Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Teraz, kiedy mówię o nim, zdaje mi się, że go widzę... Biedny człowiek! Przypominam sobie, że uścisnąłem zdrową jego rękę...
— Czy się ojciec tylko nie myli?
— Nie, nie! Wąskie usta dozorcy robót, miały wyraz gorzkiej pogardy. Ten sam wyraz spostrzegłem na fotografji. Naturalnie opowiedziałem to wszystko Lambertowi. Zaczął krzyczeć, jak opętany, żem nie uczynił zadość powinności, że należało uwiadomić sędziów, że to zbrodnia takie wskazówki zatrzymywać w tajemnicy. Ależ ja nie wiedziałem wcale, że w Melun mają sądzić kogokolwiek... Nie czytuję dzienników...
— To trzeba było czytywać.
— Gdybym nawet czytywał — odpowiedziałem znowu — czyż miałem fotografję tego człowieka?
— To trzeba było ją mieć! — odrzekł Lambert — i dalejże jak epileptyk, albo maniak zrzymać się coraz bardziej. Wszystko mi to było jedno, ale wyobraź sobie, że poirytowany mojem milczeniem, bo nie odpowiedziałem ani słowa, zaczął mi wymyślać, zaczął mi nadawać rozmaite, nieprzyjemne epitety... To już przeszło granice cierpliwości... Musztarda poszła mi w nos za bardzo...
— Rozumiem doskonale — odrzekł Grzegorz — i jednocześnie krew ci uderzyła do głowy.
— Właśnie!
— I przyszła ci ochota uśmierzyć pana adjunkta.
— Zgadłeś, mój drogi.
— Przyszła ci ochota strzaskać o jego głowę filiżankę kawy.
— Właśnie!.
— Wtedy nastąpiła kongestja...
— I oto cała historja.. Zdawało mi się, że mnie ktoś kijem uderzył po głowie... Miałem czas jeszcze pomyśleć o matce i o tobie i... runąłem jak kłoda, odniesiono mnie do domu... upuszczono sporą ilość krwi, i już oto zdrów jestem i gotów uścisnąć rękę temu dzielnemu Lambertowi, tak jak dawniej, bo przychodził mnie odwiedzać i bardzo żałował niewczesnego swojego uniesienia.