Przejdź do zawartości

Lekarz obłąkanych/Tom I/XXXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXXV.

— Wszystko się skończyło? — zapytał doktor Rittner. — Czy tylko pewnym jesteś tego?...
— Najpewniejszym — odparł Renè Jancelyn.
— Zdarza się jednak czasami, że ułaskawienie przychodzi w ostatniej chwili.
— Tak, ale dziś nie było tego wypadku... Gdyby rzeczy wzięły inny obrót, byłbym o tem zawiadomiony bezzwłocznie... przed wyjściem...
— W jaki sposób?
— Depeszą od Fabrycjusza...
— Co za nieostrożność! — mruknął doktor. — Nic bardziej nie kompromituje, jak depesza!
— Oh! mieliśmy się na baczności... umówiliśmy się o frazes tylko dla mnie zrozumiały, a nie mogący wzbudzić w nikim najlżejszego podejrzenia... Depesza miała zawierać: Uprzedź doktora, że stan naszego chorego pogarsza się... Ponieważ nie mam żadnej wiadomości, mam zatem dobrą wiadomość, jak powiada stare przysłowie. Nie mamy się już czego obawiać.
— Zawsze jest się czego obawiać, zauważył lekarz obłąkanych — człowiek przezorny powinien zawsze trzymać się na baczności, czuwać nawet wtedy, kiedy niebezpieczeństwo minęło... Kto to może wiedzieć, czy minister sprawiedliwości nie ulegnie wpływowi tych samych, o których dopiero wspomniałeś opinij, czy nie uwierzy w możność popełnienia omyłki, czy nie nakaże śledzić dalej, pomimo wykonanej egzekucji, wyświetlić całą prawdę?...
Renè Jancelyn wzruszył ramionami.
— Ministerjum nie zrobi tego nigdy, odrzekł. — Musiałoby przyznać się publicznie, że trochę za lekkomyślnie pozwala ucinać głowy!.. Nikt nie wie, kto był skazany, nikt też zapewne nie będzie się zbyt długo nim zajmował; za tydzień, za dwa najdalej, cała sprawa pójdzie w zapomnienie... Odpędź od siebie wszelkie złe myśli, doktorze, powtarzam ci, śpij najspokojniej!
— Chciałbym — odrzekł Rittner z miną znaczącą.
— Ale jesteś tchórzem. Boisz się własnego cienia.
— A ty za bardzo się prędko uspokajasz.
— Czy może odkryłeś szczegół jaki, dotyczący osobistości, która straconą została?
— Nie... Poszukiwania moje nie były szczęśliwszemi od poszukiwań policji.
— A nie domyślasz się chociaż, co to za jakaś tajemnicza przyczyna skłoniła tego biednego głupca do ukrywania swojej osoby?
— Jedna tylko hipoteza wydaje się prawdopodobną...
— Jaka?
— Ogromne zniechęcenie do życia.
— To niepodobne do prawdy!
— Dlaczego?
— Gdyby człowiek ten chciał umierać, miał dziesięć lepszych sposobów do śmierci... obszedłby się najzupełniej bez procesu kryminalnego i gilotyny... Wierzaj mi, że jest tu jeszcze coś do odnalezienia.. Jest jakaś w życiu skazańca okropna tajemnica. Ona mu nakazywała milczenie, ona nam się tak bardzo przysłużyła.. powinszujmy sobie tego zdarzenia...
— I podziwiajmy zimną krew Fabrycjusza, oraz jego nadzwyczajną w całej tej sprawie energję...
— O! — odrzekł doktór — oddaję mu zupełną sprawiedliwość!
— Gdyby nie on — dodał Jancelyn, podejrzenia Fryderyka Baltusa byłyby się zamieniły w pewność i... bylibyśmy zgubieni.. Fabrycjusz ocalił nas od galar, siebie narażając na szafot.
— Była to rzeczywiście gra za gruba dla nędznych dwudziestu pięciu tysięcy franków... Ale to wina Fabrycjusza! Ja chciałem wypisać sto tysięcy na czeku... To byłoby coś przynajmniej warte.
— Tak, ale Fabrycjusz znał daleko lepiej, niż my, zwyczaje i sposób życia Baltusa.. Jeżeli poprzestał na skromnych dwudziestupięciu tysiącach, to z pewnością dlatego, iż suma większa wydałaby się nieprawdopodobną...
— Tak, ale pokrzepiłby był lepiej naszą kasę, przerażająco anemiczną.
— Wiele posiadamy w tej chwili?
— Zaledwie pięćdziesiąt tysięcy franków...
— Djabelnie mało!
— Mój kochany, przyjemności są rujnujące! Wydajemy bez rachunku, a przychodów jakoś niema... Przejrzyj zresztą książki...
— Ależ doktorze, ufam ci najzupełniej...
— Ułożyliśmy się przecie, że przygotujesz czek z podpisem hrabiego de Saunerive? Wytłomaczyłem ci położenie.. Od dziś za miesiąc hrabia będzie — w domu warjatów...
Zanim zbierze się rada familijna i zanim go ubezwłasnowolnią, bardzo łatwo możemy podnieść z banku jeszcze sześćdziesiąt lub ośmdziesiąt tysięcy franków, nie narażając się na żadne podejrzenia... Hrabia jest wprawdzie warjatem, ale nie jest jeszcze pozbawionym woli własnej, może się więc podpisywać.
— Na czyjeż imię mam czek przygotować?
— Naturalnie na imię kobiety, na imię Reine Grandhamp naprzykład... Tę najłatwiej będzie podpisać.
Potrzebuję wzoru dwóch charakterów.
Czy nie dałem ci listu księcia? — Nie — No, to ci go dam, a dam również bilet Reine Grandchamp... Mam stosy autografów tych dam...
Doktór za pomocą maleńkiego, stalowego kluczyka, otworzył jedną z szufladek swego biurka i wyjął pugilares z czerwonego safianu, zawierający z jaką setkę listów starannie poznaczonych. Z pomiędzy tych listów wybrał jakieś dwa.
— Oto jest najprzód list hrabiego. I podał ćwiartkę papieru herbowego Renemu Jencelyn.
— Pismo łatwe do naśladowania mruknął Jencelyn, podpis wymagać będzie więcej roboty, z powodu skomplikowanych strychów, ale zobaczymy. Oto teraz łapki kobiety...
— Dziecinna bazgranina.. To pójdzie łatwo.
— Nie zatrzymujmy się na drodze i zaopatrzmy kasę... — Spojrzyj na ten list... to od wdowy Riquete de la Caudele, ten oto znowu — niejakiego Zygmunta Radoul.
Cóż to za ludzie?
— Wdowa i intrygant, powiedziałem ci już przecie... — Wdowa zakochana w intrygancie... czego daje mu w brzęczącej monecie dowody... Ma kapitały umieszczone w domu Tomlinson w Londynie... Możemy wypuścić na ten dom czek na dwa tysiące funtów szterlingów, podpisany przez wspomnianą wdowę Riquet de la Caudele.
— Czy nie ma się czego obawiać?
— Nie... wdowa za dwa tygodnie znajdzie się w domu obłąkanych.
— I ona także warjatka?...
— Nie, ale zostanie uznaną za warjatkę na żądanie kuzyna, który pragnie po niej odziedziczyć.
Renè Jancelyn schował do kieszeni papiery, jakie podał mu doktor.
— A czy Fabrycjusz zdecydował się oddać ci dokumenty potrzebne do sfałszowania czeku jego wuja Maurycego Delariviére, płatnego w Paryżu w banku Jakóba Lefèbre.
— Dał mi jako model czek wypełniony na sumę niewielką, ale potrzebuję czasu na przygotowanie planszy.
— Czy nie możesz wymyć pisma?
— Nie — jest zanadto dawne... — Potrzebaby użyć środków silnych, ale pozostałyby na papierze kompromitujące ślady...
Fabrycjusz zresztą nie chce korzystać z okazji, a ja mu przyznaję rację. Obawia się, żeby podejrzenia wuja na niego czasem nie padły.
— Nie byłoby w tem wielkiego niebezpieczeństwa — pan Delariviére nie wydałby swego siostrzeńca...
— To prawdopodobne, ale nie mniej jest prawdopodobnem także, żeby go wydziedziczył zupełnie. Otóż Fabrycjuszowi bardzo chodzi o tę sukcesję, bo podobno jest bardzo znaczną.
— Tylko, że nam nie dostanie się z niej ani centyma! — powiedział Franz Rittner z goryczą.
— To prawda, że Fabrycjusz jest egoistą i że nas puści w trąbę bez wahania, skoro tylko będzie się mógł obejść bez nas. Ale cóż robić?.. Czy nie masz innych jakich widoków na przyszłość?
— Niestety nie!.. Żyjemy półśrodkami... potrzebaby przeprowadzić jaką śmiałą kombinację, coby nas wzbogaciła odrazu.
— Myślę o tem oddawna — odrzekł Renè z uśmiechem.
— Czy nie znajdzie się coś takiego?
— Zdaje mi się, że już się znalazło.
— Cóż to jest?
— Nie powiem ci, dopóki się nie przekonam, iż się nie mylę... Nim to nastąpi, będę milczał! Czy przygotowałeś robotę, jakiej zażądałem od ciebie przed trzema dniami?...
— Tak.
— Dzisiaj mi właśnie potrzebna.
— Dla porządnego przeprowadzenia kombinacji o jakiej wspomniałeś?
— Być może.
— To ci ją zaraz oddam.
Rittner wstał z krzesła, zbliżył się do ściany i zdjął z niej obraz, podpisany Boncher, a przedstawiający starych satyrów, rozmawiających wesoło z młodemi nimfami. Frantz Rittner lubił takie sceny wesołe. Po za obrazem znajdowała się szafka, zamknięta zameczkiem sztucznym. Doktor otworzył tę szafkę, a Renè zobaczył na półkach całą kolekcję flaszeczek różnej wielkości i słoików różnych fasonów. Wszystko to szczelnie pokorkowane, z poprzylepianemi etykietami, stało w porządku ustawione na półkach.
Te liczne naczynia, tak starannie przed okiem ludzkiem ukryte, zawierały rozmaite roztwory chemiczne i substancje roślinne, przeważnie narkotyki i trucizny. W jakim celu doktor posiadał ten bogaty zbiór trucizn? Dowiemy się zapewne.
Właściciel domu zdrowia wziął z półki jedną flaszeczkę i podał ją swojemu gościowi.
— Oto jest, co nam potrzeba — ale uprzedzam cię, że trucizna nadzwyczajnie silna, że potrzeba jej używać z największą ostrożnością.
— Dziękuję — powiedział René, chowając flaszeczkę do kieszeni paltota. — Za parę dni dowiesz się o rezultacie mych operacyj.
Z rozmowy, jakąśmy przytoczyli, czytelnicy nasi dowiedzieli się, że mieli przed sobą dwóch łotrów, najgorszego gatunku — jeden skończony fałszerz, drugi zaś sławny doktor i pierwszorzędny chemik, czyniący z nauki broń morderczą, a z domu w Auteuil — grób pełen złowrogich tajemnic.
Fabrycjusz Leclére, siostrzeniec bankiera z Nowego Jorku, kompletował tę trójkę bandytów.
Ci trzej nędznicy połączyli się razem, aby się zbogacić i wszelkie sposoby do dojścia do majątku zdawały im się dobremi. Nie cofali się nigdy przed żadną podłością, przed żadnem niebezpieczeństwem.
— Gdzie dzisiaj obiadujesz? — zapytał doktor? — Czy chcesz zjeść ze mną obiadek?
— Nie mogę, muszę się zejść z Fabrycjuszem u Bretanda o siódmej.
— To i ja tam pójdę. Fabrycjusz opowie nam, jak skończył skazaniec. To będzie bardzo ciekawe.
— Do wieczora więc...
— Do wieczora...
Kamraci uściskali się za ręce.
Renè wyszedł, minął park i wsiadł do powozu, czekającego nań przed bramą od ulicy Raffet.
— Gdzie jedziemy obywatelu? — zapytał stangret.
— Bulwar włoski, tylko prędko, dostaniesz na piwo.
Stangret podciął konia i puścili się galopem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.