Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dumnie. — Zadzwonił żywo. — Prosić tu pana Smolińskiego zaraz, zaraz!
W przerywanej rozmowie wyczekiwali dobre pół godziny, nim rządca-plenipotent, w tej chwili widać mocno zajęty, nadszedł nareszcie. Z miną prawie zuchwałą, roztargniony i bez tych upokorzonych ukłonów, które się zwykle jeszcze za progiem rozpoczynały, stawił się z widoczną niechęcią i lekceważeniem.
— Mój panie, — rzekł do niego Sylwan zgóry — oto jest list ojca: zabierają nam klucz Słomnicki; chcielibyśmy wiedzieć, ja i moja matka, jaki jest stan interesów naszych; nikt o nich lepiej nie może wiedzieć od pana.
Smoliński głową pokiwał, zażył tabaki i odrzekł spokojnie:
— A cóż, niema co taić: interesa złe, bardzo złe.
Hrabina lekko wykrzyknęła, Sylwan tylko brwi namarszczył.
— Jakże to być może? — spytał. — Przy takim majątku, takich szczęśliwych, jak powiadano, spekulacjach.
— Długoby to o tem mówić, — odparł rządca — majątek prawda spory, ale i długów niemało.
— Ale przecież w najgorszym razie Denderów zostać nam może?
— Jeśli się nikt o swoje dopominać nie będzie.
— Możeż to być, byśmy tak źle stali?
— Tak jest, tu niema co kłamać: w Denderowie nawet ciężko się będzie ostać. Jeśli klucz Słomnicki zabiorą, ruszą się wszyscy wierzyciele hurmem; a jak poczną szturmować, a trzeba będzie ich płacić, nie wystarczy dla nich tego, co jest.
— Ależ klucz Samodoły mojej matki?
— I na nim jest połowa długu bankowego, a od drugiej połowy płaci się procent hrabinie Czeremowej.
Głuche milczenie nastąpiło po tych słowach, wyrzeczonych ze zbytnią otwartością i bez żadnej ogródki, nago malujących fatalne położenie Denderów.
— Wreszcie co tu mam państwu w bawełnę obwi-