Klejnoty amazonki/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Klejnoty amazonki
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 6.7.1939
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Baxter zakochany

Olga Dimitriew weszła do biura i wręczyła dyżurnemu policjantowi swą kartę wizytową. Agent przeczytał ją.
— Do inspektora Baxtera?
— Odgadł pan trafnie — odparła woltyżerka.
— Skąd pan wie?
— O, to bardzo proste — uśmiechnął się agent. — Ilekroć młoda i piękna kobieta zjawia się w biurze policji, zawsze ma jakiś interes do inspektora Baxtera.
Olga Dimitriew przyjęła to oświadczenie z lekkim zdziwieniem.
— Zapewniam pana, że jest pan w błędzie co do celu mojej wizyty... Proszę mnie zameldować inspektorowi... Przychodzę w ważnej sprawie.
Dyżurny policjant wzruszył z niedowierzaniem ramionami, i skierował się niechętnie w stronę gabinetu inspektora.
Baxter siedział za biurkiem, opierając głowę na dłoni. Robił wrażenie człowieka, pochłoniętego całkowicie rozstrzyganiem najważniejszych problemów.
Naprzeciw niego siedział jego sekretarz, przezwany przez swych kolegów „Pchłą“. Pchła — w aktach stanu cywilnego Marholmem zwany — zajęty był przeglądaniem stosu urzędowych papierów, piętrzących się przed nim na biurku. Od czasu do czasu rzucał badawcze spojrzenia w stronę swego przełożonego, chcąc wysondować, w jakim jest nastroju. Humor szefa Scotland Yardu pogarszał się bowiem z dnia na dzień. Pozostawało to w ścisłym związku z naganą, jaką poczciwy Baxter otrzymał ostatnio od swych zwierzchników... Miara głupstw, popełnianych codziennie przez Baxtera poczęła się przebierać i cierpliwość władz była już na wyczerpaniu.
Ciszę przerwało pukanie do drzwi. Do pokoju wszedł dyżurny, trzymając w ręku kartę wizytową. Zatrzymał się w progu, prężąc się służbiście. Jedyną bowiem rzeczą, na którą Baxter zwracał szczególną uwagę, była dyscyplina.
Baxter spojrzał niechętnie na kartę, zamierzając pod byle jakim pretekstem pozbyć się natręta, który przerywał mu smutne rozmyślania nad swym losem, gdy nagle wzrok jego padł na nazwisko i zawód petentki: Olga Dimitriew, woltyżerka cyrku Alberta Althoffa.
Pochylił się ku dyżurnemu:
— Ładna? — zapytał cicho.
— Wyjątkowo piękna, szefie...
— Młoda czy stara?
— Młodziutka... prawie dziecko...
W Baxterze obudził się lew... Powiódł dokoła władczym wzrokiem i zawołał:
— Wprowadź natychmiast tę damę...
Dyżurny opuścił gabinet.
Inspektor podbiegł do lustra, poprawił włosy, przygładził brodę i zabrał się do polerowania paznogci.
— Nie macie tu chwilowo nic do roboty, Marholm — rzekł, zwracając się do swego sekretarza... Możecie wyjść na śniadanko do miasta...
Marholm spojrzał na swego szefa z ironią... Wiedział czemu zawdzięcza to nagłe zwolnienie. Baxter nie chciał mieć świadków rozmowy z piękną kobietą.
— Ten stary dureń gotów popełnić nowe szaleństwo... Ale Bóg z nim! Nigdy już chyba nie uleczy się z tej fatalnej słabości do kobiet... — mruknął do siebie sekretarz, chowając papiery do szuflady.
Przysięgał sobie w duchu, że nie wróci już dzisiaj z powrotem do Scotland Yardu. Gdy zniknął za drzwiami, dyżurny wprowadził Olgę Dimitriew.
Inspektor Baxter spodziewał się, że ujrzy przed sobą przystojną, może nawet więcej, niż przystojną kobietę... Lecz to, co ukazało się jego oczom, przekroczyło wszelkie oczekiwania. Inspektor zbladł, potem zaczerwienił się, wreszcie usiadł ze wzruszenia w fotelu... Po chwili jednak zerwał się jak oparzony i złożył przybyłej głęboki, pełen szacunku, ukłon.
— Proszę mi wybaczyć, piękna pani, ale nie mogę przyjść do siebie z wielkiego wrażenia...
— Cóż pana tak uderzyło, inspektorze? — zapytała zimno.
Baxter spostrzegł się, że się zagalopował.
— Nic... Czy wolno mi zapytać, czemu zawdzięczam zaszczyt pani wizyty?
— Opowiem to panu w kilku słowach — rzekła spokojnie woltyżerka. — Chodzi mi o moje klejnoty, które noszę na sobie w czasie występów... Przedstawiają one dość znaczną wartość... Jestem przesądna i wierzę, że gdy je mam na sobie, nie może mi się przytrafić nic złego...
Gdyby słowa te wypowiedziała mniej piękna kobieta, inspektor Baxter wyśmiałby ją z pewnością. Ale w danym wypadku pochylił tylko głowę i słuchał z niesłabnącą uwagą:
— Proszę, niech pani mówi dalej — rzekł zachęcająco.
— We wszystkich miastach, w których występujemy, zwracam się natychmiast po przybyciu do policji o udzielenie mi ochrony... Myślę oczywiście o ochronie płatnej... Odbywa to się zazwyczaj w ten sposób, że policja przydziela mi jednego lub dwóch agentów, którzy obserwują przy wejściu ludzi, przybywających do cyrku... Policja zna swych klientów i orientuje się, czy na sali nie ma osób podejrzanych... Zajmuje to najwyżej godzinę czasu. Chętnie poniosę wszelkie związane z tym koszta...
— Wielce szanowna pani — odezwał się Baxter z ukłonem. — Proszę mi wierzyć, że bezpieczeństwo pani i jej mienia leży mi gorąco na sercu. Oddaję do pani dyspozycji dwóch mych najzdolniejszych agentów... Ponadto nad osobą pani sprawować będę dozór sam, osobiście...
Jeśli Baxter sądził, że słowa te wywrą na pięknej petentce piorunujące wrażenie, to zawiódł się srodze. Olga Dimitriew przyjęła to oświadczenie w sposób obojętny i zdawała się nie przywiązywać do niego szczególnego znaczenia. Ochłodziło to trochę zapał inspektora:
— Cóż! — pomyślał sobie w duchu — nawet najsilniejsze twierdze poddają się po dłuższym oblężeniu!
— Musi mi pani podać ważniejsze szczegóły, odnoszące się do tych klejnotów — rzekł głośno. — Jak one wyglądają?
— Zaraz je panu opiszę... Posiadam naszyjnik z pięknych pereł, dalej branzoletkę z grubych złotych ogniw w kształcie końskich podków... Następnie pierścień złoty w kształcie węża z oczami z rubinów, jeszcze jeden pierścień z rubinem i kolczyki diamentowe...
Inspektor Baxter udawał, że pilnie notuje wszystko na ćwiartce papieru. W rzeczywistości kreślił na niej jakieś znaki bez żadnego znaczenia.
— To wystarczy droga pani — rzekł po chwili. — Proszę być dobrej myśli. Zapewniam panią, że wyjeżdżając z naszego miasta zabierze pani ze sobą wszystkie swe kosztowności...
— Dziękuję za to zapewnienie... Muszę jednak wspomnieć panu o pewnym fakcie, który wzbudził we mnie niepokój...
— Cóż się takiego stało?
— W gruncie rzeczy nic wielkiego: zostałam zaczepiona na ulicy w sposób brutalny przez dwóch jegomościów, przyzwoicie, a nawet elegancko ubranych, którzy starali się zastąpić mi drogę...
— Jak oni wyglądali?
— Jeden był średniego wzrostu, drugi zaś niski, o okrągłej, czerwonej twarzy i krótkich nóżkach...
— Nie dziwiłbym się, gdyby to była sprawka Rafflesa — mruknął inspektor, który wszędzie dopatrywał się obecności Tajemniczego Nieznajomego. — Jestem nawet tego zupełnie pewien... Prawdopodobnie zastąpił pani drogę po to, aby przyjrzeć się pani klejnotom...
— O, Boże! Czyżby to mogło być prawdą? — zawołała przerażona.
— Niech się pani nie obawia... Skoro inspektor Baxter przyrzekł czuwać osobiście nad pani bezpieczeństwem, nic pani nie grozi... Gotów jestem wskoczyć w ogień dla pani...
Piękna woltyżerka przyjęła to oświadczenie z taką samą obojętnością, z jaką przyjęła poprzednie.
— Mogę więc liczyć na pańską pomoc? — rzekła.
— Oczywiście! — odparł z zapałem.
— Co pan zamierza uczynić, jeśli wolno mi o to zapytać?
— Będę się starał przebywać przez cały czas w pobliżu pani, w garderobie lub na arenie... Podejrzewam że Raffles gotuje jakąś nową niespodziakę... Muszę się tak przebrać aby nikt nie mógł mnie poznać... Być może obiorę sobie strój chłopaka stajennego lub jednego z pogromców zwierząt...
— Czy nie poświęca pan mi zbyt wiele trudu, panie inspektorze?
— Ależ nie, cóż znowu...
Z tymi słowy Baxter odprowadził Olgę Dimitriew aż do drzwi.
— Zapewniam panią, że w mojej obecności nikt nie odważy się sięgnąć po pani kosztowności...
Po wyjściu Olgi Dimitriew, Baxter począł przemierzać gabinet nerwowymi krokami. Nagle zetknął się twarzą w twarz z sekretarzem Marholmem.
— Czy nie kazałem wam pójść na śniadanie?! — wrzasnął inspektor z wściekłością.
— Tak jest, panie inspektorze, ale ja nie skorzystałem z tego pozwolenia.
— Dlaczego?
— Jest mgła... Wilgotne powietrze nie służy mi.
— Gdzie siedzieliście przez cały czas?
— W pobliżu...
— Czy słyszeliście o czym mówiłem?
— Słyszałem każde słowo.
— Trudno... Zresztą nie ma w tym nic złego... I tak musiałbym wam powiedzieć, o co chodzi. Czy widzieliście tę panią?
— Tak... Podglądałem przez dziurkę od klucza.
— Jak wam się podoba?
— Nadzwyczajnie, inspektorze...
— Nie prawda, Marholm?
Oczy Baxtera zwilgotniały z zachwytu.
— Czy mogę dać panu jedną radę? — wtrącił się sekretarz dobrotliwie. — Niech pan się wycofa z tej historii, gdyż w przeciwnym razie utonie pan w oceanie głupstw. Wiem, czym to pachnie.
— Nie jestem ciekaw waszych rad. Nie wiem, co mnie wstrzymuje od tego, aby was wyrzucić za drzwi...
— Wie pan doskonale, inspektorze — mruknął „Pchła“ do siebie. Beze mnie nie mógłby pan sobie dać rady. Jestem potrzebny po to, aby naprawiać pańskie głupstwa.
— Czy zamierza pan dziś wieczorem być obecny na przedstawieniu? — zapytał głośno.
— Oczywiście... Będę bronił damy, która zaufała mi swoje mienie.
— Wielkie nieba, w jaką znów ten człowiek wplącze się kabałę? — szepną Marholm. — Co to z tego będzie? Jakże mu pomóc, skoro ten biedny głupiec szaleje na widok każdej ładnej twarzyczki?
Wyprostował się i jak gdyby nagle przyszła mu nowa myśl do głowy, rzekł:
— O ile dobrze słyszałem, wystąpi pan w przebraniu?
— Tak... Coś mi się zdaje, że za tym wszystkim ukrywa się Raffles... Dałbym pięć lat życia, aby móc raz nareszcie ująć tego łotra. Istnieje przysłowie, Marholm: „zobaczyć Neapol, a potem umrzeć“. Ja zaś mówię inaczej: „zaaresztować Rafflesa, a potem przejść na emeryturę...“
— W takim razie pańska pensja emerytalna nie obciąży nigdy kasy skarbowej — mruknął Marholm.
— Co wy tam mówicie? — zapytał inspektor podejrzliwie.
— Nic, panie inspektorze... Zastanawiam się właśnie jaki strój będzie dla pana najodpowiedniejszy... Przypuszczam, że strój głupiego Augusta!
Baxter zastanawiał się przez chwilę, czy ma się obrazić. Postanowił jednak przyjąć tę radę za dobrą monetę.
— Sądzicie, że to będzie najlepsze? — zapytał.
— Oczywiście, inspektorze... Wystarczy włożyć pańską cywilną marynarkę podszewką do góry, zgolić brodę, a pewien jestem, że pańska aparycja wzbudzi w cyrku sensację.
Baxter spojrzał z niedowierzaniem na swego sekretarza. „Pchla“ zrobił tak niewinną minę, że wątpliwości inspektora pierzchnęły.
— Może macie i rację, Marholm... Dawniej często brałem udział w przedstawieniach amatorskich i wykazywałem wielkie zdolności do komedii... Potrafię wspaniale mówić przez nos i śpiewam tak zabawnie, że ludziska śmieją się do łez... Były to dawne czasy: miałem dwadzieścia pięć lat i wszystkie dziewczęta kochały się we mnie na zabój.
Marholm znał już prawie na pamięć opowiadania Baxtera o jego powodzeniu. Usiadł więc na krześle i przygotował się do wysłuchania długiej tyrady. Tym razem jednak Baxter szybko zmienił temat.
— Bardzo mi będzie żal rozstać się z moją brodą — rzekł.
— Może pan zostawić sobie małą hiszpańską bródkę... Tę bródkę łatwo będzie ukryć pod warstwą szminki lub też zalepić trykotem cielistego koloru.
— Potrzeba mi jeszcze peruki i pary wielkich butów.
— Czy zamierza pan występować, inspektorze?!
— Nie róbże ze mnie głupca... Czy inspektor ze Scotland Yardu może ośmieszać się występami na arenie cyrkowej?
— Pozostanie więc pan za kulisami?
— Oczywiście... Będę krążył po korytarzach, stajniach i innych zakamarkach cyrku, niedostępnych dla publiczności... Dziś po południu odbędzie się generalna próba... Muszę tam pójść.
— A kto zajmie się bieżącymi sprawami?
— Dasz sobie doskonale z nimi radę... Korzystałeś przecież przez tak długi czas z moich światłych wskazówek...
Marholm chciał coś odpowiedzieć, lecz pohamował się w ostatniej chwili. W milczeniu zajął miejsce Baxtera za biurkiem.
W kilka chwil później inspektor opuścił gabinet. Marholm odprowadził go spojrzeniem.
— Gdybym nie wiedział, że na ulicy mgła i deszcz, przysiągłbym, że ten człowiek doznał udaru słonecznego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.