Król puszty węgierskiej/Herszt samozwaniec

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zbigniew Kamiński
Tytuł Król puszty węgierskiej
Pochodzenie Zajmujące czytanki nr 5
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

HERSZT SAMOZWANIEC.

W Temeszwarze odbywał się wielki jarmark jesienny. Pan Sądecki pojechał tam z Kisem, aby sprzedać trochę inwentarza i porobić rozmaite sprawunki dla domu i gospodarstwa. O dworek i rodzinę nie miał obawy, gdyż przyjaźń dowódcy batjarów, stwierdzona cennym podarunkiem, ofiarowanym Ludwikowi, była mu poręką bezpieczeństwa od napadu drapieżnych towarzyszów Janosza. Przytem nieliczna służba dworska dawała niejednokrotnie dowody wierności i przywiązania do poczciwych państwa.
Nazajutrz po odjeździe pana Sądeckiego zjawiło się na podwórzu dziewczątko cygańskie, które żałośnie prosiło o kawałek chleba. Za dziewczyną przyszedł też mały, obdarty Cyganiuk i zaczął śpiewać ochrypłym głosem:

Som czori, czoczori,
Har oda kasztori,
Nane man Adai niko
Czak Mio Dewel baro.

(Jestem chudy, bardzo chudy — jak ten oto patyczek — i nie mam tu nikogo — jeno mego Boga wielkiego).
Na dźwięk tego śpiewu wybiegł Ludwik, a za nim wyszła pani Sądecka. Przez podwórze przechodził parobek, Miszko, rozumiejący trochę po cygańsku.
Zbliżył się do dzieci i zapytał ich po madziarsku, mieszając wyrazy cygańskie.
— Czego tu chcecie?
— Laczo tro diwes (dzieńdobry) — odpowiedziały — głodni jesteśmy bardzo, nie jedliśmy nic od rana.
— Mnie się zdaje, że was posłali na zwiady, żeby nas okraść.
— Rai (pan) niedobrze mówi, na Boga — zaklinał się chłopiec. — My nie jesteśmy ze złodziejskiego rodu. U nas jest każdy mężczyzna kotlarzem, koniarzem albo muzykantem; każda kobieta jest wielką panią, wróżką. Ale teraz nam się źle wiedzie i musimy żebrać.
— Zapytaj ich, Miszka, jak się nazywają — szepnął Ludwik.
— Ja mam na imię Aniczka, a mój brat — Szczepan. My jesteśmy katolicy. Nasz chrzest odbywał się w wielkim kościele, a za ojca chrzestnego i matkę chrzestną mieliśmy znakomitych panów i panie.
— Nie chce mi się wierzyć ani jednemu słowu — rzekł Miszko. — Najlepiej byłoby wygnać stąd tych obszarpańców.
Jednakże pani Sądecka ulitowała się nad biedotą, dała dzieciom trochę strawy i drobnej monety.
Nastąpiła noc. We dworku wszyscy już spali, tylko samej gospodyni sen się nie imał. We wspomnieniach jej odżyły dawne lata, dawne stosunki sąsiedzkie i rodzinne, o których przy mnóstwie codziennych zajęć rzadko mogła rozmyślać.
Nagle usłyszała silny łoskot. Wyskoczyła z łóżka, ale w jednej chwili została otoczona przez kilku Cyganów z długiemi nożami.
— Na pomoc! — krzyknęła przerażona, lecz wnet ją związano, usta zakneblowano gałganem i porzucono na ziemi.
Krzyk matki rozbudził Ludwika, którego także spotkał los podobny.
— Dlaczego nikt ze służby nie biegnie, żeby nas bronić? — myślał sobie Ludwik. Ale trudno było biec tym, którzy również zaskoczeni znienacka i powiązani leżeli po kątach.
Rozbójnicza tłuszcza napełniła worki pieniędzmi i cenniejszemi przedmiotami, wyprowadziła ze stajni cztery konie, pomiędzy któremi był też kucyk Ludwika, i już nad ranem wybierała się do drogi. Na domiar przerażenia pani Sądeckiej, Cyganie zabrali także i Ludwika, związanego i zakneblowanego. Chociaż związana i również zakneblowana, jeszcze usiłowała bronić go i wołać, ale tylko śmiech urągliwy odpowiedział na te jej bezowocne wysiłki.
Obładowani zdobyczą opryszki odjechali kłusem, nie ścigani przez nikogo, gdyż we dworku zostawili wszystkich mocno powiązanych.
Zatrzymali się dopiero przy samotnej czardzie (karczmie), której właściciel był widocznie w porozumieniu z nimi, gdyż wołał ich po imieniu, a zwracając się do ich wodza, rzekł:
— Geza wita u siebie króla puszczy węgierskiej! Jakże, powiodło się?
Cygan kiwnął głową, zeskoczył z konia i wszedł do izby karczemnej z całą swoją gromadą. Tu wnet zaczęła się pijatyka. Cyganom głód niebardzo dokuczał, gdyż folgowali sobie nieźle we dworku Sądeckich, jeszcze i zapasy z sobą przywieźli. Natomiast rzucili się do trunków.
— Cóż to za chłopiec? — spytał karczmarz, wskazując Ludwika.
Wódz nie odpowiedział, lecz dał rozkaz dwom Cyganom, którzy zaraz zaprowadzili małego jeńca do pustej komórki, opatrzyli, czy dobrze związany, wyszli i drzwi za sobą zamknęli.
Przypomniały się Ludwikowi czytane w różnych czasach książki o małych bohaterach, którzy sobie sami w kłopotach radzili.
— Teraz i na mnie przyszedł czas ciężkiej próby — pomyślał. — Ale co ja pocznę związany i zakneblowany w rękach łotrowskiej zgrai? Co tu robić?
Na to pytanie przyszła mu natychmiast odpowiedź, która ulżyła jego duszy i sercu.
— Przedewszystkiem pomodlić się! To zrobić powinien każdy, choćby był w najgorszem położeniu.
Jakoż odmówił modlitwę gorącą, szczerą, serdeczną, prosząc Najlepszego Ojca o łaskę dla swoich rodziców o wytrwanie i siłę dla siebie, o umocnienie w dobrych przedsięwzięciach, o natchnienie dobre.
Rozejrzał się następnie w komórce. Uwagę jego zwróciła niewielka skrzynka drewniana, z której wystawał gwóźdź z odłamaną główką. Usiadł przy tej skrzynce, tyłem do niej odwrócony, i zaczął trzeć węzeł, który krępował jego ręce, o gwóźdź. Pracował ciężko, ale najprzykrzejsze było to, że nie mógł widzieć skutków swej roboty, bo ręce miał ztyłu związane.
Od czasu do czasu dochodziły go głośniejsze okrzyki Cyganów w izbie szynkownej.
— Poco oni mnie tu zawlekli? Co zamierzają ze mną zrobić? — myślał sobie. — Czy chcą wziąć za mnie okup. Czy chcą mnie przerobić na Cygana? albo może wywieźć gdzie i sprzedać?
Takie wątpliwości snuły się w głowie chłopięcej.
Ludwikowi dokuczał głód i pragnienie. Ku wieczorowi sen go zaczął morzyć. Mimo to nie ustawał w pracy, zrzadka pozwalając sobie na chwilkę wytchnienia. Trapiła go nieznośnie i sił mu dodawała myśl o zmartwieniu rodziców, którzy nie będą wiedzieli, w jakim kierunku zwrócić swoje poszukiwania.
Nareszcie zmierzch zaczął zapadać. Ludwik słyszał Cyganów przed karczmą, później zatętniały kopyta końskie. Snać wyjechali. Czy wszyscy? Dlaczego on został? Czy ma tu umrzeć z głodu?
Nareszcie jeszcze jedna wątpliwość: karczmarz witał herszta cygańskiego, jako króla puszty węgierskiej. Ów król i ranny czykos, we dworku Sądeckich pielęgnowany, nie byli do siebie podobni. Ha, może trochę... Ale nie, stanowczo byli to dwaj różni ludzie. Któryż z nich był prawdziwym Janoszem?
Ludwik powziął dla byłego gościa swego pewną życzliwość, zwiększoną przez zwrot konia z dołączeniem podarunku dla niego od Janosza. Tylko, gdy chłopiec nabył pewności, że ów czykos był głośnym opryszkiem, życzliwość zamieniła się na rodzaj współczucia. Ludwik ubolewał szczerze nad tem, że człowiek, mający popędy szlachetniejsze, zdrów, młody, krzepki — puścił się na złą drogę. Nieraz roił o tem, jakby się to złe dało naprawić, jakby to było szczęśliwie, gdyby Janosz przerobił się na człowieka uczciwego.
— Więc tamten był Janosz prawdziwy. Sam zresztą podpisał się na liście: „Król puszty węgierskiej“. Prawda, mógł skłamać. Cygan, rozbójnik, cóż go kosztowało kłamstwo?
A może to był tylko jakiś podwładny Janosza? Ale w takim razie czy mógłby zwracać skradzionego konia i jeszcze dołączać kosztowny prezent?
Ha, kto wie, możeby nie mógł, a może i mógł! To zależy od różnych okoliczności.
Ale prawda, był dowód bardziej stanowczy. Ojciec, wróciwszy z Temeszwaru, opowiadał, jak Janosz wygląda, i rysopis ten zgadzał się z powierzchownością czykosa. Więc tamto był Janosz, król puszty węgierskiej. A czemże jest ten, mianujący się także królem? Czy Janosz zginął i ma teraz następcę? Czy sobie banda cygańska wybrała króla nowego, a tamtego pozbawiła władzy?
Ściemniało się coraz bardziej, biedny Ludwik poczuł, że ręce jego, mimowolnie o ostry gwóźdź trochę pokaleczone, są wolne. Wnet też zrzucił z twarzy przewiązkę, wyjął z ust gałgan, który go bardzo męczył, utrudniał oddech i o mdłości przyprawiał.
Chłodno mu było, gdyż cały dzień przebył boso i tylko w bieliźnie nocnej. Znalazł jakąś wiszącą na ścianie kurtkę, na którą w innym czasie nie byłby spojrzał. Teraz zdjął ją skwapliwie, wdział na siebie, a mimo to trząsł się jak w febrze.
Dotąd szczęście mu sprzyjało. Ma ręce wolne, nogi także rozwiązał, lecz cóż dalej?
Próbował wyjść z komórki, ale drzwi silne i dobrze zamknięte oparły się jego usiłowaniom. Pozostawało jedyne wyjście przez wysokie i szczupłe okienko. Przysunął ku okienku skrzynkę, która mu już raz posłużyła, i miał właśnie wejść na nią, kiedy usłyszał zgrzytnięcie klucza we drzwiach komórki.
Ludwik żywo usiadł na ziemi i ręce założył wtył. Ale zapomniał wziąć nogi pod siebie.
Do komórki wszedł karczmarz ze światłem, stanął przed jeńcem i popatrzył na niego. Wnet zapytał z wyrazem obawy:
— Kto ci zdjął knebel? Kto ci nogi rozpętał?
— Pan Bóg mi do tego dopomógł! — krzyknął chłopiec, zrywając się na równe nogi i ukazując ręce wolne.
— Cicho! Pan Bóg daleko, a król puszty blisko! Dwóch jego przyjaciół tu zostało, przed nimi będziesz się tłumaczył. Hej! Szandor! Kasper! bywajcie tu! — zawołał, zwracając się ku drzwiom.
— Gore! gore na dachu! — rozległy się naraz krzyki dwóch ludzi.
Karczmarz wypadł z komórki, zapominając drzwi zamknąć za sobą. Skorzystał z tej chwili Ludwik, wybiegł również, skierował swe kroki ku stajence, którą zastał otwartą, odwiązał od żłobu konie swego ojca i ulubionego kucyka, wyprowadził je, trzy konie puścił wolno, wskoczył na kucyka i cmoknął na niego.
Zmyślny kucyk bez namysłu ruszył ku domowi, a trzy pozostałe konie popędziły również w tym kierunku. Oddaliwszy się nieco, Ludwik zwrócił głowę za siebie Karczma gorzała jasnym płomieniem. Co było przyczyną pożaru? Nieostrożność zapewne. O ugaszeniu płonącego budynku drewnianego nie można było myśleć. Ratowano tylko ruchomości.
Niezadługo Ludwik usłyszał tętent galopujących koni. Zwrócił się znowu i ujrzał dwóch Cyganów, ścigających go, co koń wyskoczy.
— Dogonią mnie, czy nie dogonią? — myślał Ludwik. — Prawda, że wierny kucyk pędzi, jak wicher, ale cygańskie konie roślejsze, zbliżają się z każdą chwilą bardziej.
Wtem strzeliła mu do głowy myśl szczęśliwa.
— Cyganom więcej zależy na koniach, niż na mnie!
Skręcił w bok kucyka, dając trzem pozostałym koniom swobodę wyboru drogi.
Nie popędziły za nim, na pusztę szeroką, ale cwałowały dalej do swojej stajni.
Jeden z Cyganów strzelił. Kula świsnęła koło głowy Ludwika, nie robiąc mu żadnej szkody.
Westchnął gorąco do Boga, nogami uderzył kucyka, przynaglając do śpieszniejszego biegu; po niejakim czasie znowu się obejrzał i już za sobą pogoni nie dostrzegł. Rozumowanie jego było trafne. Cyganom bardziej szło o zwierzęta, niż o chłopca, pogonili tedy za końmi.
Ludwikowi już zaczynało braknąć tchu. Krew tętniła mu w skroniach, siły opuszczały.
Naraz ujrzał płomień, błyskający woddali.
— Ha, znajdę kogoś przecie, co mi dopomoże — pomyślał i zwrócił kuca ku ogniowi.
Nie przyszło mu do głowy, że uniknąwszy jednego niebezpieczeństwa, naraża się może na inne. Wszak u płomienia mogą być także źli ludzie!
Zbliżał się coraz bardziej. Nagle krzyknął przerażony. Poznał, że dokoła ognia rozłożyła się liczna drużyna Cyganów. Zapewne byli to współtowarzysze łupieżców z czardy. Chciał zawrócić kucyka, lecz już było za późno. Kilku Cyganów dosiadło wnet koni, zmęczony kucyk nie mógł ich szybkością biegu prześcignąć. Mały jeździec został otoczony, ściągnięty z konia i pieszo poprowadzony do ognia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zbigniew Kamiński.