Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

O północy zabrzmiał dzwon zniszczenia. Otwarły się wrota kościoła i rozpoczęła się uroczystość. Z dzikiem wyciem rzucił się sfanatyzowany tłum na sąsiednie domy i, gasząc długo tajoną zemstę, z wściekłością i okrucieństwem mordował tych, u których w oknach świateł nie było.
Światło w oknie było znakiem, odróżniającym domy kreolów, aby ci w czasie grabieży nie rzucili się na domy swych braci.
W kilka godzin potem prawie cała ludność hiszpańska w mieście była wymordowaną. Nielicznym tylko gromadkom udało się uciec, wraz z dobytkiem, na wozach na moczary pobliskie. W mrokach nocy i tych nawet prześladowano, a nawet gdy już w mieście ucichło i gdy dzwony zamilkły, jeszcze wtedy można było słyszeć pojedyńcze okrzyki wrogów.
Jeden wóz zabłąkał się w bezdenne trzęsawiska i zbiegowie w jego głębiach zapadli.
Nagie od strony miasta słyszeć się dały nowe głosy. Były to dźwięki radosne. Kreole w wielu miejscach, na zgliszczach i ruinach, grali, śpiewali, tańczyli.
O drugiej po północy wóz jakiś wjeżdżał na róg głównej ulicy. Siedział na nim w płaszcz odziany mężczyzna, który z podziwem przyglądał się oświetlonym oknom i przysłuchiwał się wesołym dźwiękom muzyki.
Stał przed swym własnym domem, wracał z podróży, i nie mógł pojąć, co znaczą te światła w oknach jego mieszkania, ta muzyka, co przygrywa do tańca.