Konopielka/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edward Redliński
Tytuł Konopielka
Wydawca Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza
Data wyd. 1973
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


A tu Handzia z chaty wylatuje: ręce załamane, włosy potargane i beczy, beczy, a coż u czorta z tym beczeniem, ileż beku słuchać możno! Żeby bliżej podleciała, oj, dostałab po plecach, nie lubie choroba, nie lubie jak baby płaczo! A ta: Jadzia, Jadzia, Jadzia! Co Jadzia? wurknę, kobyłe rozlejcywawszy, a żonka: Kruszynka moja, iskierka maleńka, ptaszeczka niewinna, kwiatuszek śliczny! Tkneło mnie: Umarła? pytam, ale nie pytanie to, a pewność. Handzia nie odpowiada, tylko Słoneczko moje, radość moja, szczęście moje! Zawiązuje ja lejcy na kłonice i krokami długimi lece, a w głowie strach sie kotłuje: ot tobie masz, ciele wywróżyło, psiakrew, zarżne, nima co, zarżne abo utopie, toż ono nas wszystkich po jednemu wytraci!
Do kołyski przystępuje: leży ona, Jadzia, cichutko, mordeczka biała, oczki zamknięte nie rusza sie. Może śpi? Może w zachwyceniu, a nuż tylko duszyczka wyleciała dzie na słonko i zaraz wróci? Tato modlo sie na murku, pociorkujo różaniec, dzieci stojo po kątach wystraszone, Handzia koło progu klęczy, czołem w deski bije, zębami skohycze, bez chustki, włosy rozpuszczone, ślozami dzieci polewa.
Płacz, mówie, płacz, zmarnowała ty dzieciaka!
Ja? Ojezus, Kaziuk, ja? Na moich oczach umierała!
Trzeba było robić coś, psiakrew!
Ale co, nu co ja mogła zrobić, człowieku, co? Oj, Bożesz moj, o ja nieszczęśliwa!
Zawołać kogo było!
Ale kogo, kogo?
A Dominiche! Abo Kuśtyka! A dziad dzie, pytam sie tata, bo z nio żadne gadanie.
Wyszed zaraz po was.
Coś o cudach wywodził, może by co jeszcze pomog?
Za późno, człowieku.
Może ona śpi?
Tato pokiwali głowo na takie moje gadanie, odkrencili sie twarzo do okna.
Zdejmuje czapke. Żegnam sie. Na stołku siadam. Siedze. Nu tak. Umarła. Nu tak, nu tak, zmarnowana. Nu tak. Nu tak. Nu tak.
Nu tak, mówie do nich, a najbardziej do Handzi, pocieszyć jo trzeba, nu tak. Ech. Trudno. Tak musiało być. A ty nie becz, nie becz babo, Pan Bóg dał, Pan Bóg wzioł, urodzisz jeszcze niejedno. Nie pierwsze ono i nie ostatnie, ścichnij!
A ta lamentuje, co za dzieciak był, jaki pojętny, mądry, niepłaksiwy, niewybredny, żerny, niekąśliwy, czysty, ach jaki wesoły, ładny, jak ptaszeczka, jak laleczka, jak wiwióreczka. Widze: na kominie talerz z ołatkami, ołatki z siary i mąki, takie placki dwa razy do roku, dwie krowy u mnie sie cielo.
Daj jeść, mówie do niej, a do Ziutka: nie gap sie, siadaj, zjemo! Zjemo i pomyślim co robić. Abo nie: potem zjesz, teraz leć po dziada.
Poleciał. Siedze, jem placki z zacierko, na nic nie patrze. Jem. Jem bo dobre, co siara to siara. A Handzia: O Jezu, ty jesz tak, a ona? I w bek!
Ty nie wiszcz, pocieszajo tato, wszystkie umrzem. A może Pambóg zawczasu nad nio ulitował sie, bo życie przed nio stało ciężkie, a? Płacz ty, ale nie za dużo: pożyła jak aniołek i odleciała jak aniołek, na pański chlebek, słodziuśki. Nie bojś, Pambóg wie co robi, o, zobacz ja! Czy ja skarże sie komu, że nie zabiera mnie i nie zabiera? Nie skarże sie ja, choć kto ja teraz? Stary trep. Śmieć. Tylko wziąć za kołmierz i wyrzucić dzie w wędoł, lepiej byłoby mnie nie żyć. A żyje!
Tknęło mnie: może Śmierć po was przyszła i zmyliła sie?
Nie zmyliła sie, już ona nie taka zmyłliwa, pocieszajo tatko, stojała i stojała nad kołysko, takie zimno w chacie było, że nogi marzli. Już tam ona przypatrzyła sie dobrze. E, lepiej jej nie wspominać, zarazy, bo weźmie i zawróci.
W samej rzeczy, straszno z śmiercio w jednej chacie być, choć ta nieboszczka maleńka jeszcze. Co z nio zrobić: nie kot to ale i nie człowiek jeszcze. Może dziś pochować? Do obiadu jeszcze kawałek, zdążyłoby sie. Co?
Ona pojękuje: Bez serca ty! Czy to skorupka po jajku, że fajt i wyrzucona? Toż ona dziś jeszcze cycke ssała!
Dzieciaka, póki nie chodził, możno chować i tego dnia co umar, obstajo tato za mno, byle za widnia, póki słonko nie zaszło: po ciemku nie trafiłoby do nieba.
Do nieba? Toż ono już w niebie, mówie, czy to czym zgrzeszyło? Czy nie chrzczone?
Tato chwalo, że umierało cicho, nie było widać jak para wyleciała. Nic nie płakało. Przestało płakać, myśle: czemu nie płacze? Wołam Handzie, zobacz, mówie, co jest.
Za oknem głowy migneli i zaraz do chaty wchodzo dziad z Ziutkiem; żebraczysko żegna sie nad kołysko, a Handzia przed nowym człowiekiem znowuś w bek: Iskiereczka moja, aniołeczek, jagodka, wiwióreczka, laluńka! Beczy i włosy szarpie, dziad sie na nio ogląda, kurczy sie, marszczy, już i oczy obciera, widać miętkiego serca jest, już i wzdycha, Boże, Boże, za co tak ludzi katujesz, pojękiwawszy klęka koło kołyski, modli sie, postękuje jak baba.
Płakać to i baby umiejo, mówie, wy coś zróbcie! Toż chwalili sie cudami!
Aj, jak to jego ukłuło! Kiwać sie przestał, oczy rękami podper i siedzi, siedzi na piętach, plecy jego widze naprężone. Wtem wstaje. Wstaje, prostuje sie, obydwie ręce nad kołysko wycionga. I kamienieje!
Cicho sie robi, że słychać jak robaki ściane jedzo!
On stoi tak z wyciągniętymi ręcami, oczy zapluszczone, zęby zaciśnięte, widze jak twarz jemu czerwienieje, rosa na czoło wychodzi! Wtem, o Panie Jezu, nad nim, nad jego głowo widze blask, jak nad świętymi!
A on głosem z innego świata ogłasza:
Nie umarła dzieweczka wasza, ale śpi. Dzieweczko, mówie tobie wstań!
A ręce trzyma i trzyma! O Jezu!
Tato zwalajo sie z murku na kolana, dzieci klękajo, Handzia oczy wybałusza. Ja siedze z ołatkiem w ręku, ze strachu ruszyć sie nie moge, przykleiło mnie do stołka. Cud wisi w powietrzu, coś sie zaraz stanie: może jasność buchnie z pułapu, aniołowie wejdo, dziad w świętego sie przemieni? Strasznie jest, pobożnie i nie do wytrzymania! On ręce trzyma nad kołysko, z palców iskry leco a cały taki natężony, że drży. A z nim zaczynajo drżyć i dzwonić miski, kubki, fajerki, brzęczy wszystko w coraz większym wizgu, ciele dusi sie, wyciągnęło szyje i beczy jak zając w petli, brodatemu ręce sie trzęso, trzęso, trzęso! ja już nie moge wytrzymać tego wizgu, blasku, świętości.
Naraz ręce dziadowi leco bezwładnie, mięknie cały i siada na murku jak worek sieczki. I siedzi przy tatku, ale jaki! Złachmaniony, jak strach po deszczu, jak odzienie rzucone w kąt: głowa leży na torbach jak słomiana, ślozy ciekno skosem przez nos po brodzie.
I nie tak już mnie szkoda dzieciaka, jak tego dziada: jakby sie widziało rybe dochodzące na brzegu. Abo konia ze złamanymi nogami jak zdycha. Abo zajączka kapiejącego w trawie, przeciętego koso na pół.
Zjedzcie, dziadku, zacierki z ołatkiem, pocieszam, dobre ołatki, z siary.
Żebraczysko wstaje, a oczami po podłodze ucieka, wstydzi sie. Cóż ja, grzeszny człowiek, mówi, torby ściąga, sznury poprawia, cóż ja? Dziad, dziad, tylko ech tyle moge co zmowić pacierz.
I wychodzi jak ciamajda niedołenga, zgarbiony, ledwo nogi przez próg przeciągnoł.
A dzieciak leży jak polano, tylko sie kołyska na sznurkach okręca i tak smutno, tak smutno, tak smutno. Myj, nakazuje Handzi i ide po deski.


Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.