Królestwo Polskie 1815—31/Więzień

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Adam Mickiewicz
Tytuł Królestwo Polskie 1815—31
Podtytuł Więzień
Pochodzenie Legendy, podania i obrazki historyczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Więzień.

Znałem go, będąc dzieckiem. Był on wtenczas młody,
Żywy, dowcipny, wesół i sławny z urody;
Był duszą towarzystwa: gdzie się tylko zjawił,
Wszystkich opowiadaniem i żartami bawił;
Lubił dzieci i często brał mię na kolana,
U dzieci miał on tytuł wesołego pana.
Pamiętam włosy jego: nieraz ręce moje
Plątałem w jasnych włosów kędzierzawe zwoje;
Wzrok pamiętam: musiał być wesoły, niewinny,
Bo kiedy patrzył na nas, zdawał się dziecinny;
I patrząc na nas, wabił nas do swej źrenicy,
Patrząc nań, myśleliśmy, żeśmy rówieśnicy.
On wtenczas miał się żenić; pomnę, że przynosił
Dzieciom dary swej przyszłej i na ślub nas prosił.
Potem długo nie przyszedł, i mówiono w domu,
Że nie wiedzieć gdzie zniknął, umknął pokryjomu,
Szuka rząd, ale śladu dotąd nie wytropił;
Nakoniec powiedziano: zabił się, utopił.
Policja dowodem stwierdziła domysły:
Znaleziono płaszcz jego nad brzegami Wisły.
Przyniesiono płaszcz żonie; poznała: on zginął;
Trupa nie znaleziono, i tak rok przeminął.
Dlaczego on się zabił? — pytano, badano,
Żałowano, płakano, wreszcie zapomniano.
I minęło dwa lata... Jednego wieczora
Więźniów do Belwederu wieziono z klasztora.
Wieczór ciemny i dżdżysty; nie wiem, czy przypadkiem,
Czy umyślnie ktoś był tej procesji świadkiem:
Może jeden z odważnych warszawskich młodzieńców,
Którzy śledzą pobytu i nazwiska jeńców.
Warty stały w ulicach, głucho było w mieście...
Wtem ktoś z za muru krzyknął: — Więźnie, kto jesteście? -
Sto ozwało się imion: śród nich dosłyszano
Jego imię i żonie nazajutrz znać dano.
Pisała i latała, prosiła, błagała,
Lecz prócz tego imienia nic nie posłyszała...


I znowu lat trzy przeszło bez śladu, bez wieści,
Lecz nie wiedzieć kto szerzył w Warszawie powieści,
Że on żyje, że męczą, że przyznać się wzbrania,
I że dotąd nie złożył żadnego zeznania;
Że mu przez wiele nocy spać nie dozwalano,
Że karmiono śledziami i pić nie dawano;
Że go pojono opjum, nasyłano strachy,
Larwy; że łaskotano w podeszwy, pod pachy...
Lecz wkrótce innych wzięto, o innych zaczęli
Mówić; żoną płakała, wszyscy zapomnieli.

Aż niedawno przed domem żony w nocy dzwonią
Otworzono: oficer i żandarm pod bronią,
I więzień... On! każą dać pióra i papieru,
Podpisać, że wrócony żywy z Belwederu.
Wzięli podpis i palcem pogroziwszy: — jeśli
Wydasz... — i nie skończyli: jak weszli, odeszli.
To on był. Biegnę widzieć; przyjaciel ostrzega:
Nie idź dzisiaj, bo spotkasz pod wrotami szpiega.
Idę nazajutrz: w progu policyjskie draby;
Idę w tydzień: on sam mię nie przyjmuje, słaby.
Aż niedawno za miastem w pojeździe spotkałem.
Powiedziano, że to on, bo go nie poznałem.
Utył, ale to była okropna otyłość:
Wydęła go zła strawa i powietrza zgniłość;
Policzki mu nabrzmiały, pożółkły i zbladły,
W czole zmarszczki pół wieku, włosy wszystkie spadły.
Witam: on mnie nie poznał, nie chciał mówić do mnie.
Mówię, kto jestem: patrzy na mnie bezprzytomnie;
Gdym dawnej znajomości szczegóły powiadał,
Wtenczas on oczy we mnie utopił i badał...
Ach, wszystko, co przecierpiał w swych męczarniach dziennych,
I wszystko, co przemyślał w swych nocach bezsennych,
Wszystko poznałem w jednej chwili z jego oka!...
Bo na tem oku była straszliwa powłoka:
Źrenice miał podobne do kawałków szklanych,
Które zostają w oknach więzień kratowanych,
Których barwa jest szara jak tkanka pajęcza,

A które, patrząc z boku, świecą się jak tęcza:
I widać w nich rdzę krwawą, iskry, ciemne plamy,
Ale ich okiem nawskroś przebić nie zdołamy,
Straciły przezroczystość, lecz widać po wierzchu,
Że leżały w wilgoci, w pustkach, w ziemi, w zmierzchu...

W miesiąc poszedłem znowu; myślałem, że zdoła
Rozpatrzyć się po świecie i pamięć przywoła.
Lecz tyle tysięcy dni był pod śledztwa próbą,
Tyle tysięcy nocy rozmawiał sam z sobą,
Tyle lat go badały mękami tyrany,
Tyle lat otaczały słuch mające ściany
A całą jego było obroną milczenie,
A całem towarzystwem jego były cienie, —
Że już się nie udało wesołemu miastu
Zgładzić w miesiąc naukę tych lat kilkunastu.
Słońce zda mu się szpiegiem, dzień donosicielem.
Domowi jego strażą, gość nieprzyjacielem.
Jeśli do jego domu przyjdzie kto nawiedzić,
Na trzask klamki on zaraz myśli: idą śledzić;
Odwraca się i głowę na ręku opiera:
Zdaje się, że przytomność, moc umysłu zbiera,
Ścina usta, by słowa same nie wypadły,
Oczy spuszcza, by szpiegi z oczu co nie zgadły.
Pytany, myśląc zawsze, że jest w swem więzieniu,
Ucieka w głąb pokoju i tam pada w cieniu,
Krzycząc zawsze dwa słowa: — Nic nie wiem, nie powiem! —
I te dwa słowa stały się jego przysłowiem.
I długo przed nim płacze na kolanach żona
I dziecko, nim on bojaźń i wstręt swój pokona.[1]


Adam Mickiewicz.

Tę prawdziwą historję o więźniu Cichockim opowiada wielki poeta Mickiewicz.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Fragment dramatu Dziady, cz. III.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adam Mickiewicz.