Przejdź do zawartości

Lekarz obłąkanych/Tom I/XXXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXXI.

— Jakto! — wykrzyknął Grzegorz — zajmowaliście się tym człowiekiem i zapewne sprzeczaliście się o zasadniczość wyroku, jaki nań zapadł?
— Zaraz ci opowiem — powiedział Robert Vernier. — Przed paru dniami rano przyszedł do mnie przedsiębiorca murarski, z którym mam do uregulowania dawne rachunki; zatrzymałem go na śniadaniu, a później poszliśmy do kawiarni. Zastaliśmy tam adjunkta Lamberta, pił kawę i czytał dzienniki. Usiadłem obok, przywitaliśmy się, potem kazałem podać dwie filiżanki czarnej kawy i w dalszym ciągu zacząłem rozmawiać z przedsiębiorcą. Wtem Lambert niespodziewanie tak silnie uderzył pięścią w stół, że nasza i jego kawa podskoczyła do góry i na cały głos wykrzyknął:
— Brawo! dobrze zrobili, bardzo jestem kontent.
— Co chciał przez to powiedzieć?
— Właśnie zapytałem się o to, a jednocześnie wszyscy goście w kawiarni zaczęli przypatrywać mu się ciekawie. On mi odpowiedział:
— A to, ojcze Vernier, cieszę się bardzo, że wyznaczono egzekucję pewnego nędznika, skazanego na śmierć w Melun, który wcale nie zasługiwał na takie zainteresowanie się nim, na podawanie apelacji, odwoływanie się do drogi łaski itp. I zaczął dalej ze wszelkiemi szczegółami opowiadać o zbrodni, o dowodach winy mordercy, jego sposobie obrony, wreszcie o tajemnicy, którą się otaczał. Wszystko to tak mnie zaciekawiło, że ja co nigdy nie spojrzę na żaden dziennik, żałowałem, żem nie czytał sprawozdań z tego szczególnego procesu.
— Rzeczywiście, że szczególny i bardzo dziwny — odezwał się Grzegorz.
— Jak to — zapytałem Lamberta — i nie można się było dowiedzieć nazwiska zbrodniarza?
— Robili wszystko, co tylko mogli — odpowiedział — ale im się nie udało. Jednakże zauważyłem, że jego sparaliżowana ręka prawa mogła bardzo posłużyć za wskazówkę do sprawdzenia tożsamości osoby. Niby to tak, ale nie tak — odrzekł Lambert. — Zmuszono złoczyńcę mimo oporu, ażeby się dał fotografować... Rozesłano te fotografje na wszystkie krańce Francji, do prefektów, merów, komendantów żandarmskich, do nadzorców więzień i tak dalej. Nic zgoła nie odkryto. Chcesz pan zobaczyć jego portret? — zapytał mnie Lambert.
— Bardzo proszę — odpowiedziałem. — Lambert wyjął z pugilaresu bilet i podał mi takowy. Skazany siedział widocznie niespokojnie, bo twarz była nie zupełnie wyraźną. Jednakże, ponieważ można było rozpoznać trochę z rysów, zdziwiłem się niezmiernie.
— Zdziwiłeś się, kochany ojcze? — wykrzyknął Grzegorz.
— Tak jest, moje dziecko...
— Dlaczego?
— Zdawało mi się, że poznaję tę twarz.
— Zapewne zdawało ci się tylko, może jakie szczególne podobieństwo!...
— Sparaliżowana ręka usuwa niby wszelkie przypuszczenia, a jednak ja widziałem tego człowieka a nawet z nim rozmawiałem!...
— Gdzie?
— W Mellerie w Sabaudji.. Przypominam sobie, że zeszłego roku jeździłem tam na żądanie jednego z antreprenerów paryskich, dla zbadania kamienia niebieskiego, bardzo twardego i bardzo pięknego pozoru, jaki z łomów Mellerie wydobywają...
— Pamiętam, że mi ojciec o tem mówił...
— Kiedy przybyłem do kopalni z inżynierem d’Evien, doglądającym robót, zdarzył się tam właśnie wypadek...
— Jaki wypadek?
— Źle z winy prowadzącego roboty założona mina, wysadziła kawał ściany kamiennej, która rozprysła się na drobne kawałki. Nieroztropny konduktor ciężko został przytem skaleczony w prawą rękę.
— Nieszczęśliwy!
— Rzucono się na ratunek... ręka, jak się okazało, była prawie zgruchotana.
— Ojciec przypuszczą, że to ten sam człowiek?...
— Tak, moje kochane dziecię — odparł Robert Vernier. — Sądzę, że to on, że to jego fotografję pokazywał mi adjunkt Lambert, że to on owym tajemniczym mordercą... owym skazańcem z Melun.
— Powiadasz ojcze, że z nim mówiłeś?
— Tak, przywieziono go tymczasem do karczmy, gdzie inżynier poszedł go zobaczyć... Byłem z nim razem... Biedny człowiek, znosił niesłychane męki z heroiczną naprawdę odwagą... Dawał dowody prawdziwie żelaznej woli... Inżynier starał się go pocieszyć, zapewniał, że rany na ręku się zagoją, że obejdzie się bez amputacji... Nieszczęśliwy potrząsał głową ze stoickim spokojem... Jego regularne śmiertelnie blade rysy, zachowały wyraz niezwalczonej stanowczości. Nigdy mi ta twarz energiczna i łagodna nie wyjdzie z pamięci.
Teraz, kiedy mówię o nim, zdaje mi się, że go widzę... Biedny człowiek! Przypominam sobie, że uścisnąłem zdrową jego rękę...
— Czy się ojciec tylko nie myli?
— Nie, nie! Wąskie usta dozorcy robót, miały wyraz gorzkiej pogardy. Ten sam wyraz spostrzegłem na fotografji. Naturalnie opowiedziałem to wszystko Lambertowi. Zaczął krzyczeć, jak opętany, żem nie uczynił zadość powinności, że należało uwiadomić sędziów, że to zbrodnia takie wskazówki zatrzymywać w tajemnicy. Ależ ja nie wiedziałem wcale, że w Melun mają sądzić kogokolwiek... Nie czytuję dzienników...
— To trzeba było czytywać.
— Gdybym nawet czytywał — odpowiedziałem znowu — czyż miałem fotografję tego człowieka?
— To trzeba było ją mieć! — odrzekł Lambert — i dalejże jak epileptyk, albo maniak zrzymać się coraz bardziej. Wszystko mi to było jedno, ale wyobraź sobie, że poirytowany mojem milczeniem, bo nie odpowiedziałem ani słowa, zaczął mi wymyślać, zaczął mi nadawać rozmaite, nieprzyjemne epitety... To już przeszło granice cierpliwości... Musztarda poszła mi w nos za bardzo...
— Rozumiem doskonale — odrzekł Grzegorz — i jednocześnie krew ci uderzyła do głowy.
— Właśnie!
— I przyszła ci ochota uśmierzyć pana adjunkta.
— Zgadłeś, mój drogi.
— Przyszła ci ochota strzaskać o jego głowę filiżankę kawy.
— Właśnie!.
— Wtedy nastąpiła kongestja...
— I oto cała historja.. Zdawało mi się, że mnie ktoś kijem uderzył po głowie... Miałem czas jeszcze pomyśleć o matce i o tobie i... runąłem jak kłoda, odniesiono mnie do domu... upuszczono sporą ilość krwi, i już oto zdrów jestem i gotów uścisnąć rękę temu dzielnemu Lambertowi, tak jak dawniej, bo przychodził mnie odwiedzać i bardzo żałował niewczesnego swojego uniesienia.
Po chwilowem milczeniu Grzegorz zapytał:
— Czy nie zna ojciec przypadkowo nazwiska owego dozorcy robót?
— Nie!... nie mogłem się go był pytać...
— Ale mogłeś słyszeć, jak go kto inny nazywał.
— Może być, że i słyszałem... ale sobie nie przypominam. Wiem tylko, że inżynier szczerze żałował nieszczęśliwego, zwłaszcza, że nie zyskał nawet prawa do większego jakiego wynagrodzenia, bo sam biedaczysko przyznał, iż wypadek z jego własnej winy pochodził. „To bardzo uczciwy i inteligentny człowiek“, mówił inżynier... „niezmiernie pracowity, i oto cała karjera skończona!“
— Przypuśćmy — odrzekł Grzegorz — przypuśćmy, że skazaniec z Melun, mający umrzeć jutro nadedniem, jest tym samym, którego ojciec widziałeś w kopalniach; jakże sobie wytłomaczyć tę metamorfozę uczciwego człowieka w złoczyńcę?
— Nie staram się wcale odgadywać tej zagadki, ale nędza tłomaczy często wiele rzeczy...
— Zapewne, nie tłomaczy jednak wszystkiego. Prawdą jest, że gdyby ojciec czytywał dzienniki i widział fotografję, mógłby był dostarczyć sądowi bardzo ważnych objaśnień... Nie wiedząc o niczem, nie można było działać, a teraz już zapóźno...
— Czy pewnym tego jesteś?
— Najpewniejszym. Zeznania teraz złożone, nie mogłyby powstrzymać wykonania wyroku, tembardziej, że nie konstatują żadnego faktu, mogącego mieć wpływ na uniewinnienie skazanego... Nieszczęśliwy nie może się już niczego spodziewać od sprawiedliwości ludzkiej. Musi umierać... czy winny, czy niewinny.
— Niewinny powiadasz... czy przypuszcza kto jego niewinność?
— Bardzo wiele nawet osób, a ja należę do ich liczby...
— Cóż tedy zrobić?
— Nic. Powtarzam ojcu, że już zapóźno! Głowa nikczemnego mordercy, czy głowa ofiary, musi spaść jutro i spadnie...
Starzec westchnął głęboko i otarł zwilżone oczy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.