Strona:Edward Redliński - Konopielka.djvu/83

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

u czorta z tym beczeniem, ileż beku słuchać możno! Żeby bliżej podleciała, oj, dostałab po plecach, nie lubie choroba, nie lubie jak baby płaczo! A ta: Jadzia, Jadzia, Jadzia! Co Jadzia? wurknę, kobyłe rozlejcywawszy, a żonka: Kruszynka moja, iskierka maleńka, ptaszeczka niewinna, kwiatuszek śliczny! Tkneło mnie: Umarła? pytam, ale nie pytanie to, a pewność. Handzia nie odpowiada, tylko Słoneczko moje, radość moja, szczęście moje! Zawiązuje ja lejcy na kłonice i krokami długimi lece, a w głowie strach sie kotłuje: ot tobie masz, ciele wywróżyło, psiakrew, zarżne, nima co, zarżne abo utopie, toż ono nas wszystkich po jednemu wytraci!
Do kołyski przystępuje: leży ona, Jadzia, cichutko, mordeczka biała, oczki zamknięte nie rusza sie. Może śpi? Może w zachwyceniu, a nuż tylko duszyczka wyleciała dzie na słonko i zaraz wróci? Tato modlo sie na murku, pociorkujo różaniec, dzieci stojo po kątach wystraszone, Handzia koło progu klęczy, czołem w deski bije, zębami skohycze, bez chustki, włosy rozpuszczone, ślozami dzieci polewa.
Płacz, mówie, płacz, zmarnowała ty dzieciaka!
Ja? Ojezus, Kaziuk, ja? Na moich oczach umierała!
Trzeba było robić coś, psiakrew!
Ale co, nu co ja mogła zrobić, człowieku, co? Oj, Bożesz moj, o ja nieszczęśliwa!