Klasztor/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Klasztor
Podtytuł Opowiadanie
Wydawca Czytelnia "Pielgrzyma"
Data wyd. 1928-1929
Miejsce wyd. Pelplin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Lat kilka upłynęło od opisanych wypadków. Zerwikaptur porzucił służbę wojskową, sprzedał swa szarżę i osiadł na wsi, gospodarując. Zamyślał się żenić, lecz trochę zadługo nawykłszy do kawalerskiego stanu, wzdychał wprawdzie, pragnąc zmiany jego, ale w stanowczej chwili nie śmiał się ważyć na nią.
Wieś, która mu w dziale przypadła znajdowała się wypadkiem o kilka mil od tego klasztoru, pamiętnego mu pobytem przy rannym poruczniku.
Kalas nie mógł bez bólu wielkiego pomyśleć teraz o człowieku, którego kochał, żałował go, a od ucieczki z więzienia nie mógł najmniejszej o nim powziąć wiadomości.
Co się z nim stało? niepodobna było odgadnąć. Należało przypuszczać, ze mógł sobie życie odebrać chyba, bo gdyby na świecie był, z gorącym temperamentem, z nieuchodzonem zuchwalstwem, nie umiałby się ukryć w tłumie.
Kalas był tego przekonania, lecz niemal z pociechą myślał, że nie był, bo cóż warta była ocalona resztka życia, skalanego i zmarnowanego?
Z tych, co na losy Bużeńskiego wpływali, ojciec już nie żył. Wdowa po nim wychowywała pozostałych dzieci dwoje. Wojewodzicowa, której mąż, ranny w tajemniczej na ulicy napaści, długo leżał chory, owdowiała także i wydała się wprędce za jednego z licznych cudzoziemców, których stolica naówczas pełną była. Znikła też zupełnie z horyzontu i pozostawiła tylko po sobie wspomnienie jednej z tych piękności, które kwitły tak obficie na dworze Stanisława Augusta.
Z powodu interesów swych, rad zawsze, gdy się cokolwiek mógł przetrząść, pan Kalasanty, który się nudził na wsi, razem z jednym z sąsiadów wyruszył późną jesienią do Warszawy.
Zgłodniałemu życia i ruchu Kalasowi, po jego wiosce cichej i gospodarstwie jednostajnem a usypiającem, stolica w pierwszych dniach tak się wydawała zajmującą, ciekawą, zabawną, że i on i sąsiad, z którym przybył, chwili nie mieli swobodnej od rana do wieczora. Wszystko widzieć było potrzeba, każdej rzeczy skosztować, z chwilki najmniejszej korzystać. Kalas, który jadąc tu, miał na myśli dowiedzieć się o Bużeńskiego, zapomniał potem zupełnie o nim.
Dopiero przypadkiem w ulicy spotkawszy starego Sasina, spytał go, czy też nie wie czego o znikłym bez wieści poruczniku.
— Przepadł biedaczysko — westchnął Sasin. — Nie mogło być inaczej. Po stromej górze kto się puści, im dalej leci, tem szybciej, dopóki łba nie rozbije. Nie jestem pewnym, ale mi się zdaje że się krył, wałęsał po Warszawie i pod zmienionem nazwiskiem żył między ostatnią szują. Jak człowiek lepiej wychowany, nawykły do towarzystwa przyzwoitszego, mógł spaść tak nisko, to dla mnie rzecz niepojęta. Zdaje mi się, żem go parę razy spotykał obszarpanym, odartym i bardzo zmienionym, lecz ilekroć się to trafiło, unikał i uchodził, wstydząc się i nie dając poznać. Od dłuższego jednak czasu nie musi tu być, bom go nie widział. Łatwo mógł paść ofiarą jakiej bójki, lub...
Sasin ręką poruszył, nie kończąc.
— Niech Bóg mu będzie miłosierny!
Kalas, któremu na sercu leżał los przyjaciela, z bólem zaczął opowiadać o dawnej ich służbie, o pobycie w klasztorze i dodał, prawie mimowoli, jak Bużeński naówczas z mnichów i życia zakonnego szydził i wyśmiewał je.
— Tak — przerwał Sasin — to buta i zuchwalstwo a lekkomyślność go zaślepiała i zgubiła. Śmiał się z zakonów i zakonników, a właśnie dla takich jak on ludzi, co sami sobą rządzić nie umieją, klasztory i ostra ich reguła są jedynym przytułkiem.
Kto swą własną wolą nie potrafi się kierować, winien mieć ten rozum, aby się jej zrzec. W takim konwencie czuwałoby nad nim prawo i wola przełożonego, tak jak nad obłąkanymi czuwa straż. Obłąkanie czy słabość równie potrzebują opieki. Wierz mi — dokończył Sasin — gdy przytułków dla słabych na woli nie stanie, zwiększy się liczba nieszczęśliwych i występnych.
Pożegnali się, a że Kalasowi ta rozmowa przypomniała o. Szymona, choć niebardzo się spodziewał go tu jeszcze zastać, bo wiedział ile lat liczył sobie, gdy się po raz ostatni zeszli — zawrócił do klasztoru, aby się o niego dowiedzieć.
Na zapytanie u furty, braciszek mu odpowiedział skinieniem ręki. O. Szymon był żyw i zdrów.
Kalas zastał go w celi, tak w najmniejszej rzeczy niezmienionym, jakby wczoraj się z nim rozstał. Stary powitał go wesoło.
— Bóg zapłać, że o znajomych nie zapominacie! Widzicie, trzymam się... Czasem trochę sztywnieją mi nogi, ale na to niema jak ruch. Nie trzeba się pieścić.
Pomimo chłodnej pory, okno u o. Szymona stało otwarte. Na twarzy wyglądał czerstwo i zdrowo.
— Nie śmiem was zapytać, kochany ojcze — odezwał się Kalas — ale, mieszkając w Warszawie, czyście czego nie słyszeli, albo nie spotkali tego nieszczęśliwego?
Zakonnik stanął zamyślony i milczał czas jakiś.
— Lepiej się nie dowiadujcie o niego — rzekł zakonnik — nic pocieszającego nie mam wam do powiedzenia. Tak jest, spotykałem go nieraz, ale w takich miejscach i okolicznościach, że wstręt mam i przykrość wspominać o tem. Tułał się i doszedł do nędzy prawie. Nazwisko swe rzucił... Zmienił się, upadł, lecz kto wie, Bóg łaskaw, ja nie rozpaczam jeszcze o nim.
Kalas spojrzał bacznie, pytająco.
— Tak było — począł o. Szymon. — Wiecie zapewne że kasztelan, ojciec jego, zmarł tutaj w Warszawie. Pogrzeb był nader wspaniały, starała się o to pozostała po nim wdowa. Wszystkie zakony wezwane były i myśmy też szli za trumną. Wśród tłumu naówczas, w odartej opończy dostrzegłem i poznałem Bużeńskiego. Krył się z sobą, lecz szedł za pogrzebem aż na cmentarz. Zobaczywszy go, nie spuszczałem z niego oka. Wątpię, ażeby kto oprócz mnie, domyślił się w tym odartym biedaku syna kasztelana. Samo już to, że za pogrzebem ojca szedł, było dla mnie znakiem, iż w nim się coś odezwało. Po odśpiewaniu Salve Regina na cmentarzu, gdy się wszyscy porozjeżdżali i porozchodzili, a my też, pogasiwszy świece, zabieraliśmy się do powrotu, postrzegłem go, jak wziąwszy łopatę od grabarza.. ziemi kilka grudek rzucił na grób, a potem stanął i stał długo zadumany, tak, że myśmy musieli odejść, a on tam jeszcze na cmentarzu pozostał. Otóż — dokończył o. Szymon — zdaje mi się, że ten pogrzeb może w nim obudził jakiś żal i opamiętanie. Od tej pory już go tu widać nie było.
— Cóżby począł? — zawołał Kalas. — Stosunki wszystkie zerwał, nie miałby się do kogo udać, ani z czem. Z takiego upadku niełatwo się podźwignąć bez pomocy cudzej, a on nie miał żadnej.
— Nie zapominajcie o tem, że to człowiek był swego czasu energiczny i zuchwały; jeżeli mu myśl jakaś zaświeciła, nie wahał się pewnie, choć z największą ofiarą, doprowadzić jej do skutku — rzekł o. Szymon.
— Ja się lękam samobójstwa — odparł Kalas. — Na taki gwałtowny jakiś krok szalony łatwiej mu się porwać było, niż na coś, coby długiego wytrwania potrzebowało.
Bernardyn zamilkł.
— Wierzcie mi — rzekł wkońcu — że z ludźmi jak on nigdy odgadnąć niepodobna, jakiemi drogami pójdą; lecz to pewna, że gdy obiorą drogę, nieskręcą ani w prawo, ani w lewo, pójdą choć w przepaść.
— Czy sądzicie, iż Bużeński widział was i poznał, mój ojcze? — zapytał Kalas.
— Czy mnie postrzegł, nie wiem, ale że zakonnikom się pilno przypatrywał, bo mu może pobyt w klasztorze przypominali, tego jestem pewnym. Daj Boże, by mu to wspomnienie dobrą jaką myśl poddało.
Kalas z takiem miłosierdziem troszczył się o los przyjaciela, że od o. Szymona chciał wskazówek, gdzieby się o nim mógł dowiedzieć. Bernardyn starał się go odwieść od myśli indagowania i poszukiwań i ze wstrętem potem podszepnął o salach gry, najostatniejszego rodzaju, po których miał się tułać nieszczęśliwy.
Ówczesny szał do gry hazardowej, jak wszystkie podobne namiętności, zgóry schodził do najniższych warstw ludności, naśladującej obyczaj panów. Na srebrnych i złotych salach grywało mieszczaństwo, oficjaliści, czeladź magnatów; były to prawdziwe jaskinie rozbójnicze.
W jednej z nich, do której o. Szymon był wezwany dla spowiedzi niebezpiecznie ranionego człowieka, miał mu się, jak powiadał, nawinąć porucznik, ale się natychmiast ukrył.
Zerwikaptur nie wahał się wyszukać tej brudnej dziury, która po dniu ohydniej jeszcze, niż nocą przy świetle wyglądała. Śmiesznie wystrojona, brudna, otyła jejmość, będąca tu gospodynią, przyjęła go kwaśno i dumnie. Z początku nie chciała go rozumieć, usiłowała się pozbyć — i dopiero wkońcu, ledwie nieledwie zmuszona, przebąknęła, że pewnie mu chodziło o tego, którego tu na przemiany pułkownikiem i kasztelanem nazywano.
Rysopis i inne wskazówki nie dozwalały wątpić, że mówiła o Bużeńskim.
— Nie chcę go znać, ani wiedzieć o nim — poczęła z gniewem jejmość. — O! to ptaszek! Bił, mordował, łajał, zagrabiał, co chciał, i Panu Bogu dziękuję, że wkońcu gdzieś w świat poszedł. Uczciwej kobiecie z nim nie można było wytrzymać... Czysty rozbójnik?
— Ale cóż się z nim stało?
Kobieta wpadła w pasję okrutną.
— A co mnie tu kto będzie badał, co się z nim stało? albo to mnie przykazano go pilnować? Cóż to on mnie brat, czy swat? przybłęda jakiś, marnotrawnik, pijak. Jak się tu przywałęsał, tak potem jednego dnia znikł bez wieści, ani dobrego słowa mi nie powiedziawszy. Oj, to ptaszek był, ptaszek! Koszuli na grzbiecie nie miał, a dęło się to, dęło! ani przystępu bywało! A pój, a karm, a chodź koło niego na palcach. Wpadnie w złość, to ciśnie co ma pod ręką, karafkę, krzesełko. Panu Bogu dziękuję, że przepadł. Nic nie wiem, nic, i niech ginie marnie, a nie powraca, bodaj go oczy moje więcej nie oglądały!
Tyle tylko mógł z niej wyciągnąć Kalas i dając już pokój dalszemu śledzeniu, razem ze sąsiadem wybrał się w podróż zpowrotem. W pół drogi jednak towarzysz go opuścił, zboczywszy do familji, u której chciał przepędzić, a Zerwikaptur wprost do domu jechał.
Rozpoczynała się właśnie zima, a, jak na złość, dzień po dniu śniegiem miotło i ciągłe zadymki pospieszyć nie dozwalały. Kalas musiał bryczkę na sanie położyć i przerzynać się przez zaspy śnieżne.
Lasami jeszcze jechać było jako tako, bo choć droga kopana, ale zbłądzić nie dawały wyręby. Na polach za to co dnia prawie tracili gościniec i błąkali się z wielką czasu stratą.
Po kilku dniach takiego utrapienia, zbliżał się już Kalas ku domowi, gdy w ogromnych lasach sapieżyńskich pod wieczór woźnica puścił się w bok nieostrożnie; noc nadeszła, zadymka straszna wszelki ślad ludzki pokryła i trzeba było ważyć się na przepędzenie długich godzin do świtu w lesie, pod sosnami, bo konie zmęczone dalej iść już nie mogły.
A że w puszczy i wilcy włóczący się około Gromnic nierzadko kupami się spotykają, zwłaszcza gdy im koń zapachnie, Kalas musiał strzelbę dobyć i ludziom kazał mieć się na baczności.
Ponieważ w lesie szum wichru nie tak się czuć dawał, a z pewnych oznak po drzewach domyślali się, że niedaleko od ludzkich osad być mogą — ludzie poczęli hukać, a Kalas, mający ładunków dosyć, kilka razy wystrzelił, nuż kto gdzie usłyszy i na ratunek przyjdzie.
Mało jednak mieli nadziei, aby to poskutkować mogło. Z pół godziny stali, poglądając tylko jak śnieg ich i konie coraz więcej przysypywał, gdy po nowych dwóch czy trzech wystrzałach Kalas dojrzał w dali coś, jakby człowieka na małym koniu, ku nim podjeżdżającego.
W początku wziął się do strzelby, bo nie był pewnym czy to zwierz, czy człowiek był, a i z czem przybywał.
Konny, gdyż w istocie nim się okazał czarny ów przybysz — schrypłym głosem począł od setnego łajania.
— Kaci was po nocach w taką porę noszą! Bodaj was wilcy zjedli... Pijani, czy szaleni...
Kalas odezwał się też gniewnie, obiecując nagrodę, ale łając nawzajem.
Na to mu stojący na koniu odparł gburowato:
— Myślisz, że się tu kto na twoją nagrodę głupią połakomi?
Od słowa do słowa łajać się poczęli, ale wkońcu człek na koniu zawołał:
— Jedźcie za mną, jeśli możecie.
Nie tak to jednak łatwem było, bo naprzód sanie ciężkie, wóz na gryndżach, musieli ludzie z Kalasem ruszyć; a potem bez drogi, zaspani po nawałach, gałęziach, dołach sunąć się za tym niechętnym przewodnikiem.
Wlekli się tak noga za nogą, a konny, zwolniwszy też kroku, począł obok sani jechać. Nie mówił nic, aż go Kalas zaczepił, pytając, gdzieby byli.
— Gdzie? w puszczy! — zawołał człek. — Tu naokół osady niema, las i las; niedźwiedzi i wilków panowanie i moje! — dodał groźno. — Nie wiecie że to Czartowe góry? Czart, zwierz i ja tu mieszkamy. Noclegu się nie spodziewajcie innego, tylko takiego, jaki czarci dać mogą.
— Licho was tu nadało z waszem strzelaniem. Nie wiem poco ruszyłem was ratować, bo jakbyście zmarźli w lesie, no to co? mało na świecie trutniów? a poco się włóczycie po nocy?
Dziwny głos, którym to mówił, jakoś znajomo brzmiał Kalasowi chwilami. Coś mu przypominał... Jadący obok to milczał, to klął.
Od Kalasa, który milczał zły, niczego się nie dopytawszy, przewodnik do idącego przodem sługi podjechał.
— Kto ten twój pan, słyszysz?
Sługa nie śmiał ani zataić, ani skłamać nazwiska. Posłyszawszy je, człek zamilkł. Jechał długo, nie mówiąc nic.
Wtem Kalas zapytał:
— A daleko tam jeszcze?
— Do czego daleko? — odparł przewodnik. — Myślisz że gospodę znajdziesz? Niema tu nic, jeno mój nędzny szałas... w którym do jutra musicie przestać. Nawet żłobu dla koni nie znajdziecie.
Nie mówili już z sobą, wlokąc się niezmiernie wolno. Naostatek, wśród drzew, pokazało się coś jakby licha zagroda. Ponieważ na dachu chaty śnieg leżał, nie można było nic rozpoznać, tylko czarne ściany.
Chałupa była mała, nędzna, z przypierającą do niej szopką. Gdy przed nią stanęli, człek przeprowadzający zsiadł, konika poprowadził do stajenki, a sam, powróciwszy, począł mówić:
— Konie ponakrywajcie i zasypcie im obroku, jeśli macie, bo ja go nie mam. A i wy, mości podróżny, najlepiej byście zrobili, zostając na wozie, bo u mnie w chacie tak zimno prawie jak na dworze i strawy pewnie u was w nogach więcej, niż u mnie na policy. Jutro rano drogę wam pokażę.
— Ale, na rany Pańskie, cóż to znowu jest? — krzyknął Kalas. — Choćby chlew, bo zawsze w nim lepiej, niż na zamieci. Żebyście zbłąkanemu podróżnemu drzwi nie chcieli otworzyć...
— No, a jakbym nie chciał, to co? A mnie co zbłąkany podróżny? — począł gburowato przewodnik. — Podziękujcie Bogu, żem wam ginąć nie dał.
Kalas, pomimo odmowy przytułku, wyskoczył z woza i szedł ku drzwiom, które mrucząc otwierał niegościnny człowiek. Nie wzbraniał on mu iść za sobą.
W istocie w chałupie, do której się pociemku dostali, tak było ciemno, jak na podwórzu i niewiele zaciszniej.
Nie zważając na natrętnego gościa, począł ognia z pod popiołu w piecu dobywać gospodarz i łuczywo rozpalać.
Blade światełko dozwoliło się rozpatrzeć w nędznej izbie, w której lepiony piec lichy, barłóg w kącie i rodzaj stołu, a na ścianie półek parę, tak wiele miejsca szczupłego zajmowały, że w środku ledwie się można było obrócić.
Ubóstwo straszne, lub zaniedbanie się widać było w tem schronieniu, ledwie mogącem starczyć człowiekowi. Ciągle tyłem zwrócony do Kalasa przewodnik, gdy ognia trochę rozniecił, nie patrząc na niego, począł mruczeć.
— Widzisz, że to nie gospoda, ale barłóg. Zagrzej się i idź do woza; tu niema nic dla was.
Zerwikaptur teraz, gdy głos pośród ścian inaczej mu brzmiał, nagle powziął myśl jakąś.
— Bużeński! — zawołał.
— Jak mi Bóg miły, tyś Bużeński.
Nie było długo odpowiedzi, stał tyłem zwrócony przewodnik.
— Bużeńskiego — rzekł wreszcie — na świecie niema.
Zwrócił się potem powoli ku niemu i w świetle ognia Zerwikaptur spostrzegł twarz wychudłą, zarosłą siwiejącym przedwcześnie włosem, w której chyba on jeden byłby mógł poznać Bużeńskiego, a nawet on nie domyśliłby się, gdyby głosu nie posłyszał.
Dziko patrzył na niego, stojąc jak wryty porucznik.
— Niema już Bużeńskiego na świecie — powtórzył.
— Nie budź bestji, gdy śpi... Dajcie mi, jak dzikiemu zwierzęciu, które na zdychanie do lasu idzie, zdechnąć tu i zczesnąć, gdy mi odwagi brakło życie sobie odebrać!
To mówiąc, rzucił się na swój barłóg i podparł na ręku.
— O nic nie pytaj — dodał — o niczem mi nie mów. Co było, przepadło... Nie chcę widzieć ni słyszeć nic. Dosyć mam wszystkiego... i was wszystkich!
— Jam ci przecie nie zawinił — zawołał Kalas.
— Jakto nie? — zawiniłeś! boś był mi powinien w łeb strzelić, gdym do ciebie przyszedł, widząc, że ja na to siły nie mam — krzyknął porucznik.
— Dałeś mi się zwalać i jeszcześ mi pieniędzy rzucił garść... Tyś taki, jak i drudzy. Pozbyć ci się było pilno.
Nie wiedział, co miał odpowiedzieć Zerwikaptur. Stał smutny, zwiesiwszy ręce; poszedł potem, milcząc, zagrzać się u małego ognia rozpalonego. Spotkanie to bolesne i przygniatające czyniło na nim wrażenie. Leżący na barłogu swym Bużeński sapał, oddech jego ciężki słychać było.
W przeciemnionym kątku, w którym leżał, oczy jego świeciły, jak wzrok dzikiego zwierza.
— Gdybym wiedział, że ciebie nadybię w lesie, anibym wylazł z tej nory — zamruczał Bużeński.
— Myślałem, że jakie chłopisko, których ja tu łaski skarbić sobie muszę, aby mnie precz nie wygnali. Ty po świecie o Bużeńskim rozniesiesz, a Bużeńskiego niema. Rozumiesz?
— Rozumiem przecie — rzekł urażony Kalas.
— Tu jest tylko nędzarz, co przyszedł na świat kląć i zdychać, gdzie go ludzie nie znajdą i nie zobaczą — dodał Bużeński.
— Obwiniasz ludzi! — odparł Kalas. Nie będę ja ich bronił i są po świecie różni; ale wnijdź że sam w siebie!
— Myślisz żem ja na to czasu nie miał? — przerwał leżący.
— Rzuć najzdrowszy owoc między zgniłe, a gnić będzie.
Zgnilizną wy jesteście wszyscy.
Czegoż ramionami zżymasz?
Kto z was ma odwagę prawdę powiedzieć?
Patrzycie na zło i uśmiechacie się grzecznie.
Pięścią je gnieść trzeba, nie głaskać!
Tak było ze mną.
O, dobrzy ludzie!
Wyście dobrzy — dla siebie.
Kto na drodze wam stoi, choćby w przepaść, aby szedł.
Braterstwo ludzi! piękni mi bracia!... Zjeśćby rad jeden drugiego!
Wyrzekań tych oklepanych Kalas słuchał z politowaniem, nieporuszony niemi wcale.
Bużeński, mrucząc, dokończył, jakby sam do siebie. Widząc, że wcale go przyjmować nie myśli, zmarzły i zgłodzony Zerwikaptur już nie zważał na niego.
Rozprawiać z nim nie było warto. Poprawił ogień i dołożył suchych gałęzi do niego, otworzył drzwi i zawołał na sługi, aby mu puzderko i jedzenie przynieśli.
Bużeński leżał nieruchomie, wcale też nie zważając na niego.
Rozpatrując się po izbie, dawny przyjaciel nieszczęśliwego wystawiał sobie, jakie on tu życie musiał prowadzić.
Pojąć było trudno, czem się żywił. Na półce leżał czarny chleb i kilka czerepów jakichś stojących obok kazało się domyślać, że w nich coś mógł gotować. Woda w lichem wiaderku stała w kącie. Kupa gałęzi suchych około pieca leżała, aby niemi łatwiej było ogień rozpalać.
— Życie tu osobliwe prowadzisz — odezwał się Kalas. Strach pomyśleć!
— I ty to życiem nazywasz? — odparł porucznik. Wolę takie konanie, niż na oczach ludzi, niż litość waszą głupią, podobną do miłosierdzia starych bab, które dzieci na śmierć zakołysują, aby same zasnąć mogły... Wolę głód, wolę mróz, abym sam był.
Znowu Kalas, poruszywszy ramionami, nie znalazł na to odpowiedzi.
— Całe życie psie — dodał Bużeński. Oszukaństwo, komedia, szalbierstwo!
Nastąpiło milczenie.
— Tobie lepiej na świecie, ty komedjancie, co się każdemu podlizać umiesz, aby cię nikt ni szturgnął, hę?
— Odpowiedziałbym ci inaczej, gdybym litości nad tobą nie miał — rzekł Kalas.
— Ale ja litości ani twojej, ani czyjejkolwiek nie chcę! — krzyknął Bużeński. — Pluję na tę waszą litość! Zwierzęta, gdy widzą skaleczonego śmiertelnie, to go dobiją. To mi litość! A wy go karmicie, aby się dłużej męczył i żebyście chwalić się mogli, żeście takie anioły serdeczne.
Roześmiał się straszliwie Bużeński.
Kalas, widząc, że go już nie potrafi z tego rozpaczliwego szyderstwa wywieść, nie zważał na niego. Zajął się przyniesionem jadłem, napił się wódki i jął zimne mięso, dobyte z woza, pożywać.
— Chcesz jeść ze mną? — zapytał.
— Nie chcę — odparł leżący — aby mi jutro mój chleb z wodą wydał się obrzydliwszym.
Wielka łaska!
— Gdybyś nie tak szalonym był, jak jesteś — począł Kalas — powiedziałbym ci: siądź jutro na mój wóz i jedź do mnie. Chleba ci nie pożałuję.
— Abyś się czwanił, żeś tego łotra od głodnej śmierci na puszczy ratował — zawołał Bużeński. — Daj mi pokój, nie proszę o nic i nie chcę niczego, oprócz tego jednego, żebyś zapomniał, żeś mnie widział i był tu... Zdechnę prędko, a wilcy się z kośćmi uwiną i to najlepszy pogrzeb; długo gnić nie trzeba.
Kalas ramionami ruszał, coraz więcej zniecierpliwiony.
— No, ty gadaj co robisz na świecie? — odezwał się trochę ciszej Bużeński. — Łżesz jak drudzy i drogę sobie tem torujesz?
— Siedzę na wsi, hreczkę sieję i nie potrzebuję nikomu kłamać, bo, dzięki Bogu, od nikogo nic nie potrzebuję.
— Ożeniłeś się, co? zwodzi cię żona, czy ty kogo bałamucisz? Bo to inaczej nie może być — rzekł Bużeński.
— No inaczej jest — oparł się Kalas. — Swojej nie mam, a cudzych nie bałamucę.
— Święty człowiek — roześmiał się gospodarz. — W dziurze siąść, łapę ssać... i to ma być życie!
Nie chcąc wywoływać nowych podobnych szyderstw, Kalas milczał. Położyć się spać nie było gdzie, siedział więc w kącie, kiedy niekiedy ognia podkładając, a prosząc Boga, aby dzień nadszedł prędzej. Lecz długie są te zimowe noce.
Dla obu była to męczarnia, bo Bużeński, zamiast pociechy, jakąby miał z dawnego towarzysza, złościł się na niego, że go wyszukał, widział i był świadkiem nędzy, w jaką popadł. Kalas, nie mogąc go poratować, bolał, lecz wszelkie usiłowanie przemówienia do niego rozbijało się o gorycz tę i żółć, jaką Bużeński miał w duszy.
Po dłuższem milczeniu, Zerwikaptur, chcąc przekonać przyjaciela, że i w tej podróży nie zapomniał o nim, począł mu opowiadać jak śladów jego szukał po Warszawie. Przypomnienie jej gniew tylko wywołało z piersi zdziczałego człowieka.
— No! widzisz — krzyknął ze złością. — Pan Bóg twe dobre serce wynagrodził i masz przyjemność oglądać Łazarza na barłogu. A jużcić przyjemność, bo to słodka rzecz myśleć sobie: ot gnije ta paskudna bestja, a jam zdrów i cały.
Obruszył się Kalas na to.
— Nie udawaj lepszego, niż jesteś — przerwał grubiańsko Bużeński. — Dość żeś człowiek, byś podłym musiał być!
— Niema więc już na świecie dobrego człowieka? — odparł Kalas.
— A niema! — zawołał Bużeński. — Psy są dobre czasami, a ludzi niema poczciwych. Na to rozum mają, aby szelmami ich robił.
Widząc, że do niczego rozmowa taka nie doprowadzi, umilkł Kalas. Poszedł do okienka, wielkiego jak dwie dłonie, w którem kawałek szkła wprawiony był i wyjrzał, czy się nareszcie świt nie robi.
Na podwórzu śnieg biały i zamieć tylko widać było. Podłożył ognia. Dotrwali tak aż do chwili, gdy sługa Kalasa drzemiącemu już panu przyszedł oznajmić, że na dworze dniało.
Zadymka nieco się zmniejszyła. Bużeński na barłogu swym chrapał w śnie jakimś gorączkowym. Poruszenie się Kalasa zbudziło go. Wstał i on, nic nie mówiąc. Poszedł do konia swego do szopki, wrócił prędko i odezwał się zimno:
— Konie każ okiełznać i w drogę. Doprowadzę jużciż do gościńca... Miło mi uczynić przysługę tę, bo wiem, że dłużej żyjąc, będziesz ją przeklinał. Życie daje ci, jak mnie! Każdy musi się męczyć, a ty, coś się dotąd z prawa tego wyłamywał, pójdziesz pod nie, jak i ja! W drogę! — krzyknął, wychodząc.
Wszystko gotowem było. Bużeński siadł na lichą szkapę swoją; wóz ruszył z ciężkością z miejsca.
Godzin parę wlekli się tak, aż do skraju lasu.
Dobiwszy się tu, Bużeński stanął i ręką wskazał na prawo.
— Trzymać się ponad lasem aż do karczmy, dalej gościniec pokaże.
I nie spojrzawszy nawet na Kalasa, zawrócił konia w gąszcze.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.