Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/419

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ku! Chciał uciec i nie mógł, przykuty litością i wdzięcznością razem; nie śmiał być niegrzecznym po tylu uczynionych mu przez barona i córkę jego uprzedzających krokach. Został więc na swojem miejscu, choć Cesia nań mrugała, choć Sylwan, zbliżywszy się, starał go oderwać od Eweliny, a sam miejsce jego zastąpić. Głosu nawet Sylwana nie zdawała się słyszeć młoda wdowa, tak była zajęta Wacławem.
— Pan tu jesteś, jak my, gościem, — odezwała się po francusku do sąsiada — równie, jak my, obcym trochę: masz obowiązek niejako żyć z nami! Jesteśmy jak podróżni wśród stepu, których znajomość zawiązuje się łatwo na obczyźnie. Czemu pan dotąd nie byłeś u nas? Kuzyn pański, hrabia Sylwan, daleko jest grzeczniejszy.
— A pani! Komuż się na co przydać może towarzystwo wieśniaka, który tęskni za wioską?
— I za tymi, których tam porzucił?
— I za nimi! — dodał Wacław pocichu.
— A któż nie tęskni za czemś i po czemś nie boleje — odpowiedziała Ewelina półgłosem. — Trzeba się pocieszać wzajemnie i bliźniemu ulżyć ciężaru. Lubisz pan miasto? — zapytała.
— Przyznam się pani, że nie.
— Dawniej jam je lubiła bardzo, dziś męczy mnie i utrudza. W mieście potrzeba być szczęśliwym, inaczej widok tego gwaru i wesela podwaja boleść jeszcze.
— Boleść? — spytał Wacław. — Tak młoda, mogłażeś już pani jej doznać?
— Ja? — odparła nieznajoma, zapominając się widocznie z jakąś egzaltacją chwilową — ja? ja już znam wszelkie boleści ziemskie, choć ledwie usta przytknęłam do czary życia i kroplę z niej wyssałam słodyczy.
Ojciec spojrzał surowo, jakoś smutno i Ewelina uspokoiła się; hrabina przemówiła do niej, ona odpowiedziała grzecznie i krótko — i natychmiast, jakby się obawiała stracić chwili, znowu spojrzała na Wa-