Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klasztor.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Przepadł biedaczysko — westchnął Sasin. — Nie mogło być inaczej. Po stromej górze kto się puści, im dalej leci, tem szybciej, dopóki łba nie rozbije. Nie jestem pewnym, ale mi się zdaje że się krył, wałęsał po Warszawie i pod zmienionem nazwiskiem żył między ostatnią szują. Jak człowiek lepiej wychowany, nawykły do towarzystwa przyzwoitszego, mógł spaść tak nisko, to dla mnie rzecz niepojęta. Zdaje mi się, żem go parę razy spotykał obszarpanym, odartym i bardzo zmienionym, lecz ilekroć się to trafiło, unikał i uchodził, wstydząc się i nie dając poznać. Od dłuższego jednak czasu nie musi tu być, bom go nie widział. Łatwo mógł paść ofiarą jakiej bójki, lub...
Sasin ręką poruszył, nie kończąc.
— Niech Bóg mu będzie miłosierny!
Kalas, któremu na sercu leżał los przyjaciela, z bólem zaczął opowiadać o dawnej ich służbie, o pobycie w klasztorze i dodał, prawie mimowoli, jak Bużeński naówczas z mnichów i życia zakonnego szydził i wyśmiewał je.
— Tak — przerwał Sasin — to buta i zuchwalstwo a lekkomyślność go zaślepiała i zgubiła. Śmiał się z zakonów i zakonników, a właśnie dla takich jak on ludzi, co sami sobą rządzić nie umieją, klasztory i ostra ich reguła są jedynym przytułkiem.
Kto swą własną wolą nie potrafi się kierować, winien mieć ten rozum, aby się jej zrzec. W takim konwencie czuwałoby nad nim prawo i wola przełożonego, tak jak nad obłąkanymi czuwa straż. Obłąkanie czy słabość równie potrzebują opieki. Wierz mi — dokończył Sasin — gdy przytułków dla słabych na woli nie stanie, zwiększy się liczba nieszczęśliwych i występnych.
Pożegnali się, a że Kalasowi ta rozmowa przypomniała o. Szymona, choć niebardzo się spodziewał go tu jeszcze zastać, bo wiedział ile lat liczył sobie, gdy się po raz ostatni zeszli — zawrócił do klasztoru, aby się o niego dowiedzieć.
Na zapytanie u furty, braciszek mu odpowiedział skinieniem ręki. O. Szymon był żyw i zdrów.
Kalas zastał go w celi, tak w najmniejszej rzeczy niezmienionym, jakby wczoraj się z nim rozstał. Stary powitał go wesoło.
— Bóg zapłać, że o znajomych nie zapominacie! Widzicie, trzymam się... Czasem trochę sztywnieją mi nogi, ale na to niema jak ruch. Nie trzeba sie pieścić.
Pomimo chłodnej pory, okno u o. Szymona stało otwarte. Na twarzy wyglądał czerstwo i zdrowo.