Przejdź do zawartości

Lekarz obłąkanych/Tom I/XLII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XLII.

Frantz Rittner nadstawił ucha. Zadzwoniono poraz drugi.
— Wizyta — mruknął — potrzeba udać się do salonu... Schował do sekretnej szufladki biurka i książeczkę i arkusz papieru, na którym robił rachunek. Opuścił gabinet, zamknął drzwi za sobą na dwa spusty, wyszedł do ogrodu i skierował się ku lewemu pawilonowi, gdzie wszedł do salonu umeblowanego poważnie choć z przepychem.
Firanki i portjery były tu z ciemno-zielonego aksamitu, takie same obicia na meblach z drzewa gruszkowego. Dwie wysokie skrzynie hebanowe, inkrustowane srebrem, zajmowały dwa rogi salonu i sięgały prawie gzymsów. Flamandzki świecznik mosiężny zawieszony był u sufitu. Przepyszny dywan zaścielał posadzkę... Cztery obrazy starych włoskich mistrzów kompletowały całość trochę ponurą, ale bardzo imponującą.
Trzy osoby zastał w salonie.
Pana Delariviére, Joannę i Fabrycjusza Leclére.
Spostrzegłszy ostatniego, zaledwie się powstrzymał od okazania zdziwienia.
Joanna, wpół leżąca na fotelu, wyglądała na figurę woskową. Pan Delariviére siedział przy niej i trzymał ją za ręce... Bladym był śmiertelnie. W zaczerwienionych oczach łez już zabrakło zupełnie. Fabrycjusz zaś stał poza nimi i z oczami wlepionemi we drzwi, oczekiwał przyjścia doktora, bo zdziwienie jego przewidywał. Gdy Rittner pokazał się w progu, skrzyżowały się ich spojrzenia. Fabrycjusz przyłożył niepostrzeżenie palec do ust. Gest ten oznaczał wyraźnie:
— Milczenie! Ani słowa, ani najmniejszego ruchu, któryby zdradzić mógł naszą zażyłość... My się wcale nie znamy! My się znać nie powinniśmy...
Rittner odpowiedział nieznacznem mrugnięciem Fabrycjuszowi, że został zrozumianym i skłonił się gościom.
Fabrycjusz poważnie stanął teraz obok wuja. Do niego też zwrócił się doktor z zapytaniem:
— Czemu mam przypisać honor widzenia państwa w moim domu?
— Przyczynie bardzo bolesnej — odpowiedział komedjant z drżeniem w głosie. — Dotknął nas cios okropny, wskazując na Joannę, ciągle nieruchomą i martwą prawie i dodał: — widzi pan...
— Więc to pani? — zapytał doktor.
— Tak — odpowiedział Fabrycjusz na to niedokończone pytanie doktora.
— Biedna kobieta — szepnął Frantz Rittner z głębokiem współczuciem.
Fabrycjusz mówił dalej:
— Sława, jaką pan sobie zdobyłeś, głośną jest w Paryżu. Opowiadano mi o cudownych prawie wynikach kuracji, jakie pan często otrzymujesz... Przyszliśmy więc z wujem prosić pana o zajęcie się chorą, która jest nam bardzo drogą...
Pan Delariviére wstał.
— O! tak, bardzo drogą! — powtórzył złamanym głosem — droższą nam jest nad życie!...
Głośne łkanie mówić mu więcej nie pozwoliło.
Posłyszawszy te słowa: „mój wuj“ i ja, wymówione przez Fabrycjusza, Rittner zadrżał, ale nikt tego, rozumie się, nie zauważył.
Spojrzał prosto w oczy Fabrycjuszowi, ale wspólnik zniósł ten wzrok, nie zmieszawszy się wcale.
Rittner zwrócił uwagę na bankiera i studjował go przez parę minut. Boleść zrobiła swoje.
Pan Delariviére policzki miał zapadłe, oczy przygasłe, a usta drżące nerwowo. Zdawało się, że od wczoraj przynajmniej mu lat dziesięć przybyło.
— Ho! ho! — pomyślał doktor — jeżeli się nie mylę, to pan Fabrycjusz daleko jest sprytniejszym, aniżeli przypuszczać można było.
Usiadł obok Joanny, wziął jej rękę, zaczął się w nią wpatrywać, z tą silną wolą, która nadaje taką dziwną władzę magnetyzerowi. Skutek zaraz nastąpił.
Joanna, posłuszna tajemniczej sile, obróciła wolno głowę, a jej niebieskie i bez żadnego wyrazu i jakby przysłonięte gazą oczy, wpatrzyły się w twarz doktora, chociaż nie zdawały się go widzieć. Ale tylko tyle.
Doktor napróżno usiłował zajrzeć w duszę chorej, nie potrafił wywołać najmniejszego nawet drgnięcia w pięknej marmurowej masce. Ciągle się wpatrywała w niego uparcie, ale całkiem nieprzytomnie.
Zupełne odrętwienie! — mruknął Frantz Rittner i zaprzestał doświadczeń, widząc, że się na nic nie przydały, Potem zwrócił się do Fabrycjusza z zapytaniem:
— Od kiedy znajduje się pani w tym stanie?...
— Od dziś rana — odpowiedział siostrzeniec bankiera.
— Czy nigdy przedtem nie doświadczała symptomatów chwilowej nieprzytomności?
Fabrycjusz spojrzał na pana Delariviére.
— Nigdy odezwał się mąż Joanny. — Pierwszy raz to się przytrafiło.
Doktor mówił dalej:
— Czy nie doświadczyła pani jakiego silnego wstrząśnienia moralnego, albo czy nie dowiedziała się nagle o jakiemś nieszczęściu? Czy to nie spowodowało obłędu?...
— Nie panie — odrzekł Fabrycjusz.
— Jakto, nie zaszedł żaden taki wypadek dziś rano, co by wywołał pomieszanie?...
— Pomimo woli, można powiedzieć bezwiednie, ciotka moja była dziś świadkiem egzekucji...
— Egzekucji? — powtórzył Frantz Rittner zdziwiony. — Gdzież to?
W Melun.
Doktor zamienił ze swoim wspólnikiem spojrzenia. Zrozumieli się i zaczął dalej:
— Niech pan będzie łaskaw objaśnić mnie, w jaki się to sposób stało?...
Fabrycjusz opowiedział szczegóły, o których nam wiadomo, a o których doktor miał się był dowiedzieć dopiero w parę godzin później u Brebanta. Po uważnem wysłuchaniu Rittner zamyślił się na chwilę.
— I pan sądzi — zapytał znowu — że jedynie widok egzekucji stał się powodem tego nagłego obłędu? — Zapewne odrzekł Fabrycjusz — toć sam fakt prze konywa nas o tem. Straszny okrzyk, a potem zemdlenie, były jakby odpowiedzią na trzy słowa, rzucone tłumom z szafotu:
— „Jestem zupełnie niewinny!...“
Przyznam się, że nie rozumiem pańskiej w tym razie wątpliwości.
— O! odrzekł Rittner — wcale nie wątpię o warjacji, ale powątpiewam o przyczynie, która ją spowodowała!
— Jednakże... — zaczął znowu Fabrycjusz.
— Zastanawiam się — przerwał doktor — czy jest możebnem, ażeby jakikolwiek widok, choćby nawet najokropniejszy, mógł wywołać taki przewrót w umyśle!
Widzieć spadającą głowę człowieka szepnął pan Delariviére — czyż to nie dosyć?
Sądzę, że nie... — odrzekł doktor i rzucił znowu pytające na Fabrycjusza spojrzenie.
— Jednakże jedyna to przyczyna, zapewniam cię, panie doktorze — powiedział wspólnik nędznika.
— Pan tak sądzi — rzekł Rittner — ale bodaj, że jesteś pan w błędzie. Choroby umysłowe, tak samo jak i wszelkie choroby ciała, mają swoją logikę. Przestrach, spowodowany widokiem scen przerażających, może sprowadzić kryzys nerwowy, może wywołać uderzenie do głowy, ale na to, ażeby dostać pomieszania zmysłów, potrzeba czego innego.
Co pan chce powiedzieć przez to? — zapytał Fabrycjusz bo nie rozumiem pana...
— Ani ja... potwierdził bankier.
— Zaraz się jaśniej zatem wytłomaczę. Straszne otóż wstrząśnienie, którego konsekwencja byłaby aż tak zgubną, nie może być według mnie spowodowane samym tylko widokiem egzekucji...
— A więc?... pochwycił Fabrycjusz.
— Pozwól pan, że mu zadam jedno pytanie, które może się wyda bardzo dziwnem i za które też z góry przepraszam.
— Służę panu.
— Czy nieszczęśliwy, który poniósł dziś rano śmierć na rusztowaniu, nie znał pani, albo czy nie był jej znanym?
Pan Delariviére i Fabrycjusz spojrzeli po sobie zdziwieni.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.