Krzyż na rozstajnych drogach/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Krzyż na rozstajnych drogach
Pochodzenie Miljon posagu tom II
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Widzieliście kiedy szlachecką osadę? O! sto razy zapewne! Ale miał-że kto z was ciekawość, cierpliwość przypatrzeć się jej z bliska? mocno o tem wątpię i że wątpię, dla tego właśnie muszę wam opisać szlacheckie sioło w Podlasiu, jakiem ono było w XVI wieku, a jakiem ono jest prawie dziś jeszcze. Na dolinie zielonej, między wygonem wybitym nogami koni, bydła, owieczek czarnych, rudych i białych, które próżno skubią niedojrzane rostki trawy; a polami w szachownice pokrajanemi, zasianemi różnego rodzaju zbożem, lub niezasianemi wcale i zdawna odłogiem leżącemi, gdzie ujrzysz na sznurze wiedzione, pasące się po miedzach, chude bydlęta, wiedzione od chudszych jeszcze pastuszków: leży wieś, długo się rozciągająca. Poznasz od razu, że to nie wioska z chłopów złożona, ale szlachecka osada, po dworkach nieco czyściejszych, z większemi oknami, z oparkanieniem brzozowem zręcznie uplecionem, z kominy białemi. Do koła nich sady wiśniowe, gdzie niegdzie stara grusza, jabłoń krzywa, smukła osina lub olcha z bocianiem gniazdem, żuraw wysoki od studni; i na ulicy tu ludniej i inne stroje panów szlachty. Bo same panie w chustkach kolorowych na dni powszednie, w czepcach od niedzieli; sami ichmość w kapotach, w butach, w kurtkach. Ale jak nigdzie na świecie, tak i tu równości absolutnej i jednej dla wszystkich nie ma reguły. Są tu postacie, prawie nędzniejsze od wieśniaczych, odarte, brudne, przejmujące obrazem nędzy, są obok zamożniejsi, albo patrzący na mieszczan, co się nazywa dostatnich, (choćby się na kondycją ich za nic mieniać, nie chcieli) albo nawet szlachtę po wsiach własnych z poddanemi siedzącą. Są i tu różne fortuny, zagroda zagrodzie nierówna. Jeden ma włókę, drugi siedzi na zagonie, on, ona, dzieci i wnuki. Jeden ma od święta kontusz z przedniego sukna, żupan z przodu jedwabny, drugi paraduje na Wielkanoc w szaraczkowej startej kapocie. Jednego dworek patrzy na dwór co się zowie, drugiego podparty podobny ogrodniczej chałupie, do której wyprawują starców kiedy się na nic nie zdali, a pan nie ma co z nimi zrobić i chce się popisać z miłosierdziem swojem przed światem.
Ujrzysz też tutaj pole dobrze uprawne, w porę zasiane, obok nędznie podrapanej roli, w której skąpą ręką na stracenie ziarno rzucono, cherlające i napróżno usiłujące się wydobyć z pod brył nierozbitych. Ujrzysz tłuste bydełko, obok chudego dobytku ubogiego, ostatniej jego nadziei, która nie przezimuje zapewne. Ujrzysz rumiane lica, wesołe twarze, pstre rantuchy, kwieciste spodnice. Obok smutnych, przed czasem wybladłych i pomarszczonych, z oczyma wpadłemi i zgasłem licem, obok szarych i brudnych łachmanów. Jak na świecie tak w szlacheckiej zagrodzie. I tu dobrzy obok złych, szczęście i spokój obok występku i nędzy, chata obok dworu, głód obok nasycenia.
Ot spojrzcie no na ten dworek, co się odsunął od swej braci i poszedł ze wzgórka patrzeć na zielone zagony, daleko się rozciągające, z pod stóp jego. Jaki schludny, jaki czysty, jaki miły. Białe ściany, komin biały, zielone okienice z sercami w pośrodku, ganek na czterech słupkach białych, między któremi ławy i balaski... przed domkiem wysypano piaskiem żółtym... oparkaniony do koła tak szczelnie, że się pewnie na ogrodzie warzywnym cudzy dobytek nie pożywi, wrota zamknięte. U wrót dwie lipy stare pochyliły się nad głowy gościa jakby go witały, jakby mu mówiły — Bóg zapłać żeś przyjechał! W pośrodku podwórka dąb a na dębie, któż jeśli nie bocian, ten kochany ptak mile klekocze, co kiedy przyleci to z wiosną zieloną, a gdy odlatuje, to na pociechę pełne stodoły i gumna zostawia... poczciwy ptak, jak co pies, domowy, przywykły do podwórka, do którego rok powraca; bezpieczny, zaufany, że nie raz w południe chodzi sobie piechotą sam jeden po dziedzińcu, aż wesoło patrzeć. I któż by też śmiał tego opiekuna czem urazić, wszak-ci to on szczęście, zapewne od gromu i ognia przynosi.
Spojrzcie no na około: jakie to czyste stodółki, jak porządne chlewy i obory, jak wszystko pełne, jak tu znać porządek i dostatek! A za dworkiem co za ogródek! gdy się człek wychowa koło takiego ogródka, to go do śmierci przypomina! kilka w nim grusz i jabłoni rozłożystych, szpaler leszczynowy i lipy, pod któremi ule stoją.
Zresztą grzędy i grzędy — ale każde drzewo, gdy jest nie wiele, znajome po nazwisku, każda ścieżynka wspomnieniami zasiana, każda grządka rękami przewrócona twemi! A! alboż i te kwiatki — są pewnie gdzieś na świecie piękniejsze — ale milszych nie ma. Bo to żółty nagietek coś go dał komuś kiedyś, co go ktoś od ciebie przyjął za różę! to malwa ta wysoka przez nią siana; ruta, z której był jej wianek, i astra, świadek twych jesiennych przechadzek i aksamitka drobna i róża nareszcie, róża barwiasta, którą tysiąc razy w jej włosach widziałeś! O! co to za ogródek! A ta grusza! miły Boże, co na niej wspomnień i ile kawałków twej sukni! A jabłoń, wszak pamiętasz jej złote jabłka, któreś jej nosił, które ona tak lubiła gryźć białemi ząbkami? A ten szpaler leszczynowy — o! tam nawet pójść nie śmiem teraz, tam jest darniowa ławeczka.
Taki to ogródek, taki dworek i podwórek naszego szlachcica. Ale ba, choć on tylko zagrodowy, nie równaj go z innymi, mówią ludzie, że gdyby tylko chciał, to by sobie wioskę kupił, gdzie tam! i dwie. Ale on woli żywy grosz niż ziemię i powiada zawsze: Dobrze mnie i tu! Wejdźcie no do domku, prawda, mały, i ich też w nim nie wiele, ale jaki czysty, jak wygodny. Na lewo ot masz izbę białą i alkierz takiż z dużemi oknami, z kaflowemi niebieskiemi piecami. Ławy dokoła świecą się od używania, a przecie nie zbrukane; połysk im tylko nienaśladowany niczem, dało częste wycieranie. Stoły pozakrywane kobierczykami wzorzystemi, komin wybielony i zasunięty, a na kapie takie żółte piękne tykwy, garnuszeczki pstre, kufelki z pokrywami i figurki cudne. Podłoga z tarcic, posypana zielono, świeżo, zapaszysto. Na ścianach obrazy Matki Boskiej, Chrystusa Pana, Króla Jegomości i wizerunek Ojca świętego papieża i konterfekt pradziada gospodarza, jegomość pana cześnika Tuczniewskiego, z długą brodą, w niebieskim kontuszu, zapiętym pod brodę, z ręką na szabli, miną gęstą i wąsem potężnym. W alkierzu łóżko gospodarstwa, more antiquo nierozłączne, jak owe stare stadła, co żyły nierozerwane i konały obok siebie z dłonią w dłoni, okiem w oku. W pośrodku domu izba panien, do której idzie się z sieni, poznałbyś ją po śmiechu wesołym. Na prawo izba gospodarska, piekarnia, spiżarnia i t. d.
Taki to domek pana Mikołaja, on w nim z żoną, trzy córki i dwóch synów, wszyscy pracowici i posłuszni. — A czego u licha im brak? kiedy uboższy szlachcic roi o szczęściu, bo go sobie inaczej wyobrazić nie potrafi, jak dworkiem i workiem pana Mikołaja — dziwny człowiek, zawsze panu Bogu dziękuje za swoje szczęście; a taki, kto go tam wie czego? ale czegoś się gryzie, czegoś pragnie? Jeśli postanowienia słusznego dla córek? toć się o nie stara tylu, że tylko wybierać; a jeden od drugiego lepszy, dorodne i zamożne chłopcy. Jeśli synom mienia? toć ci będą mieć po nim i na dwóch nawet, posag trzech sióstr wytrąciwszy, zostanie jeszcze poczciwy grosz i dobry kawał ziemi. — Czegoż u kata się gryzie i żąda? Honorów? — Wiedzą ludzie, że ich wcale nie pragnie, boć nie raz podochocony, kiedy to człek się wygada z tem, co ma najgłębiej w sercu, mawiał: Jak będą grosze, będą i honory! A u mnie największy honor mój klejnot szlachecki!
No. a czegoż się markoci i chodzi nieraz między lipy, palca gryząc, czoło pomarszczywszy? któż go wie? może to synaki go niepokoją, że próżnują, a z flintami po lasach bujają tylko, i na przełazach chichoczą z panny szlachciankami do północka... Boć nie raz mówił im stary: — Ej, weźcie się do czego, weźcie, nie trawcie tak lat młodych za piecem. Jednemu by z was żołniersko służyć, drugiemu gdzie u dworu, nie spuszczając na ojcowski chleb, niechaj on będzie w zapasie na głodny czas, a póki młodzi, zróbcie też co sobie. — Mówił to nie raz i mówił na próżno, aż nareszcie kiedyś z Basią swoją naradziwszy się (co się to ona nieboraczka napłakała), postanowił, widząc, że same rady nic nie skutkują, rozkazem rodzicielskim zmusić ich do obrania zawodu. Ale zrazu nic nie powiedział, przygotował się tylko po cichu, i dwa razy chodził do okutej skrzynki, trzy razy do puzderka, pięć razy do stajenki; a na Najświętszą Pannę Zielną, kiedy to wielki fest w kościółku tutejszym, sprosił sąsiady, zapowiadając synom, aby się od domu nie oddalali. A kto by się oddalił, kiedy odpust i dziewczęta strojne i osada cała brzmi weselem i skrzypki grać mają?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.