Lekarz obłąkanych/Tom I/XXXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXXII.

Robert Vernier miał dobrą, otwartą naturę. Uczciwy człowiek, nie kochał nikogo więcej, jak tylko swoją żonę Henrykę i Grzegorza, jedyne ich dziecko. Syn architekta poszedł na tę samą drogę, co ojciec, i stworzył sobie uczciwą, ciągłą pracą skromny dostatek. Posiadał dwanaście tysięcy renty i mały domek w Saint Maude.
Od najwcześniejszej młodości Grzegorza, Robert Vernier spostrzegał w Synu inteligencję, chęć do nauki i rozsądek, to też pozostawił mu wolny wybór. karjery. Grzegorz upodobał sobie medycynę, naukę najpiękniejszą ze wszystkich nauk, pozwalającą przynosić zawsze ulgę a bardzo często ratować swoich bliźnich. Chciał zostać lekarzem.
Robert nie uchylał się przed żadną ofiarą, ażeby pomódz synowi do dopięcia celu. Zamieszkawszy w Paryżu, w dzielnicy łacińskiej, Grzegorz ani myślał, ani chciał naśladować większości kolegów swoich, którzy zaniedbywali studja dla zabaw po kawiarniach na bulwarze Saint-Michel. Najpierwszy zasiadał na ławie szkolnej, a opuszczał ją ostatni, wynagradzając sobie nieustanną pracę częstem odwiedzaniem rodziców. Od chwili zapisania się na kursa, strzegł się złych towarzystw, unikał próżniaków i hulaków.
Po dwóch latach nauki Grzegorz otrzymał stopień doktora. Przez dwa lata pracował jako pomocnik w jednym z wielkich szpitali paryskich, pod okiem sławnych profesorów i wspierany ich radą uzupełniał wiadomości swoje.
Robert Vernier i jego poczciwa żona, dumni byli ze swojego syna i nie wątpili, że w niedalekiej przyszłości nazwisko jego stanie się głośnem. Wiemy, że te nadzieje sprawdziły się do pewnego stopnia.
Powróćmy do Saint Maude, do łóżka chorego architekta. Rozmowa o skazańcu w Melun była już wyczerpaną. Po chwilowem milczeniu, Robert Vernier, patrząc z miłością na tę twarz, na której nieprzespane nad książką noce pozostawiły swoje ślady, powiedział:
— No, kochane dziecię, co ty tam porabiasz w Melun?...
— To co zawsze, drogi ojcze — odrzekł z uśmiechem Grzegorz. — Pracuję...
— Bezustannie, o tem wiem... Ale pytanie moje co innego miało na celu...
— Co takiego?
— Czy jesteś zadowolony? Czy masz liczną klientelę?
— Nadspodziewanie liczną, mój ojcze.
— Więc nie przykrzysz sobie w Melun?...
— Wcale a wcale.
— Tem lepiej, ja jednakże żałuję, że nie jesteś z nami!
— Gdybyś wiedział, jak nam tu ciebie brakuje! — dodała pani Vernier.
— Cóż wam przeszkadza, kochani rodzice, abyście nie mieli zamieszkać razem ze mną.
Architekt potrząsnął głową.
— Niepodobna! — odpowiedział.
— Dlaczego?
Przepędziliśmy okrągłe trzydzieści lat naszego życia w tej tu budzie, gdzieś się urodził... Jest ona dla nas tem, czem muszla dla ślimaka. W naszym wieku nie tak łatwo zmienia się nawyknienia. Myśmy się tu zestarzeli i tutaj pragniemy umrzeć!...
— Ale — odezwała się znowu pani Vernier — cóżby tobie przeszkadzało osiąść przy nas?
— W Saint Maude? — zapytał żywo Grzegorz.
— Nie, w Paryżu.
— W obecnej chwili, kochana matko, byłoby to szaleństwem — konkurencja za wielka, walka za trudna. Mógłbym być... mógłbym zostać pokonanym i nie znaleźć nic w zamian za opuszczone stanowisko... Mam nadzieję, że kiedyś będę mógł pomieścić się w wielkiem mieście, ale potrzeba najpierw ustalić sobie reputację...
— A tymczasem my cię widzieć nie możemy... Z Melun, dla człowieka tak zajętego jak ty, bardzo jest do nas daleko.
Grzegorz uścisnął matkę.
— Niech mama nie gniewa się na mnie — rzekł — obiecuję przyjeżdżać częściej...
— A tak, to mi się podoba — rzekł Robert Vernier. — Teraz zaś pomówmy o sprawach poważniejszych... Masz już lat dwadzieścia sześć...
— To prawda...
— Czas wielki, abyś pomyślał o życiu rodzinnem. Kiedy zaślubiłem twoją matkę, byłem właśnie w tym samym wieku, co ty teraz, byłem młody... miałem zatem więcej czasu, ażeby byś szczęśliwym... Żeń się i ty!
Grzegorz, słuchając tych słów, doznawał bolesnego prawie wzruszenia. Myślał o Edmie, o tem prześlicznem dziewczęciu, które ukochał i zapytywał się w duszy, czy jedyna istota, którąby pojął za małżonkę, będzie kiedy należeć do niego.
— Nic nie odpowiadasz? — zapytał Robert Vernier, zaniepokojony milczeniem syna. — Może obawiasz się małżeństwa?
— Nie, ojcze. Ale przyznam ci się, że w tej chwili nie myślę o niem wcale.
— Rozumiem, nie znalazłeś jeszcze stosownej dla siebie osoby, ale ja ci zaproponuję partję i to doskonałą. Młoda, prześliczna, dobrze wychowana i ze znacznym posagiem, nie licząc kilku sukcesji w niedługim czasie. Znają cię z reputacji. Przyjmą cię z oczami zamkniętemi, rzecz zresztą bardzo naturalna, bo dosyć cię zobaczyć. Zgadzasz się? Chcesz abym cię jutro zaraz przedstawił?...
— Nie, nie, mój ojcze — odparł Grzegorz melancholicznie — muszę ci wyznać pewną prawdę. Mam oto jedno marzenie. Jeżeli to marzenie okaże się niepodobnem do urzeczywistnienia, to nie ożenię się nigdy.
— Drogie dziecię! — wykrzyknęła pani Vernier — więc już oddałeś swoje serce?
— Tak, matko.
— I cierpisz?
— Nie, bo mam jeszcze nadzieję.
— Zapewne jakaś bogata dziedziczka? — podchwycił architekt z niedowierzającym uśmiechem.
— Niestety — odrzekł Grzegorz — obawiam się, aby nie była za bogatą, wolałbym, żeby była biedną!
— Dlaczego?
— Bo miałbym więcej w takim razie nadziei. Ale nie pytajcie mnie o nic więcej, drodzy rodzice, błagam was, nie mógłbym wam nic dzisiaj powiedzieć więcej. Zresztą późno już, ojcu zwłaszcza wielki czas na spoczynek.
— Powieki zaczynają mi się kleić.
— Do jutra zatem kochany ojcze. Rano zaraz pójdę złożyć wizytę i podziękowanie koledze, że cię dobrze pielęgnował.
— Dobranoc, kochane dziecię!
Grzegorz ucałował ojca i wyszedł z matką.
— Czekałam cię lada chwila — mówiła pani Vernier do syna — to też masz swój pokój gotowy a na stoliku masz różne mięsiwa: możesz jeść, co ci się zechce.
— Dobra mateczko, myślałaś widzę o wszystkiem.
W chwilę potem młody człowiek pożegnał rodzicielkę i zamykał drzwi od pokoiku pełnego wspomnień, bo w nim to właśnie przepędził młodość swoją. Czuł się zupełnie spokojnym. Obawy, jakie go trapiły po wyjedźcie z Melun, teraz już nie istniały, ojciec wyszedł z niebezpieczeństwa, może zatem swobodnie puścić wodze fantazji, może iść, gdzie go serce ciągnęło.
W głębi pokoju znajdowało się szerokie okno z małemi szybkami. Otworzył je. Wychodziło na obszerny ogród, albo raczej na park cienisty. W głębi tego parku rysowała się w pośród ciemności fasada wielkiego budynku. Gdzie niegdzie, po za szybami kilku okien, odbijały się niepewne światełka na białych firankach.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.