Przejdź do zawartości

Lekarz obłąkanych/Tom I/XXXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXXIV.

Pozostawmy Grzegorza Vernier w Saint Maude, gdzie niezadługo doń powrócimy i poprosimy naszych czytelników, ażeby nam towarzyszyli do Auteuil...
Przy ulicy Raffet, niedaleko od rogu ulicy Tentek, stał w roku 1874 wysoki mur z dużą w pośrodku bramą wjazdową i dwoma obok niej furtkami; — powoje o niebieskich dzwoneczkach i dzikie wina, cały prawie mur pokrywały. Z poza zieleni wychylały się wierzchołki drzew rozłożystych ogromnych, pełnych słońca i zieleni, jakich dużo napotkać można wokoło lasku Boulońskiego. Posiadłość wspomniana, kończąca się aż przy bulwarze Montmorency z tej strony była zamkniętą żelaznemi sztachetami obrosłemi dzikiem winem — a wąska furtka, zrobiona w sztachetach, wychodziła na bulwar.
Na froncie bramy głównej od ulicy Raffet widniał znak, na którym literami mosiężnemi, zzieleniałemi od deszczu, wypisane były dwa wyrazy

„DOM ZDROWIA“.

Poza tą bramą pierwszą napotykało się na mur drugi i drugą bramę, w odległości trzech metrów od pierwszego i drugiej, tym sposobem można było obchodzić zabudowania dookoła, jak to bywa w fortach lub więzieniach państwowych. Po prawej stronie wejścia głównego stał mały domek parterowy szwajcara, złożony z trzech wąskich pokoików i okolony ogródkiem kwiatowym. Po lewej taki sam domek był mieszkaniem miejscowego ogrodnika. Po drugiej stronie murowanego parkanu znajdował się Eden prawdziwy, przepyszne szmaragdowe trawniki, otoczone koszami różnokolorowych kwiatów, ocienione drzewami różnych rodzajów jaworów, kasztanów i nawet cedrów libańskich, a wśród nich wijące się, równo wycięte i dobrze wysypane piaskiem — aleje.
Kaskada wody, mieniąca się barwami tęczy w promieniach słońca tryskała z pagórka, z omszałych kamieni, ułożonych na środku jednego z trawników. Pod drzewami, w cudnej perspektywie, wznosiły się dwa eleganckie budynki w formie domków szwajcarskich, obrosłe one były pnącemi się roślinami i otoczone kwiatami.
Jeden z tych szalecików, do którego wchodziło się po kilku stopniach nad suteryną, był mieszkaniem dyrektora, drugi składał się z salonu, poczekalni dla gości, kancelarji głównej, pokoju doktora dyżurnego i apartamentu, który można było podzielić na dwa mieszkania dla bogatych i specjalnie poleconych chorych.
Z pierwszego rzutu oka na ten park, któryśmy opisali, każdy doznawał miłego nader wrażenia.
— Jak tu musi być dobrze! — mówili ludzie przesądni. Nie wiedzieli wszystkiego!...
Poza zasłoną jasnej zieleni i kwiatów, znajdowała się strona ciemna, to jest powiedziawszy poprostu zabudowania, — dwa domy piętrowe.
Te zabudowania połączone ze sobą — poprzedzielane od ogrodu sztachetami, miały formę krzyża stojącego na czworoboku. Parter w obu tych domach składał się z cel o drzwiach grubych z okienkami, otwierających się na zewnątrz i opatrzonemi podwójnemi zasuwami. Pokoje na górze były umeblowane bez zbytku, ale wygodnie i dostatnio. Grube kraty żelazne znajdowały się we wszystkich oknach.
Był to dom zdrowia, zostający pod kierunkiem doktora Frantza Rittnera, sławnego specjalisty w zboczeniach umysłowych, był to dom warjatek.
Powiadamy, że był domem warjatek, bo przyjmowano doń tylko kobiety.
Posiadał około czterdzieści łóżek i cieszył się wielkim rozgłosem, dzięki metodzie kuracji, jaka tu była przyjęta, dzięki prześlicznemu położeniu, czystemu powietrzu, a szczególnie świetnej reputacji doktora Rittnera, który, jak powiadano, żył tylko dla nauki.
Doktor Rittner, Prusak z urodzenia, miał do pomocy jednego tylko młodego lekarza, jako praktykanta, tak samo jak i on Prusaka, ale służba inna była bardzo liczna. Pan Rittner, surowy dla urzędników i oficjalistów, był podobno bardzo łagodnym dla chorych.
Przy drodze, idącej poza pomieszczeniem dla warjatek, znajdowały się dwa małe mieszkanka, zawierające jedno poczekalnię, drugie salę porad. Pomiędzy tymi dwoma pawilonikami znajdowała się furtka, wychodząca na bulwar Montmorency, prawie na wprost przejścia przez bulwar Suchet, do wzgórza bastjonu koszar № 61.
Niejeden żołnierz, stojący w nocy na warcie, zadrżał z przestrachu, posłyszawszy rozlegające się wśród ciemności dziwne skargi i przerażające dzikie krzyki nieszczęśliwych istot, które warjacja czyniła furjatkami.
Budynki dla chorych podzielone były na cztery oddziały: Pierwszy oddział: warjatki spokojne. Drugi: dotknięte czarną
melancholją. Trzeci; idjotki. Czwarty: furjatki, potrzebujące pilnego dozoru, najniebezpieczniejsze i trudne do wyleczenia.
Czytelnicy nasi znają ogólny wygląd zakładu dr. Rittnera, teraz przedstawimy im samego doktora.
Wejdźmy do gabinetu tego człowieka, którego wielu ludzi wychwala za jego wiedzę, a wszyscy sławią za bezinteresowność.
Gabinet znajdował się na pierwszem piętrze saloniku, przechodziło się doń przez salonik i pokój sypialny. Taki niewygodny, jak się zdawało rozkład, miał pewną rację swoją. Każdy, kto się chciał dostać do doktora, musiał przejść przez dwa pokoje.
Pan Rittner, chociaż pewnym był najzupełniejszej dyskrecji swoich ludzi, nie zaniedbywał niczego, na wszelki wypadek — i przedsięwziął rozmaite środki ostrożności, przeciwko zanadto ciekawym uszom.
Po co ta ostrożność posunięta aż do przesady?
Czyżby doktor miał coś, z czem się musiał ukrywać? Dowiemy się wkrótce o tem.
Frantz Rittner był człowiekiem czterdziestoletnim, blady, był zazwyczaj całkiem spokojny i zimny, ale chwilami twarz jego nabierała niezwykle ruchliwego wyrazu. Rudawo blond włosy, kręcące się z natury, okalały wysokie czoło.
W chwili, kiedy wchodzimy do gabinetu, Frantz Rittner znajduje się sam na sam z jakimś mężczyzną trzydziestoletnim, bardzo przystojnym, z siebie zadowolnionym i eleganckim. Gość ów nazywał się Renè Jancelyn, był bratem Matyldy Jancelyn, którą widzieliśmy w Melun, w towarzystwie Fabrycjusza Leclére. Siedzieli naprzeciw siebie i rozmawiali coś po cichu, chociaż według wszelkiego prawdopodobieństwa nikt ich nie mógł podsłuchiwać.
— A więc — powiedział Rittner — twój pseudo-szwagier chciał być obecnym przy egzekucji?...
— Potrzeba tego było koniecznie... — odrzekł Renè — sam mu to poradziłem.
— Potrzeba było, powiadasz... a dlaczego?
— Czyż nie było obawy, aby skazany dowiedziawszy się o odrzuceniu jego odwołania się do łaski, dał pokój uporowi i zaczął gadać?...
— Cóżby mógł powiedzieć?
— Dość, aby był powiedział tylko swe nazwisko...
— Cóżby to mogło znaczyć?
— Bardzoby wiele znaczyło. Dowiedziawszy się nazwiska, zaczęliby wywiadywać się o przeszłości, zaczęliby śledzić, sprawdzać tożsamość osoby, dowiedzieliby się, że był rzeczywiście w lasku Seinepart, możeby szczegółowo opisał swego nocnego dobroczyńcę, który wcisnął mu w rękę pugilares zamordowanego... Proces tego nieszczęśliwca podzielił publiczność na różne wrogie obozy... Jedni widzą w nim mordercę... drudzy podejrzewają tylko o wspólnictwo, a są i tacy także, co uważają go za zupełnie niewinnego... Zdania sędziów były także podzielone. Żeby nie upór oskarżonego, ułaskawionoby go napewno... To byłoby prawdziwe nieszczęście... Jego śmierć konieczną była dla naszego spokoju.
— Prawda, i nie odetchnę swobodnie, dopóki nie będzie po wszystkiem.
— Oddychaj już, oddychaj, bo dziś rano wszystko się już skończyło — powiedział gość.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.