Komedjanci/Część I/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Komedjanci
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Powrót Sylwana do domu był dziwnie smutny i śmieszny: gniew jego bezsilny, z którym ukrywać się musiał, zniecierpliwienie, rozdrażnienie dochodziły do najwyższego stopnia. Szczęściem nikt w domu nie wiedział, dokąd jeździł i z czem powrócił.
Zaledwie przybył, służący za służącym wpadać poczęli do niego, pilno wzywając go, ażeby natychmiast szedł do matki.
Pośpieszył Sylwan, pomiarkowawszy, że to wezwanie tak niezwyczajnie pilne, nie musiało być bez ważnej przyczyny; kto inny byłby się może zatrwożył, on się tylko zadziwił trochę.
Znalazł hrabinę rozciągnioną na kanapie z listem w ręku otwartym, pomieszaną, z oczyma dziwnie jaśniejącemi, z twarzą zmienioną, przerażoną, wywróconą jakiemś świeżem wrażeniem. Zaledwie wszedł, kazała mu wyjrzeć za drzwi, czy ich kto nie słucha i wyciągnęła ku niemu, milcząc, list, który trzymała. Sylwan poznał charakter ojca.
Hrabia donosił, że, pomimo największych starań jego, klucz Słomnicki, dany Żydowi jako kaucja, został za jego bankructwo przez skarb skonfiskowany; sam o tem uwiadomił żonę, żeby ją ta nowina, zboku nadchodząc, zbytecznie nie przeraziła i dość obojętnie cały ten interes traktując. Donosił jednak, że ta wielka strata pociągnąć musi za sobą pogorszenie reszty jego interesów, że potrzeba było rezygnacji, cierpliwości, wytrwałości i t. p.
Hrabina, nie spodziewająca się nigdy nic podobnego, której całą pociechą życia był zbytek, wytworność i zalotność, nie pojmowała, jak znieść potrafi tak straszliwą zmianę położenia swego i grożącą jej ruinę. Dochodziła prawie do rozpaczy: Sylwan stał w początku osłupiały i zdumiony.
— Ale, moja mamo, — rzekł po chwili, przychodząc do siebie — wszakże nam pozostaje Denderów, klucz Samodoły i coś jeszcze w Galicji.
— Ty nie wiesz, — porywając się, przerwała hrabina — ty nic nie wiesz, nie znasz interesów naszych. Ojciec twój w swych spekulacjach i obrotach nikomu się nie zwierzał, nikogo nie radził, nikomu nie mówił całej prawdy. Ruina nasza, ruina zupełna wisi nad nami...
— Ale to być nie może, — odparł Sylwan żywo — ktoś, taki jak my, zrujnować się nie może; zostanie nam zawsze...
— Zostaną nam długi, hańba i nędza! — zawołała szybko hrabina, tuląc twarz w dłonie. — Przywyknienie do zbytku z ubóstwem.
— Kochana mamo, — wrzucił Sylwan — to rozpacz i przedwczesna, i zbyteczna: widzisz rzeczy z dziwnej i fałszywej strony. Cóż dla nas strata kilkukroć stu tysięcy? Głupstwo!
— Wieszże, co mamy?
— Kilkanaście wsi, imię ładne i kredyt ogromny, on ne se ruine pas avec cela.
Hrabina ruszyła ramionami.
— Wierz temu, jeśli chcesz, ufaj, jeśli ci się podoba: zobaczysz! zobaczysz!
I poczęła płakać pocichu.
Syn przechadzał się po pokoju, obojętny napozór, ale coraz bardziej niespokojny. Wieść ta, jak trunek wypity, rozbierała go powoli.
— Mamyż jaki ratunek? — spytał.
— Cóż ja wiem? — odparła matka. — Co ja wiem! nic nie wiem! Ten człowiek wiecznie wszystko krył przede mną: ani co mamy, ani co nam zostanie, nie rozumiem; czuję tylko wielkie wiszące nad nami nieszczęście.
— Jeśli mama nic nie wie, a ojciec pisze, byśmy byli spokojni, zdaje mi się, że na niego spuścić się można. W ostatnim razie posagowe dobra twoje są nienaruszone...
— Tak, to ostatnia nadzieja, kąt i przytułek, — zawołała hrabina — ale pomiarkuj! Rzucić Denderów, wyrzec się życia, do któregośmy przywykli, zakopać się na wsi i być wystawionym na wstyd, na upokorzenie upadku, o! ja tego nie zniosę.
— Zapewne, że to przykro, ale znieść będziemy musieli. Nie widzę nawet potrzeby opuszczać Denderów. Zabiorą tamten klucz, cóż robić!
— Ale na Denderowie są długi ogromne!
— To być nie może!
— Spytaj Smolińskiego. Jeden szlachcic, nie wiem kto tam taki, podobno Kurdesz z Wulki, ma sam dwakroć sto tysięcy.
— Jakto! ten szlachciura! dwakroć!
— A wielu, wielu innych mniejsze sumki.
Sylwan się zamyślił, w głowie mu się zmąciło, w duchu rzekł tylko sobie:
— No! to się będę musiał bogato ożenić! Jeśli mama chce, — odezwał się głośno — dowiemy się czegoś więcej: poślijmy po Smolińskiego.
— Czy przyjść zechce?
Sylwan pogardliwie ruszył ramionami.
— To go każę za uszy przyprowadzić! — zawołał dumnie. — Zadzwonił żywo. — Prosić tu pana Smolińskiego zaraz, zaraz!
W przerywanej rozmowie wyczekiwali dobre pół godziny, nim rządca-plenipotent, w tej chwili widać mocno zajęty, nadszedł nareszcie. Z miną prawie zuchwałą, roztargniony i bez tych upokorzonych ukłonów, które się zwykle jeszcze za progiem rozpoczynały, stawił się z widoczną niechęcią i lekceważeniem.
— Mój panie, — rzekł do niego Sylwan zgóry — oto jest list ojca: zabierają nam klucz Słomnicki; chcielibyśmy wiedzieć, ja i moja matka, jaki jest stan interesów naszych; nikt o nich lepiej nie może wiedzieć od pana.
Smoliński głową pokiwał, zażył tabaki i odrzekł spokojnie:
— A cóż, niema co taić: interesa złe, bardzo złe.
Hrabina lekko wykrzyknęła, Sylwan tylko brwi namarszczył.
— Jakże to być może? — spytał. — Przy takim majątku, takich szczęśliwych, jak powiadano, spekulacjach.
— Długoby to o tem mówić, — odparł rządca — majątek prawda spory, ale i długów niemało.
— Ale przecież w najgorszym razie Denderów zostać nam może?
— Jeśli się nikt o swoje dopominać nie będzie.
— Możeż to być, byśmy tak źle stali?
— Tak jest, tu niema co kłamać: w Denderowie nawet ciężko się będzie ostać. Jeśli klucz Słomnicki zabiorą, ruszą się wszyscy wierzyciele hurmem; a jak poczną szturmować, a trzeba będzie ich płacić, nie wystarczy dla nich tego, co jest.
— Ależ klucz Samodoły mojej matki?
— I na nim jest połowa długu bankowego, a od drugiej połowy płaci się procent hrabinie Czeremowej.
Głuche milczenie nastąpiło po tych słowach, wyrzeczonych ze zbytnią otwartością i bez żadnej ogródki, nago malujących fatalne położenie Denderów.
— Wreszcie co tu mam państwu w bawełnę obwijać, — rzekł Smoliński — koło interesów źle bardzo: kredyt nadwątlony, bo go nadużyto, i Salomona rozum tu nie poradzi. Wielka bieda.
— Prawdaż to, — dodał Sylwan — że jeden, naprzykład, jakiś tam pan Kurdesz, ma u nas dwakroć?
— Jakże nie? Kilka dni temu, jakem mu procent zaległy wypłacał.
— Dwakroć! — powtórzył Sylwan. — Szlachcic, taka suma! do czego to jemu!
Na ten naiwny wykrzyk, uśmiechnął się Smoliński nieznacznie.
— Okrągło dwakroć; rotmistrzowi Powale należy się trzydzieści, pięćdziesiąt Pazurkiewiczom; inni mają po 20, po 30, po 10, po 15; a tych, co po trzy, po cztery, po pięć tysięcy i zliczyć trudno.
— Masz pan bilans interesów naszych? — spytał Sylwan.
— W głowie tylko, panie hrabio, i ręczę, że się o pięćset złotych nie pomylę; zredukowawszy wszystko, licząc remanenta, zostanie około połowy Denderowa.
Sylwan pochwycił się za głowę, hrabina upadła na kanapę drżąca, Smoliński, widząc się niepotrzebnym, a że mu było pilno, bo się już na wszelki wypadek poczynał pakować i wybierać zawczasu, wysunął się pocichu bez wszelkich ceremonij.
Dobre pół godziny trwało milczenie, przerywane tylko paroksyzmem spazmów hrabiny i pasowaniem się z sobą Sylwana, który zaglądał ze wszystkich stron w przyszłość, a zewsząd widział ją czarną i nieprzebytą pustynią. Pieniądz-słońce nigdzie jej nie oświecał.
Pracować nie umiał całkiem, do niczego nie był usposobiony, jeden zawód wojskowy otwarty był przed nim; ale wygodnisiowi, przywykłemu do próżnowania, nienawykłemu do uległości, samowolnemu i dumnemu, ani podobna było pomyśleć o wojsku.
Cesia weszła na tę scenę niespodzianie i, widząc brata wzruszonym i chmurnym, a matkę we łzach i boleści, nie mogła pojąć, co się im stało tak nagle. Nikt do niej nie przemówił w początku; ledwie spytany Sylwan odpowiedział krótko i niegrzecznie:
— To do ciebie nie należy!
— Ale to do wszystkich należy zarówno! — przerwała, powstając, hrabina z jękiem bolesnym. — Jesteśmy zrujnowani! Cała nadzieja w mojej matce...
— Cóż się stało? — spytała Cesia, śpiesząc do matki — cóż to się stało?
— Ojciec pisze, że nam zabrano klucz Słomnicki; Denderów odbiorą wierzyciele, nie zostaje nam prawie nic...
Cesia stanęła zamyślona, usiłując pojąć groźbę tych słów, których w początku dobrze nie zrozumiała, ale prędko podniosła głowę. Młodość dziewczęcia ma więcej wrót nadziei: łza jej nawet nie pociekła; niespodziane nieszczęście, jeszcze nierozebrane, nagłe, niepojęte, jak trucizna szybko połkniona, nie miała czasu zrobić skutku.
Sylwan się powoli opamiętywał.
— Kochana mamo! — rzekł — najpierwej pamiętajmy na godność naszą: il fant faire bonne mine à maiuvais jeu! Niech się ludzie z nas nie śmieją, niech nie widzą, że cierpimy. Nie zmieniajmy trybu życia naszego, śmiało idźmy dalej, a mam nadzieję, że z tego wybrniemy. Łzy do niczego nie służą.
To mówiąc, wyszedł.
Ale pomimo dobrej rady, sam powlókł się bezsilny do swoich pokojów, przewracając w głowie wyrazy listu ojca, słowa Smolińskiego, rachuby, nadzieje. Nie mogąc podołać temu wszystkiemu, wiele wiary mając w ojcu, powiedział sobie wkońcu:
— Damy jakoś temu radę; tacy panowie, jak my, nie upadają. Od czegóż szlachta? Nie możemy stracić kredytu, jeśli nie stracim śmiałości. Dopóki będziemy mieli odwagę brać, będą nam pożyczać. Jednym płacąc, od drugich biorąc, przetrwamy do ożenienia. A cóż łatwiejszego, jak mnie ożenić się bogato? Młodość, imię, wychowanie, twarz, mam wszystko... wróci się nam fortuna!
To mówiąc, rzucił się na kanapę, usiłując mary zniszczenia i ubóstwa odpędzić; zapalił cygaro i począł zkolei myśleć: to o starym Kurdeszu, o którego dwóch krociach się dowiedział, to o sobie, to o ojcu, to o Frani, i, w tych myślach znużony, zdrzemał się nareszcie.
Tymczasem we dworze rychło plotki szybko rozlatywać się poczęły; szeptano o nieszczęściu jakiemś, o ruinie i wszyscy ludzie poczynali, jak wśród pożaru, każdy myśleć o swojem i o sobie. Taką jest biedna ludzka natura: niebezpieczeństwo najczęściej nie spaja, ale rozprzęga. Hrabina myślała o swoim kluczu, Cesia o swojej młodości, Sylwan o ożenieniu, słudzy każdy o nowej służbie lub zapewnieniu sobie gdzie kątka. Smoliński zawczasu co lepszego pakował, wysyłał rzeczy, wywoził się i urządzał tak, by go przyaresztować nie było można.
Ci, co jeszcze nic nie wiedzieli, już się czegoś dowiadując, szepcząc, szukając, niespokojni biegali i mnożyli nieporządek wszędzie. Dwór cały przedstawiał obraz nieładu, a niebytność hrabiego, którego skinienia wszyscy słuchać byli przywykli, powiększała jeszcze ten stan rozprzężenia.
Po sąsiedztwie już wieść stugębna poczęła się rozchodzić o zabraniu na skarb za kaucję klucza Słomnickiego. Pierwsi dowiedzieli się o tem Żydzi w Żytkowie, gdzie hrabia próżno pracował nad unieważnieniem załogu. Pan Pęczkowski w drodze do miasteczka spotkał kupca, który mu jak najśpieszniej objawił o ruinie hrabiego. Biedny szlachcic porwał się za głowę, łzy potoczyły mu się z oczu i, jak szalony, poleciał na radę do sąsiadów i znajomych. Widzieć owoc pracy całego życia pochłoniony w jednej chwili i tak marnie, nie dziw, że rozpacz porywa! Biedny Pęczkowski z kilkorgiem dzieci, z frasobliwem w dodatku usposobieniem do stękania, bo zwykł był lękać się i kłopotać nawet, gdy nie było czego, odchodził prawie od przytomności, nie mogąc sobie darować, że jeszcze dziesięć tysięcy dopożyczył, o Bożym świecie nie wiedząc, gdy już sekwestr rozciągano. Był właśnie niedaleko od Wulki i pośpieszył do rotmistrza z tą przerażającą wiadomością, aby się wspólnie naradzić nad tem, co czynić wypadało, wiedział bowiem, że rotmistrz daleko znaczniejszą sumę miał u hrabiego.
Kurdesz, swoim zwyczajem, był w podwórku i rozmawiał z gumiennym, gdy Pęczkowski nadjechał i, ledwie zsiadłszy z wózka, pochwycił go za rękę, wprowadził do pierwszej izby, a obejrzawszy się dokoła, z wyrazem rozpaczy, ze łzami w głosie, z boleścią zawołał:
— Rotmistrzu! wiesz, co się dzieje? wiesz okropną nowinę?!
— Cóż takiego?... Austrjacy!...
— Zginęliśmy z kretesem!
— Gdzie? co? jak? — spytał spokojnie stary. — Cóż to się stało, kochany panie? Uspokójno się! nie mieszaj! O czem chcesz mówić?
— Wiesz, że ten szatan Dendera bankrutuje! Już mu za kaucję zajęto klucz Słomnicki, a reszta majątku ledwie na wierzycieli wystarczy!
— Co bo pleciesz?
— Ale tak jest! Abramko jedzie wprost z Żytkowa: sekwestr na Słomniki niezawodny; wyrabiać się chciał kręciel, ale ze skarbem nie mógł. Jeszcze bestja u mnie dziesięć tysięcy, wyjeżdżając, wysmoktał! Niechże łzy moje i łzy moich dzieci, i praca moja spadnie na jego duszę!
— Uspokój się, panie Kasprze! — kręcąc wąsa, rzekł pan rotmistrz. — Siadaj, pogadajmy porządnie. Tu nie kląć trzeba, ale radzić. Niema się tak dalece czego lękać. Choćby mu klucz Słomnicki zabrali, ma czem odpowiedzieć z Denderowa: ma tam coś i po żonie.
— O, ba! żona się nie pisała do skryptów!
— To mniejsza.
— Ale pan masz coś grubo u niego?
— Dwakroć, kochany panie Kasprze!
Pęczkowski schwycił się za głowę, pochylił do ziemi i krzyknął. Rotmistrz, choć zbladł i zmieszał się niespodzianą nowiną, ale nie widać było, żeby na niej uczuł zbytecznie. Zdawał się spokojniejszy daleko od Pęczkowskiego, przeszedł się po izbie, zamyślił i dodał:
— A zresztą wola Boża! Jest jaki taki grosz, dla mnie i dla Franki wystarczy. Przynajmniej kto się o nią starać będzie, pomyślę, że ją szczerze kocha, nie na grosz poluje. Mam przecie oblig i ewikcję dobrą.
— Co pomoże z takim mataczem?
— Toć prawda! I dlatego to sobie mówię zgóry: wola Boża! wola Boża! choć za serce dobrze ścisnęło, widzieć tak całego życia pracę, z pozwoleniem, w błocie. Ale to przepaść całkowicie nie może, tylko się zmitręży. Waśćże masz, mosanie, oblig dobry?
— Ledwiem wykołatał nowy na prostym papierze! Ale to moja dola zawsze taka! Licho nadało, gdzieś zawieruszyłem dawniejszy skrypt: miałem kłopotu dość, wodzili mnie, durzyli i Smoliński, nim mi odnowił oblig, kazał się dobrze posmarować, a hrabiemu dopożyczyć 10.000. Widzicie, com wprzódy stał na liście z r. 1829 i datę długu miałem dobrą, to teraz będę ostatni, bo mój skrypt nowy, świeżuteńki.
— E! kochany sąsiedzie! — odpowiedział stary Kurdesz z rezygnacją szlachcica dawnych czasów, klepiąc go po ramieniu. — Oto widzisz, więcejbym od ciebie stracił, a zdaję się na wolę Bożą: nie potrzeba się strachać, bądźmy dobrej myśli. Dendery djabli nie wezmą, mosanie, wygrzebie się, popłaci, unikając wstydu; zresztą ma z czego odpowiedzieć, choćby sam poszedł z torbami. Tymczasem nie rozgadujmy licha, nie straszmy ludzi; mnie o to chodzi, żeby mi się moja Franka o biedzie nie dowiedziała, boby nieboraczka płakała, a tu niema czego. No! a gdybyśmy i stracili, chleba kawałek zostanie. Pan Bóg dał, Pan Bóg wziął, imię Jego błogosławione!
— Dobrze to wam mówić, — gorąco zawołał Pęczkowski — co macie jedno dziecko, wioskę i jeszcze kapitalik może; ale mnie! ale mnie! — dodał, podnosząc się i unosząc. — O, ci panowie! ci panowie! gdzie u nich serce! gdzie sumienie! A, niech ich piekło pochłonie! bodajbym był ich nigdy nie znał, z ich szóstym procentem! Bierze z nich każdy, nie pyta, jak odda, a potem wykręci się sianem; a że szlachcic bez chleba z torbami pójdzie, co jemu do tego, byle on jeździł karetą i miał się czem zasłonić: czy kondyktem, czy fartuszkiem jejmości, czy jakim tam djabłem. Ale ze mną nie pójdzie tak łatwo! Będę krzyczał, będę łajał, będę ich w kościele bodaj pozywał przed ludźmi o moją krwawicę; pójdę z prośbą na tych szelmów bodaj do samego imperatora i uzyskam sprawiedliwość!
Pęczkowski poddawał się prawdziwej rozpaczy: chodził jak szalony, rozbijając się o stoły, tłukąc o piec, o komin, wybladły, niepodobny do siebie, przestraszając swem obłąkaniem. Stary rotmistrz, ledwie cokolwiek poruszony, zdawał się spokojnym widzem tej sceny. Wziął nareszcie pana Pęczkowskiego za obie ręce i posadził gwałtem prawie na kanapie.
— Mój kochany sąsiedzie, — rzekł — nie frasuj się tak; ludzie mnie mają za wielkiego prostaka, za starego rębacza, ale ja trochę i prawo rozumiem. U nas bo, mosanie, nie było dawniej szlachcica, coby go nie polizał. Wszyscy mieli procesa, każdy cytował statut, nawet panie nasze, moja nieboszczka matka, świeć jej Panie, w potrzebie bywało i korekturą pruską w oczy sypnąć umiała. Otóż powiem panu, mosanie, między nami, że nasza sprawa nie jest tak bardzo zła. Denderowa, żeby jak, wystarczy; ja mam dwakroć i jestem najważniejszym wierzycielem: przy mnie trzymając się, waćpan nie stracisz ani jednego szeląga, a ja waści, mosanie, nie opuszczę...
Pęczkowski o mało nie rzucił się do nóg staremu, który go podchwycił.
— Dlaboga! co waćpan, mosanie, robisz? — zawołał. — Jestże za co dziękować? Ręka rękę myje, noga nogę wspiera; porzuć te ceregiele, a dla konkokcji tego djabelskiego strapienia nie napilibyśmy się kieliszek starej wódki, hę?
Pęczkowski byłby wypił smoły. Przystał ochotnie na propozycję rotmistrza i, dawszy się jakoś ukołysać, jął tylko z rozwiązanym językiem wysypywać wszystkie zdrady panów, którzy szlachtę porujnowali; wszystkie komisje, eksdywizje bezecne i likwidacje tych paniczów z mitrami, co biorą pieniądze sami, a plenipotentom za siebie obliczać się każą i w pocie czoła zapracowany grosz obcinają na swoje fantazje, przegrawszy go w karty lub puściwszy na swawolę. I było czego słuchać, bo na naszym Wołyniu świeżych i martwych dość jest podobnych przykładów.
Późną nocą wyjechał Pęczkowski z Wulki i nazajutrz miał zaraz do rotmistrza Powały, jako do interesanta, udać się; ale Powała już dniem wprzód o sekwestrze klucza Słomnickiego był zawiadomiony.
Rotmistrz, który niedawno z wojska powrócił, nie miał pojęcia interesów: hrabiego wyobrażał sobie, jak gmin, miljonowym panem, hrabinę bóstwem i aniołem, do którego zbliżyć się pragnął; wtem nagle spadł z empireum do otchłani na wieść, przesadzoną jeszcze, o stanie interesów hrabiego. W dodatku mógł sobie sam przypisywać swą szkodę, gdyż nieproszony, niedziękowany, pożyczył z dobrej woli 30.000 na świstek.
Wprawdzie w części był za to wynagrodzony niezmyślonem (sądził) przywiązaniem hrabiny, którego miał stanowcze dowody, tak dalece, że jeszcze nie śmiejąc się niemi chwalić, już jednak, gdy o niej była mowa, wzdychał bardzo znacząco. Pomimo to, trzydzieści tysięcy zapłacić za obojętność mężowską, zdawało mu się za drogo, a co gorzej, wyjść na dudka! Boż to wszystko miało minę okrutnie śmieszną! Westchnienia hrabiny, ślepota i udana dobroduszność hrabiego nie wynagradzały straty tak wielkiej. Rotmistrz, ochłonąwszy z gniewu i podziwienia, nagadawszy się do siebie i wypaliwszy ze sto fajek jedną po drugiej, zawołał wreszcie, pocieszając się:
— Hę! zresztą niech mi się zdaje, żem przegrał! A to dług honorowy, na świstku, przecież przepaść nie może.
To powiedziawszy, położył się i począł świstać walca, ale świstanie często westchnieniem przerywał. I leżał tak pół dnia, gdy kozak z Denderowa przybył z bilecikiem.
Hrabina zapraszała na herbatę.
— Wszystko się wyjaśni, — rzekł, spoglądając w lustro — jakoś to będzie; wostatku napłoszę go pojedynkiem, jeśli nie odda.
Tymczasem, jak to wszędzie bywa, a może u nas więcej niż wszędzie, niezmiernie przesadzone i coraz olbrzymio rosnące wieści latały po reszcie sąsiedztwa. Bogaty u nas jest zaraz dziesięćkroć-miljonowym, byle miał kilkanaście tysięcy rubli w zapasie; ledwie się komu noga powinie — bankrut odrazu i nikt już nie pożyczy grosza. Tak teraz było z hrabią: wczoraj miljonowy i spekulant, nazajutrz był zrujnowany; mówiono, że zabrano mu klucz Słomnicki, że żona oddzieliła się ze swojem, że Denderów z przyległościami rozdzierają wierzyciele i że hrabia pójdzie z kijem i torbą. Byli i tacy, co się już wybierali na licytację sprzętów i ruchomości do Denderowa i zamyślali o kupnie przyległych im wiosek. Wypadek ten stał się przedmiotem wszystkich gawęd w sąsiedztwie, najdziwniejszych projektów i najdzikszych domysłów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.