Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przepływać poczęło przez wzburzone mózgi. Każdy mówił:
— Jeżeli wyjedziem, to pozostali tu kreole pomordują nasze dzieci.
I z ust do ust szły wyrazy:
— Niechaj pomrą! niech zginą, jak nasi bracia w Acapulco zginęli. Krew za krew! Ojciec za syna! Syn za ojca! Niechaj pomrą!
I w szalonej wściekłości tłum powrócił do miasta, a gdy fala przerwała groblę, wtedy, nie słuchając ani napomnień, ani rozkazów dowódców, rzucili się ci ludzie na mieszkania sąsiadów, z którymi od pokoleń w pokolenia żyli w przyjaźni i miłości, z którymi przyzwyczaili się wspólnie czuć radości i smutek — wyrżnęli wszystkich kreolów w mieście.
A stało się to w sześć dni potem, gdy w Acapulco wyrżnięto wszystkich Hiszpanów.
Krew za krew!

II

Leon wziął na ręce zmarłe dziecię, zaniósł je do lasu palmowego, wykopał mu mogiłę pod cieniem młodego drzewa i złożył tam ukochane zwłoki.
A nie śmiał tej białej twarzy pokryć ziemią, ale nazbierał kwiecia gajowego, obsypał niem umarłą, wtedy dopiero czarnej grudy ponarzucał. Później pokrył mogiłę zieloną darniną, jakby chciał serca cierpienie umaić nadzieją.
Po ukończeniu wyjął nóż, aby wyryć na korze drzewa imię tego, który był pierwszą przyczyną nie-