Przejdź do zawartości

Krwawy anioł/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mór Jókai
Tytuł Krwawy anioł
Pochodzenie Atlantyda
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1926
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antoni Lange
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KRWAWY ANIOŁ
(z węgierskiego)

Nad Akapulkiem ciemna noc. Ani jedna gwiazda nie błyszczy.
Niebu trudno widzieć, co się dzieje na ziemi.
Ludzie, którzy w miłości i przyjaźni postarzeli się pod jednym dachem, w granicach jednego miasta, których łączyły węzły pokrewieństwa, wspólne wspomnienia i obowiązki, którzy przywykli razem czuć cierpienia i radości, oto porwani zostali nagłem wzburzeniem zmysłów, poczęli wzajemnie wytępienia sobie poprzysięgać i zakipieli krwawą nienawiścią względem tych, którzy im nic złego nie uczynili.
Był dzień św. Eustachego. W świątyni kreolów było gwarno, tak, jakby miało miejsce nabożeństwo. Lecz to nie msza święta brzmiała, nie organów grały struny, to dzika wrzawa wzburzonych mężów głosiła okropne czyny, które wnet się miały ziścić, to dźwięczał jednostajny rytm wojennej pieśni kreolów.
Ludność była niespokojna. Mieszkańcy, widząc tu i owdzie światła w oknach i tłumy, gorączkowo śpieszące do świątyni, mówili do siebie: „Wielka dziś u kreolów uroczystość, ale lepiej, niż karki łamać, spaćby poszli do domów!”
O północy zabrzmiał dzwon zniszczenia. Otwarły się wrota kościoła i rozpoczęła się uroczystość. Z dzikiem wyciem rzucił się sfanatyzowany tłum na sąsiednie domy i, gasząc długo tajoną zemstę, z wściekłością i okrucieństwem mordował tych, u których w oknach świateł nie było.
Światło w oknie było znakiem, odróżniającym domy kreolów, aby ci w czasie grabieży nie rzucili się na domy swych braci.
W kilka godzin potem prawie cała ludność hiszpańska w mieście była wymordowaną. Nielicznym tylko gromadkom udało się uciec, wraz z dobytkiem, na wozach na moczary pobliskie. W mrokach nocy i tych nawet prześladowano, a nawet gdy już w mieście ucichło i gdy dzwony zamilkły, jeszcze wtedy można było słyszeć pojedyńcze okrzyki wrogów.
Jeden wóz zabłąkał się w bezdenne trzęsawiska i zbiegowie w jego głębiach zapadli.
Nagie od strony miasta słyszeć się dały nowe głosy. Były to dźwięki radosne. Kreole w wielu miejscach, na zgliszczach i ruinach, grali, śpiewali, tańczyli.
O drugiej po północy wóz jakiś wjeżdżał na róg głównej ulicy. Siedział na nim w płaszcz odziany mężczyzna, który z podziwem przyglądał się oświetlonym oknom i przysłuchiwał się wesołym dźwiękom muzyki.
Stał przed swym własnym domem, wracał z podróży, i nie mógł pojąć, co znaczą te światła w oknach jego mieszkania, ta muzyka, co przygrywa do tańca.
Podkradł się do okna, z dziwnym smutkiem spoglądając wewnątrz.
Bacznie przyjrzawszy się, znalazł grupę znajomych osób, które, głośno śpiewając, wychylały kielichy wina, z takim szałem rzucały się w wir tańca pod takt jedynej kobzy, jakby radość im rozum odjęła. Wszyscy ci ludzie byli to jego starzy znajomi.
Przybysz, nie wiedząc, co się stało, sądził, że marzy.
Wpadła mu w oko kobieta, która z lubieżnemi ruchami, tańcząc, przechodziła z rąk do rąk, śród dzikiej rozmowy, śmiechów, krzyków i pieśni, wysławiających rozlew krwi ludzkiej.
Przybysz długo nie mógł w niej rozpoznać swej żony. A jednak była to jego własna małżonka.
— Stójcie! — wrzasnął, wchodząc do tego domu orgji i nie wiedząc nawet, co ma czynić i co ma mówić, ale party jakimś żarem wewnętrznym, który dla niego samego był mało wyraźny.
— Stójcie! — krzyknął — powiedzcie prawdę, co wy tu robicie?
Niespodzianie zaskoczeni goście oniemieli z przestrachu. Najmężniejsi pobledli, gdy stanął pośród nich ten człowiek o trupio-bladej twarzy i długo żaden nie śmiał zbliżyć się do niego.
Nie tracąc chwili, przybysz przystąpił ku swej żonie.
Była to piękna, czarnooka, kruczowłosa niewiasta, na której rysach nieszlachetna wesołość wyryła niezatarte piętno.
Mąż, zabijając ją wzrokiem, bacznie spoglądał jej w oczy. Wreszcie zawołał:
— Na kolana przede mną!
Kobieta się nie poruszyła.
— Na kolana, nędznico! — wrzasnął mąż i takim wzrokiem przeszył ją, że schylić się musiała do ziemi.
— Stój, psie! — krzyknęli wówczas ze wszech stron napadający nań kreole i nagle dziesięć rąk porwało męża.
Rozpoczął z nimi walkę; jednemu kark zranił, gdy nagle rzucono go na ziemię i póty go trzymano, póki nie został ubezwładniony. Związali go, w kąt rzucili i stanęli wokół niego.
— Czego chcecie, czemu wiążecie mnie? — spytał mąż krwawemi usty.
— Czego? Spójrz naokoło. Pojmij, co się dzieje. Niemasz tu nikogo: sami tylko kreole! — odrzekł mu wysoki, o morderczem oku, prawie czarny metys, z zimnem okrucieństwem przyglądając się jego męczarniom.
— Jam nie kreol, czegóż chcecie ode mnie?
— Zapytaj się twych sąsiadów, lecz nie został tu żaden, by ci opowiedzieć, gdyż albo zamordowany, albo uciekł z miasta. Co dziś za uroczystość, chcesz wiedzieć? Dziś uroczystość wyrżnięcia Hiszpanów. Tyś także Hiszpan, ostatni w tem mieście. Więcej zginęło. Skoroś ty jeden został, masz swobodę wyboru, jaką śmiercią chcesz umrzeć?
— Czyś ty kat, Basilisco?
— Jam jest oswobodziciel mego ludu.
A po chwili dodał:
— Ej! człowieku, będziesz ty płakać przede mną!
— Co? ja będę płakać przed tobą? Czyś widział, bym kiedy płakał? Możesz mnie zabić, możesz męczyć, możesz rozedrzeć, dość was tu na to, ale nie ujrzycie łez moich.
— A ja ci powiadam, że będziesz płakał. Wiedz, żem ja jest ten, który żonę ci uwiódł i dla którego ona ciebie opuściła.
— Na nią i na ciebie spada hańba, nie na mnie.
— Wszyscy twoi krewni zabici.
— Lepiej niech na ulicach leżą we krwi zbroczeni, niżby mieli jednem z wami oddychać powietrzem.
— Twój dobytek zniszczony.
— Niechaj Bóg zniszczy tego, co to uczynił.
— Hm! Zdajesz się człowiekiem zimnej krwi, Leonie? — mówił dalej Basilisco! — Miałeś ładną córkę, prawda?
Leon ze drżeniem oczekiwał dalszego ciągu.
— Zwała się Oliva — mówił Basilisco z powolnem okrucieństwem, cedząc każde słowo.
— Co chcesz powiedzieć? — pytał biedny ojciec.
— Ładna była dziewczyna. Mogę to powiedzieć, sam przyznasz. Wszyscy mówili, że była ładna.
— Mów, czego chcesz?
— Taka była jeszcze młoda, a tylu konkurentów już miała. Lecz nie umiała między nimi wybrać, jeden chłopak dzielniejszy był od drugiego. Cóż miała począć biedna? Córka twej pierwszej żony nie słuchała swej macochy. Ja postawiłem jajo kolumbowe. Oddałem dziewczynę pierwszemu lepszemu. Szkoda, żeś na wesele się spóźnił.
— Niechaj Bóg krew jego dotknie swą ciężką lewicą! — wykrzyknął związany i, twarz obróciwszy ku ziemi, zadrżał nerwowo i zajęczał.
— A, nareszcie! — rzekł Basilisco. — Oto, patrzcie, jak płacze ten, który płacze pierwszy i ostatni raz w życiu. Płacz, płacz, Leonie! ty zaś, murzynie, zagraj na kobzie, aby łzom jego towarzyszyły dźwięki muzyki.
I ludzie ci rozpoczęli z szyderczym śmiechem pijatykę i, tańcząc naokoło niego, kopali go i bili.
Ale on już nie płakał. Zamknął oczy i nie mówił ani słowa. Przysłuchiwał się orgji i ani jeden muskuł nie drgnął na jego twarzy.
— Wynieście go stąd teraz! — rozkazał Basilisco.
— Połóżcie go na strychu. Postawcie przy nim straż, jutro uroczyście go powiesimy. Dziś pijemy wesele dziewczyny, a jutro jej żałobę… Dobrej nocy, kochany Leonie.
Człowiek został wyniesiony na strych. Drzwi zamknięto i pozostawiono go samego. Spokojnie i nieruchomo leżał na pustej podłodze, jakgdyby nie czuł już ani duszy, ani ciała. Z jakąś rozkoszą i nadzieją oczekiwał godziny śmierci i cieszył się nawet, że już od niej niedaleko.
Pod nim zaś długo jeszcze tańczono i tańczono, wreszcie i tam spać się pokładli, wszystko ucichło, tylko od jego oczu sen uciekał. Myślał wciąż o tem, że wkrótce przejdzie do wiecznego spoczynku.
Kiedy tak leżał, niemy, nie myśląc ani o przeszłości, ani o przyszłości, zdawało mu się nagle, że słyszy jakiś szmer w jednem z okien na strychu.
W ciemnościach nocy ujrzał jakąś białą postać, która przez ciasny otwór tu weszła i na palcach doń się zbliża.
Senże to, czy jawa? Kroków nie słychać, tylko szept cichutki, od którego więzień zadrżał z radości, usłyszawszy te słowa:
— Ojcze mój, ojcze!
— Olivo!
Człowiek przyglądał się, chcąc widzieć w mroku zbliżającą się córkę. Tymczasem ona rzuciła mu się w objęcia, ucałowała go i ostrym nożem szybko rozcięła sznury, któremi ręce Leona były związane.
— Dziecko moje! — mówił ojciec, ściskając dziewczynę, klęcząc przed nią. — Drogie, jedyne moje dziecię!
— Uciekajmy stąd — mówiła Oliva — cisza na mieście, za oknem wisi drabina. Śpieszmy, ojcze!
Leon, wziąwszy dziewczynę na ręce, ruszył przez otwór na strychu i zszedł po drabinie nadół, wciąż ściskając i całując dziecko.
Na ziemi błyszczało jakieś narzędzie. Była to łopata. Wzięli ją.
— Posłuży nam to do obrony — rzekł ojciec.
— Posłuży do kopania mogiły — rzekła córka.

∗             ∗

Nazewnątrz słyszeć się dał niedaleko jednostajny odgłos kroków. Były to kroki pijanego z radości metysa.
— Pozostań tu! Ukryj się pod ścianą — rzekł ojciec do córki i sam z łopatą w ręku podkradł się ku rogowi domu.
Kroki były wciąż bliższe; Leon podniósł łopatę i czekał. Kreol doszedł do niego i w tej samej chwili z rozbitym mózgiem, bez najmniejszego okrzyku, upadł na ziemię.
Leon zdjął z metysa odzież i broń — włożył ją na siebie i, uzbrojony, wziąwszy dziecko za rękę, ruszył z miasta.
Wszędzie było już cicho, gdzie niegdzie tylko bezmyślne śpiewy przerywały ciszę ulic. Gwiazda poranna lśniła już na czystym błękicie.
Ani ojciec, ani córka nie mówili nic do siebie. Rankiem dojechali do najbliższej wioski. Leon miał tam wielu znajomych. Myślał, że u jednego z nich córkę zostawi, a sam ruszy w drogę, szukać poprawy losu.
Ale mieszkańcami wioski strach owładnął. Żaden nie odważył się wyjść przede drzwi, żaden mu nie ustąpił kawałka izby, ani nie dał kęsa chleba. Wszyscy zamknęli się i prosili, żeby oddalił się gdzie indziej.
Nie byli to ludzie źli, lecz tchórzliwi. Lękali się, że gdy akapulczanie dowiedzą się, iż oni jednego zbiega przyjęli, również ich wymordują lub zniszczą.
Pełen smutku zrozumiał to nieszczęśliwy ojciec i ruszył dalej.
Sześć dni wędrował przez lasy i pola — w nocy, podczas burzy, w dzień — wśród okropnego upału, wciąż nosząc w ramionach swą córkę.
Ona zaś nie pytała o nic, nie skarżyła się wcale. Szóstego dnia umarło biedne dziecię z głodu, nędzy i cierpień moralnych.
Osierocony ojciec czuł, że ten drogi ciężar będzie mu coraz cięższy, że te ramiona, co mu ściskały szyję, już się nie podniosą, że ta główka, co na jego piersi spoczywała, tak zimna! tak zimna!
Wieże Kolumbji widać już było zdala. Przy męczącym pośpiechu około południa doszedł do jakiegoś ludnego miasta.
Właśnie przed bramą było zgromadzenie ludowe. Więcej, niż dwadzieścia tysięcy ludzi zbiegło się, podniesionym głosem o czemś rozprawiając i słuchając z okrzykami gniewu lub zadowolenia oddzielnych, z tłumu występujących, mówców.
Leon wplątał się w tłum i niesłychane rzeczy opowiadał o okrucieństwie kreolów. Wtedy wszyscy zwrócili uwagę na zmęczoną postać obcego, który niósł zwłoki młodej dziewczyny w ręku i który nagle stanął pośród nich, jak mara.
— Skąd wracasz? — pytano.
— Z Acapulco — odpowiedział Leon.
— Ha! — Oto dziwowisko! — wołali ci, co słyszeli odpowiedź. — Oto człowiek, który wraca z Acapulco. Niech wstanie i niech powie, jakie nam wieści przynosi.
W okamgnieniu tłum zebrał się naokół Leona, chcąc od naocznego świadka usłyszeć krwawe dzieje. Wielkie współczucie wyryło się na wszystkich twarzach, gdy ujrzano jego twarz, zbolałą i zapadłą, jego odzież, rozdartą i bladego, jak księżyc, trupa dziewczyny. Głuchy szmer oburzenia, jak odgłos zbliżającego się huraganu na morzu, przebiegł tłum z końca w koniec. A gdy wędrownik spojrzał na milczące morze ludu, twarz mu zapłonęła, nieznany ogień pierś mu napełnił i czuł, jak święty duch zemsty głowę jego otacza kołem ognistych języków.
— Hiszpanie! — zawołał potężnym, ciężkim głosem. — Wracam z Acapulco, ostatni z tych, którzy się tam Hiszpanami zwali. Dobytek mój zniszczony. Krewni moi zamordowani. Włóżcie żałobę, albowiem i wasi krewni poginęli, jeden tylko skarb zabrałem z sobą, drogą mą córkę. Idźcie, ojcowie, pomyślcie o waszych dziatkach niewinnych i spójrzcie, co zrobiono z mojem!
Wówczas nieszczęśliwy ojciec podniósł na rękach swe dziecię i sam dopiero pojął, że córka mu zmarła.
Dotychczas bowiem myślał, że tylko jest w letargu.
— Umarła! — zawył w okropnej boleści i przycisnął trupa do piersi. — Umarła!… — bełkotał, podczas, gdy tłum z szacunkiem i współczuciem stał naokoło niego.
Ten widok wzburzył lud i tak rozwścieczony.
— Do broni! — dał się słyszeć głos męski, który tysiącznem echem odbił się w tłumie.
— Do broni, kto mąż! — wołano, a to hasło z placu pobiegło wnet na ulice.
— Do broni, do broni! — grzmiało zewszechstron i po upływie godziny było dziesięć tysięcy ludzi, gotowych do wojny. Srogość i żądza krwi lśniły na ich obliczach, a serca ich wrzały zemstą przeciwko kreolom.
Wtedy, z nieznanego źródła pochodząca, idea, naprzód, jako słaby szept, potem, jako ślepa żądza, przepływać poczęło przez wzburzone mózgi. Każdy mówił:
— Jeżeli wyjedziem, to pozostali tu kreole pomordują nasze dzieci.
I z ust do ust szły wyrazy:
— Niechaj pomrą! niech zginą, jak nasi bracia w Acapulco zginęli. Krew za krew! Ojciec za syna! Syn za ojca! Niechaj pomrą!
I w szalonej wściekłości tłum powrócił do miasta, a gdy fala przerwała groblę, wtedy, nie słuchając ani napomnień, ani rozkazów dowódców, rzucili się ci ludzie na mieszkania sąsiadów, z którymi od pokoleń w pokolenia żyli w przyjaźni i miłości, z którymi przyzwyczaili się wspólnie czuć radości i smutek — wyrżnęli wszystkich kreolów w mieście.
A stało się to w sześć dni potem, gdy w Acapulco wyrżnięto wszystkich Hiszpanów.
Krew za krew!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Mór Jókai i tłumacza: Antoni Lange.