Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

która przez ciasny otwór tu weszła i na palcach don się zbliża.
Senże to, czy jawa? Kroków nie słychać, tylko szept cichutki, od którego więzień zadrżał z radości, usłyszawszy te słowa:
— Ojcze mój, ojcze!
— Olivo!
Człowiek przyglądał się, chcąc widzieć w mroku zbliżającą się córkę. Tymczasem ona rzuciła mu się w objęcia, ucałowała go i ostrym nożem szybko rozcięła sznury, któremi ręce Leona były związane.
— Dziecko moje! — mówił ojciec, ściskając dziewczynę, klęcząc przed nią. — Drogie, jedyne moje dziecię!
— Uciekajmy stąd — mówiła Oliva — cisza na mieście, za oknem wisi drabina. Śpieszmy, ojcze!
Leon, wziąwszy dziewczynę na ręce, ruszył przez otwór na strychu i zszedł po drabinie nadół, wciąż ściskając i całując dziecko.
Na ziemi błyszczało jakieś narzędzie. Była to łopata. Wzięli ją.
— Posłuży nam to do obrony — rzekł ojciec.
— Posłuży do kopania mogiły — rzekła córka.

∗             ∗

Nazewnątrz słyszeć się dał niedaleko jednostajny odgłos kroków. Były to kroki pijanego z radości metysa.
— Pozostań tu! Ukryj się pod ścianą — rzekł ojciec do córki i sam z łopatą w ręku podkradł się ku rogowi domu.