Królewicz-żebrak/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Królewicz-żebrak
Podtytuł Opowiadanie historyczne
Wydawca Księgarnia Ch. J. Rosenweina
Data wyd. 1902
Druk W. Thiell
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Los szczęścia.

Pozostawiliśmy Toma Canty samego w książęcym gabinecie. Tu rozpatrywać się zaczął w otaczającym go przepychu, a stanąwszy przed zwierciadłem, wyjął z pochwy piękną szpadę, bawiąc się nią, oglądał sztylet, wysadzany drogiemi kamieniami, a potem szczegółowo dalsze umeblowanie sal królewskich. Nazachwycawszy się tem, usiadł na miękkim fotelu.
— Będę dopiero miał co opowiadać — myślał sobie — skoro powrócę do moich i usłyszą o tej całej mojej przygodzie. Nie uwierzą mi, jestem pewny. Powiedzą, że mi się to wszystko śniło, a ujrzawszy mnie w stroju książęcym, niepoznają swego niegdyś ubogiego Toma.
Ubiegła godzina. Przepych, roztaczający się w pałacu przestał zajmować chłopca. Przykrzyło mu się owo wyczekiwanie na księcia. Zaczął nasłuchiwać i oknem wyglądać. Przestraszała go dziwnie głucha ta w okół cisza.
— Co począć — mówił. — Gdyby tak pod nieobecność królewicza zastano mnie tu w jego ubraniu? Brr! za podobne przywłaszczenie śmierć by mnie oczekiwała niechybnie.
Rozmyślając dalej, postanowił pójść szukać młodego Edwarda.
Drżąc ze strachu otworzył cicho drzwi do przedpokoju. W jednej chwili sześciu wygalonowanych lokajów i tyluż panów, poskoczyło do Toma, nizko, prawie że do kolan mu się kłaniając, czem przerażony Tom cofnął się prędko, zatrzaskując drzwi po za sobą.
— Szydzą sobie ze mnie widocznie! — pomyślał — jestem pewien, że pójdą i opowiedzą o mnie wszystko królewiczowi. Ach, po co ja tu wszedłem! Nie wiedział, co począć. W głowie mu szumiało. Serce uderzało w piersiach, jak u ptaka schwytanego w zasadzkę. Pot zimny wystąpił mu na czoło.
Nagle otwarły się podwoje, a paź wygłosił: „Lady Jenny Grey“.
Była to jedna z dam dworskich. Podszedłszy do Toma, zdumiona jego przestrachem, zatrzymała się, pytając niespokojnie:
— Co Waszej Książęcej Mości się stało?
— Ulituj się nademną — błagał Tom — jestem żebrakiem z Ofal-Cortu. Pozwól mi zobaczyć się z królewiczem. On taki dobry! Zwróć mi moje łachmanki i wypuść ztąd bez kary.
Tu padł na kolana, błagalnie wyciągnąwszy ręce. Oczy jego napełniły się łzami.
Dama stała przed nim oniemiała, przestraszona, wreszcie zawołała:
— Ach! książę Edwardzie. Jak można. Ty, syn królewski klęczysz przedemną. I uciekła.
Tom, owładniony rozpaczą, padł na posadzkę.
— Czyż nikt nademną się nie ulituje? — wołał ze łzami: — Przyjdą, pochwycą mnie, zamkną w więzieniu, a potem...
Tu łkanie przerwało mu mowę,
— Książę zachorował... książę zwarjował! — wołano w pałacu.
Wkrótce pośród dworzan ukazał się jeden z łowców i stanąwszy pośród zebranej służby, rzekł głośno:
— Król zabronił powtarzać te fałszywe wieści. Kto nie posłucha, śmierć go oczekuje.
Milczenie głębokie zapanowało na sali. Upłynął kwadrans czasu, gdy nagle wołać zaczęto:
— Książę! usuwać się z drogi!
Tom szedł prowadzony przez lordów, kłaniano się przed nim nizko w około. Dwóch lordów prowadziło go pod ręce, za niemi szli dworzanie, doktorzy i orszak służących.
Wprowadzono Toma do jednej z najbogatszych sal pałacowych. Drzwi za nim się zamknęły. W pobliżu drzwi leżał na złotolitej kanapie jakiś otyły mężczyzna. Za pierwszem wejrzeniem, Tom dostrzegł otyłą twarz o surowem wejrzeniu i wielką jego siwą głowę. Jedna z opuchniętych nóg starca w całkowitości pokryta bandażem, leżała wsparta na poduszce.
Wszyscy przed nim pochylili głowy. Był to groźny król Henryk VIII.
Przyzwawszy Toma, mówił z nim łagodnie.
— Cóż powiesz mi Edwardzie, mój synu? — pytał — chciałeś zażartować z twego kochającego ojca, nieprawdaż?
Tom prawie że nie słyszał słów króla, stojąc jak oszołomiony, wreszcie blady i drżący padł na kolana przed królem.
— Tyś królem — wyjąknął — kara mnie więc nie minie!
Wyrazy Toma śmiertelnym ciosem uderzyły króla. Spojrzał po otaczających dworzanach, a zatrzymawszy wzrok na chłopcu mówił ze smutkiem:
— Sądziłem, ze rozpuszczone o tobie wieści są kłamstwem, niestety spostrzegam teraz prawdę!
— Zbliż się ku ojcu! — szepnął ktoś do chłopca z otaczających.
Dwóch lordów pospieszyło go poprowadzić. Tom, drżący, jak listek, zbliżał się z niekłamaną trwogą do króla.
— Poznajesz mnie, nieprawdaż, synu, mnie swego ojca? — pytał monarcha — odpowiadaj na Boga, nie dręcz mego serca!
— Poznaję — szeptał Tom — tyś pan mój i król. Niech ci Bóg dozwoli panować jak najdłużej!
— Dobrze i poczciwie powiedziałeś, — król odrzekł. — Uspokój się, nie drżyj tak! Nikt tobie krzywdy nie wyrządzi, wszak jesteś przez wszystkich kochanym. Poznałeś siebie, nieprawdaż, przypomniałeś sobie teraz, żeś książę!
— Niestety nie Wasza Królewska Mość, — Tom odrzekł — kłamać nie mogę, lecz wyznam prawdę jak mi sumienie nakazuje. Jestem synem żebraka. Wypadkowo dostałem się do pałacu. Nic tu nie przewiniłem. Jestem młody. Pragnę żyć, a nie umierać. Ulituj się nademną.
— Dlaczego miałbyś umierać? — pytał król dobrotliwie. Uspokój się książę. Nikt prócz mnie niema do ciebie prawa!
Tom padł na kolana.
— Niech cię Bóg wynagrodzi, królu, za te słowa pociechy! — zawołał Tom rozpromieniony, a po chwili: — Słyszycie, — zawołał, zwracając się do dworzan, ja nie umrę, ale żyć będę. Sam król mi to powiedział!
Na te słowa z orszaku nikt nie poruszył się, nikt nie odrzekł słowa. W milczeniu niemem pochylono głowy.
— A teraz, czy wolno mi wyjść? — pytał Tom króla.
— Wyjść możesz, dokąd jednak zamierzasz?
Tom spuścił głowę, mówiąc z cicha:
— Sądziłem, że będę mógł pójść gdzie mi się podoba; chciałbym powrócić do tej lepianki, gdziem się urodził, wzrósł i wychował. Tam mieszka matka moja i siostry, tam domek mój. Jam nie nawykły do takich bogactw, błagam, błagam, pozwólcie mi odejść!
Król milczał, pogrążony w zadumie.
— Bardzo jest możliwem, — rzekł król po chwili, iż obłąkanie jego spotyka się tylko na tym punkcie, iż jest przekonany, jakoby nie był księciem, zresztą umysł jego jest zdrów. Ha! przekonamy się o tem.
Tu król zagadnął Toma po łacinie, na co Tom odpowiedział, lubo niedokładnie.
— Z odpowiedzi księcia wnioskuję, że rozum jego nie chory. Jak pan sądzisz, panie doktorze? — zapytał, zwracając się do dworskiego lekarza.
— I ja tak sądzę, — rzekł doktór.
— A teraz — ciągnął król dalej, — zapytamy go o coś w innym języku.
Tu zagadnął Toma po francuzku. Tom milczał. Wszyscy spoglądali z obawą.
— Niechaj mi wybaczy Wasza Królewska Mość, — odrzekł po chwili, — ale nie znam tego języka.
Król ze smutkiem padł na poduszki. Dworzanie chcieli mu pospieszyć z pomocą, powstrzymał ich jednak ruchem ręki.
— Nic, nic, to przejdzie, — zawołał. — Przed chwilą w istocie byłem bliski omdlenia. Pójdź synu, — wyrzekł następnie, — niech twą chorą głowinę przytulę do piersi ojcowskiej. Nie lękaj się. Cierpienie twoje przeminie!
Tu król uniósł się na poduszkach, zwracając ku dworzanom.
— Słuchajcie! — groźnie zawołał, — biedny mój syn utracił zmysły chwilowo. Choroba jego spowodowana przeciążeniem nauką, nakazuję od dziś wyrzucić wszystkie jego książki. Swoboda gry i zabawy na świeżem powietrzu przez dzień cały, oto jego obecna nauka, rozumiecie?
Tu uniósł się bardziej jeszcze na poduszkach, wołając: — Lubo szalony, jest moim synem, a waszym królem w przyszłości. Czy zdrów, czy chory, panować będzie. Ja tak chcę, tak nakazuję! Oznajmić wszystkim, że ktokolwiek słowo o chorobie księcia wypowiedzieć się waży, uważany za zdrajcę, skończy na szubienicy. Wody... wody! cały płonę, — wołał król — ten smutek mnie zabija. Dziś jeszcze, zgodnie z królewskim naszym dawnym zwyczajem, książę ma zostać obwołanym królem. Milordzie Hartford, proszę ogłoś wszystkim o mojej woli!
Lord Hartford przyklęknął na jedno kolano przed królem.
— Wasza Królewska Mość, — odrzekł — raczył zapomnieć, iż książę Norfolk uwięziony, a więc nie możemy bez niego...
— Zamilcz! — przerwał król gniewnie: — Nie wspominaj tego przeklętego nazwiska. Obejdziemy się bez tego zdrajcy. Mianuję innego marszałka dworu. Spiesz do parlamentu z rozkazem, aby dziś jeszcze skazano na śmierć Norfolka!
— Rozkaz królewski jest dla nas prawem, — odparł lord Hartford.
— Ucałuj mnie, synu mój, — wyszepnął tkliwie, — tak... silniej, goręcej. Czego drżysz cały. Niema w całym świecie skarbu droższego dla mnie nad ciebie!
— Jakżeś dla mnie łaskaw mój królu, — Tom odrzekł. — Niestety jednak żal mi bardzo tego księcia, który dziś jeszcze ma zginąć!...
— Zacne dziecko, poczciwe serce, — odparł król — choć umysł cierpiący, zdoła odczuwać niedolę innych. Książę zawinił. Jest zdrajcą. O nim więc zapomnij. Rozumiesz? ja tego żądam. Teraz pójdź z lordem Hartford na przechadzkę. Ja czuję się bardzo zmęczonym, wyczerpanym, muszę wypocząć, później przywołam cię znowu.
Tom wyszedł dziwnie smutny, zgnębiony.
Ujrzawszy go, gromada dworzan otoczyła go z pokłonami. Pomimo to wszystko, dusza jego bezwiednie rwała się stęskniona do matki i sióstr jego, żyjących w biedzie w ubogiej lepiance. Tu wszyscy uważają go za księcia. Nie chcą dać wiary, aby był synem żebraka, nie chcą wypuścić szamocące się próżno w złoconej klatce biednę ptaszę, by pofrunęło do swoich, i tak pozostanie na zawsze w tych wielkich salach królewskich, błyszczących od zbytków i złota sierotą!
Lubo nękany własną swą dolą, stokroć więcej cierpiał nad losem księcia Norfolka, jaki przezeń dziś jeszcze miał zostać straconym.

— Król nazywał Norfolka zdrajcą. Co znaczył ten wyraz? W czem ów książę zawinił? — dumał po nad tem głęboko. I wszędzie gdzie tylko biedny Tom rzucił okiem, widniała przed nim ścięta głowa i smętne oczy straconego księcia, dziwnie jakoś ku sobie zwrócone.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Samuel Langhorne Clemens.