Król puszty węgierskiej/Raniony

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zbigniew Kamiński
Tytuł Król puszty węgierskiej
Pochodzenie Zajmujące czytanki nr 5
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

RANIONY.

Upłynął rok czasu.
Gospodarstwo pod ręką pana Sądeckiego kwitło; należało się spodziewać zbiorów obfitych. Małżonce jego w początkach bardzo się przykrzyło wśród obcych, tak daleko od rodzinnego gniazda, lecz jako kobieta rozsądna umiała się powściągać w rozżaleniu; przytem praca domowa, spokój i czas, ten lekarz, gojący wszelkie rany, złagodziły jej przykre uczucia.
Dużo czasu poświęcała nauce Ludwika, w czem ojciec był jej gorliwym pomocnikiem. Ludwiś szczególnie był rad, kiedy mu ojciec pozwolił pomagać w gospodarstwie rolnem. Było to dlań zachętą do wyuczenia się lekcyj, a także miłą nagrodą za pilność, gdy mógł poświęcić czas wolny od zajęć nad książką doglądaniu robót w polu albo w gumnie.
Na święta Bożego Narodzenia Ludwiś otrzymał podarunek gwiazdkowy, który uszczęśliwił go bardzo. Ojciec kupił mu ślicznego kucyka. Pieszczotami i łakotkami Ludwiś tak przywiązał do siebie nowego przyjaciela, iż kucyk rżał na jego widok, lizał mu ręce i chodził za nim jak pies.
Zręczny i odważny chłopiec wkrótce nauczył się dosiadać swego wierzchowca i kierować nim z całą swobodą. Nauczycielem konnej jazdy był mu Kis Laszlo, fornal dworski, który bardzo się przywiązał do całej rodziny nowego administratora, a z końmi umiał się obchodzić jak czykos.
Ludwikowi w dalszych wycieczkach towarzyszył konno ojciec albo Laszlo.
Sądecki miał do jazdy wierzchowej wybornego stępaka, łagodnego, jak dziecko, ale już trochę starego. Będąc zmuszonym dużo jeździć konno dla doglądania gospodarstwa, potrzebował drugiego konia na zmianę. Wybrał się tedy razu pewnego bryczką z żoną i synem na odległe pastwisko do stadniny, która, spędzając całe lato pod gołem niebem, trochę już zdziczała.
Nieopodal pastwiska bryczka stanęła. Laszlo wyprzągł żwawe koniki, pozwolił im odpocząć, podpaść się trochę i sam został przy nich, a państwo Sądeccy z Ludwisiem poszli wolniutko ku stadninie.
Wkrótce stanęli na starodawnym kopcu, czyli kurhanie; przed nimi rozciągało się obszerne błonie, a na niem niewielki tabun pasących się koni. Po niejakiej chwili w pobliżu kurhanu przesunął się Laszlo na siwku, odprzężonym od bryczki. W ręku miał bat, a właściwie postronek około dziesięciu metrów długi. Na jednym końcu postronka była przywiązana kuła ołowiana, drugi koniec był umocowany u biczyska.
Laszlo tak się przycisnął do karku końskiego, że ledwo można było rozpoznać, czy kto siedzi na koniu; kierował zwierzęciem, naciskając je nogą, świszcząc, albo mlaszcząc zcicha. Ostrożnie zbliżał się do stadniny, a jednak płochliwe zwierzęta, po niejakiej chwili w pobliżu kurhanu przesunęły się jakby przeczuwając, że dla któregoś z nich wybiła ostatnia godzina swobody, że trzeba będzie zapoznać się z uzdą i uprzężą. Ale nie pomogło pierzchanie. Laszlo zbliżył się znienacka do upatrzonego kasztanka, zakręcił postronkiem kilka razy dokoła głowy, wytężył nagle rękę i sznur owinął się koło karku końskiego. Pochwycony koń daremnie usiłował uciekać: Laszlo jechał za nim, a jednocześnie skracał postronek, zmniejszając coraz bardziej odległość od konia. Raz jeszcze szarpnął się kasztanek silniej i padł na ziemię zmęczony.
Wtedy Laszlo zeskoczył ze swego siwka, odwinął pętlę, zaciskającą szyję kasztanka, a gdy koń wstał, już Laszlo siedział mu na grzbiecie. Poczuwszy brzemię niezwykłe, koń znowu skoczył, żeby się otrząsnąć, a następnie zaczął pędzić naoślep, jakby oszalały. Ale zręczny jeździec już nie puścił zdobyczy. Nogami ściskał boki konia, a rękami trzymał się jego grzywy. Po niejakim czasie znikł z oczu widzów, stojących na kurhanie. Wtedy pan Sądecki zbliżył się do siwka, odprowadził go do bryczki, zaprzągł i wszyscy troje wyruszyli do domu; tylko teraz powoził Ludwiś.
W parę godzin później wrócił i Laszlo na kasztanku, już teraz powolnym. Koń miał założoną uzdeczkę i kroczył pod swoim jeźdźcem znużony, a zarazem jakby zawstydzony niepowodzeniem tych wysiłków, jakie czynił, aby się oswobodzić z pod przemocy człowieka.
Tymczasem do Temeszwaru przyjechał pełnomocnik pana Beli Nagy‘ego. Pan Sądecki, otrzymawszy o tem zawiadomienie listowne, pośpieszył zawieźć rachunki z administracji, a także pieniądze, które właśnie miał wyprawić pocztą.
Tegoż dnia Ludwik wyjechał z Laszlem na pusztę. Po drodze gawędzili wesoło, Ludwik opowiadał swemu towarzyszowi o zeszłorocznych wyścigach w Temeszwarze i wspominał o królu puszty węgierskiej.
— Dawno już o nim nie słyszałem — rzekł Laszlo. — Zapewne musiało go nareszcie spotkać to, na co zasłużył.
— Bynajmniej. Dowódca bandy cygańskiej prowadzi dotąd swoje rzemiosło. Czytałem o nim kilka razy w gazecie, którą tatko prenumeruje. Według podanych tam szczegółów, Janosz przebywa głównie w okolicach między Pesztem a Szegedynem i stamtąd przedsiębierze wyprawy łupieskie do różnych miejscowości. Niedawno napadł na pocztę i ograbił ją z pieniędzy. Ogłoszono znaczną nagrodę za jego pochwycenie.
— Tej nagrody nikt z pewnością nie otrzyma — twierdził Laszlo. — Wiadomo, że herszt batjarów ze złem trzyma, a złe mu pomaga i ratuje go w każdem niebezpieczeństwie.
— Gdyby nawet tak było, — odrzekł Ludwik — to lepsze jest mocniejsze, niż złe, i prędzej czy później łotr nie uniknie swego losu! Ale patrzaj, Laszlo, tam leży koń.
Czykos popatrzył we wskazanym kierunku.
— Prawda, leży, i zdaje się, że martwy. Czy podjedziemy bliżej?
Ludwik zgodził się i pokłusowali ku zwierzęciu. Koń leżał sztywny, bez ruchu; zbroczony był krwią, cieknącą z rany w boku. Dokoła, na trawie, czerniały plamy krwi skrzepłej. Nieopodal od niego leżał człowiek w odzieży czykosa. Twarz miał śniadą, włosy czarne, krótko przystrzyżone, a wąsy jeżyły się jak szczotka. Lewa nogawka u spodni była obficie zbluzgana krwią.
— Dzieńdobry! — zawołał Laszlo. — Co to wam się stało?
Nieznajomy czykos podniósł nieco głowę, popatrzył badawczo na obu jeźdźców, potem rzekł słabym głosem:
— Napadło mnie kilku batjarów, biorąc mnie zapewne za bogacza, a kiedy uciekałem, strzelali za mną. Jedna kula przebiła mi nogę, a koń mój dostał postrzał w bok. Pomimo to wierne zwierzę biegło dalej, aż napastnicy stracili nas z oczów. Koniowi krew upływała, zaczął zwalniać biegu, nareszcie padł i dokonał życia. Leżę tu już od rana i ruszyć się nie mogę. Gdybyście byli nie nadjechali, pewniebym zginął.
Twarz Ludwika wyrażała współczucie. Nachylił się ku Laszlowi i coś mu szeptał zcicha.
— Panicz ma dobre serce — chwalił fornal. — Ale czy się pan nie będzie o to gniewał?
— Dlaczegóżby się miał gniewać? Gdyby tatko tu był, nie zostawiłby nieboraka bez pomocy, ale zabrałby go do domu i opatrzył.
Laszlo przekonany zeskoczył z konia, zaproponował ranionemu, w imieniu Ludwika, żeby pojechał do domu pana administratora, a wreszcie pomógł czykosowi wsiąść na swego konia.
Czykos spojrzał wdzięcznie na młodego chłopca i odezwał się cichszym jeszcze, niż poprzednio, głosem:
— Bardzo dziękuję za wasze zaproszenie. Długo wam ciężarem nie będę. Mam ze sobą maść skuteczną, od której rana wprędce mi się zagoi.
Wszyscy trzej udali się ku domowi. Laszlo szedł pieszo, rozmawiając jużto z czykosem, już z Ludwikiem. Nieznajomy rzucał raz po raz badawcze i jakby trwożliwe spojrzenia na okolicę.
— Snąć obawia się ciągle batjarów! — pomyślał Ludwik.
Ku wieczorowi przybyli do dworu.
Pani Sądecka chętnie ustąpiła rannemu jeden pokój, w którym kazała mu posłać łóżko.
Czykos dał sobie obmyć nogę. Rana nie była głęboka, gdyż kula przeszła powierzchu i zdarła tylko trochę ciała. Osłabiła go głównie utrata krwi. Wydobył ze swej odzieży pudełeczko łubiane z zielonawą maścią i natarł troskliwie miejsce zranione. Odpocząwszy, zjadł wieczerzę i twardo zasnął.
Pan Sądecki miał zabawić w Temeszwarze tylko jeden dzień i wrócić. Ale „chłop strzela, a Pan Róg kule nosi“, jak powiada przysłowie. Pani Sądecka odebrała z poczty list, w którym ją małżonek zawiadomił, że, będąc proszony przez pełnomocnika o obejrzenie z nim razem w pobliżu Temeszwaru majątku, który pan Bela Nagy chce kupić, musi o kilka dni swoją nieobecność przedłużyć. W dopisku nadmienił, że osławiony król puszty grasuje obecnie w okolicach Banatu, że urządził ze swoją szajką kilka zuchwałych napadów i że wysłano z Temeszwaru pandurów, aby go schwytali.
— Zapewne i gościa naszego napadli batjarowie z bandy Janosza — odezwała się pani Sądecka, doczytawszy listu do końca.
— I ja tak myślę — odpowiedział Ludwik. — Żeby już raz jako z tym Janoszem skończyli! Gotów jeszcze i nasz dwór nawiedzić! Mieszkamy w takiem pustkowiu... Zanimby nam kto zdążył przyjść z pomocą, jużby zrobili, coby chcieli.
— Ufajmy, że nam Bóg tej próby oszczędzi — rzekła pani Sądecka, składając ręce.
Ranny czykos już był prawie zdrów; skaleczenie zabliźniało się szybko pod ową maścią, osłabienie również mijało, a jednakże nie opuszczał swego pokoiku.
Pani Sądecka odwiedzała go codzień na chwilę; natomiast Ludwik spędzał z nim dużo czasu, a nieznajomy rad z nim gawędził. Czwartego dnia swego pobytu zapytał pani Sądeckiej, kiedy jej mąż powraca.
— Jutro już tu będzie z pewnością, — odpowiedziała — ale nie obawiajcie się, nie zrobi wam krzywdy. On ma dobre serce i chętnie zatrzyma was w gościnie, dopóki zupełnie sił nie odzyskacie.
Czykos spojrzał na nią z wdzięcznością.
— Nigdy państwu nie zapomnę tej dobroci — wyszeptał stłumionym od wzruszenia głosem.
Gdy nazajutrz rano przyniesiono czykosowi śniadanie, izdebka była pusta, po nieznajomym ani śladu. W dodatku strapiony Laszlo zameldował, że ze stajni zginął w nocy młody wierzchowiec pana Sądeckiego.
Związek między obydwoma temi zdarzeniami rzucał się w oczy i Laszlo bez ogródki oświadczył, że czykos ukradł konia.
— Dziś właśnie mój mąż przyjeżdża i takie nieprzyjemne wiadomości czekają go w domu — utyskiwała pani Sądecka.
— Musiał ten czykos mieć przyczyny, że się bał powrotu naszego pana! — wnioskował Kis Laszlo, robiąc sobie w duszy wyrzuty, że się nieco przyczynił do wprowadzenia do domu człowieka podejrzanego.
— Żeby to tylko nie był ktoś z bandy Janoszowej! — zawołał Ludwik.
— I to może być — przytwierdził Laszlo, a panią Sądecką zdjęła niewypowiedziana trwoga o dom i o męża, który był w drodze.
Wieczorem przyjechał pan Sądecki, a wysłuchawszy opowiadania i wypytawszy o powierzchowność czykosa, zawołał:
— To był sam Janosz! Dla niepoznaki, będąc naciśniętym przez pandurów i wojsko, kazał sobie przystrzyc włosy i wąsy, zgolić faworyty i brodę i przebrał się za czykosa. Do Tameszwaru już przyszły raporty z Banatu, donoszące o tem, jak również, że patrol strzelał do niego, ale Janosz umknął konno i piesi żołnierze nie mogli go doścignąć. Więc zapewne to on sam lub może ktoś z jego ludzi znalazł w naszym domu przytułek i tak się nam odwdzięczył!

Niebawem przypuszczenie zmieniło się w pewność. W parę dni później na dziedzińcu przed dworkiem stanął koń, w którym pan Sądecki poznał swego kasztanka. Koń miał na grzbiecie przymocowane puzderko, a w niem piękny pistolet, srebrem wykładany, i list, w którym grubemi literami napisane były następujące wyrazy:
„Król puszty węgierskiej dziękuje za doznaną gościnność i zwraca pożyczonego konia. Lajoszowi[1] posyła w upominku pistolet. Jest to pamiątka rodzinna — nie pochodzi z żadnej kradzieży“.

— A więc zgadłem! — zawołał pan Sądecki po przeczytaniu listu. — Panu Bogu należy się od nas gorące dziękczynienie za to, że się wam nic złego nie stało, kiedyście przebywali kilka dni pod jednym dachem z tak niebezpiecznym złoczyńcą.
— Jednakże i ten Cygan, opryszek, ma jeszcze iskrę sumienia i uczuć poczciwych — zauważyła pani Sądecka. — Pamięta, żeśmy mu wyświadczyli dobrodziejstwo i nie chce odpłacać się za nie krzywdą. Cóż mu broniło zatrzymać sobie konia?
— Prawda, prawda — przyświadczył mąż. — Nawet zbrodniarzom zdarzają się lepsze chwile. Tylko, niestety, trwają one krótko i powrót na drogę uczciwej pracy bardzo jest trudny dla takich, którzy zbyt głęboko zapuścili się na manowce występku.
Ludwik zapytał ojca, czy może sobie zatrzymać pistolet, a pan Sądecki, po dłuższym namyśle, zezwolił.







  1. Lajosz — po węgiersku Ludwik.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zbigniew Kamiński.