie przyszło, by biali ludzie mogli ze strachu uciekać z parowca. I teraz temu nie wierzy. Musiały być jakieś tajemnicze przyczyny. On dobrze wie o tem. Był on człowiekiem wielkiego doświadczenia i chce, by biały Tuan (pan) wiedział — zwrócił się do Brierlego, który nie podniósł nawet głowy — że on nauczył się wielu rzeczy, służąc białym ludziom na morzu przez bardzo wiele lat — i nagle uniesiony, zaczął wymieniać dziwnie brzmiące nazwiska zmarłych kapitanów, zapomnianych okrętów. Przerwano mu w końcu. Nastała cisza w sądzie — cisza nieprzerywana trwała parę minut i przeszła powoli w szept. Ten epizod wywołał sensacyę; w drugim dniu badania zrobił wrażenie na wszystkich obecnych; jeden tylko Jim siedział zasępiony na końcu pierwszej ławki i nie spojrzał nawet na tego dziwnego świadka, mającego jakąś tajemniczą teoryę obrony.
I tak ci dwaj biedacy nie puszczali steru na tym parowcu, nie mającym już drogi do przebycia tam, by ich śmierć znalazła, gdyby im była przeznaczoną. Biali nie rzucili im jednego spojrzenia, zapomnieli zapewne o ich egzystencyi. Z pewnością Jim nie pamiętał o nich. Pamiętał, że nic zrobić nie może teraz, gdy sam pozostał. Nic innego nie pozostaje, tylko utonąć z parowcem. Niema potrzeby przeciwdziałania temu, A to co? czekał w milczeniu zesztywniały w pojęciu jakiejś bohaterskiej dyskrecyi. Wołano go pocichu.
Pierwszy maszynista przebiegł ostrożnie most i pociągnął go za rękaw.
— Chodź! pomóż! Na miłość Boga, chodź pomóż!
Wrócił na palcach do łodzi i znów przybiegł, targając za rękaw, prosząc i przeklinając jednocześnie.
— Zdaje mi się, że gotów był całować moje ręce — rzekł Jim dzikim głosem — a potem zaraz, pieniąc się, szeptał mi w twarz: gdybym miał czas, z przyjemnością rozgniótłbym ci czaszkę! — odepchnąłem go. Nagle schwycił mnie za szyję. Psiakrew! Palnąłem go i nie patrząc, trafiłem.
— Nie chcesz ratować własnego życia, ty przeklęty tchórzu? — mówił, łkając. Tchórzu! On nazwał mnie przeklętym tchórzem! Ha! ha! ha! ha! On nazwał mnie .. Ha! ha! ha!...
Oparł się o poręcz fotelu i trząsł się od śmiechu. Nigdy w mojem życiu nie słyszałem coś równie bolesnego, jak ten śmiech. Padł on jak zaraza na tę wosołość, wywołaną osłami, piramidami, bazarami i czy ja wiem czem? Przez całą długość galeryi głosy umilkły, blade twarze jednym ruchem zwróciły się ku nam, a cisza stała się tak wielką, iż spadająca łyżeczka na dywan sprawiła donośny hałas.
— Nie możesz się tak śmiać wobec tych ludzi — mówiłem. — To przykre jest dla nich.
Z początku zdawało się, że nie słyszał, ale po chwili, patrząc nie na mnie, ale jakby na jakąś straszną marę — mruknął niedbale:
— O! pomyślą, żem pijany!
Potem sądząc z jego widoku, zdawałoby się. że już nigdy nie wyda głosu. Ale niema obawy! Nie mógł się powstrzymać od opowiadania, tak jak nie mógłby przerwać nici swego życia prostem chceniem tylko.