Kordecki (Kraszewski, 1852)/Tom drugi/XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kordecki
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1852
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom drugi
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXII.

Po jasnych dniach poprzedzających, nastąpiły zwykłe u nas mgliste i ponure; drobny deszcz, mrok, śnieżek gęsto pruszący, niezgłębione ciemności białe, obwisły nad obozem i twierdzą. Oblężeni nie mogli rozpatrzeć się o kilka kroków, nie mogli wiedzieć o przygotowaniach nieprzyjaciela, jego obrótach, zbliżaniu się i strzelać nawet na los musieli.
Nazajutrz od rana tak nieprzejrzany obłok otulił górę całą i obozowisko, że jasnogórzanie i szwedzi wśród téj mgły rady sobie dać nie mogli; deszczyk wilgotny drobny, cienki zimny, do kości przejmował szwedów.
Na zamku przestrach znowu, pora ta zdawała się szczególniéj sprzyjać szwedom, kroki ich okrywała tajemnica. Miller też radował się wielce ze mgły i korzystać chciał z niéj co najprędzéj, by zasypywać przekopy i dobywać klasztoru.
Tylko co wydano rozkazy, gdy Miller o kilka kroków posłyszał wystrzał i krzyki; zdawało mu się że to był jęk jego siostrzeńca od którego ledwie się oddalił. Nie pojmował co mogło być przyczyną wypadku, spiął konia, przybiegł na miejsce.
Młody człowiek leżał śmiertelnie kulą w brzuch ugodzony. Zakrwawiły się oczy dowódzcy.
— Co to jest? — zaryczał widząc ukochane swe dziecię w tym stanie i rzucił zwoływać lekarzy.
Ale lekarzem śmierć była; młody chłopak, obrócił się do niego, rękę wyciągnął drżącą, uśmiechnął i skonał.
Miller włosy rwał z głowy, żołnierze stali odrętwieni... strzał to nie mógł być klasztorny. Szwed jakiś wśród téj mgły, którą się tak bardzo cieszyli, oczyszczając nabitą śmigownicę, wypalił z niéj, sądząc że do klasztoru mierzy, a zabił biednego wyrostka.
Żalu, gniewu, wściekłości dowódzcy, odmalować niepodobna: dla niego to, dla zabitego dziedzica zbierał on po Polsce skarby łupieżą i krwią zbryzgane, jego jak syna kochał, i za syna przysposobił, wszędzie chciał go mieć przy sobie, aby z oczów nie tracić ulubieńca, zasłaniać go od niebezpieczeństwa, otulać i pieścić; chwila jedna zerwała węzeł, który szweda łączył jeszcze ze społecznością i światem.
Martwy z bolu i obłąkania, powstał Miller ucałowawszy zimną twarz siostrzana i pięść wyciągnął ku klasztorowi z groźbą okropną.
— Gdzie jest ten co strzelił? — spytał zimniéj.
Wskazano winowajcę.
— Rozstrzelać, — rzekł chłodno i odwrócił się. Siadł na konia, poleciał.
— Sypać szańce, zarzucać fossy.
Zbliżył się ku murom; one milczały, za niemi tylko stał lud i modlił.
A szwedzi powtarzali coraz uparciéj: czary, czary! i wieść o zgonie młodego wojaka poszła po obozie opowiadana w sposób taki, że stwierdziła przekonanie o jakichś czarnoxiezkich mnichów sztukach.
Wejhard dowiedział się o wypadku i schwycił za głowę.
— Teraz mi się już nie pokazywać Millerowi, rzekł; i pośpieszył z Kalińskim i Wachlerem pod twierdzę także.
Mgła nie rozbiła się na chwilę, a wśród tego złowrogiego mroku, ledwie o krok widzieć się było można. Zaczęło strzelać z obozu ku twierdzy, Jasna-Góra milczała. Nareście jakby z chmur wychodzący ukazał się lud ściśnięty w szereg, który pędzono na przekopy.
Wtém Konstancja wysunęła się z nich i stanęła na kontreskarpie w swych płachtach, z kijem podniesionym, jakby szydząc ze szwedów co się groźną linją posuwali ku niéj. Zobaczyli ją żołnierze i zwolnili kroku, szmer poszedł po linji.
— Kobiéta jakaś! kobiéta!
Kilku śmiałków strzelili, ona uprzejmie skłoniła im się i palcem zapraszała ku sobie.
Już myślą czarów opanowani Finlandczycy, którzy im wierzyć najskłonniejsi byli, stanęli: trąby napróżno grały do szturmu — jak wryci nie ruszali z miejsca. A tu już i szereg ich zaciemniał przed oczyma oblężonych i wszystkie działa zwrócone ku nim błysły, zadymiły, poczynając sypać kul gradem, na przyzastanowionych szwedów. Co było na przodzie odważniejszéj starszyzny padło rzędem, żołnierz się spłoszył i cofać począł.
— Czary! czary! — wołali jak poszaleni.
Miller bił i pędził.
Wtém noc nagle się robić poczęła i krótki dzień mroczył coraz bardziéj; działa forteczne coraz dalej sięgały, pierwsze linje przebiwszy. Nie było sposobu iść daléj, trąby dały znak do odwrótu. Wiatr jakby zasłony, z góry na chwilę mgły uniósł i rozdarł, w dali ukazując pracowników u szańców, z rydlami, motykami, schylonych nad robotą pod strażą szwedzką. Czarniecki rozkazał strzelać do nich.
Ale mrok coraz stawał się gęstszy, noc zdawała lecieć skrzydłami ptasiemi, coraz ciemniéj, ciemniéj, ciemniéj, tylko wśród bielejących tu i ówdzie płat śnieżnych, czernieje kupka ludu, ruszającego się jak mrówie.
Na oślep już, klasztorne działa celują sercem raczéj niż okiem, widzą popłoch... a potém cisza... i tak dzień się skończył.
W klasztorze zadzwoniono na Anioł-Pański.
Napaść ta była od południa, ze strony w którą kościół odwraca się do murów i wrót dobrze obwarowanych, choć szwedzi mieli ją za słabsze od kortyny.
Noc zeszła na czuwaniu niespokojném... wszyscy stali na murach w oczekiwaniu. Nikomu nie było tajno co się działo w szwedzkim obozie, zabicie Millerowskiego siostrzeńca, jego gniew i zaklęcia że twierdzę zdobędzie i zniszczy, przerażać poczynały. Sen uciekał z powiek, latarnie słabo świeciły na murach wśród mgły nieprzebitéj, ludzie jak cienie suwali się dokoła. Hasło powtarzano z cicha: w Bogu nadzieja.
Bóg niech będzie pochwalony!
Z temi słowy w ustach, z różańcem w dłoni, chodzili dowódzcy powolnemi kroki, spodziewając się nocnéj napaści; lecz napróżno; szwed o niéj nie myślał.
Nie rychło opieszały dzień zaświtał, lecz taki jak wczorajszy gęstą mgłą osuty, rzekłbyś że się owinął nieprzejrzystemi szaty; ni nieba, ni ziemi, ni świata, jasno a nic nie widać. Tuman jak dym gęsty wszystko osłania, powiększa postrach, przeraża, bo tajemnicą otacza.
Kordecki zasępiony na jutrznię do choru przyszedł, a po skończonych modlitwach:
— Bracia, odezwał się, nie czyste są serca nasze, nie gorące modlitwy, Bóg odwraca się od nas i upomina! módlmy się lepiéj... Znać zesłabła w nas wiara. Mgły stały się sprzymierzeńcem nieprzyjaciela, w nich zamknięci, jesteśmy jak ślepi.,. biada nam jeśli to potrwa. Siła ludzka nie pomoże na to; innéj tu potrzeba pomocy. Czemuż gdy modlitwy Jozuego słońce wstrzymały, nasze, mgły by nieumiały rozpędzić.
Widać było po twarzy ojców zwątpienie i podziw wielki.
— Wiary! wiary! zawołał Kordecki, a ruszym nią góry i opoki! wiary a zwyciężym! to oręż nieprzełamany, to zbroja nie skruszona. Nie możemy wszyscy leżeć na modlitwie, bo musiemy walczyć. Niech jeden z nas zastąpi wszystkich gorącą nieustanną modlitwą do Boga, niech exorcyzmem i słowy błogosławieństwa rozpędza mgły szkodliwe, niech błogosławi działa i oręże nasze, niech za nas błaga i jęczy. Ojcze Stawiski to będzie wasze dzieło, wznieście się duchem pod tron Wszechmocnego, i módlcie się za nas, my pójdziemy pracować... Błogosławcie we cztery świata strony, a pierzchnie urok i tumany szatańską nagromadzone siłą, bo wiara panuje wszystkiemu...
Xiądz Stawiski blady, poważny starzec, powstał, zniżył głowę i w milczenia przyjął rozkaz przeora.
Inni ojcowie westchnęli tylko.
Kordecki wyznaczywszy przeciwko mgłom bojownika, jakby do najprostszéj pracy: zszedł z chóru spokojny.
— A to co za licho? — rzekł pan Czarniecki widząc nagle z mglistych mroków, wyłażącą dziwną jakąś wysoką budowę, która powolnie poruszając się, ku murom zbliżała.
Zamojski spójrzał także i uśmiechnął się.
— To się zowie w języku wojennym...
— Ale do czego to służy? spytał niecierpliwie pan Piotr, jużciż nie do bicia masła?
— Do rozbijania murów, i włażenia na nie.
— No to nie czekając i nie definiując, walmy do tego rusztowania... Kasprze kochanku rychtuj mi na te kozły, czy jak się tam to zowie, a gracko, dostaniesz odemnie co zechcesz.
Kasper począł działo podnosić, bo się machina zbliżała, dano ognia i wielki taran czy balista, który wlekli żołnierze i lud okoliczny z końmi i wołami razem, począł trzaskać: ponowiono strzały i nim skutek ujrzano za dymem, już łom drzewa i krzyk ludu dał znać, że Kasper trafił. Czarniecki aż go w czoło pocałował.
— Otoś mi chwat, — rzekł, naści! i oddał mu woreczek swój ślachecki... a teraz do téj gawiedzi.
Gęstemi strzały walono do reszty już złamaną machinę, około któréj kupili się szwedzi z krzykiem i przeklęstwy. Chciano dźwignąć, co było zepsute i spoić na nowo, ale okazało się, że kule szczęśliwie najistotniejsze części taranu: drągi, haki, kloce zębate, szruby i sznury zgniotły i zniszczyły; niektóre kawały poodlatywały daleko i pokaleczyły żołdaków, belki przybiły ludzi co machinę ciągnęli... szwedzi popatrzali, przybiegli starsi i znowu szeptali między sobą. — Czary! czary.
I powoli odstąpili.
Dano znać Millerowi, który opodal siedział tyłem do twierdzy obrócony; machnął ręką tylko — róbcie co chcecie.
I słowa nie rzekł więcéj. Groźne jego czoło więcéj od rozkazu mówiło, wzięli się więc do budowy drugiego tarana, a tym czasem starano się o jakąkolwiek przewagę, ale nadaremnie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.