Kobieta o aksamitnym naszyjniku/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Kobieta o aksamitnym naszyjniku
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XII
PORTRET

Wyszedłszy na ulicę, Hoffman uczynił ruch dla zawołania dorożki; ale doktór klasnął w swe suche ręce, a na ten odgłos podobny do szczęku szkieletu, przybiegła kareta okryta czarno, zaprzężona w dwa konie czarne i z woźnicą ubranym na czarno. Gdzie stała? Skąd się wzięła? Równie to trudnoby było Hoffmanowi powiedzieć, jak kopciuszkowi skąd przybywał wóz, w którym dziewczyna udawała się na bal księcia Mirliflora.
Mały groom nietylko ubrany na czarno, ale w skórze czarnej, otworzył drzwiczki. Weszli, Hoffman i doktór, usiedli obok siebie, i zaraz ruszyła kareta bez szelestu żadnego ku hotelowi Hoffmana.
Stanąwszy przed bramą, Hoffman wahał się, czy ma wejść do siebie. Zdawało mu się, że jak tylko wyjdzie, to kareta, konie, doktór, i jego dwaj słudzy, znikną tak, jak się pokazali. Ale pocóżby doktór, kareta i konie trudzili się dla zawiezienia Hoffmana z ulicy Menniczej na plac Kwiatowy. Trud ten nie miałby w takim razie celu.
Uspokojony więc prostem poczuciem logiki, Hoffman wysiadł, wszedł do hotelu, żywo pomknął po schodach, wpadł do pokoju, zabrał paletę, pędzle, pudełko z farbami, wybrał największe z płócien i wybiegł tym samym krokiem napowrót.
Kareta wciąż stała przy bramie.
Pędzle, paletę i pudełko z farbami włożono w środek karety, groom miał trzymać płótno.
Potem kareta popędziła równie cicho i żywo jak przedtem.
Po dziesięciu minutach zatrzymała się naprzeciw ślicznego pałacyku przy ulicy Hanowerskiej Nr. 15.
Hoffman zauważył ulicę i numer, ażeby w danym razie mógł wrócić i sam, bez doktora.
Drzwi się otworzyły; doktór był zapewne znajomym, gdyż odźwierny nie pytał go nawet, dokąd idzie, Hoffman poszedł za nim ze swemi przyborami.
Weszli na pierwsze piętro, do apartamentu, którego przedpokój śmiele mógł ujść za vestibulum domu poety w Pompei.
Przypominamy sobie, że w tej epoce moda była grecka; przedpokój Arsenji malowany al fresco, ozdobiony był kandelabrami i statuami bronzowemi.
Z przedpokoju doktór i Hoffman weszli do salonu. Salon, równie jak przedpokój, był grecki, wybity suknem sedańskiem, po 70 franków za łokieć; sam kobierzec kosztował sześć tysięcy franków; doktór zwrócił na ten kobierzec uwagę Hoffmana. Przedstawiał on bitwę pod Arbellą kopiowaną ze słynnej mozaiki pompejańskiej.
Olśniony tym zbytkiem niesłychanym, Hoffman nie rozumiał, jak można wyrabiać takie kobierce do chodzenia po nich.
Z salonu poszli do buduaru; buduar obciągnięty był kaszmirem. W głębi, we framudze czworokątnej, stało niskie łóżko stanowiące kanapę. Tam to według rozkazu Arsenji, mieli czekać.
— A teraz, młodzieńcze — rzekł doktór — jesteś zainstalowany; do ciebie należy postępować oględnie. Nie potrzebuję dodawać, że gdyby cię tu zastał kochanek urzędowy, byłoby po tobie.
— Oh! — zawołał Hoffman — niech ją zobaczę, niech ją tylko zobaczę, a...
Słowo zagasło na ustach Hoffmana; stanął z oczyma wlepionemi, rozwartemi rękami, piersią dyszącą.
Otworzyły się drzwi ukryte w odrzewieniu a przy obracającym się zwierciadle ukazała się Arsenja, istne bożyszcze świątyni, w której raczyła się ukazać swojemu czcicielowi.
Był to kostjum Aspazji w całym zbytku starożytnym, z perłami we włosach, z płaszczem purpurowym wyszywanym złotem, w białej sukni powłóczystej, spiętej prostym pasem perłowym z pierścionkami na palcach u rąk i nóg; a pośród tego wszystkiego owa dziwna ozdoba nieodłączona od jej osoby, ów naszyjnik aksamitny, szeroki ledwie na cztery linje, a podtrzymywany ową złowrogą spinką brylantową.
— A! to wy, obywatelu, podejmujecie się zrobić mój portret? — rzekła Arsenja.
— Ja, — wykrztusił Hoffman — ja, pani! a doktór był tak dobry, że zaręczył za mnie.
Hoffman szukał koło siebie jakby poparcia w doktorze, ale ten znikł.
— Cóż to! — zawołał zmieszany — cóż to!
— Czy szukasz, czego potrzebujesz, obywatelu?
— Pani, ja szukam... szukam doktora, słowem tego, który mnie tu przyprowadził.
— A na cóż wam ten przewodnik, skoro już tu jesteście.
— Jednak doktór, doktór, gdzie on się podział? — odezwał się Hoffman.
— Ah! dajcież pokój, obywatelu — odparła Arsenja niecierpliwie — poco tracić czas na szukanie go? Doktór ma swoje sprawy, wy swoje.
— Jestem na pani rozkazy — rzekł Hoffman cały drżący.
— Zgadzacie się więc zrobić mój portret?
— Uważam się za najszczęśliwszego człowieka, żem dostąpił tej łaski; mam tylko jedną obawę.
— Nie bawcie się w skromność. Nie uda się wam, wezmę innego. Uważałam, iż patrzyliście na mnie jak ktoś, co chce zatrzymać rysy moje w pamięci i dlatego najsamprzód wybrałam was.
— Dziękuję, stokroć dziękuję! — zawołał Hoffman, oczami pożerając Arsenję. — O! tak, tak, zachowałem rysy pani w pamięci, o tak!
I położył rękę na sercu.
Naraz zachwiał się i zbladł.
— Co wam jest? — zapytała Arsenja z minką wcale nie pobożną.
— Nic — odparł — nic, zaczynajmy.
I kładąc rękę na sercu, poczuł między piersią i koszulą medaljon Antonji.
— Zaczynajmy! — powtórzyła za nim Arsenja. — Łatwo to powiedzieć. Najprzód, nie w tym to stroju chce on ażebym się kazała malować.
Ten wyraz on, przeszedł przez serce Hoffmana jakby jedna z tych złotych szpilek przytrzymujących włosy nowoczesnej Aspazji.
— A jakże chce on mieć ten portret? — zapytał Hoffman z widoczną goryczą.
— W postaci Erygony.
— Cudownie! Strój głowy w bluszczu doskonale się nada.
— Tak mniemacie? — rzekła Arsenja, przybierając minki. Ale mam nadzieję, że i skóra pantery nie oszpeci mnie wcale.
Zadzwoniła; weszła pokojówka.
— Eucharys — powiedziała Arsenja — przynieś tyrs, bluszcz i skórę tygrysią.
Potem, wyjąwszy dwie lub trzy szpilki podtrzymujące jej włosy i potrząsając głową, Arsenja otoczyła się potokiem czarnych włosów, który jak kaskada, stoczył się na jej biodra, a gęsty i falisty spłynął aż na kobierzec.
Hoffman wydał okrzyk podziwu.
— A to co? — zapytała Arsenja.
— To, — wykrzyknął Hoffman — że ja podobnych włosów nigdy nie widziałem.
— On też chce, ażebym je wyzyskała i dlatego to my wybraliśmy strój Erygony, pozwalający mi włosy rozpuścić.
Teraz wyrazy on i my, nie jednym, lecz dwoma ciosami uderzyły w serce Hoffmana.
Przez ten czas panna Eucharis przyniosła winne grona, tyrs i skórę tygrysią.
— Czy to już wszystko, czego potrzebujemy? — zapytała Arsenja.
— Wszystko, tak, zdaje mi się, że wszystko — bąknął Hoffman.
— To dobrze; zostaw nas samych, Eucharis, i nie wracaj, aż zadzwonię.
Pokojówka wyszła i drzwi za sobą zamknęła.
— A teraz, obywatelu — rzekła Arsenja — dopomóżcie mi nieco urządzić włosy; to wasza rzecz. Dla upiększenia siebie dużo polegam na fantazji malarza.
— I masz pani słuszność! — zawołał Hoffman — Jakże będziesz piękna!
I wziąwszy gałązkę winną, okręcił ją około głowy Arsenji z tą sztuką malarza, która każdej rzeczy nadaje wartość i odblask, potem, zrazu cały drżący, końcami palców ujął jej długie włosy woniejące, heban ich wprowadzając w grę z ziarnkami topazu, szmaragdowemi i rubinowemi liśćmi jesiennego wina. Jako tedy przyrzekł, pod ręką jego, ręką poety malarza i kochanka, tancerka tak się upiękniła, iż przeglądając się w zwierciadle, wydała okrzyk radości i dumy.
— O! macie słuszność — rzekła Arsenja — tak, jestem piękna, bardzo piękna. Teraz, idźmy dalej.
— Jakto dalej, w czem? — zapytał Hoffman.
— A no, co do stroju bachantki.
Hoffman zaczynał rozumieć.
— O! Boże mój! — szepnął — Boże!
Arsenja uśmiechając się, ściągnęła płaszcz purpurowy, który zatrzymał się tylko na jednej szpilce, której nie mogła dosięgnąć ręką.
— Pomóżcie mi — odezwała się niecierpliwie — czyż znowu mam wołać Eucharys?
— Ano — rzekł młodzieniec oddychając.
— Ale — dezwała się Arsenja — sądzicie, że dobrze będzie tej tygrysiej skórze na owej długiej sukni muślinowej? ja myślę, że nie. On wreszcie chce bachantki prawdziwej; nie takiej jakie widują w teatrze, ale takiej, jakie na obrazach swych przedstawiają Carracio i Albano.
— Ależ na tych obrazach bachantki są nagie! — zawołał Hoffman.
— On też chce i mnie mieć taką, a skórą tygrysią udrapujcie mnie jak się podoba, to wasza rzecz.
Żądanie wyrażonem było tonem tak spokojnym i zimnym, że Hoffman rzucił się w tył, obiema rękami przyciskając czoło.
— Dobrze, dobrze — wykrztusił — przebacz mi, pani, ja szaleję.
— W istocie, — rzekła.
— Powiedz mi pani prawdę! — zawołał Hoffman — dlaczegoś mnie wezwała? powiedz, powiedz!
— Dlatego, żebyście zrobili mój portret, nic więcej.
— Tak, to prawda — odrzekł — masz pani słuszność; poto tylko, ażebym zrobił portret, nic więcej.
I gwałt zadając sobie, Hoffman założył płótno na stalugę, wziął paletę i począł szkicować upajający obraz, jaki miał przed oczyma.
Lecz artysta zawiele liczył na swe siły. Widząc rozkoszny model pozujący, nietylko w swej płomiennej rzeczywistości, ale jeszcze odbity tysiącem luster buduaru: zamiast jednej Erygony, znalazłszy się w pośrodku dziesięciu bachantek, spostrzegając nareszcie każde zwierciadło powtarzające ten upajający uśmiech, falowanie tej piersi, którą pazury pantery okrywały tylko w połowie — uczuł, że żądają od niego czegoś ponad siły ludzkie. Rzucił więc paletę i pędzel, poskoczył ku pięknej bachantce i wycisnął na jej ramieniu pocałunek, w którem było tyle szału, ile miłości.
Lecz w tejże samej chwili drzwi się otworzyły i nimfa Eucharys wpadła do buduaru krzycząc:
— On! on! on!
To mówiąc, rozwiązała wstęgę podtrzymującą w kibici suknię Arsenji, odjęła spinkę od szyi, tak, iż szata spuszczała się z jej pięknego ciała, pozostawiając je nagiem w miarę spadania z ramion ku nogom.
— Oh! — zawołał Hoffman padając na kolana — to nie jest śmiertelna, to bogini!
Arsenja nogą odtrąciła płaszcz i suknie. Potem biorąc skórę tygrysią:
— Dalejże — odezwała się — cóż robimy z tem wszystkiem? Pomóż-że mi, obywatelu artysto, nie mam zwyczaju ubierać się sama.
Naiwna tancerka nazywała to ubieraniem.
Hoffman podszedł chwiejący się, pijany, olśniony, wziął skórę tygrysią, zapiął złociste jej pazury na ramieniu bachantki, posadził ją, a raczej położył na kaszmirowem łożu, gdzie ujśćby była mogła za statuę z marmuru paryjskiego, gdyby oddech nie podnosił jej łona, gdyby uśmiech nie otwierał jej ust.
— O, tak! Piękna, piękna, piękna — szeptał Hoffman.
I zakochany biorąc górę nad artystą, padł na kolana, ruchem szybkim jak myśl ujął rękę Arsenji i okrył pocałunkami.
Arsenja cofnęła rękę z zdziwieniem raczej, niż z gniewem.
— Cóż to robisz, obywatelu? — zapytała młodzieńca.
W tej-że samej chwili, nim zdążył przyjść do siebie, Hoffman, pchnięty przez obie kobiety, znalazł się za buduarem, którego drzwi zamknęły się za nim. I na ten raz, istotnie szalony miłością, zazdrością i gniewem, chwiejąc się, przeszedł przez salon, zsunął się po poręczy raczej, niż zszedł po schodach i sam nie wiedząc kiedy, znalazł się na ulicy, pozostawiwszy w buduarze Arsenji pędzle, pudełko z farbami i paletę, co nie znaczyło nic, ale zarazem i kapelusz, co mogło znaczyć wiele.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.