Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Wierz temu, jeśli chcesz, ufaj, jeśli ci się podoba: zobaczysz! zobaczysz!
I poczęła płakać pocichu.
Syn przechadzał się po pokoju, obojętny napozór, ale coraz bardziej niespokojny. Wieść ta, jak trunek wypity, rozbierała go powoli.
— Mamyż jaki ratunek? — spytał.
— Cóż ja wiem? — odparła matka. — Co ja wiem! nic nie wiem! Ten człowiek wiecznie wszystko krył przede mną: ani co mamy, ani co nam zostanie, nie rozumiem; czuję tylko wielkie wiszące nad nami nieszczęście.
— Jeśli mama nic nie wie, a ojciec pisze, byśmy byli spokojni, zdaje mi się, że na niego spuścić się można. W ostatnim razie posagowe dobra twoje są nienaruszone...
— Tak, to ostatnia nadzieja, kąt i przytułek, — zawołała hrabina — ale pomiarkuj! Rzucić Denderów, wyrzec się życia, do któregośmy przywykli, zakopać się na wsi i być wystawionym na wstyd, na upokorzenie upadku, o! ja tego nie zniosę.
— Zapewne, że to przykro, ale znieść będziemy musieli. Nie widzę nawet potrzeby opuszczać Denderów. Zabiorą tamten klucz, cóż robić!
— Ale na Denderowie są długi ogromne!
— To być nie może!
— Spytaj Smolińskiego. Jeden szlachcic, nie wiem kto tam taki, podobno Kurdesz z Wulki, ma sam dwakroć sto tysięcy.
— Jakto! ten szlachciura! dwakroć!
— A wielu, wielu innych mniejsze sumki.
Sylwan się zamyślił, w głowie mu się zmąciło, w duchu rzekł tylko sobie:
— No! to się będę musiał bogato ożenić! Jeśli mama chce, — odezwał się głośno — dowiemy się czegoś więcej: poślijmy po Smolińskiego.
— Czy przyjść zechce?
Sylwan pogardliwie ruszył ramionami.
— To go każę za uszy przyprowadzić! — zawołał