Korsarz (Byron, 1874)/Pieśń II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Gordon Byron
Tytuł Korsarz
Pochodzenie Tłómaczenia
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1874
Druk Czcionkami Gazety Lekarskiéj
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antoni Edward Odyniec
Tytuł orygin. The Corsair
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PIEŚŃ DRUGA.[1]

„Conoscete i dubbiosi desiri?“
Dante
I.

W zatoce Koron las masztów się jeży,
Na zamku Koron lampy błyszczą z wieży,
Tam Seid Basza częstuje żołnierzy.
Święci swój tryumf — jutro spodziewany —
Gdy zbójców zgromi i — pojmą w kajdany.
Tak na Allaha przysiągł swemu Panu.
Wierny przysiędze i słowom firmanu,
Zwołał swe nawy; — coraz w liczbę rosną,
Tłum coraz większy tryumfuje głośno.
O łup, o branki, przed wzięciem się kłócą,
Jeszcze nie wyszli, już pewni że wrócą.
O świcie dosyć niech pod żagle wsiędą,
Przed zmrokiem zbójców port i łup zdobędą! —

Tymczasem straże mogą spać bezpiecznie.
Nie dość jest bić się — niech marzą walecznie!
Lub gdy sen komu nie cięży w powiekach,
Może ramienia próbować na Grekach!…
O! godne czyny barbarzyńskiéj dłoni!
Katować więźnia, gdy się sam nie broni;
Napaść dom Greka, sprzęt skruszyć pod nogą,
Bić — byle tylko nie zabić nikogo! —
Dziś są łaskawi — nie chcą, czy nie mogą.
Gdzie niegdzie tylko słychać jęk i razy.
Lecz to żart! — Basza zakazał obrazy.
Wzdłuż brzegu wszędzie śmiech, muzyka, wrzawy:
Kto kochasz głowię, śmiej się, dziel zabawy!
Bo dziś muzułman wesół — choć bez wina,
Wytężył dowcip — łaje i przeklina.

II.

W biesiadnéj sali, w lśniącym złotogłowiu,
W białym zawoju, wsparty na węzgłowiu,
Seid śród gości spogląda wesoły.
Skończona uczta, odstawione stoły.
Twarz jego płonie, ogień iskrzy z oka:
Pije on, mówią, napój nie Proroka.
Nie śmieją drudzy; prawowierni, trzeźwi,
War wonnéj mokki myśl w nich tylko rzeźwi.
Z długich cybuchów dym bucha wokoło,
Gdy Almy w środku tańcują wesoło[2].
Jutro na bitwę! — lecz dziś, w nocnéj porze.
Nie dość bezpiecznie puszczać się na morze!

Na wzdętych falach sny nie tak powabne,
Jak gdy ich łoże kołysze jedwabne! —
Więc się dziś bawią; — jak błyśnie świtanie,
Pójdą, bo muszą — nadzieja w Koranie!
Choć widok floty i gwar tłumnéj rzeszy,
Ziemską nadzieją niemniéj dumę cieszy.

III.

Ze czcią bojaźni, od wnętrznych podwoi,
Idzie niewolnik, co w nich stróżem stoi.
Schylił się, czołem uderzył podłogę,
Nim w drżących ustach głos rozwiązał trwogę.
„Derwisz podróżny, zbieg z więzów korsarzy,
Przybył, i czeka czy się wejść odważy?“ —
W skinieniu Baszy zgadł znak jego woli.
Odszedł. — Wszedł Derwisz — zbliża się powoli.
Skromnie na piersiach krzyżuje ramiona,
Krok jego słaby, źrenica spuszczona.
Trudów, nie wieku, starość znać z postawy,
Twarz jego blada z postów, nie z obawy.
Poświęcon Bogu włos spada szeroko,
Okryty czapką okrągłą, wysoką.
Długa, powiewna, rozpuszczona szata,
Obwija piersi — oziębłe dla świata.
Pokorny, jednak pan siebie, bez strachu
Spotyka oczy iskrzące wzdłuż gmachu.
Nikt nie śmie pytać, lecz wszyscy ciekawi
Co wnet spytany przed Baszą objawi.

IV.

„Zkądeś Derwiszu? — „Przez zbójców pojmany,
Uszedłem z więzów.“ — „Gdzie? kiedy zabrany?“ —
— „Do wyspy Scio z portu Skalanowy
Płynął nasz okręt, wiózł towar handlowy.
Nie szczęścił Allah — wola jego święta!
Napadli zbójcy, nawa nasza wzięta,
Towar złupiony — myśmy poszli w pęta.
Nie miałem bogactw, śmierci się nie bałem,
Lecz tracąc wolność, straciłem co miałem. —
Długo mię gniotła przemoc świętokradzka;
Aż dziś noc ciemna i łódka rybacka
Tu mię zbawiły — tu, w opiece twojéj,
Potężny Baszo! któż się zbójców boi?“ —
— „Jakże ci zbójcy? jak zbrojni? czy śmieli?
Myślisz że opór stawićby mi chcieli?
Czy wiedzą o mnie, że z jutrzejszą gwiazdą
Mam zniszczyć ogniem skorpijonów gniazdo?“ —
— „Baszo! wzrok we łzach nie wiele dostrzega,
Trudna więźniowi przenikliwość szpiega.
Słuchałem tylko morskich fal łoskotu,
Ptastwu morskiemu zazdroszcząc przelotu;
Widziałem tylko — ach! przez kraty ciasne,
Niebo — zbyt czyste, słońce — zbyt mi jasne;
I żeby inném czém zająć mą duszę,
Czułem że wolność wprzód odzyskać muszę. —
Lecz z méj ucieczki znać że się nie strzegą,
Że się nie muszą obawiać niczego.

Sposobność ujścia próżnoby mi znikła,
Jeśliby brzegów strzegła czujność zwykła.
Niebaczność straży, jak mojéj podróży,
Równie zbliżeniu twéj floty posłuży. —
„Lecz Baszo! głosu i sił mi już braknie,
Trud odpoczynku, głód posiłku łaknie.
Pozwól, bym odszedł. — Pokój, pokój z wami!
Odchodzę za was modlić się ze łzami.“ —
— „Stój, stój Derwiszu! mam cię jeszcze badać.
Stój! — słyszysz? każę — musisz — odpowiadać.
Usiądź! wieczerzę przyniosą ci słudzy,
Nie będziesz pościł, gdzie ucztują drudzy.
Powiész mi potém, jak naoczny świadek,
Krótko i jasno — nie lubię zagadek.“ —
Nie wiedzieć czemu, Derwisz drgnął — i srogo
Z pod brwi zmarszczonych spojrzał jakby z trwogą.
Łaska w nim Baszy nie budzi wdzięczności,
Ni go snać wzrusza cześć obecnych gości,
Bo przygryzł wargę, i bladość niezwykła
Jak błysk po licu przebiegła i znikła.
Usiadł w milczeniu, i w rychle na nowo
Przybrał wzrok zimny i postać surową.
Przynieśli ucztę — wykwintne potrawy.
Jakby w nich jadu lękał się zaprawy,
Zadrżał na widok, ze wzgardą odpycha —
Dziwna w zgłodniałym wstrzemięźliwość mnicha! —
— „Co ci Derwiszu? — jedz! — ust ci nie splami
Psie jadło Giaurów; tuś nie ze zbójcami. —
Co? sól odpychasz? — zgody zakład święty,
Co podzielona koi gniew zawzięty,

Sprzysięgłe na się łączy pokolenia,
I serc nieprzyjaźń w braterstwo przemienia?…“
— „Sól jest przysmakiem; — pożywieniem mojém
Są polne zioła, woda mym napojem.
Prawa zakonu i ślub mój przed Bogiem[3]
Bronią mi łamać chleb z bratem, czy z wrogiem.
To cie zadziwia — i może obruszy,
Lecz względy ziemskie nie zbawią méj duszy.
Ty, ni sam Sułtan nie zmusi mię niczém,
Bym dotknął uczty przed ludzi obliczem,
Bo gdy raz zgrzeszę, gniew mi Mohammeda
Do świętéj Mekki pielgrzymować nie da.“ —
—„Dobrze, Derwiszu! gdyś tak bogobojny,
Powiédz mi tylko — odejdziesz spokojny —
Ilu ich? — Cóż to? ha! to nie jest zorze!
Co za meteor? co za blask na dworze!
Patrzcie! nad portem jakby ognia morze! —
Pożar! do broni! śpieszcie! pożar! zdrada!
Flota się pali! a jam tu — o! biada!
Przeklęty Derwisz! — przyszedł w sidła zwabić,
Giaur, szpieg przebrany! — pojmać go i zabić!“ —

Porwał się Derwisz na wybuch płomieni,
Nagłą w nim zmianą zbledli przerażeni.
Porwał się Derwisz — nie już w mniszym stroju,
Lecz jak wojownik gotowy do boju.
Rozdarł swa szatę, czapkę zerwał z skroni:
Pancerz na piersiach, szabla błyszczy w dłoni!
Hełm nizki, lśniący, nad nim czarne pióro.
Twarz się zczerniła, oczy ogniem gorą.

Jak na zjawisko piekielnego ducha
Pierzchły z serc Turków męztwo i otucha.
Tłoczą się, biegną, śród zgiełku, śród gwaru —
Tu blask pochodni, tu łuna pożaru!
Krzyk, hałas, groźby, przeklęstwa i jęki,
Huk trąb i bębnów, i oręża szczęki
Grzmią po powietrzu — jakby z mocą wściekłą
Całe na ziemię wsparło się piekło.
Zlękłe, zdumione, obłąkane straże,
Patrząc na morze, na niebo w pożarze,
Nie widzą pana — nie słyszą, co każe.
Próżno wre Baszy wściekłość rozdąsana:
„Pojmajcie szpiega! pojmajcie szatana!“ —
On ujrzał popłoch — cofnął krok rozpaczny,
Którym się na śmierć miotał nieobaczny,
Gdy pośpiech braci, wcześniéj niż zalecił,
Niż wydał hasło, pożarem zaświecił.
On ujrzał popłoch — trąbkę do ust złożył,
Dźwięk krótki, ostry, trzykroć się powtórzył.
Odpowiedziano. — „Wy tu, bracia mili!
Mogłżem posądzać, w niebezpiecznéj chwili
Że mię umyślnie samym zostawili?…“ —
Rzekł, miecz i ramię puścił w krąg szeroki,
Jakby chciał piérwszéj powetować zwłoki.
Przestrach we wrogach, męztwo w nim podwaja. —
Pierzchła przed jednym rozpłoszona zgraja.
Toczą się głowy po krwawéj podłodze,
Nikt nie śmie dostać: żołnierze i wodze,
Nieufni w dłoni, zaufali w nodze.

Seid ostatni w pierzchających tłumie,
Grozi, klnie, błaga — wstrzymać ich nie umie.
Mężny — sam jednak spotkania unika:
Strach uolbrzymił siłę przeciwnika.
Spójrzał z rozpaczą gdzie flota się pali,
I rwąc swą brodę, wściekły wybiegł z sali[4].
Nie czas już czekać: — przełamano wartę,
Bramy pałacu runęły wyparte.
Wpadają zbójcy. — Próżno trwoga blada,
Próżno pokora na kolana pada,
U nóg zwycięzców próżno składa miecze:
Przeszli — krew wrząca strumieniami ciecze.
Pędzą, gdzie znowu brzmi trąbka Konrada,
I jęk ginących tryumf zapowiada.
Wpadli — okrzykiem witają weseli:
Śród stosu trupów zwycięzcę ujrzeli!
Miecz trzyma w górze, ogniem iskrzą oczy,
Jak syty tygrys w krwi rozlanéj broczy. —
Krótka rozmowa: „Flota już w perzynie!“ —
— „Dobrze! Lecz Seid musi zginąć.“ — Zginie!“ —
— „Za mną, i naprzód! z ogniem i żelazem!
Płonie port — czemuż i miasto nie razem?“ —

V.

Skorzy na rozkaz — każdy żagiew chwyta,
Miasto i zamek jedną łuną świta.
Z dziką rozkoszą Konrad się uśmiecha:
Wezdrgnął się nagle — jakież słyszy echa?
Ha! to jęk niewiast! — jak dzwon na pogrzebie
Wstrząsł sercem jego — tak twardém w potrzebie.

„Harem się pali! — za mną! do obrony!
Śpieszcie! pomnijcie — i my mamy żony.
Na nie ach! spadnie krew niewiast; — pomnijcie!
Nie krzywdzić żadnéj, kto stoi o życie!
Śmierć nieść mężczyznom — lecz pomoc kobiécie! —
Ach! jam zapomniał! — lecz czyż Bóg przebaczy
Sprawcy niewinnych śmierci i rozpaczy? —
Idź kto chcesz za mną! ja choćby sam, idę
Odeprzeć od nas téj zbrodni ohydę!“ —
I skoczył w ogień po wschodach runących,
Wyłamał otwór we drzwiach gorejących;
Po rozpalonych kamieniach podłogi,
Śród kłębów dymu i iskier pożogi,
On, i w ślad za nim śpieszący bez trwogi,
Wpadli — porwali — każdy na swych rękach
Unosi jedną — nie myśląc o wdziękach,
Ośmiela, cieszy, błaga, uspakaja.
Zna cześć piękności Konradowa zgraja.
Nie iść w ślad wodza najdzikszy się sroma,
Ratuje słabość — krwawemi rękoma.
Lecz któż jest? któż jest ta piękna i blada,
Ta najpiękniejsza w objęciach Konrada? —
Postać niebianki, tronu godne lica,
Anioła godne! — Któż jest ta dziewica? —
Pani haremu — Baszy niewolnica.

VI.

Krótko wódz spojrzał na wdzięki Gulnary[5],
Krótko ośmielał niosąc przez pożary,
Krótko pożegnał; — nie czas stać spokojnie! —

Gdy litość chwilę sfolgowała wojnie,
Wróg nieścigany zaczął się ozierać,
Zwalniać krok, stawać, zwracać się, opierać —
Widzi to Seid — widzi i poznaje,
Przed jaka garstką pierzchły jego zgraje.
Wstydzi się błędu — wstyd wściekłość w nim drażni,
Ody widzi dzieło zbyt skoréj bojaźni.
„Alla il Alla!“ okrzyk zagrzmiał w gminie,
Każdy jak wściekły, pomści się, lub zginie.
Ogień za ogień, krew za krew niech płaci! —
Lecą do boju, po trupach swych braci.
Znów szczęk, wrzask, ciżba — wre bitwa straszliwa.
Szczęście jak nagle wezbrało — odpływa.
Zwycięzcy tłuszczą ściśnieni zuchwalczą,
Już nie o tryumf, o swe życie walczą.
Ujrzał wódz — pojął, zgadł niebezpieczeństwo.
Słabnie przed tłumem siła — choć nie męztwo.
„Jeszcze raz, za mną! rozbić zgraję trwożną!“ —
Kupią się — biegną — uderzyli — próżno!
Wszystko stracone! — wróg ciaśniéj otacza,
Nikt ujść nie zdoła, lecz nikt nie rozpacza.
Jeszcze są w szyku! — ha! już przełamani,
Już rozpierzchnieni, ujęci, zrąbani!…
Kto został, milcząc passuje się w gminie,
Aż z trudu raczéj niż z rąk wroga zginie;
Aż choć raz jeszcze, w konwulsyjnéj pięści,
Na czaszce wroga mściwy miecz zachrzęści.

VII.

Lecz nim tłum dziki wszcząwszy bój zażarcie,
Sam się na wstępne odważył natarcie,
Wraz ze swą panią, dziewice Gulnary,
W domu mieszkańca jednéj z niemi wiary,
Z rozkazu wodza umieszczone skrycie,
Przestały bać się o sławę i życie.
Z łez i Gulnary oschło czarne oko,
Lecz smutna, milczy i duma głęboko.
Tkwi w jéj pamięci wybawca z płomienia,
Dźwięk jego głosu, blask jego spójrzenia.
Dziw jéj, że zbójca, śród boju dzikości,
Zdał się być czulszym, niż Seid w miłości.
W pieszczotach nawet Baszy niewolnica
Czuć musi łaskę, jaką pan zaszczyca;
Korsarz niósł pomoc, osłodę boleści,
Jak hołd należny godności niewieściéj!…
„Źle jest — co gorsza — wiém, że próżno żądać.
Chciałabym jednak — muszę go oglądać.
Winnam mu życie moje i tych branek. —
Zapomniał o niém mój pan — mój kochanek!“ —

VIII.

I wnet go widzi — gdzie bój najzaciętszy,
Jęk najgłośniejszy, i tłok coraz gęstszy.
Sam wpośród trupów szczęśliwszych już braci,
Cofa się, groźny w licu i postaci.

Każda piędź ziemi krwią za nim przesiękła.
Miesza się pogoń, ustaje zalękła —
Aż w krwi ślizgocie krok się jego zwinął.
Zachwiał się, upadł — chce zginąć, nie zginął,
Wzięty! — Ha! zbrodnia nie ujdzie bezkarnie,
Niech tylko zemsta wymyśli męczarnie! —
Tamują rany — śmierć nie czyni zadość.
Kroplą po kropli przelać krew, to radość,
Jęki po jękach słyszeć, gdy je wyda.
To będzie rozkosz dla Baszy Seida! —
Obyż mąk rodzaj wynaleźć, wykonać,
By wciąż w nich konał, nigdy nie mógł skonać! —

Widzi Gulnara — tenże to syn męztwa,
Przed chwilą jeszcze wódz i pan zwycięztwa,
Którego słowo lub ręki skinienie
Tysiącom niosło śmierć lub przebaczenie? —
On to! — bezbronny, lecz mężny w złéj doli,
Życie go tylko, że je ustrzegł, boli.
Rany ma lekkie, choć sam ciosy wabił,
Choćby całował miecz coby go zabił.
Niktże z tysiąców — jednego potrzeba —
Nie chce go posłać — mniejsza! czy do nieba?
Samże on z braci ma zostać na ziemi,
On, co śmierć spotkać śpieszył przed wszystkiemi?… —
Czuł on, co człowiek czuje, gdy na czoło
Ze szczytu upadł pod Fortuny koło:
Czuł złe, co zbroił; czuł blizkie katownie,
Czuł hardość wroga — czuł gorzko, gwałtownie;

Ale taż duma, co go w głąb strąciła,
Wzmogła w nim serce, i boleść pokryła.
Wzrok pogardliwy i twarz obojętna,
W jeńcu, zwycięzcy jeszcze noszą piętna.
Ranny, znużony — lecz gdzież są w téj chwili
Coby spokojniéj i mocniéj patrzyli? —
Słucha bez gniewu, jak stojąc zdaleka
Podła nań tłuszcza urąganiem szczeka;
Mężni, co zblizka w boju go widzieli,
Szanują w więzach dłoń, przed którą drżeli.
Ledwo nań który z wiodącéj go straży,
Żaden beze czci spójrzéć się nie waży.

IX.

Posłany lekarz — nie litość posyła —
Ma rzec, co w mękach zniesie jeńca siła.
Znalazł jéj dosyć, by dźwigać kajdany;
Znalazł dość czucia, by czuć ból zadany;
Jutro więc, jutro, gasnąc na gór szczycie,
Słońce obaczy piérwsze na pal wbicie,
A rano z morza w zwykłéj wstając mocy,
Ujrzy jak dotrwał w mękach całéj nocy.
Z mąk to najsroższa, najdłuższe z cierpienia;
Z bólem konania łącząc żar pragnienia,
Śmierć, jedną ulgę, z dnia na dzień oddala,
Gdy już ćma sępów kracze wkoło pala.
„Ach! wody! wody!“ — Zemsta się naśmiewa,
Wskazuje puhar — zbliża — i rozlewa.
Próżno nieszczęśnik usta ku niéj kwapił:
Skończyłby cierpieć, gdyby się raz napił.

To wyrok jego. — Odeszli strażnicy,
On został — jeden, w kajdanach, w ciemnicy.

X.

Któż uczuć jego pojąłby męczarnie,
Gdy on, ofiara, sam ich nie ogarnie?
Noc, wojna, zamęt, w myślach jego duszy:
Wszystkie w niéj siły mdleją od katuszy,
Wszystkiemi jego uczuciami miota
Nieżałująca, rozpaczna zgryzota,
Ów wróg nasz mściwy, co milcząc w potrzebie,
Po czasie woła: „ostrzegałem ciebie!“ —
Próżno! — pierś mężna, jadem jéj zatruta,
Klnie albo milczy — dla słabych pokuta!
Przed chmurą ciosów, czyż obwód jéj tarczy
Okryciu serca wielkiego wystarczy? —
W téj nawet chwili, gdy na wpół jak w grobie,
Całe swe życie czuje, widzi w sobie,
Żadna w niém zbrodnia nad inne grożąca,
Żadna namiętność, ni myśl panująca,
Nie ćmi się przed nim tak, aby swym cieniem
Resztę przynajmniéj skryła przed wspomnieniem.
Nie! — okiem ducha patrzy on od razu
Na całą przestrzeń dzikiego obrazu:
Widzi rozpierzchłe sny dumnéj wielkości,
Skażoną chwałę, łzy, rozpacz miłości,
Znikłe nadzieje szczęścia, czcze zamiary,
Tryumf swych wrogów, kaźń swéj blizkiéj kary!… —
Przeszłość się czerni, jak otchłań bezdenna,
Przyszłość, jak chmura gromami brzemienna;

Czyny i słowa, złe myśli i chęci,
Co jak ćma nocna kryły się w pamięci:
Błędy wesołe lub miłe w swym czasie,
Lecz z których dzisiaj każdy zbrodnią zda się;
I wszystkie krzywdy, któremi przewinił,
Co choć utaił, sam wié że uczynił,
Których naprawić nie ma już sposobu:
Wszystkie, jak duchy z otwartego grobu,
Wznoszą się z serca, okryte żałobą,
I groźnym palcem wołają za sobą…
Wszystko on widzi — nim zwierciadło duszy
Ockniona duma porwie i rozkruszy.
Tak! duma pokryć, odwaga znieść śmiało
Potrafi wszystko — wszystko co się stało;
Lecz któż bez trwogi? — cóż ztąd że ukryta?
Godzien jest tylko chwały hipokryta:
Nie nędznik, co się wprzód chełpiąc, ucieka,
Lecz ten, co nawet widzi śmierć — i czeka;
Lub gdy weń godzi grot niechybny losu,
Bieży w pół drogi na spotkanie ciosu.

IX.

W warownéj izbie, na najwyższéj wieży,
Okuty Konrad na posłaniu leży.
Pałac spalony — ta wieża zamyka
Baszę, kobiéty, dwór i niewolnika.
Nie wini Konrad o srogość zwycięzcę,
Sam mu los równy gotował po klęsce.
Duma sam w sobie: — strach, zgryzotę przemógł;
Lecz jest myśl jedna, któréj uśpić nie mógł,

Któréj pomyśléć nie śmiał: — jak te wieści
Przyjmie Medora? jak zniesie boleści?… —
Wtenczas — raz tylko wtenczas — z cichym jękiem
Porwał się z miejsca, i z kajdanów brzękiem
Wzniósł nagle ręce — jakby zerwać żądał
Więzy, na które z wściekłością poglądał. —
Lecz udał męztwo, czy się w nie uzbroił:
Zaśmiał się gorzko, i gniew uspokoił.
„Teraz niech przyjdą! — niech znajdą katusze
Gorsze! niech znajdą!… — Lecz odpocząć muszę.“ —
Rzekł, padł na loże, zamknął skrzące oko,
I co bądź marzy — znać że śpi głęboko.

Noc jeszcze — północ już była minęła,
Gdy pożar floty i bitwa się wszczęła.
Jak Konrad w planach, godna wodza rzesza
Skora w pełnieniu i w pracy pośpiesza.
Nie było złego, choć w tak krótkiéj chwili,
Coby go mogąc, wrogom nie zrobili.
W godzinie Konrad — korsarz na pokładzie,
Na lądzie rycerz, derwisz na biesiadzie,
Odkryty, blizki śmierci, ocalony.
Zwycięzca, tyran, zbawca, zwyciężony,
Jeniec, w kajdanach, jak zbrodzień po wojnie
Skazany na śmierć — i usnął spokojnie!

XII.

Śpi — uśmiech w ustach, łza lśni z pod powieki,
Oddycha lekko — oby spał na wieki! —

Któż się to zbliża z łzawemi oczyma?
Wrogi odeszli, przyjaciół tu nié ma!
Seraf-li, niebios utaiwszy blaski,
Niesie mu we śnie zwiastowanie łaski? —
Nie! — choć anielska w licu piękność świta,
Ziemski to tylko jest anioł — kobiéta!
Wzniesioną lampę w jednéj trzyma dłoni,
Drugą jéj światło przed uśpionym chroni,
By blask niewczesny nie padał na oczy,
Co z snu otwarte, wnet znów śmierć zamroczy.
W powiewnéj bieli, postać jéj w milczeniu,
Jak duch wiejący, posuwa się w cieniu.
Lekka, wysoka — pierś tylko i lica
Mdłe światło lampy zaledwo oświéca.
Włos rozpuszczony — na białéj odzieży
Jak smug ciemności, wpół na piersiach leży,
Wpół spływa z ramion; — stopa jak śnieg biała,
I jak śnieg cicho na ziemię spadała. —
Któż ona? — Sama, w nocy, mimo straży,
Jak tu wejść mogła? — jak się wchodzić waży? —
O! spytaj raczéj, przed jaką przeszkodą
Zadrży kobiéta, gdy jéj duszę młodą
Czułość i litość, jak Gulnarę wiodą? —
Nie mogła usnąć — i gdy Basza we śnie,
Marząc o klęsce, klnie, jęczy boleśnie,
Marząc o jeńcu, nakazuje męki: —
Wstała, i sygnet zdjęła z jego ręki,
Znak jego woli: który gdy okaże,
Wszelkie wnet przed nią rozstąpią się straże.

Przeszła bezpiecznie — nikt o nic nie bada.
Znużeni bojem strażnicy Konrada,
Zazdroszcząc więźnia spoczynkowi, sami
Wpół senni ziemie zalegli sprzed drzwiami.
Ujrzeli pierścień — mało się kłopocą
Kto go przynosi, gdzie idzie, i po co? —

XIII.

Patrzy zdumiona — „On śpi? — gdy z rozpaczą
Tysiące po nim, lub na niego płaczą?…
Ja sama nawet!… — Jakaż czarów siła
Tak mi go nagle drogim uczyniła? —
Zbawił mi życie, poświęcił sam siebie —
Mamże go wzajem opuścić w potrzebie? —
Nie! — chcę mu pomódz — nie dbam o sąd ludzi. —
Lecz cicho! — westchnął — poruszył się — budzi!“ —
Podniósł wzrok — blaskiem zaślepione oczy
Zdają się wątpić czy sen ich nie mroczy.
Lecz ruszył ręka — głuchy brzęk okowu
Dowiódł, że żyje, i cierpieć ma znowu. —
„Któż jest ta postać? Anioł stróż z wejrzenia!
Zbyt zda się piękny na stróża więzienia. —
— „Nie znasz mnie? — jestem z tych, co czują wdzięczność
Za czyn, do jakich rzadkoś miewał zręczność.
Patrz! czyż nie pomnisz, żeś sam swą odwagą
Wyrwał mię z ognia, ustrzegł przed zniewagą?… —
Przyszłam — nie pytaj po co? — lecz nie szydzić.
Ja cię nie mogę, nie chcę nienawidzić.“ —
— „Jeśli tak, pani! jesteś więc tu jedna.
Któréj śmierć moja uciechy nie zjedna.

Tém gorzéj! — smutku nie radbym ci sprawić.
Lecz dziś ich pora! — chcą, mogą się bawić.
Słuszna im jednak wdzięczność niewolnika,
Że tak pięknego szlą mu spowiednika.“ —
Z najgłębszym smutkiem niekiedy się mięsza
Dziwna wesołość: — serca nie pociesza,
Choć błyszczy w oczach, łza z nich nie osycha;
Uśmiéch jéj gorzki — jednak się uśmiécha,
I nieraz światu, zamiast pożegnania,
Żart płochy rzuca z wierzchu rusztowania[6],
Co choć nie radość, jak zda się, go budzi,
Ułudza drugich — lecz któż siebie złudzi? —
Co bądź czuł Konrad — jak łuna z ogniska,
Dzika wesołość w rysach jego błyska.
Mówił z uśmiechem, z szyderstwem na poły:
Wesołe słowa, i ton ich wesoły —
Znać że mu obcy; w burzliwém swém życiu
Rzadko miał porę miewać go w użyciu.

XIV.

„Korsarzu! pal twój gotów — lecz ma władza
Często gniew Baszy i wyrok złagadza.
Chciałabym — tak jest — chcę, muszę cię zbawić.
Dziś nie! — dzień blizki mógłby nas wyjawić.
Lecz dość zyskamy, jeżeli, jak wróżę,
Czas twojéj kaźni do jutra przedłużę.
Dzisiaj nic więcéj nie żądaj odemnie,
Gdyżbyśmy tylko zginęli daremnie.“ —
— „Ja nic nie żądam — niech się kres mój zbliży!
Spadłem zbyt nizko, bym się bał spaść niżéj.

Więc oszczędź sobie trudu, mnie życzenia
Bym jak zbieg podły uchodził z więzienia.
Gdym nie zwyciężył — mamże z braci całéj
Sam, nie śmiąc umrzeć, powracać bez chwały?… —
„Jest wszakże jedna — o któréj duch marzy,
Któréj łzę zda się że czuję na twarzy!…
W życiu mém dotąd jedyne pociechy
Były: mój okręt, mój miecz, jéj uśmiechy,
I Bóg mój niegdyś! — przeszłość to daleka!
Jam się Go z młodu, dziś On mnie wyrzeka.
Za niecześć ojca, mściwy karze sędzia.
Zwycięzcy moi Jego są narzędzia!
Nie czas już wszakże, bym rozpacznik podły
Samolubnemi znieważał go modły!
Nie! — nie mam prawa prosić — i nie proszę.
Co zesłał, cierpię: co znieść mogę, znoszę. —
Miecz mój z niegodnéj wytrącono dłoni,
Niegodnéj dźwigać jak on wiernéj broni.
Okręt mój wzięty — lecz ta, tak mnie droga!…
Ach! za nią jeszcze chciałbym prosić Boga.
Ona jest wszystkiém dla mnie — a te wieści
Skruszą jéj serce ogromem boleści! —
Ta myśl jest dla mnie nad śmierć sroższą karą. —
Ona tak tkliwa, tak piękna! — Gulnaro!
Nimem cię ujrzał, przeszły lata długie,
Żem nie pomyślał, czy są piękne drugie.“ —
— „Ty więc już kochasz? — ty już kochasz inną? —
Cóż mi to znaczy? — nic, nic nie powinno!
Jednak — ty kochasz! — ach! ja zajrzeć muszę
Duszy, wzajemną kochającéj duszę,

Która nie czuje, i nigdy nie czuła
Téj czczości serca — co moje zatruła“ —
— „Twoje? — sądziłem, że z ogniów haremu
Jam cię ratując, zachował lubemu.“ —
— „Seid mój luby? — ach! nie! nie mój luby!
Niegdyś to serce, dziś już wzięte w kluby,
Długo się niegdyś ubijało we mnie,
By czuć wzajemność — niestety! daremnie.
Pragnęłam kochać, kochać jestem zdolną,
Lecz czułam, czuję — wprzód trzeba być wolną.
Jam niewolnica — cóż że z łaski pana
Na panią innych niewolnic wybrana?
Gorzkie pieszczoty, gdy je przyjąć każą,
Podląca wierność, pod dozorców strażą;
Lecz trudniéj jeszcze, gdy wstręt serce mrozi,
Udawać czułość — bo pan gniewem grozi!
Stokroć w dzień muszę w duszy méj złorzeczyć
Zimnym „czy kochasz?“ — nie śmiejąc zaprzeczyć.
Bierze mą rękę — ni daję, ni bronię,
Krew w niéj jak martwa, ni krzepnie, ni płonie.
Patrzy mi w oczy — niezmięszana stoję;
Ust jego żarem nie palą się moje.
Sama się sobą muszę tylko brzydzić.
Nie dość kochałam, by choć znienawidzić.
Nie, nic nie czuję! — Odchodzi — nie pytam
Gdzie? kiedy wróci? — Powraca — nie witam,
Nie widzę prawie. — Straszliwa rozwaga,
Czuję, jak coraz wstręt i sytość wzmaga.
O! gdybyż wreście nasycon wzajemnie,
Chciał sobie milszą wynaleźć odemnie,

I mnie zostawił — przed godziną boju
Mogłabym jeszcze powiedzieć: w pokoju! —
Lecz już się stało! — Dzisiaj jeszcze muszę
Udawać czułość — nim twe więzy skruszę.
Za smutne życie ocalone brance,
Zbawcę mojego chcę wrócić kochance;
Wrócić jéj sercu szczęście i wesele,
Jakiego sama z nikim nie podzielę. —
Bądź zdrów! — dzień świta, straże zejść nas mogą. —
Nie umrzesz dzisiaj — okupię cię drogo.“ —

XV.

Rzekła, i ręce okute Konrada
Z tkliwą pokorą do serca przykłada.
Poszła, jak przyszła — jako sen przelotny.
Byłaż tu ona? — znówże on samotny? —
Jakażto kropla, jak brylant promienny,
Lśni na okowach od jasności dziennéj?
Łza to najświętsza — niewieściéj czułości —
Najdroższa perła, co z morza Litości
Nim tkliwa dusza na świat ją uroni,
Już wygładzona w Cherubina dłoni!
O! jak urocza, jak silnie zwycięzka,
W oczach kobiéty, jéj łza czarnoksięzka!
Broń jéj słabości — razem miecz i tarcza,
Jak do obrony, do zwycięztw wystarcza.
O! nie patrz na nią! — Cnota z drogi boczy,
Mądrość się zbłąka, gdy w nią wlepi oczy.
Jedna łza w oku Egipskiéj królowéj —
Pierzchnął bohatér, świat poszedł w okowy.

Lecz nie potępiać błędu Tryumwira! —
Tylu się Nieba, nie ziemi wypiéra,
Rzuca się w piekło, wieczność w mękach pędzić,
By zalotnicy kilku łez oszczędzić! —

XVI.

Ranek — przez kraty na twarz więźnia pada
Dzień — co kres wszystkich dni mu zapowiada.
Dzień już bez jutra! a w nim pamięć wczora,
Straszniejsza stokroć, niż widok upiora! —
Wczora pan morza, wódz dzielnych zastępów! —
Dziś, jeniec wrogów — może pastwa sępów,
Kiedy to słońce, co wschodzi tak jaśnie,
Okiem już jego niedojrzane zgaśnie,
Gdy wkoło świeżość chłodu wieczornego
Ożywi wszystko — wszystko oprócz niego!… —

KONIEC PIEŚNI DRUGIÉJ.




  1. Słyszałem zarzut, że wejście Konrada, przebranego za szpiega, jest niezgodne z naturą. Być może. — Coś podobnego jednak w historyi znalazłem.
    „Chcąc przekonać się własnemi oczyma o sile Wandalów, Majorian przemieniwszy kolor swych włosów, udał się sam do Kartaginy w charakterze własnego posła swojego; i Genserik nie pomału żałował, gdy się potém dowiedział, że podejmował i wypuścił Cesarza rzymskiego. Podanie to możnaby za zmyślone uważać; ale jest to zmyślenie, które tylko w życiu bohatera użyte być mogło.“ (Gibbon).
    Że charakter Konrada nie jest całkiem w sprzeczności z naturą, najlepszym tego dowodem są niektóre podobieństwa historyczne, z któremi się już po napisaniu „Korsarza“ spotkałem.
    „Ezzelin prisonnier, dit Rollandini, s’enfermait dans un silence menaçant; il fixait sur la terre son visage féroce, et ne donnait point d’essor à sa profonde indignation. — De toutes parts cependant les soldats et le peuple accouraient; ils voulaient voir cet homme, jadis si puissant, et la joie universelle éclatait de toutes parts“
    „Ezzelin était d’une petite taille; mais tout l’aspect de sa personne, tous ses mouvements indiquaient un soldat. Son langage était amer, son déportement superbe — et par son seul regard, il faisait trembler les plus hardis“ (Sismondi)
    „Gizericus (Genserik, król Wandalów, zdobywca Kartaginy i Rzymu) statura mediocris, et qui casu claudicans, animo profundus, sermone rarus, luxuriae contemptor, ira turbibus, habendi cupidus, ad solicitandas gentes providentissimus“ etc. etc. (Jornandes de Rebus Geticis).
    Pozwalam sobie przytoczyć to fakta na usprawiedliwienie mego Korsarza i Giaura.
  2. Almy — tanecznice.
  3. Derwisze dzielą się na zakony rozmaitych reguł jak mnisi.
  4. Powszechny i wcale nie nowy objaw gniewu Muzułmanów (Patrz Pamiętniki księcia Eugeniusza na karcie 24). „Seraskier został ranny w udo, i gniewny że z bitwy ustąpić musiał, wyrwał sobie całą swą brodę.“
  5. Gulnara, imię niewieście, znaczy dosłownie: kwiat granatnéj jabłoni
  6. N. p. Tomasz Morus na rusztowaniu, i Anna Boleyn więzieniu, gdy obejmując dłonią swą szyję, zrobiła uwagę: „iż jest za nadto cienka, aby mogła mistrzowi wiele trudu przyczynić.“ — W czasie rewolucyi francuzkiéj stało się prawie modą, aby ginąc pod gilotyną, jakie „bon mot“ po sobie zostawić. I zbiór tych wszystkich dowcipnych słówek, w ciągu całéj rewolucyi rzeczonych, utworzyłby bez wątpienia książkę znacznéj objętości.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Gordon Byron i tłumacza: Antoni Edward Odyniec.