Krwawa hrabina/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Krwawa hrabina
Podtytuł Sensacyjna powieść historyczna
Wydawca Bibljoteka Echa Polskiego
Data wyd. 1933
Druk P. Brzeziński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XII.
ELŻBIETA I GABOR.

Nieco później, przyjmowała Elżbieta w swym wschodnim gabinecie Gabora. Oboje nawzajem badali się wzrokiem i oboje nie dawali poznać po sobie uczuć jakie niemi miotały. Specjalny przymus zadawać musiał sobie Gabor, porywczy z natury, lecz od jego zachowania się zależało ocalenie panny Feroczy i Maryjki a działał, zgodnie z planem, ułożonym przez Górkę.
Hrabina natomiast starała się wyczytać z jego twarzy, co wiedział, a o czem nie był powiadomiony. Niepokój pokrywała uprzejmym uśmiechem.
— Rzadkim gościem bywacie — rzekła — w moim zamku, Gaborze! Rzadkim, lecz mile widzianym! Wolno zapytać, jakiemu szczęśliwemu zdarzeniu zawdzięczam dzisiejsze odwiedziny?
Książę postanowił jej wsadzić pierwszą szpilkę w serce.
— Rakoczy — oświadczył — przekazał w moje ręce siedmiogrodzki tron. Udaję się do Hermansztadtu, by naszym Kumiswarskim zamku objąć władanie! Po drodze do was wstąpiłem, by o tem powiadomić! Wszak i wy z rodu Batorych!
— A cesarz? — wyrwał jej się okrzyk. — Nigdy was nie uzna!
Ledwie pohamował uśmiech.
— Obejdziemy się bez cesarza! Uzna nas nasza własna szabla!
Drżała wewnątrz ze złości. Pryskało ostatnie marzenie. Jeno tron mógł zastąpić utratę urody.
— Nie utrzyma się tam Gabor długo! — pomyślała, a głośno wyrzekła: — Cóż, nie pozostaje mi nic innego, jak tylko złożyć wam najszczersze gratulacje, miłościwy książę... Winnam do was mówić z należytym respektem, boście panujący...
Gabor widział doskonale, ten ledwie ukrywany gniew, jaki ją toczył. Rozumiał teraz, czemu gadał Górka, że go nienawidziła.
— Jeszczem nie panujący — odparł, jeno zwykły podróżny... I tu, jako krewniak przybywam. Słyszałem wiele o was, ale nie miałem pojęcia, jak wyglądacie, bo dzieckiem będąc, kiedyś z ojcem Czeithe odwiedzałem. A wszyscy wokoło powiadają, że jesteście piękna i stale młoda...
Umyślnie, choć bez wielkiego przekonania rzucił ten komplement. Nie wiedząc o zmianach, jakie zaszły w urodzie Elżbiety, dziwił się opisowi Górki, który ją niemal przedstawiał, jako dziewicę, co było skutkiem, wedle słów wojewodzica owych czartowskich eliksirów. Widział przed sobą wprawdzie przystojną, ale już starszawą kobietę, której głowę przyprószyła siwizna, a twarz orały bruzdy. Mimo to, gdy wspomniał datę jej urodzenia i tak stwierdzał, że jest ponad wiek młoda.
Elżbieta na ten komplement, przypomniała sobie o swem nieszczęściu. Domyślała się, iż książę jeno przez grzeczność, tak mówi. Przeciągnęła ręką po twarzy, później po włosach, niby pragnąc ukryć zmarszczki i siwiznę, zaczerwieniła się i bąknęła:
— Et...
Gabor, aczkolwiek znakomicie maskował, miotające nim uczucia, postanowił zbliżyć się do celu z jakim przybył.
— Tedy was odwiedziłem... — oświadczył, kończąc poprzednią myśl. — Ale... Ale... Czy nie bawił tu przypadkiem jeden mój przyjaciel?
— Kto?
— Szlachcic polski... Górką go zowią...
Hrabina opanowała się z całej mocy. Czyżby, co wiedział?
— Nie! — odrzekła czelnie. — Czemu o to zapytujecie?
— Tak... Bo mówiłem mu kiedyś, że jak będzie na Węgrzech, żeby was odwiedził. A druh to mój serdeczny. W kawałki dałbym się porąbać za niego... W kawałki...
— Nic nie wie! — pomyślała. — Gdyby Górkę widział, inaczej rozmawiałby ze mną. Mogę być całkowicie spokojna!
— Tedy, nie był? — powtórzył książę. — A szkoda..
— Czemu?
— Poznałby niezwykłą, jak wy, białogłowę!
Nowy komplement. Uśmiech już prawie wykwitał na ustach Elżbiety.
— Jeno...
— Jeno? — powtórzyła.
— Żal, jeno — nagle wypalił — że różne gadki o was chodzą, Elżbieto. Złe gadki. Ale, ja tam im nie wierzę...
— Gadki? — drgnęła. — Jakie?
— Że paracie się magją i dziwny jakiś mąż przebywa w zamku! Czarnoksiężnik, czy gorzej jeszcze.
— Mistrz Atrefius! — wykrzyknęła, dziwiąc się skąd te szczegóły są znane Gaborowi a jednocześnie z żalem wspominając astrologa. — Mąż nauki... Czytał w gwiazdach... Niedawno zmarł... Nie żaden to był czarownik, ani czarnoksiężnik, jeno wielce szlachetny człowiek.
— Ano widzicie — przywtórzył książę — jakie głupstwa gadają! Powtarzam, nie wierzyłem.
— To tylko?
— Inne jeszcze rzeczy... Że — uczynił pauzę — dziewice w okolicach Czeithe giną!
Elżbieta poczuła, jak jakaś lodowata dłoń ją ściska za serce.
— Któż podobne kłamstwa gada?
— Ot, okoliczni mieszkańcy! — z najniewinniejszą miną rzekł Gabor. — Która się w tych stronach pokaże, niknie...
Słuchy te dochodziły do Elżbiety. Nieraz zamieszkali w pobliżu zamku wieśniacy, kręcili głowami na niezrozumiałe zniknięcia znajomych im dziewcząt. Ale nikt nie ośmielał się wskazać na Elżbietę, jako na sprawczynie tych porwań. Poczęła się śmiać, mniemając, iż z tego źródła Gabor zaczerpnął swe wiadomości.
— Ot, zwyczajnie chłopi bajki bają! Ucieknie, która dziewucha z żołnierzem, to i zaraz zginęła. Cóż o to winić Czeithe...
— Nie tylko, zwyczajne dziewki...
— Jakto?
— Również dziewice znakomitego rodu. Niedawno porwano jedną... Ilonę Feroczy... O Feroczych, tych, co władają znacznym zamkiem na granicy Siedmiogrodu, chyba słyszeliście?
Widział, iż Elżbieta wyraźnie zbladła. W rzeczy samej nazwisko Ilony, uderzyło ją mocno. Feroczy byli znanym rodem i z powodu zniknięcia Ilony mógł powstać krzyk niemały. Ale, czyż przypuszczała na chwilę, porywając Ilonę, że ta skromnie, ubogo odziana dziewczyna, nocująca w podejrzanym zajeździe w towarzystwie jakiegoś starego włóczęgi, jest dziewicą ze znacznego domu? Co prawda, napomykał o tem ten jej opiekun Iwan, a później w czasie awantury z Hermansthalem, to samo krzyczał Górka. Lecz, Elżbieta sądziła, iż były to tylko postrachy, mające na celu zwolnienie uwięzionej.
Obecnie przestraszyła się nieco, ale wnet się uspokoiła. Uczyni się gwałt, lecz nic jej nie udowodnią. Byle Fitzke już załatwił się ze swemi ofiarami, bo tajemnic, przepastnej studni nikt nie zbada.
— Ach, powiadacie Ilona Feroczy! — udała współczucie, myśląc jednocześnie o tem, że dziewczyna pewnie już nie żyje a garbus załatwił się po swojemu z nią. — Biedna dziewczyna... Zginęła?
— Tu, w okolicach waszego zamku!
— Mego zamku? Nie do wiary! Chociaż... W gęstych lasach, otaczających Czeithe, tylu krąży zbójców!
Gabor aż odwrócił głowę, by ukryć wyraz swej twarzy. Z podobną przewrotnością nie stykał się nigdy. Jeszcze chwil kilka musiał politykować.
— No... tak... — bąknął zduszonym głosem, ledwie się wstrzymując, żeby nie rzucić jej w oczy ohydnej prawdy. — No... tak...
Elżbieta, z powrotem śmiała się swobodnie.
— Chyba nie posądzacie, że ją porwałam? W jakim celu? Jestem tak bogata, że nie łaknę okupu!
Była to jej z góry przygotowana odpowiedź na wszelkie oskarżenia? O celu tym, z żyjących mógł wiedzieć jeno Górka, ale los jego jeszcze nie był wyjaśniony, a jeśli nawet zbiegł, to jego słowom, gdy ona, Elżbieta pocznie zaprzeczać, nie uwierzą, jak i graf Hermansthal mu nie uwierzył.
Wtem, księciu wydało się, że stosowny czas już nadszedł.
— A lochy? — padło nowe, niepokojące zapytanie.
— Lochy? — powtórzyła.
— Dalej gadają, że w lochach waszego zamku dzieją się rzeczy straszliwe... Że więzicie jakowychś tam ludzi, a garbus, zaufany wasz, istne monstrum, nad niemi się znęca...
Elżbieta porwała się z miejsca. Przeszło już tyle czasu, że Fitzke bez najmniejszej wątpliwości załatwił się z dziewczynami i ich zwłoki wrzucił do studni. W podziemiach nie pozostał najlżejszy ślad. Udała niesłychane oburzenie.
— A cóż za łotr — krzyknęła — podobne łgarstwa powtarzać się ośmiela? W lochach Czeithe nic się nie dzieje, jeno czasem na parę godzin osadzę tam nieposłusznę dworkę... Chcecie się przekonać? Zaraz pójdziemy! Sama was o to proszę!
Również Gabor podniósł się z fotela. Elżbieta, chcąc oczyścić się całkowicie, szła mu niesłychanie na rękę. Wciąż myślał o tem, co się obecnie dzieje w tych lochach i jak dostać się do nich, a nie znajdował odpowiedniego sposobu.
— Chętnie! — rzekł. — Chętnie z wami tam pójdę, do tych podziemi.
Elżbieta postanowiła odnieść całkowite zwycięstwo.
— Jeno — dodała, spoglądając na księcia wzrokiem niewinnie uciśnionej ofiary. — Gdy wszystko sprawdzicie, zażądam nazwisk oszczerców. Nazwisk tych, co mnie przed wami i wszędy oczerniają podle...
Gabor przysunął się blisko do niej i zajrzał jej prosto w oczy.
— Wymienię wam ich! — rzekł, zmienionym głosem. — Bo, klnę się na Św. Stefana, gdyby w tem, co gadają, była choć część prawdy, zadusiłbym was własną dłonią. Nie zapominajcie, że wy i ja z jednego rodu Batorych.
Ale Elżbieta w swem podnieceniu nie zwróciła uwagi ani na wzrok, ani na słowa księcia. Już biegła przodem, w stronę wejścia do podziemi, wskazując mu drogę.
Najmniejsze nie grozi niebezpieczeństwo. Po Ilonie i Maryjce ślad zaginął.
Biegła w stronę wielkiej zamkowej sieni, gdzie jak wiemy, znajdowały się schodki, prowadzące do lochów, a ukryte za kominkiem.
Tem przejściem, zamierzała wprowadzić księcia, nie zdradzając mu tajemnic narożnej baszty.
Rozwarła drzwi. Ukazała się olbrzymia sień, przybrana różną bronią i rogami jeleni. A tam w głębi wielki komin.
Już miała Elżbieta podejść do niego, gdy wtem poruszył się sam, w swych zawiasach.
— Ach! — wykrzyknęła przerażona, ujrzawszy straszliwy obraz.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.