Strona:Edward Redliński - Konopielka.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zdycha. Abo zajączka kapiejącego w trawie, przeciętego koso na pół.
Zjedzcie, dziadku, zacierki z ołatkiem, pocieszam, dobre ołatki, z siary.
Żebraczysko wstaje, a oczami po podłodze ucieka, wstydzi sie. Cóż ja, grzeszny człowiek, mówi, torby ściąga, sznury poprawia, cóż ja? Dziad, dziad, tylko ech tyle moge co zmowić pacierz.
I wychodzi jak ciamajda niedołenga, zgarbiony, ledwo nogi przez próg przeciągnoł.
A dzieciak leży jak polano, tylko sie kołyska na sznurkach okręca i tak smutno, tak smutno, tak smutno. Myj, nakazuje Handzi i ide po deski.

Najsampierw sie wpuściło kobyłe do chlewa, żeb nie przestudziła sie na dworze, zgrzana była. Potem z Ziutkiem wyciągnęli my spod słomy deski z rusztow, zanieśli na kozioł do piłowania: przerżneli na kawałki, cztery dłuższe, dwa krótsze na szczytki. Kończym piłować, raptem Ziutek ogląda sie na fure, na białe kore: O Jezu, przez nas, mówi i puszcza piłe, my Jadzie zarżneli!
A ścichnieszże, prosze, ty tylko gadać i płakać! Ciągaj.
Patrze na deski, czy nie za krótkie, ciasne spanie by miała. Nie, nie powinna. Najgorzej z goździami bedzie. Wysyłam chłopca do Kramara, osiem goździow niech przyniesie. Ale