Komedjanci/Część III/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Komedjanci
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Sylwan nie tracił czasu napróżno i nie spuszczał z oka na chwilę domu barona, który choć się z nim zdawał oswajać, nie tak jednak łatwy był, jak hrabia sobie obiecywał. Nie wychodził nigdy z granic zimnej grzeczności i nie dopuszczał Sylwana do pożądanej dlań poufałości. Baronówna, widocznie dziecko pieszczone, pani domu, o której względy codzień bardziej rozkochany hrabia usilnie się starał, bawiła się nim czasem, posługiwała trochę, ale nic nie straciła ze swej sztywności, melancholji i zimnego z nim obejścia. Im trudniej to szło, tem bardziej Sylwan się zapalał; a postępy tak były nieznaczne, tak powolne, że dumne hrabię niekiedy gniewem buchało. Tymczasem dom barona Hormeyera otwierał się dla coraz większej liczby nowych znajomości, napływała doń najpierwsza młodzież, którą wabiła nieporównanej piękności twarzyczka i przepych domu, na pańskiej utrzymywanego stopie. Sylwan śledził, patrzał i drżał, żeby kto nie został szczęśliwszym od niego, choć dotąd ani baron, ani jego córka nie zdawali się wyróżniać nikogo. Ewelina zawsze była równie smutna, zamyślona, znudzona ludźmi, niecierpliwa. Baron chłodny, rozpatrujący się i zapięty na wszystkie guziki. Tajemnica jakaś dom ten otaczała, a przybywający z Galicji, z Wiednia żadnej o nim pewniejszej wiadomości nie przywieźli. Kilka osób widywało barona, zgadzano się na to, że przy dworze jakiś miał urząd, że go w towarzystwach wyższych spotykano; ale o jego stanie majątkowym i położeniu towarzyskiem nic pewnego dowiedzieć się nie było podobna.
Ludzie, nie mając o nich pewnych danych, tworzyli tymczasowo dzieje bajeczne, zgadywali, domyślali się, wnioskowali. Baronówna pokazała się na kilku balach w coraz to nowych brylantach, tak niemi obwieszona, że precjoza jej ściągnęły oczy wszystkich, a cenę ich przesadzono nadzwyczajnie i podnoszono niezmiernie. Jeden naszyjnik z pereł i diamentów wzbudził zazdrość we wszystkich kobietach i zwrócił szczególnie uwagę na barona i jego córkę. Zaintrygowali wszystkich ci przybysze, występujący z takim zbytkiem, a całkiem prawie nieznani nikomu. Poczęto szperać i dochodzić, ale nikt nic stanowczego nie odkrył. Sylwan tylko po kilkotygodniowych stosunkach z baronem dowiedział się najniespodziewaniej i w sposób przypadkowy, że córka Hormeyera, ta, którą miał za pannę Ewelinę, młodziuchna i dziewicza istota, była już wdową, że jej nagłe w pół roku po ślubie owdowienie spowodowało wyjazd z Galicji i smutek, którym twarz jej okryta była. Wygadał się z tem pan baron tak, jakby sądził, że to już wszystkim jest wiadome; wzdychał, mówiąc o córce i nie wyspowiadawszy się z niczego więcej, urwał, zachmurzywszy czoło.
Sylwan, jakkolwiek rad był, że więcej schwytał od innych, wyrzucał sobie, że dotąd tak prostej nawet rzeczy nie wiedział i, powróciwszy do domu, głęboko się zamyślił nad sobą i przyszłością. Ewelina teraz mu się wydawała inaczej, smutek je był wytłumaczony, rozdrażnienie naturalne, obojętność konieczna, miłość własna we wspomnieniu męża znajdowała tłumaczenie chłodu, z jakim go przyjmowano.
— Potrzeba czasu, — rzekł w sobie Sylwan — wdowa! To nic nie szkodzi. Musi więc mieć majątek po ojcu i coś odziedziczyła po mężu. A tak młodziuchna, a tak pociągająca!
Westchnął, zamyślił się i już zawracać nie chciał. List hrabiego ojca, który poprzedził przyjazd hrabiny i Cesi, pełen nieukontentowania, obawy i przestróg, więcej rozdrażnił, niż upamiętał Sylwana.
Nie chciał mu w niczem przyznać słuszności, rozśmiał się i obrażony niemal, że mu wyrzucano nieopatrzność i łatwowierność, odrzucił pismo z lekceważeniem, ruszył ramionami, ani myśląc się stosować do rady ojcowskiej. Oczekiwał tylko matki, żeby jej przybyciem poprzeć swoją sprawę; rachował na kobiety, na Cesię szczególniej, której znał przebiegłość, a tymczasem dnia prawie nie opuszczał, nie widząc się z baronem i jego córką.
Zaledwie dawszy wypocząć Wacławowi, zmusił go do odwiedzenia z nim razem nowych swoich znajomych. Wacław opierał się, wymawiał, ale uległ nareszcie bratu i poszedł z nim razem na wieczór do barona. Sylwan chciał mu się pochwalić nadzieją i olśnić go przepychem tej, którą zawczasu swoją przyszłą nazywał. W istocie dla Wacława, przywykłego do wsi i kłamanych występów Denderowa, ten dom, zbytkownie urządzony, był całkiem nowym i uderzającym widokiem. Wygalowana służba, stoły, od sreber się uginające, ogromne salony, z niejakim urządzone przepychem, doreszty onieśmieliły i tak bojaźliwego, ciszę lubiącego człowieka. Wszedł zakłopotany, zarumieniony, zmieszany; dał się zaprezentować baronowi, który nieznacznie zmierzył go wzrokiem badacza, i nie śmiał nawet spojrzeć na jego córkę, czarne swe oczy ciekawie obracającą na przybysza. Sylwan nie postrzegł, że baron i Ewelina, gdy Wacław się pokazał, spojrzeli po sobie jakby zdziwieni, że młoda wdowa zadrżała, zapłonęła i po chwili wyszła szybko z salonu. Nadto był sobą zajęty, żeby mógł nawet przypuścić, że ktoś większe nad niego uczyni wrażenie. Po pewnym przeciągu czasu jednak Ewelina powróciła do salonu i Wacław, nieco ośmielony, spotkał piękne jej oczy, wymierzone na siebie.
Wszyscy byli dlań nadzwyczaj uprzejmi, a wreszcie Sylwan nawet musiał postrzec, że dla Wacława zmieniono tryb postępowania z innymi gośćmi. Młoda wdowa zbliżyła się ku niemu ciekawie, uśmiechnęła, przeciągnąć się starała rozmowę z nim; baron nie spuszczał go z oka, a gdy więcej osób nadeszło, widocznie pierwszeństwo dawano nowo przybyłemu przed wszystkimi.
Kilka razy baron i jego córka szeptali coś z sobą tajemniczo, a gdy nadeszła chwila pożegnania, ojciec, czego dla nikogo nie uczynił, wyszedł za gościem, usilnie go zapraszając, żeby ich dom odwiedzał. Nie postrzegł tylko Sylwan, jak wzrok Eweliny pobiegł za Wacławem do drzwi i ścigał, gdy go już nie było; jednakże, dotknięty do żywego, obiecał sobie w duchu więcej się na porównanie z bratem nie wystawiać.
— To coś niepojętego, — rzekł w duchu — byliżby ślepi, czyby się mieli nie poznać na mnie? Mogliżby wiedzieć, iż Wacław ma miljony, których ja mieć nie będę? Ja go tam więcej nie zaprowadzę, on sam nie pójdzie pewnie!
Na Wacławie dom ten wielkiego nie uczynił zresztą wrażenia, przepych i bogactwo go zdziwiło, ludzie byli dlań zagadką. Ewelinę uznał piękną, ale mówił o niej chłodno i Sylwan, badając go, przekonał się, że sympatja, która się objawiła ze strony barona, nie wywołała wzajemności. To go uspokoiło.
Nazajutrz swoim zwyczajem rano pojechał po barona, którego miał zawieźć do kilku domów, jak się wczoraj umówili, i zdziwił się znowu, gdy po krótkim obojętnym wstępie, baron żywo go spytał o brata. Sylwan nadto był ostrożny, żeby go bardzo wychwalać, ale kłamać też nie mógł, bo wielki ów spadek i niespodziana fortuna, a z niej wynikłe interesa postawiły Wacława na widoku i łatwo było dojść fałszu. Odpowiedział więc obojętnie, uśmiechając się, ogólnikami, nie tając swojego podziwienia, dlaczego o niego tak go ciekawie badano.
— Musiałeś pan uważać, — odparł baron Hormeyer z niezwykłą sobie szczerością — jak mnie wczoraj widok tego młodego człowieka uderzył, i mnie, i biedną Ewelinę moją. Wystaw pan sobie, brat pański tak nadzwyczajnie, tak cudownie jest podobny do zmarłego jej męża, żeśmy na pierwszy rzut oka za widmo go wzięli. Córka moja dotychczas jest cierpiąca... przypomnienie świeżej straty... nieutulony jej żal po tym człowieku...
— Dobrze, że mi pan baron mówisz o tem, — rzekł Sylwan trochę niespokojny — więcej go tu już nie przyprowadzę i najmocniej przepraszam...
— Ale owszem, owszem, — pochwycił baron — Ewelina znajduje w tem niejaką pociechę, to łudzące przypomnienie.
— Mój brat jest dosyć dzikiem stworzeniem, — pośpieszył Sylwan — z wielką trudnością wczoraj go tu wyciągnąłem. Dziwne okoliczności sprawiły, że niepoznany długo, wychowywał się jak sierota, to go onieśmiela. Niedługo, zdaje mi się, zabawi w Warszawie, przygotowuje się tylko do bliskiego wesela.
— Jakto? zaręczony? — podchwycił baron z widoczną niespokojnością.
— I zakochany — dodał hrabia.
Rozmowa się na tem przerwała, dano znać o koniach. Sylwan wyjechał z baronem razem, ale, powróciwszy do domu, nie mógł się powstrzymać od gorzkich wyrzutów losowi.
— Wacławowi wszystko! — zawołał. — Majątek, szczęście idzie samo do rąk nieproszone, za cóż mnie się nie wiedzie? Zaczynam go nienawidzieć! Byleby mi pożyczył, czego potrzebuję, unikać go muszę, wyprawię go na wieś. Niech jedzie: ani on do miasta, ani miasto dla niego.
Nazajutrz odebrał zaproszenie na wieczór do barona wraz z bratem, ale go z sobą nie wziął i wymówił się nieśmiałością Wacława.
I ojciec, i córka, postrzegłszy, że sam przyszedł, nie umieli pokryć wrażenia, jakie to na nich uczyniło. Spytali zaraz o brata, a Sylwan, rozgniewany, prawie do kłamstwa uciec się musiał. Cały wieczór Ewelina była zamyślona i smutna, baron chłodny i milczący, Sylwan nie potrafił się nawet przybliżyć do pięknej wdowy, a za każdym jej głosem niecierpliwił się coraz bardziej, bo go pytano tylko o Wacława. Wychodząc, zżymał się na siebie, że mu na myśl przyszło wprowadzić tę marę, która w mgnieniu oka zepchnęła go z mozolnie otrzymanego stanowiska.
Szczęściem dla Sylwana, wśród zakłopotania jego nadjechała hrabina z córką: nowi i silni sprzymierzeńcy. Zaledwie się rozpakowano w hotelu, już nie-spokojny począł im opowiadać całe swoje dzieje.
Znano je potrosze z listu Sylwana i hrabina matka, naprzekór mężowi, usposobiona była pomagać, nie przeszkadzać synowi. Cesia milczała obojętna, ale gdy przyszło do Wacława, zarumieniła się, wstrzęsła i nadstawiła ucha na opowiadanie. Twarz jej zmieniona dozwoliła bratu domyśleć się uczuć serca: zwrócił się do niej cały. Cesia słuchała go naprzemiany blada i krasna od bijących na twarz rumieńców, ale milcząca i zamyślona.
— Kochana mamo, — zawołał Sylwan wostatku — na tobie i na drogiej Cesi całe moje nadzieje. Potrzeba się poznać z Eweliną, zbliżyć, poprzyjaźnić i opanować ją całkiem; a naprzód, jakkolwiek jesteśmy tu chwilowo, musimy się pokazać tak, jak nam przystało, i dcm choć w podróży urządzić w sposób przyzwoity, ja się tem zajmę. Jeśliby pieniędzy brakło, Cesia weźmie u Wacława.
— Dajże mi pokój, Sylwanie — oburzyła się siostra. — To nadto!
— Zrobisz to, gdy sama uznasz potrzebę, ja jestem zakochany, oszalały i od was wyglądam ratunku! Ojciec, wiem, obawia się, odradza, przestrasza, ale myli się najzupełniej.
Hrabina ruszyła ramionami na wspomnienie męża, Cesia poczęła badać brata i niespokojna już pocichu mu szepnęła, żeby po Wacława posłał, nie tracąc czasu. Sylwan dorozumiewał się coraz bardziej, na co jej był potrzebny; a rachując na pomoc siostry, chciał ją sobie zawczasu zaskarbić; sprowadzono więc biednego samotnika, który dosyć niechętnie stawił się na wezwanie.
Hrabina przywitała go zimno, Sylwan poufale, Cesia serdecznie, ale jak brata tylko. Nowy jej plan zależał na tem, żeby go zbliżać jak najbardziej ku sobie, a działać nań obojętnością i obudzeniem zazdrości w sercu jego. Do tego zastosowała humor: stała się trzpiotowatą, zajętą przyszłem zamążpójściem tylko, strojami, domem, jaki miała urządzić, zabawami i t. p. Usilnie pragnęła przekonać teraz Wacława, że się stał dla niej obojętny, rachując na to, że człowiek płacze zawsze po wszystkiem, co traci, nawet po tem, co, posiadając, nie cenił.
— Dobrze, żeśmy tu ciebie zastały, — zawołała do wchodzącego z uśmiechem, podając mu rękę — musisz nam służyć i pomagać. Mój narzeczony nagli, mamy całą ogromną wyprawę do zrobienia, kilka tysięcy dukatów do wyrzucenia za okno, nie potrafimy sobie dać rady, a ten biedny Sylwan taki zakochany, taki śmieszny, taki dziwny, że się na niewiele przyda!
Wacław przez grzeczność zaofiarował się na usługi.
— Ja ci się wywdzięczę, kuzynku, — dodała Cesia figlarnie. — Niepodobna, żebyś czegoś nie potrzebował dla Frani; nie potrafisz sam dać rady z kobiecemi gałgankami, my ci najdroższe, najpiękniejsze, najsmakowniejsze wybierzemy. Juściż nie wrócisz z Warszawy z próżnemi rękoma, wstydby ci było i śmiesznie!
Od tej chwili Wacław nie miał pokoju od Cesi, która go ciągle chciała mieć przy sobie, choć zmieniła z nim sposób postępowania, nigdy już nie mówiąc mu i nie przypominając niczem dawnych stosunków. Ciągle była zajęta tylko swoją przyszłością, weselem i rolą, którą na świecie grać miała; nieustannie zaś przypominała mu Franię, z udaną dla niej czułością, ale zawsze z odrobinką ironji, choć zręcznie bardzo ukrytej. Wacław posmutniał biedny i ugiął się pod ciężarem powolnego prześladowania, które najwymyślniejsze przybierało formy.
Hrabina Eugenja, która, pomimo braku świeżości i bardzo już przywiędłych wdzięków, spodziewała się jeszcze w salonie przy świecach znaleźć choć poddeptanego czciciela, równie z ciekawą i niecierpliwą Cesią, nagloną przez Sylwana, śpieszyła wyjść na świat, dawnym się przypomnieć znajomym i nowe zawrzeć stosunki. Najęto powóz, wybrano pokoje, urządzono dom na stopę jak najpokaźniejszą, wyrzucono wiele pieniędzy i hrabina wybrała się wreszcie z Sylwanem do barona Hormeyera, ale tu ich nie przyjęto. Potrzeba było czekać wzajemnych odwiedzin, a te dopiero czwartego dnia nastąpiły. Nieszczęściem dla Sylwana, Wacław znajdował się właśnie w salonie i nie było go sposobu sprzątnąć. Baron wszedł z córką, którą miał przedstawić hrabinie, ale, na progu ujrzawszy Wacława, młoda wdowa tak się zmieszała, pobladła, zmieniła, że ze wzruszenia usiąść musiała, ledwie ukłoniwszy się gospodyni domu. Złożono to na osłabienie, znużenie i przypadek jakiś, który ją przestraszył przed chwilą, choć Sylwan wiedział dobrze, co to znaczyło. Rozmowa zawiązała się z trudnością o ogólnikach, ale Ewelina udziału w niej prawie nie brała, wciąż zapatrzona na Wacława: dwie łzy płynęły jej z oczu powoli...
Sylwan wściekał się i nie wiedział, co począć; Cesia patrzała i nic zrozumieć nie mogła, bo jej się z tego dziwnego wypadku brat nie wyspowiadał; baron zaś, korzystając ze spotkania, poszedł do Wacława i z niezwykłą grzecznością i nadskakiwaniem przylepił się do niego.
Rozpytywał go, zapraszał, łasił mu się prawie i tak zręcznie manewrował, że go przyprowadził do córki, która, podnosząc nań oczy zamglone łzami, wstrzęsła się i zadrżała. W wejrzeniu biednej kobiety znać było, że w tym nieznajomym, który jej tak żywo przypominał utracone szczęście, szukała z rozpaczą tego uczucia, które jej dawniej jaśniało. Zdawała się błagać litości, spoglądając na Wacława, i ze smutnej, obojętnej, chłodnej tak się stała łagodną, wzruszoną, czułą, tak twarz jej piękna dziwnie się zmieniła, że Sylwan, patrzący zboku, oczom swoim nie wierzył. O! co z ludzkiego oblicza jeden robi promyk radości! jak ono inne! jak cudnie piękne, kiedy z za łez spojrzy weselem i uśmiechnie się choć marzonem szczęściem!...
Taką się stała Ewelina, kiedy bojaźliwy wzrok jej spotkał zimne, ale pełne współczucia wejrzenie Wacława, w którego źrenicy dobroć się malowała. Nie śmiała ust otworzyć drżących, a mówiła niemi, prosząc go o litość i choćby o zwodniczą nadzieję. Zdumiony Wacław zląkł się tego wzroku, którego wyraz mówił o wielu łzach uronionych napróżno; ale wzruszyła go boleść nieznajomej, choć całkiem niewytłumaczonym dlań sposobem zwracająca się z prośbą jakąś ku niemu. W tych pięknych rysach zwykle chłodnej i dumnej kobiety tyle było teraz czułości i wdzięku! Chciał uciec i nie mógł, przykuty litością i wdzięcznością razem; nie śmiał być niegrzecznym po tylu uczynionych mu przez barona i córkę jego uprzedzających krokach. Został więc na swojem miejscu, choć Cesia nań mrugała, choć Sylwan, zbliżywszy się, starał go oderwać od Eweliny, a sam miejsce jego zastąpić. Głosu nawet Sylwana nie zdawała się słyszeć młoda wdowa, tak była zajęta Wacławem.
— Pan tu jesteś, jak my, gościem, — odezwała się po francusku do sąsiada — równie, jak my, obcym trochę: masz obowiązek niejako żyć z nami! Jesteśmy jak podróżni wśród stepu, których znajomość zawiązuje się łatwo na obczyźnie. Czemu pan dotąd nie byłeś u nas? Kuzyn pański, hrabia Sylwan, daleko jest grzeczniejszy.
— A pani! Komuż się na co przydać może towarzystwo wieśniaka, który tęskni za wioską?
— I za tymi, których tam porzucił?
— I za nimi! — dodał Wacław pocichu.
— A któż nie tęskni za czemś i po czemś nie boleje — odpowiedziała Ewelina półgłosem. — Trzeba się pocieszać wzajemnie i bliźniemu ulżyć ciężaru. Lubisz pan miasto? — zapytała.
— Przyznam się pani, że nie.
— Dawniej jam je lubiła bardzo, dziś męczy mnie i utrudza. W mieście potrzeba być szczęśliwym, inaczej widok tego gwaru i wesela podwaja boleść jeszcze.
— Boleść? — spytał Wacław. — Tak młoda, mogłażeś już pani jej doznać?
— Ja? — odparła nieznajoma, zapominając się widocznie z jakąś egzaltacją chwilową — ja? ja już znam wszelkie boleści ziemskie, choć ledwie usta przytknęłam do czary życia i kroplę z niej wyssałam słodyczy.
Ojciec spojrzał surowo, jakoś smutno i Ewelina uspokoiła się; hrabina przemówiła do niej, ona odpowiedziała grzecznie i krótko — i natychmiast, jakby się obawiała stracić chwili, znowu spojrzała na Wacława, z którego wzrok jej nie schodził. Odwiedziny przeciągały się nazbyt długo, baron niespokojnie miął kapelusz w ręku, a córka jego, zajęta Wacławem, nie poruszała się z miejsca.
— Czy pan u nas nie będziesz? — spytała go, wybrawszy chwilę, gdy jej nikt prócz niego usłyszeć nie mógł. — Dlaczego nie byłeś, gdyśmy prosili?
— Kiedy? — zapytał Wacław zdziwiony. — Ja o tem nic nie wiedziałem.
Ewelina zarumieniła się, z wymówką spoglądając na Sylwana: było to pierwsze wejrzenie, którem go zaszczycić raczyła.
— Przyjdź pan, kiedy chcesz, zawsze mu będziemy radzi — szepnęła zcicha głosem wzruszonym. — Przyjdź pan, — dodała, nalegając — wiele nam uczynisz dobrego!
Na tych niepojętych wyrazach, których Wacław nie zrozumiał wcale, a które go zmieszały, tak że na nie odpowiedzieć nie potrafił, skończyły się rozmowa i odwiedziny. Wdowa podała rękę sąsiadowi, wstała nagle i, jakby się całą siłą woli odrywała od niego, po szybkiem pożegnaniu wybiegła.
Cała ta scena nie mogła ujść bacznego oka hrabiny i wzroku zazdrosnej Cesi; a Sylwan zburzony był nadzwyczajnie i przechadzał się chwilę, powróciwszy ode drzwi, nie mogąc w ustach znaleźć słowa.
— Co to jest? — odezwała się pierwsza Cesia. — Sylwanie, wytłumacz nam to, proszę, to coś niepojętego! Co znaczy ta czułość twojej pięknej znajomej dla pana Wacława? Wszak go podobno raz tylko widziała? Prawdziwie — zawołała z przymuszonym śmiechem — mogłabym coś donieść Frani, wielkie pan robisz postępy w Warszawie.
Wacław stał zmieszany i przybity.
— Ja nic nie wiem, ja nic nie rozumiem! — odparł, uniewinniając się.
— Ja wiem wszystko i widzę, że mnie prześladować zaczyna jakieś zażarte, fatalne nieszczęście, poprostu dzieło ślepego wypadku. Potrzeba, żeby kuzynek Wacław był jak dwie krople wody podobny do nieboszczyka męża Eweliny. Ha, to przedziwne!
— Ja? — zawołał Wacław.
— Baron mi mówił o tem — dodał Sylwan żywo — i zaklinał mnie na wszystko, abyś w ich domu nie bywał i nie zatruwał im spokoju, odświeżając stare i przygojone już rany.
— Baron ci to mówił? Baron cię o to prosił? — zapytał Wacław. — Ale czemuś mi o tem nie powiedział wprzódy, byłbym się nie pokazywał? Dlaczegoż znowu ten sam baron tak mnie usilnie dziś zapraszał?
— Czyż nie rozumiesz tego? — ofuknął go Sylwan. — To było przy córce! Ale zdaje mi się, że nie zawiodę się na twojem sercu, nie będziesz tak okrutny, byś biedną kobietę zamęczał; potrzeba ci wyjechać z Warszawy.
— Dość się jej nie pokazywać! — przerwała Cesia.
— Najlepiejby było wyjechać — dodał Sylwan. — Ten wypadek i mnie niezmiernie pomieszał szyki: byłem już na najlepszej drodze, dziś żal odżył i cofnąłem się na długo.
Wyrazy te wyrzekł z wymówką, tak że Wacław, dotknięty niemi, odezwał się obrażony:
— Jam tu przecie nic nie winien.
— Przepraszam cię, — szybko podbiegając, rzekł Sylwan — nikt nie winien prócz mojego losu, przeklętego losu, a niemniej to mnie zabija.
Wacław, nie czekając dalszego rozwinienia tej sceny przykrej i czując ją nadto, pomimo nalegań Cesi, ażeby pozostał, wziął kapelusz i wyszedł niespokojny.
Jak tylko drzwi zamknął za sobą, Sylwan, który więcej udawał rozpaczy, niż czuł jej w istocie, wstał chłodny i obrócił się do matki:
— Niechże mi hrabina powie, jak się jej Ewelka podobała. Cudna! nieprawdaż? anielska istota!
— Bardzo przystojna! — odpowiedziała matka, myśląc w duchu, że sama niegdyś była daleko piękniejsza.
— Przystojna? — spytał Sylwan.
— Nawet ładna, — dorzuciła Cesia — ale to coś sentymentalnego, rozpłakanego.
— A ojciec? a ton ich? a wychowanie? a sposób życia? — począł Sylwan. — O milę widać w nich ludzi najlepszego towarzystwa!
— Cóż z tego wszystkiego, kiedy ci tak Wacław popsuł całe staranie! — przerwała matka. — O! ten Wacław, to zły duch naszej rodziny! Niedarmom, niedarmom czuła zawsze jakiś instynktowy wstręt do niego, wszystkie nasze nieszczęścia od niego się poczęły i z nim jakiś mają związek.
Cesia westchnęła tylko, a Sylwan zawołał:
— Ja go zaraz na wieś wyprawię, niech jedzie, niech się żeni ze swoją Franią, niech będzie szczęśliwy, ale niechże mi nie psuje!
— Niema potrzeby, — odezwała się Cesia — on tam więcej nie będzie, bądź spokojny; a mógłbyś mu się narazić, wypędzając go stąd, gdy właśnie potrzebować go co chwila możemy.
Sylwan zamilkł, ale chmurne jego czoło okazywało, że nie mógł się oswoić z myślą niepowodzenia i postanowił zwyciężyć lub zginąć.
Przejęty smutkiem Wacław powrócił do swojego mieszkania, rozerwany uczuciami, których sam nie rozumiał. Wspomnienie Frani, drażniący obraz Cesi, doskonale kłamiącej zobojętnienie zupełne, smutna postać młodej wdowy ze łzawemi oczyma mieszały się w jego wyobraźni; Wulka jednak z Franią najczęściej przed serce wracały! Czuł, że tam było niewinne, spokojne, prawdziwe szczęście jego; ale serce ludzkie nienasycone, ale człowiek tak słaby! Wacław już nie miał siły myśleć o jednej narzeczonej i grzeszył, wybiegając marzeniami za drogę, którą sobie przyrzekł iść do końca życia. Czując to, rad był jak najprędzej wyjechać z miasta, gdzie go jeszcze interesa nieubłagane zatrzymywały od dnia do dnia, nie dozwalając nawet zakreślić chwili wyjazdu; tymczasem z każdą odchodzącą pocztą pisał do rotmistrza, do Frani, do Brzozosi i, nie tykając tego, co go spotykało w Warszawie, spowiadał im się tylko ze swoich uczuć i tęsknoty. Właśnie nad takim długim listem, w którym nic właściwie nie było prócz użaleń i westchnień, zastał go nazajutrz około południa pan baron Hormeyer. Zmieszany Wacław musiał go przyjąć i nie wiedział, jakim powodom przypisać tak śpieszne odwiedziny, gdy gość z uśmiechem sam mu się z nich począł tłumaczyć.
— Darujesz mi pan natręctwo moje, — rzekł z wymuszoną grzecznością — ale jestem ojcem, nie mogę obojętnie patrzeć na łzy córki; a gdy mi się nastręcza sposobność ulżenia jej strapieniu, wszystkich szukam środków, bym to uczynił.
— Mój brat — przerwał śpiesznie Wacław — mówił mi już, jak dziwne podobieństwo rysów zjednało mi niezasłużone u państwa przyjęcie; mówił mi także o życzeniu pana barona, ażebym przytomnością moją nie rozraniał serca biednej córki jego: bądź pan pewien, że się do niego zastosuję.
— Kto panu to mówił? — zapytał baron z uśmiechem dziwnym — hrabia Sylwan? Zapewne miał w tem powody jakieś, ale na Boga, ja się wcale przeciwnego domagam. Dla niej, dla biednej Eweliny, jest to uspokajającem lekarstwem widzieć żywem przynajmniej to, co pogrzebała i opłakała: łudzi się, ale pociesza. Ja właśnie chciałem pana prosić, żebyś nas często odwiedzał, bo to dla niej jałmużna.
— Panie baronie, jest to traf tak dziwny, — po chwili zawołał Wacław — że na ten wypadek niema w prawidłach pospolitego życia żadnej formy gotowej. W istocie położenie moje nadzwyczaj przykrem się staje, a może niebezpiecznem, a ludzie...
— Ludzie niech mówią, co chcą — odezwał się baron. — To mnie ani ziębi, ni grzeje. Ewelina, zarówno jak ja, pogardza opinją ludzi: sercu ojcowskiemu chodzi choć o chwilę jej spokoju.
— Zdaje mi się, — dodał Wacław — że tego spokoju innąby drogą szukać potrzeba, nie odświeżając uczucia, którego przeznaczeniem jest zamrzeć lub inny przybrać kierunek.
— Właśnie od pana oczekuję, żebyś o tem Ewelkę przekonał — rzekł baron. — Masz pan nad nią władzę wielką, skutkiem wielkiego i szczęśliwego może dla nas trafu: możesz jej umysłem i uczuciem pokierować. Z oczu, z ust pańskich wieje zacność i szczerość, dlatego otwarcie mówię i gorąco go proszę. Nie zechcesz korzystać z naszego nieszczęścia, gdy mu zaradzić nie możesz.
— Dziękuję panu baronowi, — odparł śpiesznie Wacław — ale nie na wiele podobno przydam się państwu, jestem przejazdem w mieście, na krótko, obowiązki powołują mnie do domu.
— Z każdego dnia skorzystać można, — przynaglał baron, biorąc za rękę Wacława — nie odmawiaj pan, nie odmawiaj.
— Śmiesznieby było, gdybym z taką małą drożył się posługą; ale mój brat...
— A! dobrze, że o tem mówimy — począł baron. — Hrabia Sylwan widocznie ma zamiar starania się o Ewelinę, muszę o niego pana zapytać. Choć brat, czuję, że mi powiesz szczerze, otwarcie.
— Nic panu o nim nie powiem — szybko zawołał Wacław — i proszę nie badaj mnie o to: ani źle, ani dobrze powiedzieć nie mogę, z ust moich jedno i drugie podejrzaneby było. Są ludzie, którzy lepiej daleko ode mnie go objaśnią. Uwolń mnie pan od tak przykrego dla mnie obowiązku.
Baron doskonale zrozumiał widać, że Wacław nic nie miał dobrego do powiedzenia, skłonił się i zamilkł.
Wacław wyglądał tylko końca odwiedzin, niespokojny i podrażniony, gdy gość, nagle wstawszy, zbliżył się do niego z nową prośbą:
— Pojedź pan ze mną na chwilę do Eweliny, na chwilę, tylko na chwilę, ona mnie poto przysłała.
Chciał się wymawiać Wacław, ale smutna twarz ojca ujęła go wyrazem uczucia: zesłabł, dał się nakłonić, ubrał żywo i zabrał się z baronem.
W ulicy już spotkali Sylwana z Cesią, powracających ze sklepów; mignęło się im to zjawisko, ale w twarzy brata ujrzał Wacław taki gniew i zdziwienie, że zabolał nad nim. Baron starał się go rozweselić, rozruszać i nie przestawał żywych opowiadań, które w istocie w innej porze i okolicznościach mocnoby zająć mogły.
W salonie już na nich oczekiwała, żywo się przechadzając, Ewelina; wzrokiem wdzięcznym powitała Wacława i znać było, że walczyła z sobą, by naprzeciw niemu nie poskoczyć, by się nie dać uwieść łudzącemu podobieństwu, które ku niej niepowrotną przeszłość przyniosło. Wacław, zarumieniony cały, uczuł potrzebę postawienia się odrazu na stopie pewnej, na stanowisku właściwszem i począł rozmowę od podziękowania za uprzedzającą grzeczność, na którą niczem nie zasłużył, będąc ją winien tylko dziwacznemu trafowi losu.
Ewelina rozpłakała się, biorąc jego rękę w drżące dłonie.
— A! panie, daruj — zawołała — dziecku pieszczonemu, w którego serce za trochę jaśniejszych dni tyle uderzyło ciosów; daruj, że wyciąga ręce ku tobie! Jam tak biedna, a tak nie umiem oswoić się z nieszczęściem mojem!
— Wolno mi z panią być szczerym? — rzekł Wacław. — Nacóż szukać szczęścia w złudzeniu, oszukując siebie, by jutro boleć mocniej i na nowo?
— O! to jego słowa! to dźwięk jego mowy! to on! — zawołała, zakrywając oczy, Ewelina. — Mów Pan, mów, niech cię jeszcze posłyszę: więc nie umarłeś, więc nie porzuciłeś mnie na zawsze... Żyjesz... Wróciłeś i nie rozstaniemy się więcej?
Wacław zamilkł, położenie jego stawało się co chwila trudniejszem, serce ściskało uczucie boleści, nie wiedział co powiedzieć.
— Możeż być na świecie dwóch tak do siebie podobnych ludzi? — mówiła Ewelina — dwóch braci rodzonych? A! to okropne! I ta twarz, i ten człowiek miałby mi być obcym? Szaleję!
Odkryła oczy, spojrzała znowu, opuściła ręce, dodając słabym głosem:
— Tak, to on!
Wacław męczył się okrutnie, widać było boleść na jego twarzy. Spostrzegła się młoda wdowa i zmieniła z wielkiem wysileniem ton, mowę i wyraz swych oczu.
— Przepraszam pana, — rzekła chłodniej — nie jestem panią siebie, a straszną mi próbę los zgotował; już byłam trochę oswojona z nieszczęściem mojem; wszystko odżyło na nowo.
— Trzeba zapomnieć, — odezwał się Wacław — za chwilę kłamanego szczęścia zapłacisz pani nowem cierpieniem. Niema boleści bez lekarstwa; wszystkie rany goi czas, modlitwa i rezygnacja: potrzeba walczyć z sobą i zwyciężyć siebie.
— Modlić się nie umiem, rezygnacji nie pojmuję, walka z sobą niepodobieństwem jest dla mnie, zwycięstwo śmierć mi przyniesie, jam słabsza od dziecięcia.
— Trzeba się modlić! — rzekł Wacław.
— Alboż Bóg zajmuje się naszym światem lichym, w którym los tylko i ślepe panują trafy?
Wacław zadziwił się, postrzegłszy w kobiecie taką nieświadomość religijną, wyobrażenia tak fałszywe; chciał się sprzeciwić i wskazać jej, jak się myliła, ale Ewelina dodała:
— Znasz pan Wiedeń?
— Ja? nigdy nie wyjeżdżałem z kraju!
— Ani okolic Wiednia, ani Wiednia, nic nie zna! A tam tak pięknie, tak wesoło! A! to jedno miejsce na świecie, gdzie szczęśliwym być można.
— Bo to twój kraj rodzinny, pani, a nam tak miła wieś, lasy i szerokie pola nasze, żebyśmy ich na Prater nie zamienili.
Ewelina zamyśliła się.
— Pan musisz lubić muzykę? — zawołała nagle — pan jesteś muzykiem?
— Kto o tem mówił pani?
— Nikt, ale on lubił muzykę, ale on był artystą. A! — zawołała, otwierając fortepian — pozwól mi marzyć, pozwól się łudzić, dziś tylko, dziś, jeden dzień jeszcze; tylko jutro... tylko.. ulituj się nad biedną, nie patrz na to, co się z nią dzieje. Wszak grasz Nokturno Chopina, wszak umiesz co z Beethovena? wszak mi nie pożałujesz jałmużny trochy dźwięku i trochy szczęścia?
I spojrzała nań tak błagająco załzawionemi oczyma, że Wacław uczuł łzę pod powieką, zbliżył się do fortepianu, usiadł i, nie patrząc na nią, zadumany głęboko, puścił ręce po klawiszach. Ewelina odbiegła trochę, padła na kanapę, zakryła oczy i, płacząc, słuchała. Baron w ciągu tej sceny niewidziany stał we drzwiach gabinetu.

KONIEC CZĘŚCI TRZECIEJ.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.